20,00 zł
„Synu mój, synu! Nie chcę, żebyś posiadł mądrość, matkę niewidzialnej władzy nad ludźmi” — te słowa szepcze nad kołyską Jana manichejczyk Diokles, pustelnik. — „Synu mój, synu! Pragnę, żeby moje wzruszenia weszły w twe serce jak iskra ognia. Pragnę, żeby moje męczarnie tobie serca nie zraniły, a innych żebyś nie poznał”.
Do jakich ekstremów można się posunąć, by odepchnąć pokusę?
Aryman to perski bóg ciemności, zła, zniszczenia i kłamstwa, uwikłany w odwieczną walkę z bóstwem dobra i światłości. Choć jego imię nie pada poza tytułem ani razu, jest obecny, przemyka wśród szeptów pokus, nieodróżnialnych od szeptów natchnienia. Diokles porzucił świat dóbr doczesnych, podarował synowi „potęgę samotności”, klucz do szczęścia. Nadchodzą jednak sny.
Aryman mści się to niezwykle interesująca pozycja w dorobku Stefana Żeromskiego posiadająca wyraźne cechy młodopolskie. W nieoczywistej legendzie autor splótł wiele inspiracji, stylizacji i motywów, połączył je w zakończoną wstrząsającą litanią artystyczną całość, poruszającą emocjonalnie i intelektualnie.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Stefan Żeromski
Aryman mści się
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Nowela
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 32
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-4033-1
Zbliżając się do szczytu wyniosłości życia, zwracał jeszcze spojrzenie w stronę krainy przebytej. Strudzone stopy ociężale dźwigały wiek jego nędzny i ciężki, jak bryłę ołowiu, do ziemi nieznajomej, co się daleko ukazać miała. Ostrymi łokciami wparła się w jego ramiona uporczywa zgryzota i plecy mu w pałąk wygięła. Zelżały już rzemienne popręgi życia wśród blasku i wówczas widoczną była każda sina blizna, którą mocno i głęboko wypaliły. I serce, po tysiąc razy nasycone, już nie łaknęło.
Daleko w nizinach został ów czas, kiedy tak wszystko smakowało duszy, jak sama chciała. Skinienie ręki, na którego widok tłum rozstępuje się i ucieka, jakby go uderzał blask grotów włóczni schylonych i mieczów wydobytych; skinienie ręki, na którego widok czołga się do stóp nieznany człowiek, jakby go ciągnął powróz siepacza — znudziło się i obmierzło.
I w rzeczach wszystkich, które ujmuje posiadanie, widać było tylko zgryzotę.
O, gdyby można było wrócić się tą samą drogą, o, gdyby można iść wstecz i raz jeszcze ujrzeć, co się już widziało — ku dalekim dolinom, we mgłach tęsknicy roztopionym! Wrócić się do widzeń serca, zobaczyć znowu świat nieprawdziwy, odbity w oczach dziecka... Zważać w milczeniu, jak pod sercem, pełnym zdrad i wybiegów, poczyna się tajemne, sobie tylko samemu wiadome westchnienie i przewodniczy orszakowi myśli nowo narodzonych, które za nim idą w stronę mądrości...
Raz jeszcze temu wzruszeniu zaufać!
Tam w tych dolinach zostało się szczęście, które nie trwało dłużej nad czas jednej jutrzenki, a zwiędło, podobne do kwiatu wiosny na niwie, gdy wysoko wzbije się skwarne słońce...
A kiedy na obraz ciosów dzwonu za umarłych, które rozbijają ciszę poranka, twarda świadomość roztrącała westchnienie, głosząc, że dni szczęścia już się nie wrócą, już się nie wrócą, jak śnieg z chmur spadły na dawne miejsce w przestworzu — wzniósł ciężką rękę, aby zatrzasnąć drzwi miedziane. Na zawsze utracić opuszczone już życie, rozległe siedlisko żalu. Przestać uczuwać potrzebę rozkoszy, których liczba skąpa jest i wiecznie się powtarza, konieczność dziwactw ciągle odmiennych, a zawsze tych samych, świeżych, jak dopiero zerwane róże skojarzeń myśli, za którymi nieodzowne wlecze się z dala poziewanie.
Rzucić na ziemię i stopą rozedrzeć ostatni kwiat, a duszę, niewolnicę zmysłów, wprowadzić do okręgu, gdzie inny leci czas, nieczekający nigdy, który śpieszy się wiecznie na wyścigi z dziką pianą fal, z polotem wiatru i z płomienną błyskawicą. Tam ją przeciwko samej sobie obrócić, aby się poczęła zżerać i trawić jak w ogniu. Aby zaczęła wadzić się z sobą i ze wszystkimi hasłami żywota. Zgromadzić dokoła niej jedynych sojuszników, jedynych przyjaciół i znajomych współbraci: własne jej siły. W mocną smycz ze skóry uchwycić namiętności jak psy i suki. W ściśniętej dłoni sforę ich nikczemną i szczekającą zatrzymać.
A gdy to marzył, stanęła przed nim twarda mądrość maga, którą był ongi poznał1 i dla rozkoszy życia dawno odtrącił. I widział znowu wielmożną myśl Manesa2, co się w irańskich przestworach, u jasnych ognisk dobrotliwego ojca Ahuramazdy3 zapaliła, co się kochała w Baranku Bożym i ku ognistej tarczy słonecznej leciała, wiecznie stęskniona. Wtedy własne jego uczucia wlały się w amfory mistrza, co się zwał Parakletem4. Począł dumać o tajemnicy, o skrytym i niezbadanym duchu człowieka, o tym ogniu niebiańskim, pełgającym nad jaskinią.
I widział, jak gdyby w sennych marzeniach, pracę, walki i niedolę pierwszego człowieka, Adama, który po to przyszedł, aby się w nim dokonało wyzwolenie światłości. Duch jego miał zdobyć całkowitą wiedzę o sobie i rozwinięcie całej natury człowieczej. Ale pan mroku, ten, co się z przedwiecznego wroga jasności, z Angramainu5