Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Nieziemsko fascynująca opowieść o tym, że każdy – niezależnie od wyglądu, rozmiaru i gatunku – jest wart prawdziwej miłości!
Georgie Carruthers jest całkiem zwyczajną dziewczyną… A przynajmniej była nią do momentu, gdy została porwana przez kosmitów. Od teraz musi walczyć o przetrwanie razem z resztą uprowadzonych z Ziemi kobiet. Kiedy ich statek ląduje awaryjnie na tajemniczej Lodowej Planecie, pojawia się szansa na wyrwanie się z sideł obcych. Georgie jako nieformalna liderka grupy wyprawia się na zwiady, by znaleźć ratunek wśród śnieżnych zasp. Jej wybawcą okazuje się jednak nie kto inny jak… ogromny niebieski kosmita. I to bardzo seksowny kosmita, który uważa Georgie za swoją drugą połówkę. Georgie i Vektal wyruszają na pomoc pozostałym dziewczynom. Po drodze odkrywają kolejne sekrety Lodowej Planety… i nieznane im wcześniej oblicza pożądania. Czy uda im się uratować uwięzione? I rozstać, gdy wspólna przygoda dobiegnie końca?
Ruby Dixon „Barbarzyńców z Lodowej Planety” zaczęła wydawać samodzielnie. Od początku przyświecała jej idea, by stworzyć zabawną, seksowną powieść, która z dystansem podchodzi do schematów znanych z popularnych erotyków oraz „męskiego science-fiction”. Kilka lat po ukazaniu się serii zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego – Emma Carter, 22-letnia BookTokerka, postanowiła nagrać filmik z recenzją Barbarzyńców. Wystarczyła chwila, by powieści wskoczyły na listy bestsellerów Amazona, a potem kolejnych serwisów i magazynów, stając się jednym z pierwszych fenomenów TikToka. Sama Emma Carter o sukcesie Dixon mówi tak: „Był taki tydzień, że byłam oznaczana w przynajmniej dziesięciu filmikach na godzinę. Liczba osób czytających i oceniających cykl nagle rozrosła się do niebotycznych rozmiarów. Kilku moich znajomych z BookToka również nagrało coś na ten temat, i gdy zobaczyłam, ile mają lajków i wyświetleń, byłam w absolutnym szoku. Kiedy pierwsza książka trafiła na pierwsze miejsce listy bestsellerów e-booków, zdałam sobie sprawę z siły, jaka kryje się w BookToku”.
Ruby Dixonjest zodiakalnym Strzelcem. Uwielbia pisać romanse w duchu science fiction, o parach połączonych przeznaczeniem, z uroczymi bohaterami i słodkimi bobasami w ramach happy endu. Mieszka na południu Stanów Zjednoczonych razem z mężem i stadkiem kocich seniorów. O „Barbarzyńcach z Lodowej Planety” Ruby Dixon mówi: „Chciałam napisać uroczą, pozytywną historię, coś w rodzaju opowieści o odnalezionej rodzinie. Uwielbiam wymyślać fabuły o niewielkich społecznościach złożonych z różnorodnych osób, które poznaje się w trakcie lektury (…). Nie każda książka musi być arcydziełem godnym Pulitzera. Od zawsze czytałam dużo eskapistycznych, radosnych narracji, i to właśnie taką historię pragnęłam stworzyć… I to by było na tyle”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Tytuł oryginału
ICE PLANET BARBARIANS
Copyright © 2015, 2021 by Ruby Dixon
All rights reserved
Projekt okładki
Rita Frangie
Ilustracja na okładce
Kelly Wagner
Redaktor prowadząca
Jadwiga Mik
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Jolanta Rososińska
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8352-548-8
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Czytelniczkom, które sięgają po cykl
o lodowej planecie po raz pierwszy,
a także tym, które od ponad pięciu lat
polecają znajomym książki
o niebieskich kosmitach.
Dziękuję Wam!
CZĘŚĆ PIERWSZA
GEORGIE
Aż do wczoraj ja, Georgie Carruthers, nie wierzyłam w kosmitów. Och, no tak, jasne, wszechświat jest ogromnym niezbadanym obszarem, w którym niejedno jest możliwe, ale gdyby ktoś mi powiedział, że małe zielone stworki krążą w latających spodkach po ziemskiej orbicie z zamiarem uprowadzenia ludzi, to… stwierdziłabym, że do reszty mu odbiło.
Ale to było wczoraj.
Za to dzisiaj? Dzisiaj to zupełnie inna bajka.
Podejrzewam, że stało się to wczoraj w nocy. Początkowo nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw; spędziłam totalnie zwyczajny wieczór. Wróciłam do domu po ciężkim dniu pracy w bankowym okienku drive thru, odgrzałam w mikrofali mrożoną kolację, którą zjadłam przed telewizorem, przysnęłam na kanapie, aż wreszcie przeniosłam się do łóżka, na które dosłownie padłam. Wiem, nie brzmi to jak imprezowe życie, ale, hej, był wtorek, a w tygodniu nie ma miejsca na szaleństwa, bo rano trzeba wstać, praca i tak dalej. Zamknęłam oczy i od tego momentu zrobiło się dziwnie.
Miałam porąbane sny. Nie śniłam jak zazwyczaj o wypadających zębach czy staniu na golasa przed całą klasą. Tym razem było zdecydowanie bardziej ponuro. Sny o stracie i porzuceniu. Sny o bólu i zimnych białych pokojach. Sny o tunelu, którym idziesz i nagle dostrzegasz w oddali nadjeżdżający pociąg. Chciałam podnieść rękę, by osłonić się przed światłem.
Tylko że nie mogłam. Nie byłam w stanie podnieść ręki.
To mnie wyrwało z sennego odrętwienia. Zmrużyłam oczy pod wpływem bladego światła, którym ktoś świecił mi w twarz. Ktoś… świecił mi… czymś… w twarz? Zamrugałam, próbując przyjrzeć się otoczeniu, i zdałam sobie sprawę, że już nie śnię. Nie byłam też w domu. Byłam… w jakimś nieznanym mi miejscu.
Światło nagle zgasło i rozległo się ćwierkanie. Przymknęłam powieki, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności, i wtedy uświadomiłam sobie, że otaczają mnie… jakieś stwory. Z podłużnymi, czarnymi oczami, ogromnymi głowami i patykowatymi, bladymi ramionami. Małe zielone ludziki.
Wrzasnęłam. Raczej zaczęłam wydzierać się wniebogłosy.
Jeden z obcych nachylił się nade mną, znów usłyszałam ptasi świergot, choć jego wargi wcale się nie poruszały. Poczułam coś gorącego i suchego na ustach, zaczęłam się dusić, a nozdrza wypełnił obrzydliwy smród. O kurde. Czy zaraz umrę? Jak oszalała poruszałam żuchwą, żeby złapać oddech, a wokół mnie zapadała ciemność.
Zasnęłam i tym razem śniłam o pracy, jak zawsze zresztą, gdy jestem zestresowana. Rozwścieczeni klienci banku wytrząsali się nade mną, nie dając mi chwili wytchnienia, podczas gdy bezskutecznie próbowałam rozerwać banderolę na pliku dwudziestodolarówek. Starałam się obliczyć resztę, ale na próżno, nie byłam w stanie trzeźwo myśleć. Zazwyczaj sny o pracy są najgorsze, ten jednak przyniósł niespodziewaną ulgę. Żadnych pociągów w tunelu. Żadnych kosmitów. Stary, dobrze znany bank.
Bank mogłam zdzierżyć.
I tak właśnie trafiłam… tutaj.
Już nie śpię. Obudziłam się, ale nie potrafię powiedzieć, gdzie jestem. Otwieram szeroko oczy, rozglądam się dookoła. Cuchnie jak w kanalizacji. Siedzę oparta plecami o ścianę, a całe ciało rwie jak cholera. Jestem otumaniona, mój mózg działa na wybitnie wolnych obrotach, jakbym się jeszcze w pełni nie rozbudziła. Czuję ciężkość w nogach i rękach. Uświadamiam sobie, że jestem naćpana. Ktoś mnie naszprycował prochami.
Nie ktoś, tylko coś.
Mój oddech przyspiesza, gdy powraca wspomnienie ciemnookich kosmitów, rozglądam się, żeby sprawdzić, czy czasem gdzieś się nie czają. Ale gdziekolwiek się znalazłam, ich tutaj nie ma. Jestem sama.
Bogu dzięki.
Mrużę oczy, próbując rozeznać się w półmroku. Znajduję się w dużym, ciemnym pomieszczeniu. Źródłem nikłego pomarańczowego światła są cienkie przewody przecinające sufit mniej więcej sześć metrów nad moją głową. Ściany są czarne i gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że utknęłam w ładowni statku kosmicznego rodem z szurniętego filmu science fiction. Naprzeciwko, tuż przy ścianie, wznosi się sześć grubych, prawie dwumetrowych metalowych rur; przypominają schowki na bagaże. Pomarańczowe i zielone światełka biegają wzdłuż nich w górę i w dół, w sekwencjach zawijasów i kropek, które mogą być pismem obcych. W przeciwległym krańcu zauważam podłużne, owalne drzwi. Niestety, nie mogę się do nich dostać, ponieważ zostałam zamknięta za metalową kratą.
Smród jest nie do zniesienia. Powietrze wypełnia mieszanina nieprzyjemnych zapachów; koktajl złożony z sików, gówna, wymiotów i potu przyprawia mnie o mdłości. Próbuję zakryć usta dłonią, ale moje ramię bardzo wolno reaguje i jedyne, co udaje mi się zrobić, to lekko zamachać ręką. Fuj!
Kręcę odurzoną, ociężałą głową i rozglądam się po pomieszczeniu, wtedy uzmysławiam sobie, że wcale nie jestem sama. Wewnątrz klatki leżą inne zwinięte w kłębek, śpiące ciała. W słabym świetle naliczyłam siedem, może nawet osiem osób mniej więcej mojego wzrostu, skulonych jak szczenięta. Biorąc pod uwagę, że wszyscy jesteśmy po tej samej stronie metalowej kraty, zaczynam podejrzewać, że trafiłam do czegoś w rodzaju więziennej celi.
Albo klatki.
Jeśli to klatka, to mogło być gorzej, pocieszam się. Jest tu wystarczająco dużo miejsca, by stanąć, i chyba nic poza tym. Przynajmniej nie ma tu ze mną obcych. Mam ochotę poddać się panice, ale jestem na to zbyt wyczerpana. Jakbym nawdychała się gazu rozweselającego u dentysty. Trudno mi się skupić.
Bolą mnie ramiona, masuję je zesztywniałymi palcami. Na skórze mam jakieś wypukłości, guzki, których wcześniej tam nie było; pocieram je mocniej i wtedy wyczuwam coś twardego pod skórą. Co jest, kurwa?! Próbuję przyjrzeć się temu w ciemności, ale nic nie widzę. Obraz kosmitów i światła rażącego w oczy, koszmary, przerażenie – to wszystko wraca i teraz już panikuję. Z gardła wyrywa mi się jęk.
Jakaś ręka dotyka mojego drugiego ramienia.
– Nie krzycz – szepcze dziewczyna.
Obracam w otępieniu głowę, żeby na nią spojrzeć. Wygląda na szczuplejszą ode mnie i jest blondynką, mniej więcej w moim wieku. Jej długie włosy są brudne i przetłuszczone, a oczy na pociągłej twarzy wydają się wielkie jak spodki. Rozgląda się dookoła, a potem przykłada palec do ust, na wypadek gdybym nie zrozumiała wcześniejszego ostrzeżenia.
Cisza. Okej. Czaję. Tłumię narastający w gardle krzyk i staram się zachować spokój. Kiwam głową. Nie krzycz. Nie krzycz. Potrafię wziąć się w garść. Potrafię.
– Wszystko w porządku?
– Tak – bełkoczę, język mi się plącze. I… cała się ślinię. No, po prostu uroczo. Podnoszę jedną z zesztywniałych dłoni, by otrzeć usta. – Pszepaszam…
– Nic ci nie jest – zapewnia mnie, zanim znów przetoczy się przeze mnie fala paniki. Szepcze, żeby nie obudzić pozostałych. – Wszystkie bez wyjątku byłyśmy trochę skacowane, kiedy oprzytomniałyśmy. Na starcie szprycują cię prochami. Zaraz ci przejdzie. Jestem Liz.
– Georgie – przedstawiam się, wkładając mnóstwo wysiłku w prawidłowe wymówienie własnego imienia. Pocieram ramię i wskazuję na dziwne guzy. – Ccco się tutaj dzieje?
– No cóż – tłumaczy Liz – porwali cię kosmici. Ale to już chyba załapałaś, tak?
Uśmiecham się cierpko. Przynajmniej próbuję. Zaraz znowu cała się zaślinię.
Liz przysuwa się bliżej.
– Dobra, spróbuję streścić najważniejsze w kilku punktach. Cała reszta tutaj? – Wygina wyprostowany kciuk, wskazując na stłoczone razem z nami w klatce, śpiące ciała. – Też zostały porwane. Same kobiety, większość ze Stanów. Jedna chyba jest z Kanady. Masz dwadzieścia dwa lata?
– Taaak…
– Tak właśnie myślałam. Wszystkie jesteśmy w tym samym wieku. Zgaduję dalej: mieszkasz sama, nie jesteś w ciąży, nie masz żadnych poważnych problemów zdrowotnych, nie założyłaś rodziny?
– Skąd…
– Ponieważ wszystkie jedziemy na tym samym wózku – kwituje Liz ponurym tonem. – Każda dziewczyna, którą wybrali, ma identycznie. Oprócz Megan. Była w ciąży. W drugim miesiącu, jak nam powiedziała, więc wyssali z niej płód, jakby to było nic, drobnostka. – Liz wzdryga się. – Więc domyślam się, że gdziekolwiek nas zabierają, nie chcą ciężarnych. Same młode i zdrowe.
O Boże! Z trudem przełykam ślinę, walcząc z odruchem wymiotnym. Bo naprawdę nie miałabym gdzie opróżnić żołądka, chociaż zaczynam się domyślać, dlaczego tak tu cuchnie ściekami. Liz też nie pachnie zbyt przyjemnie.
– Jak… długo tu jesssteś?
– Ja? – pyta. – Od dwóch tygodni. Kira jest najdłużej, z tego co się orientujemy. O, tam, ta ze słuchawką.
Rozglądam się, ale nie zauważam nikogo ze słuchawką w uchu.
– To taki tłumacz – wyjaśnia Liz. – Wkrótce sama się przekonasz. Przesadziłam z tempem, tak? Okej, spróbujmy jeszcze raz. Widzisz te rury? – Wskazuje na przeciwległą ścianę, na to, co skojarzyło mi się z ogromnymi schowkami. – Kira widziała, co w nich jest. Powiedziała, że więcej dziewczyn, takich jak my.
Wzdycham, dźwięk przypomina gulgot i jest zbyt głośny. Więcej dziewczyn?
Liz macha na mnie, przypominając, że powinnyśmy być cicho, kiwam więc głową, pocierając swędzące guzki na ramieniu. Wyciąga szyję, by sprawdzić, czy nikt się nie zbliża, a kiedy nic się nie dzieje, przysuwa się jeszcze bliżej. Czuję zapach jej ciała, woń potu, ludzkiej skóry.
– Tak. No więc… porwali Kirę i ciągle coś do niej mówili, ale ich nie rozumiała, więc złapali ją za ucho i tak jakby wpięli jej słuchawkę z urządzeniem tłumaczącym. Ale chyba mieli tylko jedną, więc musi tłumaczyć dla całej reszty.
– W-wpięli? – powtarzam, przerażona na samą tę myśl.
– Tak. Oznakowali jak krowę. – Liz się krzywi. – Przepraszam, jestem z Oklahomy. Myślę, że nie przeszkadza mi to tak bardzo jak tobie. Skąd jesteś?
– Z Orlando. – Nie jestem pewna, czy moje usta poradzą sobie ze słowem Floryda bez ślinotoku.
Kiwa głową.
– Najwyraźniej pochodzimy z różnych miejsc. W każdy razie, z tego, co Kirze udało się zrozumieć, nasi nowi kumple są czymś w rodzaju przemytników. Zgadnij, czym handlują?
– Dziewczynami?
– Bingo. – Znów wskazuje na schowki. – Podejrzewam, że początkowo mieli zabrać tylko sześć, a potem, skoro tak łatwo im poszło, postanowili wcisnąć jeszcze kilka do ładowni, żeby się obłowić, jak to bandyci, czy jakoś tak. Kira mówi, że co drugi dzień pojawia się nowa. Domyślamy się, że dopakują tyle, aż będziemy stłoczone jak sardynki w puszce, a potem nas sprzedadzą… No, nie wiem… Opchną jakiemuś klientowi. – Wzrusza ramionami. – Staram się nie wybiegać tak daleko w przyszłość, bo chyba zaczęłabym wrzeszczeć, a nie chcesz wiedzieć, co się dzieje, kiedy narobisz rabanu.
Och nie.
– Co…
– Wkrótce sama się przekonasz – odpowiada Liz zbolałym głosem. – Po prostu mi zaufaj. Chudzielce nie lubią hałasu. Zapamiętaj to, dobrze?
Nie zapomniałam, przecież już raz mnie ostrzegła.
– Dobrze. Moje… ramię…
– Małe guzki? No tak. Mają tu lekarza czy weterynarza, kto ich tam wie. Pojawia się zaraz na samym początku, jak tylko dziewczynę ściągną na statek, wbija kilka igieł i umieszcza coś srebrnego pod skórą, potem znika. No wiesz, to trochę jak weterynarz, gdy przyjeżdża na farmę, żeby zaszczepić krowy, a przy okazji zakłada im lokalizator na uchu. Tylko że my mamy go w ramieniu. Znów porównuję nas do bydła. Chyba nie powinnam, prawda?
– Bo… je… my… krowy… – mamroczę, obficie się śliniąc.
Liz prycha.
– Tak, chyba tak. Ale myślę, że za bardzo się z nami cackają, żeby nas po prostu zjeść. Chyba że jesteśmy jakimś wyjątkowym przysmakiem, czego bym nie wykluczała. No… tak.
– Tak – powtarzam jak echo.
– Spróbuj się trochę przespać, jeśli dasz radę – mamrocze Liz, klepiąc mnie po obolałym ramieniu. – Sen jest jedyną ucieczką, jaka nam pozostała. Korzystaj, póki możesz.
Co za optymistka. Otulam klatkę piersiową ramionami i zauważam, że wciąż mam na sobie krótką piżamę bez rękawów, w której położyłam się do łóżka. Nie jest ani ciepła, ani szczególnie kryjąca, i choć to absurd, to żałuję, że nie poszłam spać w szerokiej flanelowej.
A potem chce mi się wyć. Śmieszy mnie myśl, że nie ubrałam się odpowiednio na porwanie przez kosmitów. Ręce mi się trzęsą z rozbawienia, szybko jednak uciecha przeradza się w łzy. No więc tak. Wczoraj?
Wczoraj nie wierzyłam w kosmitów. Ale to było wczoraj.
Łkając cichutko, powoli zasypiam.
*
Następnego dnia dowiaduję się czegoś nowego o statku kosmicznym.
Okazuje się, że nie ma toalet. Wygląda na to, że nasi porywacze nie przemyśleli do końca, z czym się wiąże wypełnienie ładowni uprowadzonymi dziewczynami. Musimy zadowolić się wiadrem w kącie, stąd ten smród jak z kanalizacji. Godność? Wyparowała jak kamfora. Nie ma nic skuteczniejszego niż czekanie na swoją kolejkę do wiaderka na kupę, by stracić resztki człowieczeństwa, które ci jeszcze zostały.
Karmią nas maleńkimi batonami, które z wyglądu przypominają suszone wodorosty, a smakują jak gówno. Dostajemy dwa dziennie. Woda? Dozowana z kranu, który przypomina zamontowany w ścianie karmnik dla myszoskoczków.
Wybrzuszenia na moim ramieniu znikają w ciągu kilku następnych godzin, pozostaje tylko jeden mały, twardy guzek. Macam go przez skórę, przyglądając się ramionom pozostałych dziewczyn, domyślam się, że wszczepili nam coś w rodzaju elektronicznego urządzenia śledzącego. Lub, cytując Liz, znaczniki dla bydła. Muszę przyznać, że trafiła w cholerne sedno.
Są dwa rodzaje kosmitów: chudzi, zieloni, którzy najwyraźniej dowodzą, i koszykarskie łby, robiące za strażników. Skojarzenie z piłką do kosza przyszło mi do głowy od razu, ale nie dlatego, że mają przerośnięte mózgi, tylko na widok ich kamienistej, bezwłosej, pomarańczowej skóry na czaszce. Dziwacznie wystaje z kołnierzyków szarych kombinezonów, które noszą dzień w dzień. Koszykarskie łby, mimo durnej nazwy, są dość przerażające. Mają paskudne małe oczka z nieprzejrzystą powieką i zęby przypominające igły, poza tym trzy palce, w tym kciuk, zamiast pięciu. Są wysocy, w odróżnieniu od małych zielonych ludzików, które wydają ptasie odgłosy, mierzą niecały metr wzrostu i rzadko się tu pojawiają. Za to koszykarskie łby cały czas kręcą się po ładowni.
Dziewczyny potwornie się ich boją.
Zauważam to, kiedy budzę się następnego ranka – chociaż możliwe, że jest już popołudnie – i widzę, że żadna z uprowadzonych już nie śpi. Wygląda na to, że ogłupiające leki wreszcie przestały na mnie działać. Mrugając, tłumię ziewnięcie. Chcę być cicha jak myszka, bo cisza jest dobra. Dopiero po chwili dociera do mnie, że cofamy się w odległy kąt klatki, odsuwamy się jak najdalej od kraty. Włosy jeżą mi się na karku, podążam za innymi, staram się trzymać jak najbardziej z tyłu. Chcę zapytać, co się dzieje, ale w chwili, gdy otwieram usta, Liz w milczeniu kręci głową, wpatrując się w coś ponad moim ramieniem.
Odwracam się i wzdrygam na widok kosmity z głową jak piłka do koszykówki, który przygląda mi się przez kratę. Wzdrygam się ponownie, kiedy chytrze się do mnie uśmiecha. Tulę się do pozostałych dziewczyn.
– Żadnych krzyków – mruczy jedna z nich ostrzegawczo.
Boże, jestem totalnie spanikowana. Kiwam głową. Nie ma mowy, żebym choćby pisnęła.
Piłkogłowi siedzą w ładowni przez cały dzień, jakby na coś czekali. Boję się nawet zgadywać na co. Kulimy się w kącie klatki, roztrzęsione do granic wytrzymałości, a po kilku godzinach do środka zostaje wniesiona kolejna nieprzytomna dziewczyna. Nikt nawet nie próbuje uciec, kiedy otwierają się drzwi. Po prostu siedzimy i patrzymy, jak wpychają najświeższą ofiarę do środka i zatrzaskują za nią kratę.
Łatwo się domyślić, dlaczego żadna nie próbuje ucieczki. Gdzie niby miałybyśmy pójść? A konsekwencje nieposłuszeństwa muszą być straszne, bo wszystkie w klatce jesteśmy śmiertelnie przerażone samym widokiem koszykarskich łbów.
Jedna z dziewczyn chwyta nową za ramię i próbuje przyciągnąć do stłoczonej w kącie grupy. Jest mniej więcej w moim wieku i ma ładne rude włosy. Zauważam, że piłkogłowi podchodzą do klatki i komentują coś w dziwacznym, niezrozumiałym języku, od czasu do czasu gestykulując. Potem się śmieją, a ten wysoki, upiorny dźwięk drażni moje skołatane nerwy.
Jakby przyjmowali zakłady o nową dziewczynę.
Kilka godzin później rudowłosa się budzi. Kiedy gwałtownie wciąga do płuc powietrze, wyrywam się z odrętwienia, przykucnięta u boku Liz.
Głośno szlochając, otwiera szeroko oczy.
– Cicho, tylko nie krzycz – słyszę niemal bezgłośny syk. Nie mam pojęcia, która z nas to powiedziała, ale wiem, że wszystkie tak myślimy.
Ona jednak nie słucha. Rozgląda się dookoła, panika bierze górę i zaczyna wrzeszczeć. Przenikliwe wycie odbija się echem od ścian ładowni. Nie przestaje, mimo że pokazujemy na migi, by zamilkła, dotykamy jej w daremnych próbach uspokojenia. Nowa wpada w histerię, wraz z narastającą świadomością okoliczności, w jakich się znalazła, jest coraz głośniejsza i coraz bardziej wystraszona. Odpycha nas, strząsa z siebie dłonie, którymi próbujemy ją ostrzec.
Nad naszymi głowami rozlega się brzęczenie.
Pozostałe więźniarki zamierają bez ruchu.
Z interkomu wydobywa się dziwne ptasie ćwierkanie, które wypełnia przestrzeń.
Jeden z piłkogłowych dotyka panelu, który się zapala, i wyrzuca z siebie odpowiedź. Dziewczyny się cofają, gdy drugi strażnik podchodzi do klatki i otwiera drzwi.
Za nimi czeka wolność, nikt jednak po nią nie sięga.
Chwytają rudowłosą, która nie zamierza łatwo się poddać, to trzeba jej przyznać. Miota się, wywija ramionami, kiedy jej dotykają, wykrzykuje po francusku przekleństwa i błaga o pomoc. Pozostałe uwięzione siedzą cicho i tylko patrzą.
Nie mogę tego ścierpieć. Próbuję się podnieść, by stanąć w jej obronie. Liz powstrzymuje mnie, łapiąc za nogę.
– Nie – syczy. – Nie zwracaj na siebie uwagi, Georgie. Zaufaj mi.
Nawet jeśli całą sobą buntuję się przeciwko temu, też jestem przerażona. Łatwo jest nie reagować, przycupnąć, kuląc się w stłoczonej ciasno grupce dziewczyn. Siedzieć, czekać i patrzeć, co się wydarzy, gdy więzień nie zastosuje się do niewypowiedzianego nakazu milczenia. Nienawidzę siebie za to.
– Nie patrz – radzi szeptem Liz.
Mimo to nie odwracam oczu. Ktoś musi patrzeć. Ktoś musi być świadkiem jej cierpienia. Kiedy to się kończy, a ona już z niczym nie walczy, jest mi niedobrze. To, co właśnie zobaczyłam…
Liz ściska moją dłoń.
– Kira mówi, że mają odgórny rozkaz, by „dyscyplinować” każdą nieodpowiednio zachowującą się więźniarkę.
Kiwam głową i w końcu odwracam wzrok, gdy obcy rozmawiają w swoim dziwnym języku i jeszcze raz zamieniają się miejscami. Domyślam się, że od teraz będzie już grzeczna i „zdyscyplinowana”. Chce mi się wyć, ale nie wolno hałasować. Wbijam paznokcie w dłonie i spoglądam na rząd bladych twarzy w klatce, próbując odgadnąć, która z nich to Kira. Dziewczyna z jedwabistymi, prostymi brązowymi włosami siedzi na końcu i płacze z rękami przyciśniętymi do uszu. Jakby nie mogła znieść tego, co słyszy, ale przecież ruda milczy. Ładownię wypełniają tylko głosy kosmitów.
To musi być Kira. Tylko ona może ich zrozumieć dzięki urządzeniu wpiętemu do ucha. Przyglądam się pozostałym. Są w szoku, odwracają wzrok. Na twarzy jednej z dziewczyn maluje się zgroza wymieszana ze smutkiem i zastanawiam się, czy ona też krzyczała. Postanawiam jednak nie dociekać, wolę nie wiedzieć. Zaciskam oczy, próbując się wyłączyć. Zamknąć się w cichej bańce, w której nic z tego nie jest prawdziwe. Jeśli wystarczająco mocno uszczypnę się w ramię, wszystko zniknie i się obudzę.
Ale nawet po przymknięciu powiek nie potrafię przegonić z głowy wyrazu twarzy rudej, gdy jest gwałcona, a ten zwyrodnialec przez cały czas rozmawia ze swoim kumplem, jakby to było nic takiego, kolejny nudny dzień w biurze, gadka szmatka przy ekspresie do kawy.
Liz ma rację. Dla nich jesteśmy tylko bydłem. Sprzedadzą nas komuś innemu, kto też nas zgwałci, zje albo jedno i drugie. A może zrobi nam coś jeszcze straszniejszego, czego nawet nie potrafię sobie wyobrazić.
Nie zamierzam jednak przyjmować swojego losu bez walki, nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami. Krzyżuję ramiona na piersi, podciągam nogi i przyglądam się otoczeniu. Badam każdy zakamarek dziwnych ścian, próbując znaleźć coś, czego można by użyć jako broni.
Ponieważ zamierzam zabić tych kamienistych, wstrętnych skurwysynów, jeśli tylko spróbują mnie dotknąć.
*
Przez następny tydzień na pokładzie statku nie pojawia się żadna nowa ofiara, więc podejrzewam, że jesteśmy już „załadowani do pełna”. To dobrze, biorąc pod uwagę, że w niewielkiej klatce jest już dostatecznie tłoczno, a z każdą kolejną godziną robi się coraz ciaśniej. Teraz, gdy dołączyła do nas Dominique – zgwałcona rudowłosa – czujemy się jak sardynki.
Nie, żeby ktokolwiek wyrywał się i protestował.
Liz i ja rozmawiamy po cichu w nocy, kiedy strażnicy wychodzą. Zapewne mkniemy teraz przez kosmos. W ciągu ostatnich kilku dni wielokrotnie trzaskało nam w uszach i podejrzewamy, że podróżujemy z dużą prędkością.
Nie wiemy, co o tym sądzić.
– Zaczniemy od zabicia strażników – przedstawiam plan Liz i Kirze po raz drugi tego wieczoru. – Podejrzewam, że małe zielone ludziki zwalają na koszykarskie łby całą brudną robotę. Zakładam, że gdy pozbędziemy się pomarańczowych, może nam się udać ich zastraszyć i zażądać powrotu na Ziemię.
– Twój plan, Georgie, ma niestety niewielki mankament – zauważa Liz, jak zawsze praktyczna. Wskazuje na metalowe pręty. – My jesteśmy tu, a oni tam. Poza tym oni są uzbrojeni.
– Trzeba ich tylko skłonić do otwarcia drzwi. – Cichy głos Kiry przecina ciemność. – Zasugerowałabym poczekanie na kolejną ofiarę, ale…
– Tak – odpowiadam w zamyśleniu, przenosząc wzrok na Dominique, która kuli się samotnie w kącie. Odkąd wrzucili ją po gwałcie do klatki, jest w totalnej rozsypce. Teraz oczywiście siedzi cicho. Spędza całe dnie z pięścią przyciśniętą do ust, gryzie ją, a łzy płyną jej po twarzy. Opiera się wszelkim próbom nawiązania kontaktu, odrzuca kojące słowa i gesty. Potrzebuje czasu i morza cierpliwości, a ponieważ siedzimy stłoczone na niewielkiej powierzchni, to cierpliwość jest akurat na wykończeniu.
Spoglądam na ponure twarze Kiry i Liz, intensywnie główkując.
– Może udamy, że jesteśmy chore, kiedy następnym razem przyjdą z jedzeniem?
– To nie będzie zbyt trudne – komentuje Liz. – Batony z wodorostów są obrzydliwe.
Kira jednak kręci głową.
– A co, jeśli uznają, że skoro się rozchorowałyśmy, to jesteśmy nieprzydatne, i po prostu wyrzucą nas w przestrzeń kosmiczną? Przypominam, że jesteśmy nadprogramowe. Dopóki główny towar pozostaje nienaruszony w kapsułach, z łatwością mogą spisać nas na straty. – Wskazuje na schowki po przeciwnej stronie pomieszczenia.
Nie potrafię o nich zapomnieć. Nie wiem, czy zazdroszczę im, że są kompletnie nieświadome okoliczności, w jakich się znalazły, czy bardziej przeraża mnie myśl o tym, przez co przejdą, kiedy się obudzą. Ale ma rację. Dopóki dziewczyny są bezpiecznie zamknięte w kapsułach, my w razie jakichkolwiek problemów automatycznie staniemy się zbyteczne, a nie zamierzam dodać punktu „sabotaż komór hibernacyjnych” do planu ucieczki. Ani zostawiać ich na pastwę losu. Je też musimy uratować.
– No cóż – odzywam się. – To może zaczniemy krzyczeć?
Kira głośno przełyka ślinę.
– To mnie przeraża.
Zerka ponad moim ramieniem na Dominique i się wzdryga.
– Mnie też się to nie podoba – przyznaję. – Ale jakie opcje nam pozostały? Jeśli jedna zacznie hałasować, reszcie nic nie grozi, zgadza się? Więc sprowokujemy ich, wymusimy otwarcie drzwi…
– I? – wtrąca Liz. – Co dalej? Pozwolimy się zgwałcić?
– Nie. – Nawet nie chcę o tym myśleć. – Musimy tylko przyciągnąć ich uwagę. Możemy ich zaatakować, kiedy wejdą do środka. Jest nas więcej.
– Ale oni mają broń – zauważa rozsądnie Kira.
– Tak, ale jeśli wszystkie się na nich rzucimy…
– Wtedy te w pierwszym rzędzie zostaną zastrzelone – uświadamia mi Liz. – Nie chcę tu być, ale nie chcę też umrzeć. Poza tym nie wiem, jak zachowają się pozostałe. Żadne z nich bohaterki. Z nas zresztą też.
– Co nam w takim razie pozostaje? – buntuję się. – Możemy być cichymi, posłusznymi niewolnicami, a i tak nas zgwałcą lub sprzedadzą, Bóg jeden wie komu. Jeśli staniemy do walki, przynajmniej mamy jakieś szanse.
– Masz rację. – Liz podciąga kolana do klatki piersiowej, zastanawiając się. – Zrobimy małe zamieszanie, zmusimy ich do otwarcia kraty, zaatakujemy, odbierzemy broń i przejmiemy kontrolę. Musimy tylko zadbać o to, żeby Kira przez cały czas była bezpieczna.
– Ja? – Kira wygląda na zaskoczoną. – Dlaczego?
– Bo masz to urządzenie tłumaczące – wyjaśnia posępnie Liz. – Nie będziemy w stanie przekonać ich, by zawrócili z obranego kursu i wrócili na Ziemię, jeśli zostaniesz postrzelona i nie uda nam się z nimi dogadać.
Racja.
– Zwrócę na siebie ich uwagę. To w końcu mój plan.
– Jesteś pewna?
Boże, nie, nie jestem pewna. Każda część mojego ciała dygocze z przerażenia na myśl, że miałabym zostać dotknięta przez te pokraki o kamienistej skórze. Ale jaki mamy wybór? Siedzieć i nic nie robić? Położyć się i pozwolić tym stworzeniom decydować o naszym losie? Jebać to.
– Tak, jestem.
Jakby zgadzając się ze mną, statek kołysze się i gwałtownie opada, wywracając nas na ziemię.
Żadna oczywiście nie krzyczy. Wiemy swoje.
*
Po raz drugi tego dnia statek mocno się przechyla. To raczej nie turbulencje, bo czy nie lecimy przez kosmiczną próżnię? Podróż powinna przebiegać gładko i bez zakłóceń. Mój żołądek podskakuje razem z maszyną, ale staram się to ignorować.
Czas wdrożyć plan w życie.
Wpatruję się w strażnika przechadzającego się po naszym więzieniu. Zbliża się, jak to nazywamy, „pora spania”, kiedy dostajemy drugi batonik z wodorostów, a piłkogłowi są już znużeni nękaniem nas. Zwykle po wydzieleniu jedzenia opróżniają wiadro na nieczystości i znikają.
Dziś wieczorem jest jednak inaczej. Mimo że kubeł prawie się przelewa, koszykarski łeb wcale po niego nie przychodzi. Z interkomu dobiega ćwierkanie, a kosmita w ładowni wraz z każdą upływającą minutą staje się coraz bardziej wzburzony.
Przez cały czas mocno kołysze statkiem.
– Co się dzieje? – szepczę do Kiry, gdy patrzymy, jak osamotniony i rozkojarzony strażnik chodzi tam i z powrotem. – Gdzie jest drugi?
– Nie mam pojęcia – przyznaje, przyciskając dłoń do ucha i ukrytego tam srebrzystego urządzenia. – Niektóre słowa nie są tłumaczone. Albo są, ale nie rozumiem, o co chodzi. – Potrząsa głową. – Wydaje mi się, że wystąpił jakiś problem z silnikiem. Ciągle mówią o zrzuceniu ładunku i zostawieniu go w bezpiecznym miejscu.
Żołądek mi się skręca.
– Hm, my jesteśmy ładunkiem.
Kira się krzywi.
– Wiem. Najwyraźniej nie dotrzymają terminu dostawy, jeśli nas zostawią, więc kombinują, jak z tego wybrnąć.
– Szczęście się do nas uśmiecha – mruczę, zerkając na jedynego strażnika. Tylko jeden. Zazwyczaj jest ich dwóch. Kiedy w pełni sobie uświadamiam, co to oznacza, cała się spinam. Jeśli pokonamy jednego strażnika… zostanie nam już tylko jeden. Tak, dokładnie, dziel i rządź. Nasze szanse zdecydowanie wzrosły.
Może zdobędziemy jego broń.
– Myślę, że nie ma co dalej zwlekać z planem – zauważam cicho, gdy strażnik znów zawraca, przechadzając się po ładowni.
– Nie jestem tego taka pewna – przyznaje Kira, przygryzając wargę, ale Liz kiwa głową.
– Idziemy na całość – szepczę do pozostałych w klatce.
Dziewczyny wyglądają nieswojo, ale odsuwają się na bok, żeby zrobić mi miejsce. Jeśli życzę sobie zostać kozłem ofiarnym, to na pewno nie zamierzają mi w tym przeszkadzać.
Zbieram się na odwagę, podchodzę do kraty i wciskam twarz między pręty aresztu.
– Hej!
Strażnik się nie odwraca. Nawet się nie zatrzymuje, jego wzrok ślizga się po suficie, jakby spodziewał się, że zaraz spadnie stamtąd więcej dziwnych ćwierkających rozkazów.
Próbuję jeszcze raz.
– Hej, ty tam!
Kiedy nie zwraca na mnie uwagi, przyznaję, że jestem zaskoczona. Normalnie wystarczy byle pretekst, by nas ukarać. Kilka dni temu kolejna dziewczyna została zgwałcona na naszych oczach, ponieważ płakała w nocy, kiedy śnił jej się koszmar. Zmieniam więc taktykę, by przyciągnąć jego wzrok.
Pluję w niego. I to soczyście.
Plwocina ląduje z tyłu dużej, łysej głowy, wtedy obcy się zatrzymuje. Jego dziwne, małe rybie oczka zaokrąglają się, kiedy odwraca się, by spojrzeć na mnie, i kieruje się prosto do klatki.
– Dobra robota, Georgie – szepcze Liz.
Biorę głęboki wdech i kiwam głową. Wcale nie czuję się z tym dobrze, no ale hej. Wycofuję się na tył klatki, tak jak zaplanowałyśmy – będzie musiał wejść po mnie do środka – a kiedy pozostałe dziewczyny zwierają się wokół mnie, podnoszę wiadro pełne gówna.
Wpadłyśmy na pomysł, że wyleję na niego odchody, żeby jeszcze bardziej go tym skołować, wtedy reszta wykorzysta cenne sekundy i na niego naskoczy. Obezwładnimy go, pokonamy i odbierzemy broń. Nie żebyśmy wiedziały, jak strzelać z karabinu obcych, ale jeden krok na raz. Zdobycie go to połowa sukcesu.
Oczywiście gdy trzymam wypełniony po brzegi kubeł, uświadamiam sobie, jaki jest ciężki i jaka jestem osłabiona na skutek skąpych racji żywnościowych, które nam wydzielają. Zataczam się pod tym brzemieniem, krzywiąc się, gdy odrobina wylewa się na moje ramię. Pieprzyć to.
Strażnik warczy, co brzmi jak przekleństwo w języku obcych, otwiera klatkę.
Wbrew wszelkim postanowieniom pozostałe dziewczyny wycofują się i kulą w kącie, zostawiając mnie z fekaliami w rękach i z głupim wyrazem twarzy, gdy on pędzi w moją stronę.
Wylewam na niego nieczystości w momencie, gdy chce mnie złapać, ale ręce mi drżą z wysiłku i w rezultacie oboje jesteśmy uwalani. Chwyta mnie za ramię, piszczę z zaskoczenia, gdy jego palce wbijają się w mój biceps. Nie dość, że kamienista skóra jest paskudna, to na dodatek szorstka i drapie mnie jak papier ścierny.
Rzuca jakimś wyzwiskiem i ciągnie mnie do przodu.
– Nie – sprzeciwia się Liz, łapiąc mnie za drugie ramię, a ja staram się wykręcić z jego uścisku. Co się stało z naszym wielkim pieprzonym planem ataku? Dlaczego pozostałe dziewczyny kulą się jak wystrachane króliki? Rzucam okiem na Kirę, moją drugą wspólniczkę, która przechyla głowę z dziwnym wyrazem twarzy i podnosi wzrok na sufit. Z góry dochodzi słabe ptasie ćwierkanie.
– Chyba zaczynają zrzut – odzywa się kompletnie zdezorientowana.
Podłoga przechyla się gwałtownie, a nas wyrzuca w powietrze.
Lecę na drugi koniec ładowni, szybuję nad podłogą. Z impetem ląduję na komorach hibernacyjnych i gwałtownie wypuszczam powietrze z płuc.
Świat przewraca się do góry nogami, wrzeszczące kobiety krążą bezwładnie po całej ładowni. Moje ramiona zostają ochlapane czymś mokrym, kiedy wiadro na odpady przelatuje mi nad głową. I nagle wszystko zawisa w powietrzu. Pada zasilanie, robi się ciemno.
Zapala się czerwone światło. Och, niedobrze. Czerwone światło oznacza awarię, prawda?
Przyglądam się skąpanej w czerwonej poświacie ładowni, obserwuję wirujące wokół kulki odpadów. W tle ktoś kołysze się w powietrzu. Grawitacja przestała działać.
Co jest, do cholery?
Próbuję skupić wzrok, gdy coś przelatuje mi nad głową. Czarne, podłużne, z grubą lufą.
Broń.
Jasny gwint! Odpycham się od jednego ze schowków i płynę za nią w powietrzu, gdy grawitacja znów się uruchamia. Opadam w dół i nadziewam się żebrami na karabin.
Strażnik też runął na podłogę. Metr, może półtora ode mnie. Przez cały czas z interkomów dobiega dziwne ptasie ćwierkanie.
Chwytam za broń i szukam spustu, tymczasem koszykarski łeb jęczy, kręcąc głową i próbując zebrać myśli. Nie ma spustu. Cóż, pieprzyć to. Równie dobrze sprawdzi się w roli pałki. Chwytając za grubą, ciężką kolbę, unoszę karabin wysoko i opuszczam na głowę kosmity.
ŁUP.
Obcy się miota.
Nie przestaję. Walę raz za razem. Łup. Łup. Maniakalnie uderzam kolbą w jego głowę. Nie rusza się, mimo to nie przestaję. Boję się, co będzie, jak się okaże, że ma czaszkę z granitu. Obróci się i mnie obezwładni? Więc zaciekle łomoczę karabinem.
Powstrzymują mnie czyjeś ręce.
– Georgie. Hej, Georgie, przestań. Myślę, że już nie żyje. – Głos Liz przebija się przez mgłę, która osnuła mój mózg. – Możesz już przestać.
Powoli opuszczam broń, najpierw kieruję tępy wzrok na nią, a potem na strażnika. Albo na to, co z niego zostało. Twarz naszego oprawcy przypomina mięsną miazgę zatkniętą na szyi.
Wpatruję się w niego, a potem wymiotuję.
– Udało ci się – gratuluje mi Liz, masując mnie po plecach. – Cholera jasna, udało ci się, Georgie! Jesteś pieprzoną bohaterką!
Nie czuję się jak bohaterka! Czuję się podle. Właśnie zabiłam człowieka. Jakby człowieka. Coś w rodzaju człowieka. Zdecydowanie gwałciciela.
Mimo to żywe stworzenie.
Był żywym stworzeniem.
Ale już go nie ma.
Żołądek znów mi się nieprzyjemnie skręca, ocieram więc usta wierzchem dłoni, a potem zamieram. Śmierdzi fekaliami. Fuj. Cała jestem uwalana gównem, podobnie zresztą jak ładownia.
– Co się, do diabła, stało?
– Nie wiem – mówi Liz, pomagając mi wstać.
Wszystko mnie boli, żebra mam posiniaczone w miejscu, którym wylądowałam na broni. Mimo to kurczowo zaciskam na niej ręce, nieważne, że jest w odchodach i strzępach mózgu czy czegokolwiek innego, teraz jest moja.
Metaliczne ćwierkanie wydobywa się z głośników i w tym samym momencie zaczynają mnie boleć uszy. Liz chyba również, bo mocno zaciska ręce po bokach głowy. Wymieniamy zdziwione spojrzenia.
Kira wybiega z klatki.
– Drogie panie! Mamy poważniejsze problemy. Komunikat płynący z góry brzmi następująco: „Przygotuj się do wejścia w atmosferę”. Myślę, że to oznacza jedno: zaraz się rozbijemy!
Kurwa.
Podłoga znowu się przechyla, a potem unosimy się w powietrze, obijamy się o kapsuły hibernacyjne. Coś uderza mnie w głowę i wszystko staje się czarne.
*
– Hej. – Znajomy głos rozbrzmiewa w moim uchu. – Hej, obudź się. Wszystko w porządku? Georgie?
Powoli dochodzę do siebie, jęczę z powodu bólu gwałtownie przeszywającego moje czoło. Chwilę później nie tylko rozsadza mi czaszkę, ale też rwie każda część ciała, najbardziej nadgarstek. Nieprzyjemnie pulsuje i jest rozpalony, ciepło promienieje aż do łokcia. Mrużę oczy, patrząc na Liz, która zawisła nade mną.
– Aj.
Odwzajemnia uśmiech, pokazując spuchniętą wargę i powiększający się siniak na policzku.
– Żyjesz. A to zawsze plus. – Kuca obok mnie i podaje mi dłoń. – Możesz się podnieść?
Z jej pomocą, krzywiąc się, unoszę tułów. W pozycji siedzącej wszystko boli jeszcze bardziej.
– Co się stało?
– Rozbiłyśmy się – wyjaśnia. – Większość z nas w coś się uderzyła i straciła przytomność. Kilka złamanych kości, zakrwawionych nosów. Dwie nie przeżyły.
Patrzę na nią zszokowana, po czym skanuję ładownię.
– Dwie dziewczyny… nie żyją? Kto?
– Oprócz strażnika, którego załatwiłaś, Krissy i Peg. Najprawdopodobniej złamały sobie kark. – Wskazuje głową na drugi koniec pomieszczenia. – Biedaczki.
Przełykam gulę żalu, która rośnie mi w gardle. Nie znałam ich dobrze, ale jednoczyłam się z nimi w bólu i lęku. Cieszę się, że żyję. Przytulam Liz, a ona odwzajemnia uścisk, przez chwilę zalewa nas ulga, że oddychamy i jesteśmy całe. Zerkam ponad jej ramieniem i widzę, że cała ładownia przechyliła się, i to pod sporym kątem. Metalowa podłoga jest zasypana śmieciami, stroma i lodowato zimna. Z pomocą Liz, chwiejąc się, staję na nogi i zszokowana rozglądam się dookoła.
Dwie dziewczyny siedzą w kącie, tuląc się do siebie; rozpoznaję Megan, która obejmuje i stara się uspokoić gwałtownie szlochającą i dławiącą się łzami Dominique. Pozostałe dziewczyny nadal leżą nieprzytomne na ziemi, a w kącie obok martwego strażnika widzę dwa nieruchome trupy. Ciemne włosy Krissy zasłaniają jej twarz. Tak jest lepiej. Odwracam wzrok. Z boku Kira próbuje pomóc innej dziewczynie wyprostować złamaną nogę. Ona sama ma posiniaczoną twarz, z ucha ze słuchawką sączy się krew.
Wszystkie jesteśmy poobijane, posiniaczone, ranne. Patrzę na własne nogi i wydają się okej, za to mój nadgarstek jest spuchnięty i purpurowy, a żebra płoną żywym ogniem.
– Chyba coś sobie uszkodziłam – mówię, prostując obolałą rękę. Ostrożnie obracam nadgarstek i prawie mdleję pod wpływem fali bólu, która gwałtownie przepływa przez ciało.
– Więc raczej nie będziesz już bić kosmitów – komentuje ironicznie Liz. – Jeśli nie jest złamany, to na pewno mocno go skręciłaś. Powinnaś zobaczyć moje palce u lewej stopy. Wyglądają paskudnie. Jakby próbowały dokonać strategicznego odwrotu, wbijając się w stopę, ale poniosły na tym polu zdecydowaną porażkę.
Spoglądam na nią sceptycznie.
– Skąd ten dobry nastrój?
– Ponieważ jesteśmy wolne – mówi z niemałym entuzjazmem. – Jesteśmy, kurwa, wolne i gdzieś wylądowałyśmy. Szacuję, że nasze szanse na przeżycie zdecydowanie wzrosły.
– Skąd wiesz, że wylądowałyśmy?
Liz kuśtyka do mnie, oszczędzając pokiereszowaną nogę.
– Ponieważ podłoga jest przechylona i zimna, i jeszcze z tego powodu. – Wskazuje na coś za mną.
Odwracam się i patrzę. Jedna z przegród na suficie, wysoko ponad naszymi głowami, częściowo się oderwała, tworząc długą, wąską rysę w kadłubie ładowni. Przez otwór wpada słabe światło oraz coś, co przypomina płatki śniegu. Głośno wzdycham i ruszam w tamtą stronę, próbując się temu przyjrzeć.
– Czy to śnieg?
– Tak – potwierdza uradowana Liz. – A ponieważ nie udusiłyśmy się od wdychania metanu czy czegoś w tym stylu, to w powietrzu musi być tlen.
Nadzieja łomocze w moim sercu, spoglądam w górę. Podekscytowana odwracam się do Liz.
– Myślisz, że jakimś cudem wylądowaliśmy z powrotem na Ziemi?
– Nie sądzę – mówi Kira, a jej cichy głos przerywa bieg moich myśli.
Patrzę na nią i się krzywię. Prezentuje się dość nieciekawie – lewa połowa jej szczupłej twarzy jest sina i zakrwawiona. W jednym oku ma popękane naczynia krwionośne, ich czerwień wyraźnie kontrastuje z bladą cerą. Też utyka, ma obrzęknięte kolano.
– Skąd wiesz, że nie jesteśmy na Ziemi? – pytam. Nie porzucam jeszcze nadziei. – Na ilu planetach może być śnieg i tlen? Może po prostu trafiłyśmy, no nie wiem, do Kanady czy coś.
– Tylko że słyszałam w tym czymś – tłumaczy, wskazując na zbroczoną krwią słuchawkę, która wciąż jest przymocowana do jej ucha – że zostawiają nas tymczasowo w „bezpiecznym miejscu”, skąd za jakiś czas nas zgarną.
Liz krzyżuje ramiona, marszcząc brwi.
– Zgarną nas? Więc zostawili nas tutaj, żebyśmy grzecznie czekały, aż za dzień lub dwa po nas przylecą? Pieprzyć to.
– Nie wiem kiedy – wyjaśnia Kira z poważną miną. – Ale wspominając o tym miejscu, zdecydowanie nie mieli na myśli Ziemi. Ciągle mówili o chmurze cząstek, a jedyna chmura cząstek, którą pamiętam z lekcji fizyki, to Obłok Oorta, położony na skraju Układu Słonecznego. Tylko że skoro dociera tu tyle światła – podkreśla, wskazując na szczelinę w kadłubie – to nie możemy być nigdzie blisko Plutona. Nie sądzę, żebyśmy były na Ziemi. Nie sądzę, żebyśmy w ogóle znajdowały się w Układzie Słonecznym.
– Jasne – zgadza się Liz. Jej głos brzmi ponuro.
Nadal nie tracę nadziei. Na widok śniegu wpadającego przez wyrwę w suficie trudno się nie wzruszyć. Musimy być w domu, prawda? Widać przecież, że jest zima. Mogli nas zrzucić na Antarktydę. W tym momencie obstawiam Antarktydę, a nie jakąś przypadkową obcą planetę.
– Nie chcę tu siedzieć i czekać na ich powrót.
– Ani ja. – Kira wzdycha i się krzywi, pocierając ramię. – Ale jesteśmy ranne. Trudno stwierdzić, jak szybko będziemy się w stanie poruszać ani czy w ogóle na zewnątrz jest bezpiecznie. Równie dobrze możemy się unosić na morzu lodu, otoczone przez stado lodowych rekinów ludojadów.
– Dobry Boże, ale z ciebie Polly-kurwa-anna, co? – komentuje gorzko Liz, patrząc na Kirę.
– Przepraszam. – Dziewczyna krzywi się, przykładając dłoń do czoła. – To był koszmarny dzień, a czuję, że będzie tylko gorzej.
Jest tak przygnębiona, że mam ochotę ją przytulić. Postanawiam nie poddawać się rozpaczy. Jeden strażnik nie żyje, mamy jego broń i na razie udało nam się wymknąć z rąk porywaczy.
– Będzie dobrze – zapewniam, nie tracąc pogody ducha. – Coś wymyślimy.
– Czy możemy wymyślić jedzenie?! – woła Megan z kąta ładowni. – Jesteśmy trochę głodne.
– Jedzenie będzie dobrym punktem wyjścia – zgadzam się, kiwając głową w kierunku Liz. – Sprawdźmy, co mamy, skoro miałyśmy tu przetrwać i czekać na powrót małych zielonych ludzików.
Godzinę później nasza sytuacja wciąż nie jest najlepsza. Choć udało nam się znaleźć zapas batonów co najmniej na tydzień i mamy dość wody mniej więcej na tyle samo czasu, to poza tym nic nie ma.
Na dodatek oprócz karabinu należącego do strażnika, którego zabiłyśmy – no cóż, którego zabiłam – nie ma żadnej innej broni ani dodatkowych ubrań. Przeszukałyśmy całą ładownię, opukałyśmy wszystkie ściany, żeby sprawdzić, czy czasem nie ma w nich ukrytych schowków, ale nie natrafiłyśmy na nic wartego uwagi, z wyjątkiem grubej plastikowej płachty, która nie jest ani wystarczająco ciepła, ani miękka, by na cokolwiek się przydać.
– Nawet Robinson Crusoe nie był w takiej dupie jak my teraz – żartuje Liz.
Nie czytałam Przypadków Robinsona Crusoe, ale zgadzam się z nią. To jasne, że nie jesteśmy przygotowane do przetrwania w trudnych warunkach. W ogóle do niczego. W ładowni z minuty na minutę robi się coraz zimniej za sprawą wpadających do środka przez szczelinę w kadłubie śniegu i zimnego powietrza.
– Znaczy się, nie rozumiem – kwituje Liz, rozdając kilka batoników z wodorostów. – Jeśli chcieli, żebyśmy siedziały grzecznie i czekały, to nie sądzicie, że powinni zostawić nam więcej zapasów?
– Zapominasz, że jesteśmy nadprogramowe – zauważam, gestem dziękując za posiłek. Niech kto inny się posili. Mam dostatecznie rozstrojony żołądek. – Dla nich liczy się tylko to, żeby im nic się nie stało. One przecież nie jedzą. – Kciukiem wskazuję na komory ustawione pod ścianą. – Wciąż są w idealnym stanie.
Oczywiście.
– Czy powinnyśmy je teraz obudzić? – Na myśl o garstce pogrążonych w hibernacji kobiet, znajdujących się zaledwie kilka kroków dalej i pozostających w stanie całkowitej nieświadomości, co dzieje się na zewnątrz, zalewa mnie fala niepokoju. Gdybym się rozbiła w trakcie lądowania, to czy nie chciałabym się o tym dowiedzieć?
– Boże, nie – protestuje Liz. – Nie mamy przecież pojęcia, czy wiedzą, gdzie są. Może wciąż im się wydawać, że leżą we własnych łóżkach, a małe zielone ludziki nie istnieją. Czy chciałabyś się obudzić i znaleźć w tym miejscu, och, a tak przy okazji, utknęłyśmy i nie mamy zbyt wiele jedzenia?
– Słuszna uwaga. – Rozglądam się dookoła, tupiąc bosą stopą i intensywnie główkując.
– Co w takim razie zrobimy? – pyta Kira, przesuwając się bliżej dziewczyn, które tulą się do siebie, by się ogrzać. Wygląda na wyczerpaną.
Liz zerka na mnie i czeka.
Czy ja tu teraz dowodzę? Cholera. Ale… ktoś przecież musi, a mnie wkurza, że nikt inny nie ma pomysłów. Rozważam naszą sytuację przez dłuższą chwilę.
– Cóż, skoro jesteśmy na planecie, na której jest tlen, to możemy założyć, że żyją tu inne stworzenia. Nie jestem może zbyt uczona w tej kwestii, ale skoro na Ziemi istnieją najróżniejsze formy życia, to dlaczego na tej planecie miałoby być inaczej? Możemy być blisko miasta, ale nawet tego nie wiemy.
– Miasta pełnego kosmitów – mamrocze któraś.
– To prawda – zgadzam się. – Ale nie możemy tu zostać i umrzeć z głodu. Lub z wyziębienia. Teraz świeci słońce, a nie mamy pojęcia, kiedy zapadnie noc…
– Ani jak długo potrwa – wtrąca Kira.
– Może mogłabyś przestać pomagać – ruga ją Liz. – Tak tylko mówię.
– Uważam, że przynajmniej trzeba się rozejrzeć – sugeruję. – Sprawdzić, gdzie dokładnie jesteśmy, poszukać jedzenia, wody, a potem wrócić i się zastanowić, co dalej.
– Tylko że większość z nas jest ranna – wzdycha jedna z dziewczyn. Tiffany. Wygląda na totalnie zagubioną i jeszcze bardziej przerażoną. Niektóre z nas przyjęły niewolę z ponurą determinacją, inne zwyczajnie się załamały. Tiffany zalicza się do tej drugiej kategorii.
– Ty powinnaś iść, Georgie – proponuje Liz.
– Ja? – dziwię się.
– W pewnym sensie ty tu dowodzisz.
Boże, to okropne, że nie tylko ja doszłam do podobnego wniosku. Zerkam na śnieg wpadający przez szczelinę nad moją głową. Na zewnątrz na pewno jest zimno, a ja mam na sobie tylko kusą piżamę.
– Jak to? Dowodzę? Zostałam złapana jako jedna z ostatnich. Po mnie była tylko Dominique.
– No tak, ale to ty zawsze masz jakiś plan w głowie. Zabiłaś strażnika, a Kira musi zostać na wypadek powrotu obcych, bo ma to coś w uchu. Sama mam opuchnięte kolano, więc daleko bym nie zaszła. Poza tym dobrze radzisz sobie z bronią. – Liz trzepocze rzęsami.
Prycham.
– Chcesz powiedzieć, że jestem dobra w rozwalaniu.
– No hej, poszło ci lepiej niż reszcie, Georgie. Serio. – Bije pięściami powietrze, jakby się boksowała. – Zanucić ci kawałek Eye of the Tiger, żeby cię podkręcić?
– O rany, dzięki – zbywam ją, próbując zrobić nadąsaną minę, bo właśnie zostałam zgłoszona na ochotnika. Ale to chyba muszę być ja, tak myślę. Poza Kirą i Liz pozostałe niezbyt mi wyglądają na liderki. Wszystkie jesteśmy ranne, chciałabym przypomnieć, że mam zjebany nadgarstek, bolą mnie żebra, ale… ucierpiała każda, bez wyjątku. Liz utyka, Kira ma stłuczoną nogę, a reszta jest w opłakanym stanie. Czy chciałabym powierzyć swój los w ręce innej dziewczyny, z nadzieją że przyzwoicie przeprowadzi zwiad? – Czy któraś ma jakiekolwiek doświadczenie w survivalu?
Jedna z dziewczyn pociąga nosem. Poza tym odpowiada mi cisza.
No tak. Żadna nie jest przygotowana.
Obok mnie Liz nuci Eye of the Tiger.
Pokazuję jej faka.
– Okej, w porządku. Skoro mam wyjść na śnieg, potrzebuję kilku batonów, broni i wody.
– Nie mamy manierek – zauważa Liz. – Po prostu jedz śnieg.
– Byle nie żółty – żartuje inna.
– Och, jasne, teraz wszyscy tryskają humorem, skoro to ja wychodzę na zwiad – narzekam, ale rozciągam nogi i krzywiąc się, sprawdzam nadgarstek, żebra. Jest fatalnie, nie mamy jednak zbyt wielu opcji. – Okej, chyba jakoś się wydostanę przez dziurę w suficie, tak mi się przynajmniej wydaje. Potrzebuję tylko jakichś ubrań. – Patrzę na moją brudną, krótką piżamkę. – Bo podejrzewam, że to nie wystarczy.
– Wiem, skąd wziąć śliczne, ciepłe ciuchy – mówi Liz i wskazuje na martwego strażnika.
– Ugh. – Wzdragam się, chociaż ma rację. – Miałam słabą nadzieję, że ktoś jakimś cudem wyskoczy z parki czy coś w tym stylu.
– Niestety – kwituje Tiffany, wstając. – Pomogę ci go rozebrać.
Po chwili, razem z Tiffany ściągnęłyśmy z trupa ubranie. Próbujemy rozgryźć, jak teraz kombinezon włożyć na mnie. Ma dziwne ukryte sprzączki i zapięcia zamiast zwykłych zamków i guzików, poza tym cuchnie odchodami i krwią, ale jest zaskakująco ciepły i ma podszewkę. Kurtka trochę mnie opina i zgniata mi biust, wyglądam w niej, jakbym miała jedną pierś, ale nie ubrałam się w nią, żeby pięknie wyglądać. Największym problemem jest brak rękawiczek i buty, których krój pasuje do stopy z dwoma dużymi palcami zamiast pięciu mniejszych. Mimo to wciskam się w nie. Nic przyjemnego.
Lepszy rydz niż nic, czyli to, co miałam na sobie wcześniej.
– Trzymaj ręce wciśnięte pod kurtkę – radzi Tiffany. – Ogrzeją się ciepłem twojego ciała.
Kiwam głową, wsuwam karabin z przodu kombinezonu, długa lufa spoczywa między piersiami. Zaczesuję palcami brudne włosy, żeby odgarnąć je z twarzy, biorę batony, które podaje mi Liz, i głęboko wciągam powietrze.
– Pójdę tak daleko, jak tylko dam radę – informuję moje towarzyszki niedoli. – Poszukam pomocy. Albo tubylców. Jedzenia. Czegokolwiek. Ale wrócę… Jeśli nie zjawię się do jutrzejszego ranka, to hm… no cóż… nie szukajcie mnie.
– Boże, szkoda, że nie mam teraz kawałka niemalowanego drewna, żeby odpukać – komentuje Liz. – Nie gadaj bzdur.
– Nic mi nie będzie – zapewniam, żeby ją uspokoić, choć nie do końca w to wierzę. – A teraz podnieście mnie pod sufit, żebym mogła się stąd wydostać.
Przesuwamy stół, dwie dziewczyny przytrzymują go mocno, a ja się wspinam, Liz i Megan popychają mnie. Nadgarstek wrzeszczy, protestując, ale nie poddaję się i pokonuję całą drogę aż do pęknięcia w kadłubie. Szczelina jest na tyle szeroka, że mogę się przez nią przecisnąć, lecz zanim wydostanę się na świeże powietrze, nadgarstek wręcz eksploduje z bólu, poza tym z każdą minutą robi się coraz zimniej. Spodenki od piżamy owinęłam wokół szyi, zamiast szalika, zasłoniłam nimi skórę na odsłoniętej klatce piersiowej i zakryłam włosy jak kapturem. Twarz wystaje mi z dziury na nogę. Jestem pewna, że nie prezentuję się zbyt seksownie, poza tym szorty są brudne, ale cieszę się, że je mam. Zacina ostry wiatr, choć jeszcze nawet nie wystawiłam głowy przez wyrwę.
Opieram dłonie na piekielnie zimnej metalowej powierzchni i syczę, gdy palce do niej przywierają. Odrywam je ostrożnie, krzywiąc się, bo mam wrażenie, że tysiące igieł wbija mi się w skórę. Jest nie tylko zimno, jest cholernie zimno. Używam zdrowej ręki – teraz odzianej w gruby, przypominający kurtkę kombinezon kosmity – by się podciągnąć. Kiedy wysuwam tułów przez szczelinę w kadłubie, przez chwilę mam przerażającą wizję kosmity odgryzającego moją wystającą głowę.
To nie pomaga, Georgie, besztam się w myślach. Wyrzucam złowieszczy obraz z głowy, przepycham się przez wyrwę i rozglądam się dookoła
Dobra wiadomość jest taka, że wiatr na zewnątrz nie jest porywisty, jak się obawiałam. Grube płatki śniegu opadają z nieba, a dwa słońca świecą wysoko nad horyzontem.
Dwa słońca.
Dwa cholerne słońca.
Mrużę oczy, patrząc na nie, by się upewnić, że nie widzę podwójnie na skutek uderzenia w głowę podczas lądowania. No jasne, są dwa. Wyglądają prawie jak ósemka, z jednym mniejszym, znacznie ciemniejszym słońcem, praktycznie zachodzącym na większe. W oddali widać też ogromny biały księżyc.
– To nie jest Ziemia! – krzyczę do dziewczyn. Kurwa. Tłamszę szaleńcze pragnienie, by się rozpłakać z rozczarowania. Tak bardzo chciałam wyjść i zobaczyć w oddali budynek, który potwierdziłby, że to tylko Kanada lub Finlandia.
Dwa słońca doszczętnie zniweczyły moje nadzieje.
– Co widzisz? – słyszę pytanie z dołu.
Patrzę na rozbity statek, na niekończące się śnieżne zaspy. Podnoszę wzrok. Na horyzoncie rysują się góry – przynajmniej tak mi się wydaje, że to góry – przypominają ogromne fioletowe kryształy wielkości drapaczy chmur. Są zupełnie inne niż ta, na której jesteśmy. Wokół roztacza się jałowa skała. Nie ma żadnych drzew. Tylko śnieg i wyszczerbiony granit. Nasz malutki statek wygląda, jakby odbił się od jednego z pobliskich postrzępionych klifów, prawdopodobnie właśnie wtedy pękł kadłub.
Rozglądam się w poszukiwaniu śladów życia lub wody. Czegokolwiek. Byle czego. Nie ma nic oprócz bieli.
– Jak to wygląda?! – woła któraś z dziewczyn.
Oblizuję wargi, które już mi zdrętwiały z zimna. Jestem dziewczyną ze słonecznego Południa, gdzie niezbyt dobrze radzimy sobie z zimnem.
– Widziałyście Gwiezdne wojny? Te pierwsze?
– Nie mów, że…
– Tak. Wygląda na to, że wylądowałyśmy na pieprzonym Hoth. Z wyjątkiem dwóch tycich słońc i ogromnego księżyca.
– Na pewno nie jest to Hoth! – wrzeszczy Liz. – To była szósta planeta od swojego słońca i nie przypominam sobie, żeby miała księżyc.
– Okej, nerdzie! – odkrzykuję. – W takim razie nazwijmy to miejsce Nie-Hoth. Zakryjcie dziurę plastikiem, kiedy mnie nie będzie. To pomoże utrzymać ciepło w środku.
– Uważaj na siebie! – woła Liz.
– Módlcie się za mnie! – odpowiadam. Potem wyciągam tyłek z osłony, jaką jest statek.
*
Maszerowanie po śnieżnym krajobrazie w przywłaszczonym stroju martwego kosmity, z karabinem, z którego nie umiem strzelać, kosztuje mnie każdy gram odwagi, jaką jestem w stanie z siebie wykrzesać. Trzęsąc się, brnę przez zaspy. Zimowe warunki to dla mnie wielka nowość. Pochodzę z Florydy, na litość boską. Wielkie karaluchy? Nie mam z tym problemu. Aligatory? Luz. Ale nogi w za ciasnych butach zapadające się po kolana w śniegu na każdym kroku? To ponad moje siły.
Na statku kosmicznym czeka jednak na mnie pół tuzina dziewczyn, które liczą na to, że coś znajdę. Cokolwiek. Bo poza tym nie mamy zbyt wielu opcji. Zawsze mogę zawrócić. Myślę, że nikt nie miałby mi za złe, że się wystraszyłam.
A potem po prostu usiądę w pękniętym kadłubie i powoli umrzemy z głodu. Albo znowu zabiorą nas kosmici.
Mogę też się postarać coś zdziałać, choć wiąże się to z ryzykiem zamarznięcia.
Idę dalej.
Jedno muszę powiedzieć o piłkogłowym kosmicie, którego zabiłam – jego ubranie jest całkiem ciepłe. Każdy krok kosztuje mnie mnóstwo wysiłku, z każdym zatapiam się w białym puchu, ale moje stopy mają się zupełnie przyzwoicie.
Niestety, twarz jest już bryłą lodu. Podobnie ręce. Rękawy są zbyt ciasne, żebym mogła naciągnąć je na dłonie, maszeruję więc z jedną ręką schowaną pod koszulką i drugą wciśniętą pod pachę. Gdy robi się za zimno, wymieniam je. Chory nadgarstek rwie jak cholera, a żebra wciąż płoną. Właściwie jest gorzej, bo muszę głęboko oddychać, a to sprawia, że klatkę piersiową z każdym haustem powietrza przeszywa kłujący ból.
Ale najgorsze jest to, że najbardziej chciałabym zwinąć się w kłębek i płakać.
Są jednak dziewczyny, które na mnie liczą. Więc nie mogę.
Po marszu, który wydaje się ciągnąć w nieskończoność, zmienia się ukształtowanie terenu i zaczynam schodzić po zboczu. W oddali zauważam wysokie, chude kształty przypominające łodygi, które chyba są drzewami. Przynajmniej taką mam nadzieję, że to drzewa. Wokół nie ma innej roślinności, kieruję się więc w ich stronę. Wiatr się nasila i mimo kombinezonu – bez względu na to, jak dobrze zabezpiecza przed trudnymi warunkami pogodowymi – robi mi się zimno. Nawet gorzej, potwornie marznę. No, po prostu kijowo.
Wolałabym zawrócić do kadłuba. Obracam się i spoglądam na zbocze skalistego wzgórza. Statek jest małą czarną kropką na tle przepastnej bieli. Stąd wygląda tak krucho. Jest pogruchotany. A w zasięgu wzroku ani jedzenia, ani zwierząt, ani nawet wody. Tylko śnieg.
Cóż, no, chuj z tym. Chyba trzeba iść przed siebie.
Łodygi są zdecydowanie dalej, niż zakładałam, mam wrażenie, że schodzę po zboczu niekończącej się góry. Zaczynam jednak dostrzegać pewne zmiany w krajobrazie. Coś przypominającego liście. Przynajmniej myślę, że to liście. Widzę bladoniebieskawozielone kępki, które bardziej przypominają pióra niż roślinność, ale jest ich całkiem sporo, cały las. Może to tutejsze drzewa. Podchodzę do jednego i dotykam go. Kora – jeśli można to tak nazwać – jest wilgotna i lepka, więc krzywię się i wycieram dłoń. Obrzydliwość.
No dobrze, znalazłam drzewa. Jeśli są drzewa, to mam nadzieję, że w jakiś sposób się odżywiają. Drzewa potrzebują światła słonecznego i wody. Zerkam na podwójne słońca. Zniżają się w kierunku linii horyzontu, za to ogromny księżyc wschodzi wyżej.
Nagle przeszywa mnie lęk. A co, jeśli zostanę tu sama na noc?
– Będzie kiepsko – mruczę do siebie.
Wyciągam broń tylko dlatego, że dobrze jest mieć ją pod ręką. Zaciskam na niej palce, które teraz przypominają bryłki lodu, ale trudno. Wolę mieć gówniany karabin, który nie strzela, niż nic.
Idę dalej i zaczynam pogrążać się w rozpaczy. Co jeśli zrzucili nas na tę planetę właśnie dlatego, że nie byłybyśmy w stanie same na niej przetrwać? Kiedy przychodzi mi do głowy ta straszna myśl, wyłapuję dziwny odgłos, jakby szmer płynącej wody.
Czy to może być woda?
Zatrzymuję się, serce wali mi jak oszalałe. Och, proszę, niech to będzie woda! Jeśli to woda, oznaczałoby to, że jest wystarczająco ciepła, by nie zamienić się w lód. W tym momencie na pewno nie pogardzę jakimś napojem.
Pędzę do przodu. Chlupot wody dochodzi od strony dziwnych wysokich łodyg, które, im jestem bliżej, tym większe się wydają. Kiedy staję nad brzegiem bulgoczącego, parującego strumienia, są wyższe niż budynki. Górują nade mną jak las wystających z wody pędów bambusa. Na końcu każdej znajduje się bladoróżowe, oślizgłe coś. Wygląda to dość dziwnie, ale może w tym miejscu to zupełnie normalne.
W pobliżu błotnistego brzegu znajduje się kilka łodyg wielkości człowieka. Chwytam jedną. Jest ciepła w dotyku. To dobry znak, czyli woda też jest ciepła. Może nawet gorąca i mogłabym się poparzyć. Nachylam się nad taflą, trzymając się łodygi.
I w tym momencie zauważam pod wodą oblicze czegoś, co na mnie patrzy. Wielkie usta, nierówne zęby i wyłupiaste rybie oczy. A łodyga, którą trzymam? Wyrasta z nosa stwora.
Z krzykiem zataczam się w tył dokładnie w chwili, gdy bestia rzuca się w moją stronę, próbując mnie ugryźć.
Ciągle wrzeszcząc, czołgam się do tyłu, z dala od krawędzi wody. Poczwara rusza za mną, kłapiąc paskudną paszczą, a potem znowu znika pod powierzchnią. Przez chwilę łodyga nieznacznie drży, zanim wraca na swoje miejsce.
Ożeż kurwa.
Ożeż… kurwa. Prawie zostałam pożarta przez kosmicznego rybiego… stwora.
Wpatruję się szeroko otwartymi oczami w radośnie szemrzący strumień. W wystające z niego ogromne łodygi. W te wyższe od dwupiętrowego budynku. Czy wszystkie to… potwory?
Odwracam się i biegnę. Dysząc, pędzę najszybciej, jak potrafię, przez śnieg, z powrotem pod górę. Z powrotem przez pierzaste niebieskawozielone drzewa. Pieprzyć to wszystko. Nie jestem przygotowana do stawienia czoła obcym formom życia na tej planecie. W płucach mi rzęzi, żebra płoną żywym ogniem. Przewróciłam się, wylądowałam na nadgarstku, ale nic z tego nie ma znaczenia, ponieważ się nie zatrzymuję.
Kiedy mijam jedno z dziwnych drzew, coś okręca mi się wokół kostek.
Ledwie mam czas krzyknąć, a już jestem ciągnięta w tył, aż w końcu zwisam głową w dół między gałęziami drzewa, stopy mam splątane i unieruchomione w pętli.
Wrzeszczę i płaczę, rzucam się i wiję. Ziemia znajduje się co najmniej trzydzieści, może pięćdziesiąt kilka centymetrów pode mną i nie jestem w stanie do niej sięgnąć. A co tam leży? No, co? Moja pałka łamane przez karabin. Upuściłam go, kiedy – cokolwiek to jest – pociągnęło mnie w tył.
Gdy nic więcej się nie dzieje, przestaję wymachiwać rękami i panikować, próbuję coś wymyślić. Pochylam się, dyndając w powietrzu, i uważnie przyglądam się swoim stopom. Są obwiązane czymś, co mi wygląda na sznur. Napinam się jeszcze bardziej… Tak, to zdecydowanie wygląda jak pętla. Drugi koniec jest przymocowany wyżej, do gałęzi. Jęczę, a potem milknę, lekko kołysząc się w przód i w tył na drzewie.
Hm… najwyraźniej wpadłam w sidła.
Z jednej strony to dobra wiadomość. Dowód na istnienie inteligentnej formy życia, tak? To ekscytujące, ponieważ oznacza, że nie jesteśmy tu same.
Ale nie mogę zapomnieć o tym, że utknęłam w sidłach myśliwskich i coś może uznać mnie za swój obiad. Przypomina mi się scena z Gwiezdnych wojen, w której Luke zawisł do góry nogami w jaskini śnieżnego stwora. I znów zaczynam histeryzować, bo już wiem, jak to się skończy. Luke był w stanie się uwolnić, zanim bestia go pożarła, bo był Jedi.
A ja? No cóż, jestem tylko dziewczyną z Florydy, w skradzionym skafandrze kosmicznym, bez broni, z połamanym nadgarstkiem. Więc wiem, jak to się skończy.
Jęczę i wiję się jeszcze przez chwilę, poruszam stopami, próbując uwolnić się z pęt, które trzymają mnie mocno do góry nogami.
Nie chcę tu być, kiedy właściciel pułapki wróci w poszukiwaniu zdobyczy.
Potrząsanie stopami nie działa, więc przez następną minutę lub dwie koncentruję się na tym, by wyciągnąć się wystarczająco mocno i sięgnąć palcami po broń. Nie żebym wiedziała, jak ją odpalić, ale poczuję się lepiej, gdy będę trzymać ją w rękach. Coraz trudniej mi jednak myśleć, a im dłużej wiszę, tym bardziej boli mnie głowa.
Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie nie jest dobrze tak wisieć do góry nogami przez dłuższy czas. Jak długo człowiek może wytrzymać w tej pozycji, zanim cała krew uderzy mu do głowy i umrze?
Obracam się gwałtownie i kiedy to robię, na skraju pola widzenia dostrzegam coś nowego. Zamieram i patrzę. Zbliża się biała, futrzasta postać.
Cholera. Za późno. Jestem obiadem.
– Nie – jęczę i znów się szamoczę.
Ale moje ciało nie jest w stanie stanąć na wysokości zadania, które mu narzucam. Głowa wściekle pulsuje, a potem mdleję, gdy potwór się zbliża.
Przynajmniej nie będę przytomna, kiedy zacznie mnie pożerać.
VEKTAL
Nie rozpoznaję… tego… co wije się w mojej pułapce.
To coś nowego.
Podchodzę ostrożnie z wyciągniętym ostrzem. Jeszcze chwilę temu tańczyło i wirowało, a teraz zwiotczało. Pachnie jak sa-khui, a jednocześnie… inaczej. Jestem zaintrygowany. Szturcham to czubkiem miecza, żeby sprawdzić, czy znowu wierzgnie, ale się nie rusza. Wiatr się wzmaga, chłodne powietrze zapowiada nadejście małego księżyca, bliźniacze słońca kierują się do łóżek.
Przecinam sznur wiążący nogi mojej zdobyczy, która bezwładnie opada na ziemię, teraz leży na śniegu.
A potem przeżywam kolejny szok, gdy khui we mnie rozbrzmiewa. Wewnętrzna istota, która długo pozostawała uśpiona, bo nie znalazłem partnerki wśród mojego ludu, wibruje i śpiewa na widok tego nowego stworzenia. Gapię się na nie.
Jestem zdezorientowany, myśli gwałtownie kłębią mi się w głowie, podnoszę to coś, po czym biegnę ile sił w nogach do najbliższej łowieckiej jaskini.
Trwa teraz gorzki sezon i myśliwi są zmuszeni do samotnych wypraw z dala od domowych jaskiń. Na szczęście mamy szereg grot, których używa się tylko w najzimniejsze noce, kiedy myśliwy znajduje się wiele dni marszu od domu. Doskonale wiem, gdzie ich szukać, po niezliczonych polowaniach mam zapisane w mózgu ich położenie i z łatwością odnajduję najbliższą. Odsuwam skórzaną klapę chroniącą wejście i kładę zdobycz przed sobą. Szybko potrząsam futrami, żeby sprawdzić, czy nie ukrył się w nich żaden nieproszony gość, ale na szczęście nie, przenoszę ją więc na futra – bo to musi być ona. Jej zęby dzwonią o siebie; rozpoznaję dźwięk, jaki czasami wydają młode, zanim staną się sa-khui, więc unoszę jej powiekę, żeby zobaczyć, czy jest oświetlona od środka.
Oko pod spodem okazuje się białe i matowe. Nie ma w niej khui albo było i obumarło. W takim razie trzeba ją traktować jak dziecko. Będę musiał szybko rozpalić ogień, żeby ją ogrzać. A ponieważ moja ciekawość bierze górę, przyglądam się jej uważnie. Powtarzam sobie, że chcę tylko sprawdzić, czy nie jest ranna, ale moje wnętrze śpiewa z przejęcia, khui rozbrzmiewa w klatce piersiowej pieśnią, która z każdą chwilą staje się coraz potężniejsza.
Ona to sprawia. Dzięki niej rezonuję. Jest więc moja.
Przesuwam dłonią po jej kończynach. Ma na sobie dziwaczne odzienie, które cuchnie starymi, gorzkimi wspomnieniami. Chcę to z niej zedrzeć, ale jeśli jest bezradna jak pędrak, będzie go potrzebować. Cierpliwie szukam zapięć, które powoli rozpinam, odsłaniając ukryte pod spodem ciało.
Jest gładka. Nie jak sa-khui. Ma praktycznie nieowłosione ciało z wyjątkiem długich, falujących loków na czubku głowy i małej kępki między udami, którą odkrywam po zdjęciu z niej skór. Prycham z rozbawienia na ten widok.
Urocza. Urocza i kompletnie absurdalna.
Nie ma żadnych wypukłości pod skórą ani wyraźnie zarysowanych mięśni, przytłacza mnie wręcz ten obraz miękkości i słabości. Może była chora i dlatego nie ma khui. Przesuwam palcami po jej dziwnej twarzy. Też jest gładka, ma płaskie czoło. Nigdzie nie ma żadnych wypustek. Sama miękkość.
Jak ktoś tak słaby znalazł drogę na zewnętrzne tereny łowieckie? To tajemnica, równie wielka jak to, że przez nią khui mocno rezonuje w mojej piersi. Dudni zachęcająco, a żądza przeszywa moje ciało, gdy jej miękkie, zaokrąglone uda rozchylają się i zapach samicy wypełnia moje nozdrza.
Z ust wyrywa mi się jęk, mój kutas twardnieje, a pręgi na nim nabrzmiewają.
Zatapiam twarz między jej udami, bo chcę jej posmakować.
GEORGIE
Na pewno śnię.
Nie znajduję innego wytłumaczenia. To jeden długi, zły sen. Po prostu utknęłam na dłuższy czas w nieodpowiedniej części głowy, ale teraz wreszcie przechodzę do wilgotnych momentów. Bo niemal mam pewność, że jestem naga, a między moimi nogami znalazły się usta, które mnie liżą, i to z takim oddaniem, jakby jutra miało nie być.
Cicho jęczę, bo…? Bo to jest o wiele lepsze niż poprzedni badziewny sen o statku kosmicznym.
Coś śliskiego, z twardymi, szorstkimi guzkami, przesuwa się w górę i w dół mojej cipki. Usta albo język. Prześlizguje się po jej fałdach i przyciskam dłoń do czoła, ponieważ jest mi… och!… tak dobrze. Przebłysk bólu przeszywa nadgarstek, ale szybko znika pod kolejną falą rozkoszy. Dochodzi mnie ciche buczenie, którego źródło jest gdzieś blisko, brzmi prawie jak język, ale nie rozumiem ani słowa. Facet jest mistrzem minety.
Unosi głowę i trąca nosem moje włoski, znowu coś mamrocze. Wyciągam ręce, by skierować jego głowę z powrotem tam, gdzie chcę.
Tylko że trafiam na rogi.
Nagle przytomnieję, zdając sobie sprawę, że to nie jest żaden sen. Nic z tego nie jest snem. Zszokowana patrzę w dół. Jestem naga. Tak, jestem naga, a między moimi nogami jest jakiś facet z parą masywnych, zakręconych rogów wyrastających z głowy. Kiedy na niego patrzę, znowu przesuwa językiem po mojej cipce.
– O mój Boże – szepczę. Teraz jednak napieram dłońmi na jego głowę, próbując go odepchnąć. To nie jest normalne. To nie jest normalne.
Podnosi na mnie wzrok, a kiedy to robi, biorę gwałtowny wdech.
Nie jest człowiekiem. To znaczy, domyśliłam się już z powodu rogów i w ogóle, ale teraz, patrząc na jego twarz, mogę wyraźnie stwierdzić, że naprawdę nie jest człowiekiem. Tuż nad linią włosów wyrastają mu rogi i oplatają mu czaszkę, tworząc kolczasty, śmiercionośny hełm. Poza tym jest niebieski, a dokładnie niebieskawoszary, z czarną grzywą włosów, która przypomina lwią. Ma krzaczaste brwi, gęstsze niż u jakiegokolwiek człowieka, rysy twarzy ostre, jakby wyrzeźbione z kamienia. Od czoła do czubka nosa biegnie prążkowany pas, jakby grzebień, i niebieskoszara cera jest w tym miejscu nieco ciemniejsza.
Jego oczy lśnią odcieniem błękitu, jakiego jeszcze nie widziałam. Są błękitne jak Morze Karaibskie, ale zupełnie pozbawione źrenic. Świecą jakby od środka.
Z mojego gardła wydobywa się cichy jęk, gdy unosi się nade mną. Widzę zmierzwione białe futro pokrywające jego ramiona i uświadamiam sobie, że to tego stwora zobaczyłam, gdy zwisałam do góry nogami. To nie był jakiś tam potwór, który chciał mnie zjeść. On był tym potworem.
Potworem, który przyszedł mnie zjeść.
Wydaje mi się to tak niewiarygodnie niedorzeczne, że aż chce mi się śmiać, ale jestem zbyt przerażona.
– Co zamierzasz ze mną zrobić? – pytam cicho, szeroko otwierając oczy. Nieme błaganie „proszę, nie zabijaj mnie, proszę, nie zabijaj mnie” niczym refren odbija się echem w mojej głowie.
Mówi coś i przesuwa dłonią po moim brzuchu. Potem te dziwnie świecące oczy odrywają się od moich i pochyla głowę.
Znów zaczyna mnie lizać. Długie, powolne, rozkoszne pieszczoty po śliskich fałdach cipki.
Zaczynam chichotać. Nic na to nie poradzę. Mam łaskotki, przez co wiję się i zamiast krzyczeć „ratunku, pomocy, gwałcą mnie”, chichram się jak nastolatka. Ponieważ on wcale nie chce mnie zjeść. On chce tylko… lizać moją cipkę. Spotykałam się z facetami, których za nic nie byłam w stanie namówić na seks oralny, a ten serwuje mi go na powitanie.
Targa mną śmiech, pełen ulgi i poczucia absurdu jednocześnie. Może ciut histeryczny. To jakoś nie ma znaczenia. Jeszcze nie umrę, a dziwny facet z rogami jest zdeterminowany, by sprawić mi przyjemność. Tylko że… we wszystkich najgorszych scenariuszach, jakie przyszły mi do głowy, od kiedy zostałam porwana przez kosmitów, nie pojawił się żaden o lizaniu, aż dojdę.
Koleś jest naprawdę, naprawdę dobry.
Coś prążkowanego i lekko wypukłego ślizga się po mojej szparce i uświadamiam sobie, że taki właśnie ma język. To niesamowite. Chociaż instynkt podpowiada mi, żebym jak najszybciej znalazła swoje ubrania i wyniosła się z tej dziury, to wcale się nie ruszam. Ledwo oddycham.
Kiedy jego duża ręka naciska moje udo, zmuszając mnie do szerszego rozłożenia nóg, ulegam mu. Wstanę i zaprotestuję za minutę.
Za.
Jedną.
Krótką.
Minutkę.
Znowu mnie liże, językiem muska łechtaczkę. I nie mogę nic na to poradzić. Pozwalam sobie na niegodne westchnienie. Moja łechtaczka jest szczególnie wrażliwa, a on do tej pory jej unikał.
Głowa rogatego mężczyzny gwałtownie się unosi, patrzy teraz na mnie, jak sądzę, z zaskoczeniem. Drżę, bo świdruje mnie tymi dziwnymi oczami, więc przyciskam zdrową rękę do ust, żeby nie wydobył się z nich żaden dźwięk, nie chcę go do siebie zrazić. A co, jeśli się wścieknie i zadźga mnie tymi gigantycznymi rogami?
Jest zdezorientowany tylko przez chwilę. Teraz wielkimi palcami rozchyla moje wargi sromowe i uważnie się przygląda. Upokorzenie jest palące jak ogień, próbuję zacisnąć nogi. Pieprzyć to wszystko. Jednak silnymi dłońmi przytrzymuje moje uda, uniemożliwiając jakikolwiek ruch, niezrażony rozkłada wargi. Wygląda na zszokowanego – totalnie zszokowanego – widokiem łechtaczki. Mówi coś, co brzmi jak „sa sa”, i zdecydowanie jest pytaniem.
Próbuję ponownie zacisnąć nogi i wstać.
– Nie jest to dobry moment na lekcję anatomii, kolego.
Wielki obcy z ostrym słowem na ustach spycha mnie z powrotem na futra.
Odpycham jego ręce, ale jest dużo silniejszy ode mnie, a poza tym zdeterminowany. Rozsuwa mi uda i nie mogę nie zauważyć, że jego dłoń jest ogromna jak rękawica bejsbolowa. Ile on może mieć wzrostu? Dłonią ponownie rozkłada fałdy cipki i ku mojemu totalnemu upokorzeniu dotyka łechtaczki, jakby miała go ugryźć.
Ani drgnę.
To go nie zadowala. Mruczy coś, a potem zaczyna pocierać napletek łechtaczki, jakby starał się znaleźć odpowiedni dotyk, żebym znów zareagowała.
I wbrew sobie reaguję. Zamykam oczy, żeby nie widzieć wyrazu jego twarzy. Nadal mnie pieści, ostrożnie gładząc łechtaczkę. Całkiem nieźle panuję nad swoimi odruchami, mimo że każde muśnięcie jego palców sprawia, że mam ochotę jęczeć.
Potem czuję jego usta na łechtaczce, zaczyna ją delikatnie ssać.
Uderzam w niego biodrami i krzyczę.