Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Redmond Barry z Ballybarry urodził się w nobliwej rodzinie, która niestety czasy świetności ma już dawno za sobą. On sam jednak zdaje się nie dopuszczać do siebie tej myśli, uważając się za najszlachetniejszego młodzieńca w Irlandii, a może nawet w całej Europie. Zachęca go do tego matka, która wpaja mu wszystkie przymioty, jakie jej zdaniem powinien posiadać młody szlachcic – pewność siebie, żarliwość oraz oczywiście znajomość dworskich manier.
Redmond, przeżywszy swoją pierwszą przygodę oraz… pierwsze rozczarowanie, postanawia wyjechać z domu, aby zdobyć „należne” mu miejsce wśród arystokracji. Zamierza zyskać fortunę i uznanie, i gotów jest w tym celu podjąć wszelkie środki, nie zważając na nic ani na nikogo.
Barry Lyndon to powieść łotrzykowska, po raz pierwszy opublikowana w formie serialu prasowego w 1844 roku. W Polsce ukazuje się po raz pierwszy! Na jej podstawie Stanley Kubrick nakręcił nagrodzony czterema Oskarami film!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 565
— ROZDZIAŁ I —
Moje pochodzenie i rodzina – poddajemy się wpływowi nowej namiętności
Od czasów Adama nie było chyba na tym świecie żadnej intrygi, za którą nie stałaby kobieta. Od samego powstania naszej rodziny (a musiało to być bardzo blisko czasów Adama – tak stara, majestatyczna i znamienita jest rodzina Barrych, o czym zresztą wszyscy doskonale wiedzą) kobiety odgrywały istotną rolę w jej losach.
Zakładam, że nie ma w Europie dżentelmena, który nie słyszałby o rodzinie Barrych z Barryogue w królestwie Irlandii, gdyż nie da się znaleźć bardziej sławnego nazwiska w almanachu Gwillima czy też u D’Hoziera. I chociaż, jako człowiek światowy, nauczyłem się z całego serca gardzić pretensjami PRETENDENTÓW do szlachetnego urodzenia, których genealogia jest krótsza od genealogii mojego czyścibuta, chociaż naśmiewam się z pogardą z przechwałek wielu moich rodaków, którzy podają się za potomków królów Irlandii, a szczycą się posiadłościami nie większymi od zagród, które wykarmiłyby zaledwie jedną świnię, mówiąc o nich, jakby te – pożal się Boże – posiadłości były udzielnymi księstwami, zwykła uczciwość każe mi utrzymywać, że moja rodzina była najszlachetniejszą ze wszystkich rodzin na wyspie i, prawdopodobnie, na całym świecie. Nasze posiadłości,obecnie, owszem, niewielkie i wyrwane nam przez wojny, zdrady, upływ czasu, nieroztropność przodków, wierność starej wierze oraz monarchii, były wcześniej kolosalne i obejmowały wiele hrabstw w czasach, kiedy Irlandia cieszyła się znacznie większą zamożnością niż obecnie. Powiedziałbym stanowczo, że na mojej tarczy herbowej przynależy miejsce dla korony irlandzkiej, jednak wielu fałszywych pretendentów już dawno uznało to wyróżnienie za swoje i bardzo je spowszedniło.
Kto wie, gdyby nie kobiety, pewnie nosiłbym jednak tękoronę do dzisiaj. Nie dowierzacie mi, co? Ale dlaczego nie? Gdyby moich rodaków powiódł za sobą mężny przywódca, a nie marni rycerze, którzy zginali kolana przed królem Ryszardem II, bylibyśmy teraz wolnym narodem. Gdyby przed obliczem krwawego zbira, Olivera Cromwella, stanął zdecydowany przywódca, otrząsnęlibyśmy się spod panowania Anglików na zawsze. Jednak przeciwko uzurpatorowi nie stanął żaden mężczyzna z rodziny Barrych. Wręcz przeciwnie, mój przodek, Simonde Barry, przeszedł na stronę wymienionego wyżej władcy i poślubił córkę ówczesnego króla Munster, którego synów bezlitośnie zarżnął w boju.
W czasach Olivera dla wodza o imieniu Barry było już za późno, aby mógł wznieść okrzyk wojenny przeciwko zbrodniczemu piwowarowi. Nie byliśmy już wtedy książętami na żadnej ziemi. Nasz nieszczęśliwy ród utracił swoje posiadłości dobre sto lat wcześniej, z powodu najbardziej wstydliwej z możliwych zdrad. Wiem, że tak właśnie się stało, ponieważ moja mama bardzo często opowiadała mi tę historię, a poza tym wyhaftowała ją na naszym drzewie genealogicznym, wykonanym na szerokiej wełnianej szarfie, która wisiała w żółtym salonie w Barryville, gdzie mieszkaliśmy.
Ten sam majątek ziemski, który Lyndonowie posiadają obecnie w Irlandii, był kiedyś własnością mojego rodu. Rory Barry z Barryogue był właścicielem tych ziemw czasach elżbietańskich, ale przy okazji posiadał też połowę Munster. Rodzina Barrych zawsze pozostawała w sporze z rodziną O’Mahonych, także w tamtych czasach. Ale pewnego razu zdarzyło się tak, że pewien angielski pułkownik przejeżdżał przez ziemię tych pierwszych z oddziałem uzbrojonych ludzi – było to dokładnie tego samego dnia, w którym O’Mahony zbrojnie najechali na nasze terytoria i dokonali niezliczonych grabieży wśródbydła, owiec i innych zwierząt hodowlanych.
Ten młody Anglik, który nazywał się Roger Lyndon, Linden albo Lyndaine, został serdecznie powitany przez rodzinę Barrych, szykującą się właśnie do najazdu na ziemie O’Mahonych. Zaoferował więc Barrym pomoc osobistą oraz swoich ludzi, i sprawił się tak doskonale, jak się później okazało, że O’Mahony zostali bezapelacyjnie pokonani, dawne posiadłości przywrócone Barrym i jednocześnie, jak mówi stara kronika, odebrano O’Mahonym dwa razy tyle dóbr i bydła, ile się należało.
Gdy nadeszła zima, młody angielski żołnierz namówiony został przez Barry’ego, żeby nie opuszczał jego domu w Barryogue i pozostał w nim jeszcze przez kilka miesięcy. Jego ludzie zostali tymczasem zakwaterowani w okolicznych chatach. Prowadzili się jednak, jak to obcy żołnierze, w skandaliczny sposób, bez żadnegoszacunku dla Irlandczyków. Dochodziło do bezustannych bójek i zabójstw, aż wreszcie ludzie sprzysięgli się, że ich zniszczą.
Syn Barry’ego (którego jestem potomkiem) nienawidził Anglików równie mocno, jak nienawidzili ich wszyscy inni mężczyźni na jego włościach. A ponieważ nikt spośród nich nie puszczał płazem zniewag, razem z przyjaciółmi postanowił wybić goszczonych Anglików do nogi.
Jednak dopuścili do spisku kobietę. Była nią córka Barry’ego. Była ona zakochana w Angliku, Lyndonie, i ujawniła mu cały sekret. Podły Anglik uniknął niechybnej masakry swoich żołnierzy, wyprzedzając atak Irlandczyków. Odebrał życie Phaudrigowi Barry’emu – mojemu przodkowi – i setkom jego ludzi. Krzyż w Barrycross, niedaleko Carrignadihioul, znajduje się dokładnie w tym miejscu, w którym doszło do największej rzezi.
Lyndon poślubił córkę Rodericka Barry’ego i wystąpił o uznanie za swoje własne jego posiadłości. I chociaż potomkowie Phaudriga żyli – i żyją nadal, chociażby w mojej osobie [Uwaga: Ponieważ nigdy nie zdołaliśmy znaleźć dowodów zawarcia małżeństwa przez mojego przodka Phaudriga z jego żoną, nie mam wątpliwości, że Lyndon zniszczył akt małżeństwa i zamordował kapłana oraz świadków ślubu. BL], w wyniku rozprawy, która odbyła się przed angielskim sądem, posiadłości zostały przyznane Anglikowi, jak zawsze kiedy przed takim sądem staje Irlandczyk przeciwko Anglikowi.
Widzicie zatem, że gdyby nie słabość kobiety, urodziłbym się jako właściciel tych samych ziem, które później, jak się dowiecie z moich wspomnień, zostały mi przyznane za zasługi. Wracajmy jednak do historii mojej rodziny.
Mój ojciec znany był w najznamienitszych kręgach królestwa, oczywiście Królestwa Irlandii, jako Roaring Harry Barry. Jak wielu innych młodych mężczyzn, pochodzących z szacownych rodzin, otrzymał wykształcenie prawnicze i podjął pracę u poważanego prawnika, urzędującego przy Sackville Street w Dublinie. Ze względu na wielki geniusz i łatwość uczenia się, bez wątpienia szybko musiał stać się w swoim zawodzie prominentną osobistością, a jego miły charakter, uwielbienie dla sportu i nienaganne maniery predestynowały go do życia wśród wyższych sfer. Już jako prosty urzędnik w kancelarii prawnej utrzymywał siedem koni wyścigowych i regularnie brał udział w polowaniach w Kildare i Wicklow. Na swoim szarym koniu, Endymonie, wziął udział w sławnym meczu przeciwko kapitanowi Punterowi. Entuzjaści sportu wciąż ten mecz rozpamiętują, a ja zamówiłem kiedyś piękny obraz, upamiętniający te zmagania, i powiesiłem go sobie nad kominkiem w jadalni w Castle Lyndon, mojej siedzibie. Rok później, na Newmarket, Roaring Harry Barry dostąpił zaszczytu przedefilowania na grzbiecie tego samego Endymiona przed świętej pamięci jego wysokością królem Jerzym II. Otrzymał wówczas pamiątkową paterę i zasłużenie skupił na sobie uwagę dostojnego władcy.
Chociaż był zaledwie drugim synem w swojej rodzinie, mój drogi ojciec w sposób naturalny objął nasze posiadłości (obecnie ograniczone do marnych czterystu hektarów), ponieważ najstarszy syn mojego dziadka, Cornelius Barry (nazywany kawalerem Borgne, od rany, którą otrzymał w Niemczech, właśnie pod Borgne), postanowił trwać przy starej religii, w jakiej wychowana została nasza rodzina, i nie tylko służył w wojsku za granicą, ale też wystąpił przeciwko najświętszemu majestatowi, królowi Jerzemu II, w nieszczęsnych szkockich zamieszkach w 1745 roku. O kawalerze jeszcze później usłyszymy.
Za nawrócenie się mojego ojca muszę podziękować mojej drogiej matce, pani Bell Brady, córce wielce szanownego Ulyssesa Brady’ego z Castle Brady w hrabstwie Kerry. W swoich czasach była najpiękniejszą kobietą w Dublinie. Ujrzawszy ją na którymś ze zgromadzeń, mój ojciec zapałał ku niej ogromną namiętnością. Jednak jej dusza nie skłaniała się bynajmniej ku poślubieniu papisty, a tym bardziej zwykłego urzędnika z kancelarii prawnej. Zatem, z miłości do niej, mój ojciec zmienił wyznanie, niemal gwałtem wszedł w buty mojego wuja Corneliusa i wkrótce objął we władanie wszystkie posiadłości rodzinne. Z powodu siły pięknych, jasnych oczu mojej matki kilkanaście osób, w tym również pochodzących z najbardziej szacownych rodzin, zyskało na tej szczęśliwej zmianie, a ja często słyszałem, jak matka ze śmiechem opowiada historię wyparcia się dotychczasowej religii przez mojego ojca, co jakoby dokonało się w tawernie w obecności sir Dicka Ringwooda, lorda Bagwiga, kapitana Puntera i dwóch albo trzech innych najznamienitszych dżentelmenów z miasta. Roaring Harry wygrał tego wieczoru 300 funtów w faro i zasadniczą informację przedstawił następnego poranka swojemu bratu. Niestety, jego przemiana wywołała chłód pomiędzy nim a moim wujkiem Corneliusem, który w konsekwencji dołączył do rebelii.
Po pokonaniu przez niego największej trudności, lord Bagwig pożyczył mojemu ojcu swój własny jacht, stacjonujący wówczas przy Pigeon House, i piękna Bell Brady została zaproszona na rejs do Anglii, mimo że sprzeciwiali się temu jej rodzice i jej dotychczasowi kochankowie, którzy (o czym słyszałem z jej ust tysiące razy) wywodzili się z najlepszych rodzin w całym Królestwie Irlandii. Ślub odbył się w Savoyu. Ponieważ mój dziadek wkrótce umarł, szanowny pan Harry Barry objął w posiadanie ojcowskie posiadłości i zaczął rozsławiać nasze znakomite nazwisko także w Londynie. Nabył sławny Count Tiercelin za Montague House, został członkiem „Białych” i stał się bywalcem najsłynniejszych czekoladowych kawiarni. Po niedługim czasie, po dniu wielkiego triumfu przed jego królewską wysokością na Newmarket, koło fortuny Harry’ego zaczęło toczyć się jeszcze szybciej, bowiem łaskawy monarcha zwrócił na niego baczną uwagę. Lecz, niestety, niedługo zajął się nim inny władca, którego woli nigdy nie sposób przewidzieć. Była to Śmierć, która dopadła mojego ojca na wyścigach w Chester, czyniąc ze mnie bezradnego sierotę. Niech jego prochy spoczywają w pokoju! Uczynił w życiu wiele błędów i roztrwonił nasze wspaniałe posiadłości rodzinne, był jednak dzielnym mężczyzną, wspaniale poczynającym sobie na jachtach na pełnym morzu i prowadzącym sześciokonne powozy z tak wielką wprawą, jakby w życiu nic innego nigdy nie robił.
Nie wiem, czy jego królewską wysokością mocno wstrząsnęła śmierć mojego ojca, chociaż matka twierdzi, że wylał z jej powodu kilka królewskich łez. W niczym nam one jednak nie pomogły. W domu dla żony i wierzycieli pozostała zaledwie jedna sakiewka ozdobiona herbem rodzinnym, z dziewięćdziesięcioma gwineami, którą moja droga matka naturalnie wzięła dla siebie, poza tym pozostała jeszcze garderoba mojego ojca i jej własna. Załadowawszy ją do wielkiego powozu, matka odjechała do Holyhead, gdzie dostała się na statek zmierzający doIrlandii. Zwłoki ojca towarzyszyły nam w najpiękniejszym zdobnym karawanie, jaki można było wówczas kupić za pieniądze. Bo chociaż mąż i żona kłócili się bezustannie przez całe życie, po śmierci mojego ojca uduchowiona wdowa zapomniała o wszystkich sporach i wyprawiła mu najwspanialszy pogrzeb, jaki wydarzył się w tamtych czasach. Nad jego szczątkami wzniosła też pomnik (później to ja za niego zapłaciłem), który miał uczcić go jako najmądrzejszego, najbardziej cnotliwego i najserdeczniejszego spośród wszystkich ludzi.
Na realizację kolejnych obowiązków wobec zmarłego męża wdowa wydała niemal każdą gwineę, jaka jej pozostała, i pewnie wydawałaby jeszcze znacznie więcej, gdyby nie odepchnęła od siebie aż jednej trzeciej spośród tych kosztów, które pojawiały przed nią jeszcze przed ceremoniami pogrzebowymi. Ale ludzie skupieni wokół naszego starego domu Barryogue, chociaż nie lubili mojego ojca za to, że zmienił wiarę, jednak stanowczo stali w tej chwili przy zmarłym i zgodnie odrzucali żądania przysłane przez pana Plumera z Londynu razem ze zwłokami mojego nieodżałowanej pamięci ojca. Jednak pomnik i krypta w kościele i tak stały się wkrótce (niestety!) wszystkim, co pozostało dla mnie jako spadkobiercy ogromnych włości. Ponieważ mój ojciec sprzedał niemal każdą piędź posiadłości Notleyowi, prawnikowi, i rodzinny dom w Irlandii powitał nas bardzo zimno – był zaledwie marnym, zdewastowanym budynkiem. [Uwaga wydawcy: W kolejnej części pamiętnika pan Barry opisze swoją posiadłość jako jedno z najbardziej fantastycznych miejsc w Europie, jednak jest to praktyka wcale nie nadzwyczajna wśród jego narodu i przy całym szacunku dla „irlandzkości”, z którą się identyfikuje, powszechnie przecież wiadomo, że ojciec pana Barry’ego był zaledwie prawnikiem i zarazem ponurym kowalem swojego własnego losu.]
Splendor pogrzebu nieuchronnie umocnił reputację wdowy po Barrym jako kobiety uduchowionej i dostojnej. Kiedy napisała list do swojego brata, Michaela Brady’ego, szlachetny dżentelmen przemierzył cały kraj, żeby się rzucić w jej ramiona i żeby zaprosić ją, także w imieniu swojej żony, do Castle Brady.
Mick i Barry kłócili się, jak wszyscy mężczyźni, i często padały pomiędzy nimi bardzo mocne słowa w czasie, gdy Barry starał się o rękę panny Bell. Kiedy ją wreszcie zdobył, Brady przysiągł, że przenigdy nie wybaczy Barry’emu ani Bell tego związku. Ale przybywszy do Londynu w czterdziestym szóstym roku, jeszcze raz natknął się na Roaring Harry’ego i zamieszkał w jego pięknym domu przy Clarges Street, sporo pieniędzy przegrał z nim w karty i raz czy dwa upił się z nim do nieprzytomności… Wspomnienia tamtych dni sprawiły, że poczuł wielką więź z Bell i jej synem, a zatem przyjął nas z otwartymi ramionami. Pani Barry początkowo całkiem rozsądnie nie ujawniła znajomym, w jakiej jest sytuacji. Poza tym, kiedy pojawiła się w wielkim złoconym powozie z ogromnym herbem rodowym, jej szwagierka i pozostali mieszkańcy hrabstwa wzięli ją za osobę o znaczącym majątku i pozycji. W krótkim czasie pani Barry zaprowadziła swoje rządy w Castle Brady. Zarządzała służącymi jak własnymi i udzielała im lekcji, które w sumie były im potrzebne; nabierali przy niej chociaż trochę londyńskiej ogłady. A „angielski Redmond”, jak mnie zwano, traktowany był jak mały lord, miał swoją własną pokojówkę i lokaja. Uczciwy Mick płacił nam pieniądze, znacznie więcej, niż skłonny był przydzielać swoim domownikom, czyniąc wszystko, co leżało w jego mocy, żeby siostra czuła się w swoim nieszczęściu jak najbardziej komfortowo. Mama za to postanowiła, że – kiedy jej sprawy się ułożą – przyzna uprzejmemu bratu przyzwoitą rentę w podzięce za utrzymanie w potrzebie jej syna, no i jej samej. Obiecała, że jak najszybciej przywiezie swoje eleganckie meble z Clarges Street i ozdobi nimi cokolwiek zapuszczone pokoje w Castle Brady.
Okazało się jednak, że łobuz, który był właścicielem posesji, zagrabił każde krzesło i każdy stół, z mocy prawa należące się wdowie. Nieruchomość, której byłem spadkobiercą, wpadła w łapy zachłannych wierzycieli. Jedynym dochodem wdowy i jej dziecka okazało się wkrótce 50 funtów czynszu, pochodzących z posiadłości lorda Bagwiga, który w swoim czasie wspólnie ze zmarłym grywał na wyścigach konnych. Zatem szczere intencje mojej matki, odnoszące się do jej brata, oczywiście nigdy nie zostały wypełnione.
Trzeba wyznać, aby z należytą pogardą potraktować panią Brady z Castle Brady, że kiedy ubóstwo jej szwagierki wyszło na jaw, natychmiast zapomniała o całym szacunku, z jakim dotąd zwykła się do niej odnosić. Błyskawicznie odprawiła moją pokojówkę oraz służącego i powiedziała pani Barry, że może podążyć za nimi, kiedy tylko będzie miała na to ochotę. Żona Micka pochodziła z nizin społecznych i reagowała na rzeczywistość w sposób nadzwyczaj prymitywny. Po kilku latach (podczas których nie wydała prawie nic ze swojego skromnego dochodu) wdowa spełniła oczekiwania pani Brady. Jednocześnie, ulegając wreszcie roztropnie dotąd tajonej urazie, przysięgła sobie, że dopóki będzie żyła jego gospodyni, za nic nie przekroczy bram Castle Brady.
Nowy dom wyposażyła skromnie, ale z widocznym gustem, i nigdy, mimo swojej biedy, nie pozbyła się ani odrobiny dostojeństwa, którym wyróżniała się w sąsiedztwie. Ludzie dookoła nie mogli skądinąd odmawiać zasłużonego szacunku kobiecie, która w swoim czasie mieszkała w Londynie, poruszała się tam w najlepszym towarzystwie i została przedstawiona (o czym solennie zapewniała) nawet na dworze królewskim. Te przewagi dawały jej prawo, które, jak się zdawało, było bezwzględnie wykorzystywane w Irlandii przez tych obywateli, którzy je posiedli – do spoglądania z góry i z pogardą na wszystkie osoby, jakie nie miały okazji, żeby opuścić ojczyznę i zamieszkać na jakiś czas w Anglii. Zatem kiedykolwiek madame Brady ukazywała się w nowej sukni, jej szwagierka, a moja matka, mawiała:
–Biedne stworzenie! Przecież można się spodziewać, że będzie miała jakiekolwiek pojęcie o modzie?
I chociaż zadowolona, że nazywano ją przystojną wdową, jaką zaiste była, pani Barry bardziej się cieszyła, kiedy określano ją mianem angielskiej wdowy.
Pani Brady ze swej strony nie była dłużna jej docinkom. Mawiała, że zmarły Barry był bankrutem i żebrakiem. A jeśli chodzi o modne towarzystwo, w jakim się rzekomo obracał, widywał je, owszem, ale jedynie zza bocznego stołu u lorda Bagwiga, któremu bezustannie się przypochlebiał i któremu dogadzał na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli chodzi o panią Barry, pani na Castle Brady czyniła jeszcze boleśniejsze insynuacje. Dlaczego jednak mielibyśmy nawiązywać do tych oskarżeń albo rozdrapywać liczące ponad sto lat prywatne skandale? Wspominane wyżej postaci żyły i kłóciły się w czasach panowania Jerzego II. Ludzie dobrzy czy źli, przystojni czy brzydcy, bogaci czy biedni, są już teraz sobie równi. I czyż niedzielne gazety oraz wokandy sądowe nie bombardują nas nowszymi i bardziej interesującymi oszczerstwami?
W każdym razie należy zauważyć, że po śmierci męża i dobrowolnym usunięciu się z salonów pani Brady żyła w taki sposób, jakby jej najwyższym celem było dawanie odporu wszelkim zalotom. Już wtedy, gdy Bell Brady była najśliczniejszą dziewczyną w całym hrabstwie Wexford, a do jej stóp rzucała się połowa kawalerów z okolicy, zachowywała wobec mężczyzn pełną godności rezerwę (która ocierała się niemal o pompatyczność), i była wobec nich niemal tak samo szorstka jak pierwsza lepsza kwakierka. Wielu mężczyzn, zadurzonych w urodzie starszej już kobiety, po wielokroć oferowało się wdowie, pani Barry odrzucała jednak wszystkie propozycje małżeńskie, oznajmiając, że po śmierci męża żyje wyłącznie dla syna i dla pamięci o świętym człowieku, który od niej odszedł.
–Świętym, niesłychane! – nabzdyczała się złośliwa pani Brady. – Harry Barry był największym grzesznikiem, jakiego znał świat, i wszystkim było wiadomo, żeon i Bell się nienawidzili. Jeśli ta kobieta teraz się nie żeni, to wiadomo dlaczego: wyczekuje chwili, kiedy wdowcem zostanie lord Bagwig.
A nawet jeśli wyszłaby za niego, to co z tego? Czy wdowa po Barrym nie mogłaby poślubić angielskiego lorda? Czyż nie mawiano by później, że to właśnie kobieta przywróciła dobrobyt rodzinie Barrych? Gdyby mojej matce zamarzyło się, że właśnie ONA będzie tą kobietą, byłoby to, moim zdaniem, bardzo mądre marzenie z jej strony. Książę (mój dziadek) zawsze cenił ją w najwyższym stopniu. Nie wiedziałem, jak głęboko w jej umyśle kołatają zamiary możliwie najlepszego wprowadzenia mnie w świat, dopóki jego lordowska wysokość nie ożenił się w ‘57 roku z panną Goldmore, córką bogatego indyjskiego nababa.
Tymczasem wciąż rezydowaliśmy w Barryville i, zważywszy na skromne rozmiary naszych dochodów, robiliśmy dobrą minę do złej gry. Wśród pół tuzina rodzin, które formowały kongregację modlitewną w Brady’s Town, nie było ani jednej osoby cieszącej się takim szacunkiem jak wdowa, która, chociaż ciągle nosząca się w żałobnych szatach – ku pamięci zmarłego męża – pilnowała, aby stroje podkreślały jej dostojeństwo. Ponadto, według mojej oceny, każdego tygodnia spędzała jakieś sześć godzin na przycinaniu włosów, czesaniu ich i układaniu fryzury zgodnie z kanonami najnowszej mody. Miała suknie o najszerszych pierścieniach i najpiękniejszych falbankach, a raz w miesiącu (za pośrednictwem lorda Bagwiga) otrzymywała z Londynu list z najnowszymi informacjami o tym, co jest akurat najbardziej modne. Karnacja jej skóry była tak doskonała, że w ogóle nie musiała używać bardzo modnego w tamtych czasach różu. Nie, pozostawiała czerwień i biel, jak mawiała, dla madame Brady (a przecież czytelnik już wie, jak bardzo obie te damy się nienawidziły), której żółtawej karnacji i tak nie potrafił zamaskować żaden środek. Jednym słowem była tak skończoną pięknością, że brały z niej wzór wszystkie kobiety w kraju, a młodzi mężczyźni, zamieszkujący w promieniu dziesięciu mil, zjeżdżali do kościoła przy Castle Brady, żeby od czasu do czasu chociaż na nią zerknąć.
Lecz nawet jeśli (jak każda kobieta, którą kiedykolwiek widziałem lub o której czytałem) była dumna ze swej urody, trzeba oddać jej sprawiedliwość, że większą dumą napawał ją syn i tysiące razy mówiła do mnie, że jestem najprzystojniejszym młodym człowiekiem na świecie. Cóż, jest to wyłącznie kwestia gustu. Sześćdziesięcioletni mężczyzna może już bez cienia próżności powiedzieć, jaki był w wieku lat czternastu, a więc powinienem tutaj przyznać, że opinia mojej matki miała pewne podstawy. Z wielką przyjemnością mnie ubierała. Zatem w niedziele i święta pojawiałem się między ludźmi w aksamitnym płaszczu i z mieczem o srebrzystej rękojeści u boku, złotą podwiązką przy kolanie, piękny i dostojny jak najbardziej dystyngowany lord. Moja matka uszyła mi kilka prześlicznych kamizelek, moje mankiety miały mnóstwo koronek, we włosach nosiłem zawsze świeże wstęgi i kiedy zmierzaliśmy do kościoła, widząc nas, nawet zazdrosna pani Brady musiała któregoś dnia przyznać, że w całym królestwie nie ma piękniejszej pary niż ja i moja matka.
Oczywiście, pani na Castle Brady szyderczo się podśmiechiwała, ponieważ przy tych okazjach pewien młody chłopak, Tim, którego nazywano moim służącym, chodził do kościoła za mną i moją matką, niosąc okazały modlitewnik i trzcinkę. Ubrany był w liberię, która pozostała po jednym z dawnych lokai mojego ojca z Clarges Street. W końcu, chociaż biedni, byliśmy szlachetnie urodzeni, zatem szydzenie z tych zewnętrznych oznak naszej pozycji odbierano jako zachowanie zupełnie nie na miejscu. Maszerowaliśmy więc główną nawą, zmierzając do naszej ławki z takim dostojeństwem, jakiego należałoby oczekiwać ze strony wdowy po lordzie poruczniku i jej synu. W kościele moja matka modliła się i recytowała formuły mszalne dźwięcznym i pełnym godności głosem, który przyjemnie było słuchać. Poza tym pięknie i głośno śpiewała; sztukę tę doskonale opanowała w Londynie pod opieką modnego nauczyciela i korzystała ze swojego talentu w taki sposób, że trudno było usłyszeć jakiekolwiek inne głosy członków małej kongregacji, którzy razem z nią próbowali śpiewać psalmy. W rzeczy samej moja matka była utalentowana praktycznie we wszystkich dziedzinach i sama siebie uważała za jedną z najpiękniejszych, najznakomitszych i najdoskonalszych osób na świecie. Jednakże bardzo często, kiedy rozmawiała ze mną albo z sąsiadami, podkreślała swoją skromność i pobożność w tak naturalny sposób, że nie sposób było jej zaprzeczyć.
Kiedy opuściliśmy Castle Brady, zamieszkaliśmy w domu w mieście Brady, które mama ochrzciła jednak słowem Barryville. Wyznam, że dom był naprawdę bardzo mały, jednak wspaniale go zaadaptowaliśmy. Wspominałem już o rodowodzie rodziny, który zawisł w salonie; mama nazwała to pomieszczenie żółtym salonem. Moja sypialnia nazwana została różową sypialnią, a jej własna – pomarańczowo-płowym apartamentem (jak dobrze pamiętam te kolory!). Gdy nadchodziła pora kolacji, Tim regularnie uderzał w wielki dzwon. Piliśmy ze srebrnych kufli, a matka słusznie szczyciła się, że na stole przede mną zawsze znajduje się równie dobra butelka czerwonego wina jak przed każdym innym dziedzicem w kraju. Rzeczywiście, stała, ale – oczywiście – w dziecięcych latach nie wolno mi było tknąć z tej butelki ani jednego łyka. Wino osiągnęło z tego powodu całkiem słuszny wiek, mimo że po pewnym czasie przelano je do karafki.
Wujek Brady (chociaż rodzinne spory nie wygasły) któregoś dnia dowiedział się o powyższym fakcie (to jest o mojej karafce), zawitawszy do Barryville w porze kolacyjnej i pochopnie spróbowawszy tego trunku. Powinniście byli widzieć, jak zaczął charczeć, jakie robił okropne miny! A jednak ten uczciwy dżentelmen nie dbał nadmiernie o jakość wina ani o towarzystwo, w którym je pił. W gruncie rzeczy upijał się równie chętnie z pastorami Kościoła anglikańskiego, jak i księżmi katolickimi; z tymi drugimi zadawał się ku wielkiemu oburzeniu mojej matki, ponieważ, jako prawdziwa nowa arystokratka, szczerze gardziła ona ludźmi starej wiary i nie potrafiłaby chyba wejść do pomieszczenia, w którym znajdowałby się jakikolwiek nieoświecony papista. Jednak szanowny pan nie miał takich skrupułów. Był on, szczerze mówiąc, jednym z najmilszych, najspokojniejszych i najbardziej pogodnych ludzi, jacy kiedykolwiek pojawili się na świecie. Spędzał wiele godzin w towarzystwie wdowy, znużony madame Brady, zrzędzącą w jego własnym domu. Lubił mnie, jak zwykł mawiać, jakbym był jego własnym synem, a po długiej przerwie matka pozwoliła mi w końcu składać wizyty w zamku. Tym niemniej, sama wciąż trwaław twardym postanowieniu, jakie złożyła względem swojej szwagierki.
Można powiedzieć, że wszystkie problemy mojego życia rozpoczęły się tego samego dnia, którego wróciłem do Castle Brady. Mój kuzyn, panicz Mick, wielki, rozrośnięty potwór w wieku dziewiętnastu lat (który nienawidził mnie, jednak, muszę powiedzieć, z wzajemnością) obraził mnie przy pierwszej wspólnej kolacji, wyrażając się niegodnie na temat ubóstwa mojej matki, sprawiając przy tym, że wszystkie dziewczęta z rodziny zaczęły chichotać. Kiedy więc poszliśmy do stajni, dokąd ten cholerny Mick zawsze udawał się po kolacji na fajkę, wyrzuciłem z siebie, co o nim myślę i zaczęliśmy się bić. Bijatyka trwała przynajmniej dziesięć minut. W tym czasie dzielnie stawiałem mu czoła i nawet podbiłem mu lewe oko, a przecież miałem wtedy zaledwie dwanaście lat. Oczywiście, pokonał mnie, jednak pobicie w tak młodym wieku nie robi na pobitym wielkiego wrażenia, co wielokrotnie udowodniłem już wcześniej, bijąc się z obdartusami z Brady’s Town. Ani jeden spośród nich nie był młodszy ode mnie. Wujek był bardzo zadowolony, kiedy usłyszał o moim męstwie. Moja kuzynka, Nora, przetarła mi poraniony nos brązowym papierem nasączonym w occie i jeszcze tego samego wieczoru wróciłem do domu z półlitrową butelką czerwonego wina za pasem i z nie byle jaką dumą z samego siebie, mówię wam, że w pojedynku z Mickiem wytrwałem aż tak długo.
I chociaż nadal źle mnie traktował i zwykł szydzić ze mnie zawsze, kiedy nasze drogi się przecinały, od tego pamiętnego dnia doskonale już się czułem w CastleBrady – lubiłem tamtejsze towarzystwo, moje kuzynki i kuzynów (a przynajmniej część z nich), radowała mnie też dobroć wujka, którego stałem się wielkim ulubieńcem. Kupił mi źrebaka i nauczył mnie jeździć wierzchem. Nauczył mnie również polować i strzelać z siodła. W końcu nawet uwolniłem się od prześladowań Micka, bowiem jego brat, panicz Ulick, powróciwszy z Trinity College, nienawidząc swojego starszego brata, jak to zwykle bywa w tradycyjnych rodzinach, wziął mnie pod swoje skrzydła. Od tego czasu – ponieważ Ulick był jeszcze potężniejszy i silniejszy od Micka, ja, „angielski Redmond”, jak mnie nazywano, zasadniczo miałem już spokój, chociaż wciąż przydarzały mi się nieprzyjemneincydenty.
Nie zaniedbywałem też wszelakich praktycznych nauk.Ponieważ w wielu dziedzinach miałem genialny dar szybkiego uczenia się, wkrótce zacząłem wprawiać w zdumienie większość osób. Miałem dobre ucho i piękny głos; moja matka kształciła we mnie te przymioty ze wszystkich swoich sił. Nauczyła mnie z powagą i zwinnością tańczyć menueta, kładąc w ten sposób podwaliny pod moje przyszłe życiowe sukcesy. Pospolitych tańców nauczyłem się (chociaż, prawdę mówiąc, nie powinienem się do tego przyznawać) w kwaterach służących, gdzie zawsze znalazł się dudziarz z instrumentem i gdzie uważano mnie za niezrównanego mistrza w tańczeniu zarówno matelota, jak i gigi.
Jeśli chodzi o naukę z książek, zawsze bardzo lubiłem czytać sztuki i powieści. Dla dżentelmena był to najlepszy pomysł na edukację kulturalną. A gdy przez wioskę przechodził wędrowny pieśniarz, jeśli tylko miałem pensa, nie przepuszczałem go dalej, jeżeli nie zaśpiewał dla mnie jednej albo dwóch ballad. Gdy chodzi natomiast o nudną gramatykę, grekę, łacinę i tym podobne, od najwcześniejszego dzieciństwa ich nienawidziłem i nie pomyliłem się, twierdząc, że nigdy nie będą moją mocną stroną.
Ciąg dalszy w wersji pełnej