Będę tu z tobą - Robert D. Fijałkowski - ebook

Będę tu z tobą ebook

Robert D. Fijałkowski

4,7

Opis

Pełna barw opowieść o obietnicy, którą złożyć może tylko prawdziwa miłość

 

Dwudziestoletnia Zuzanna wraz z domem na Mazurach i prawem do dorobku artystycznego dziadka otrzymuje w spadku tajemnicę, której rozwikłanie wymaga od niej pierwszej samodzielnej podróży do Krakowa.

W mieszkaniu przy ulicy Smoczej, nieopodal Wawelu, rodzinna historia schodzi jednak na dalszy plan. Zuzanna odkrywa, że aby zrozumieć swoją przeszłość, musi dojrzeć do teraźniejszości. Z nieśmiałej dwudziestolatki, która swoje dzieciństwo spędziła u boku ekscentrycznego dziadka, skupiającego się wyłącznie na fotografowaniu mazurskiej przyrody, w ciągu kilku dni przeobraża się w młodą, dojrzałą kobietę, świadomą swej wartości, pragnień i tożsamości. Pomaga jej w tym Łukasz – o kilka lat starszy student psychologii, który siebie i swoje tęsknoty próbuje odnaleźć w amatorskim teatrze, przygotowującym właśnie inscenizację historii Józefa egipskiego. Czy w tej znanej opowieści biblijnej oboje odnajdą odpowiedź na pytania, które postawiła przed nimi rzeczywistość?

Będę tu z tobą to poruszający debiut Roberta D. Fijałkowskiego, w którym historia pierwszej miłości staje się tłem do zaprezentowania procesu, jaki musi zajść w sercach młodych ludzi, by potrafili dojrzeć do wyzwań stawianych im przez świat. To opowieść o ukrytych na tajemniczych portretach namiętności i kłamstwie, które przez cztery dekady kształtowały życie całej rodziny. Odkrywane po latach nieznane losy Stanisława, Kosmy i Leny stają się niezbitym dowodem na to, że szczęście i miłość można budować wyłącznie na prawdzie. 

 

Będę tu z tobą to głęboka, szczera i wciągająca opowieść o ludzkich zranieniach, tajemnicach i pożądaniu, które może okazać się tragiczne w skutkach. Autor pokazuje przy tym niezwykłą siłę przyjaźni i woli walki o to, co w życiu najcenniejsze. To opowieść dotykająca takich przestrzeni w życiu czytelnika, że poczułam się nią otulona, choć nie brakuje tu wciągających opisów i zaskakujących zwrotów akcji. To uczta dla ducha i tego wszystkiego, co poszukuje w nas piękna.

Magdalena Urbańska, autorka książki Doskonała. Przewodnik dla nieperfekcyjnych kobiet

 

Robert D. Fijałkowski - Szczęśliwy mąż i ojciec. Studiował psychologię i filozofię. Zawodowo od lat związany z zarządzaniem w marketingu i sprzedaży. Miłośnik górskich wędrówek. Ciekawy ludzi pasjonat życia. W wolnym czasie pisze, przelewając na papier wiarę w człowieka. Uważa, że każdy wart jest opowieści. Nie ma sytuacji bez wyjścia, a chwilowe niepowodzenia zawsze mogą być szansą. Pisze o Miłości mającej liczne oblicza, ale zawsze niosącej życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (12 ocen)
9
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bozena_1952

Całkiem niezła

❤️
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam
00
Alalegnica

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia tytuł nie do końca pasuje do treści... polecam
00

Popularność




Dla mojej żony i naszego syna

1.

Puszczona luźno furtka zatrzasnęła się z łoskotem. Dźwięk usztywnił napięte mięśnie. Zupełnie jakby ktoś nagle uwiesił u ramion olbrzymi ciężar.

Zuzanna tego właśnie się spodziewała. Wiedziała dokładnie, że tak będzie. Że dom, nieodwiedzany od tygodni, powita ją widmem pamięci.

Minęła gęste świerki osłaniające widok i brukowaną ścieżką wśród kwiatów ruszyła na wzgórze. Ogród zdążył już zdziczeć, choć rośliny, kładąc się dywanem, nadal mieniły się tysiącem barw. Były niczym obraz bez ramy, wylewający się z płótna. Jeszcze jeden zakręt ścieżki i w końcu go ujrzała… Dom na wzgórzu. Drewniany, przysadzisty, pokryty gontem. Ciemne ze starości bele, poprzeplatane jaśniejącymi warkoczami słomy. Widok zamkniętych bez życia okiennic wstrzymał kroki Zuzanny. Zaczerpnęła głębiej powietrza i dopiero po chwili weszła na ganek. Róże, od lat porastające pergolę, w tym roku zakwitły nad podziw bujnie, na przekór smutkowi. Ileż to razy siadała na ławce przed wejściem i wdychała ich słodycz… Wyjęła z torebki nieporęczny pęk kluczy. Wyczuła największy z nich, pasujący do wejściowego zamka. Klucz nie mieścił się w dłoni, przy otwieraniu wymagał sporej siły, poza tym wydawał dźwięk z innej epoki.

– Nie mogę wymienić zamka – mawiał z przekąsem właściciel, ilekroć zwracała uwagę na niewygodę. – Musiałbym wymienić drzwi. Równie dobrze mógłbym zmienić dom.

Może miał rację? Może tak jak starego drzewa nie da się przesadzić, tak nie zmienia się starych drzwi? Faktycznie są piękne. Dębowe, podwójne, z rzeźbionymi zdobieniami i zakutymi w misterne ramy, drobnymi witrażami. Wieszczą tajemnicę.

Pchnęła jedno ze skrzydeł i nie zamknąwszy go za sobą, stanęła w korytarzu.

Cisza.

Światło, z trudem przedzierające się przez okiennice, rzucało długie pasiaste cienie na wnętrze kuchni i salonu. Zerknęła na prawo. Drzwi do sypialni i pracowni na szczęście zastała zamknięte. Nie pamiętała, kto i kiedy zdołał je zamknąć. Jak dawniej odłożyła klucze na szafkę w przedpokoju i zdecydowanym krokiem ruszyła w głąb domu. Na oścież otworzyła okna w kuchni, po chwili to samo zrobiła w salonie. Przez oszklone drzwi prowadzące na taras wpuściła do wnętrza szeroki jak wyciągnięte ramiona snop słońca. Jasna sofa i włochaty dywan zajaśniały odbitym światłem, a wzbity kurz znaczył przestrzeń wzdłuż otwartych okien. To było jej ulubione miejsce. Przesiadywali tam, wpatrzeni w spokojną toń jeziora – na tyle bliskiego, że czasami w leśnej ciszy słychać było miarowy szum wody. Pomostu nie było stąd widać. Ukrył się za nawisem wysokiego brzegu. Z tej strony domu, między sosnami, rosła jedynie trawa. Teraz, znacznie wybujała, nadal koiła soczystą zielenią. Zuzanna odwróciła się w stronę salonu, czując, jak bezwiednie zaciska usta, jak jej oddech staje się płytszy. Wszędzie widziała siebie. W jaskrawej bluzce, z blond warkoczami biegła do kuchni po owsiane ciastka. Starsza, może czternastoletnia, z tacą, na której do „jego” pracowni niosła kawę. Lubił, gdy siadała obok. Miała wówczas wrażenie, że jego żywe i ciekawe świata oczy stawały się nagle inne. Czasem na dłużej, czasem tylko na chwilę traciły ostrość i pokrywały się dziwną patyną smutku. Smutek z jego oczu znikał tak nagle, jak się pojawiał. Nie pytała o przyczyny. Znając jego historię, uznawała je za oczywiste. Zaczerpnęła głęboko powietrza, próbując ukoić myśli. Dopiero teraz zdjęła z głowy słomkowy kapelusz w kolorze pistacji. Zawsze wydawał się podkreślać jej zielone oczy. Powiesiła go tam, gdzie zazwyczaj, w korytarzu, na pierwszym wieszaku od prawej. Wróciła do kuchni. Zegar, który przez tygodnie odmierzał czas tylko dla siebie, wskazywał kilka minut po jedenastej. Uśmiechnęła się do własnych myśli. Do umówionego spotkania zostało kilkanaście minut. Zdąży wypić kawę. Sięgnęła do stojącej na jednej z kuchennych półek metalowej puszki. Przed kilkoma tygodniami osobiście napełniła ją ziarnami kawy, której nie zdążyli razem wypić. Zuzanna wsypała ziarna do ekspresu, nalała wody do zbiornika i pod dyszą postawiła ulubioną filiżankę. Obserwowała ruch młynka pod szklaną pokrywą. Kiedy dotarł do niej aromat zaparzanej kawy, poczuła coś, czego się nie spodziewała: winę, że nie znalazła w sobie dość odwagi, by przyjść tu wcześniej. Gdy trzy dni temu odebrała telefon, nie miała ochoty na podejmowanie jakichkolwiek działań. Mężczyzna, którego telefonu podświadomie wyczekiwała, nie dał się zbyć. Należał do tych z rodzaju nieugiętych. Wiedziała, że dłużej nie może zwlekać. Zgodziła się, mimo iż jego przyjazd wymuszał wizytę na wzgórzu. Nie dało się dłużej wypierać faktu istnienia tego miejsca. Im silniej starała się walczyć z bólem wspomnień, tym mocniej ją atakował. Czyhał na jej myśli i przejmował nad nimi władzę w najmniej spodziewanym momencie.

Usiadła na tarasie w skrzypiącym wiklinowym fotelu. Nie bardzo wiedziała, co oznacza jego odgłos. Radosne powitanie czy może protest przeciwko utracie świętego spokoju? Niedbale wysunęła nogi. Podciągnęła szarą prostą sukienkę, odsłaniając je. Zawsze wydawały się jej za chude, jakby pozbawione potrzebnych im mięśni. Przymknęła powieki, pozwalając, by świat powoli otulił ją swoim spokojem. Wiatr niósł znad jeziora kwaśny zapach wody. Nie spodziewała się, że tak szybko znajdzie tu spokój. Omijała wprawdzie miejsca szczególnie niebezpieczne, gdzie z całą pewnością mogły dopaść ją wspomnienia. Nie doszła jeszcze ani do gabinetu, ani tym bardziej do sypialni. Niespodziewanie zdziwiło ją to, co poczuła w tym domu. Nie potrafiła wyzbyć się przekonania, że spokój zawsze tu był. Mieszkał wśród drzew. Wystarczyło przyjść tu, by go odczuć. Usiąść i oddychać. Tylko tyle. Z wolna otworzyła oczy. Jezioro skrzyło się w słońcu. Sitowie kołysało się łagodnie. Niebem leniwie wędrowały białe obłoki. Świat tętnił swoim życiem. Falował w gorącym słońcu, gubiąc po drodze intensywność barw.

2.

Ciszę przerwał dźwięk gongu. Zuzanna przymknęła na chwilę oczy, zaczerpnęła głęboko powietrza. Wstała niespiesznie, niczym człowiek zbudzony ze snu. Obciągnęła sukienkę, instynktownie założyła włosy za uszy i ruszyła przed dom w stronę furtki.

Nie wiedzieć dlaczego spodziewała się mężczyzny najwyżej trzydziestoletniego. Wiedziała, że pracuje na uczelni, a naukowca wyobrażała sobie jako typowego książkowego mola, w grubych okularach w rogowej oprawie i o niedbałym wyglądzie. Tymczasem w bramie ujrzała postać niczym nieprzypominającą jej wyobrażeń. Nienaganna blond fryzura kontrastowała z południową opalenizną, a biała koszula i lniana, doskonale skrojona marynarka, nadawały gościowi szyku i jakiejś nieokreślonej władczości. Zuzanna poczuła się dziwnie zakłopotana. Mężczyzna zdjął okulary przeciwsłoneczne i powitał ją przyjaznym gestem.

– Pani Zuzanna Mokrzycka? – Głos miał ciepły i przyjemny, ale zabrzmiał dziwnie niepewnie. Przez moment Zuzannie wydawało się, że słyszy tego mężczyznę po raz pierwszy. Odsunęła jednak tę myśl błyskawicznie. Przecież rozmawiali ze sobą przez telefon, umawiając się na spotkanie.

Mężczyzna również był zaskoczony widokiem dziewczyny, jakby spodziewał się ujrzeć kogoś innego. Wyszeptał kilka słów, których rozmówczyni nie była w stanie dosłyszeć. Spuścił wzrok. Próbował w ten sposób opanować pragnienie spojrzenia na włosy, które wydały mu się tak bardzo znajome. Jego serce załomotało niespokojnie, a dłonie stały się wilgotne. Tyle lat żył tajemnicą, której nie rozumiał, a która nagle zmaterializowała się tuż przed nim. Stał oniemiały. Dobrze wiedział, kim jest kobieta, która otworzyła bramę. Oczy nie mogły go mylić.

– Czekam na pana – odpowiedziała, opanowując zakłopotanie i wpuszczając gościa do ogrodu. – Zapraszam – dodała, ujrzawszy jego niezdecydowanie.

– Naprawdę? – Schował do kieszeni marynarki złożone okulary i dokończył: – Wezmę tylko teczkę z samochodu.

Dopiero teraz zauważyła stojący przy drodze pojazd, lśniący klasą samą w sobie.

„Jak na naukowca – pomyślała – całkiem nieźle mu się powodzi”.

Obserwowała zdecydowane ruchy. Otworzył tylne drzwi. Skórzana torba zawisła ciężko, gdy wziął ją do ręki. Zamknął samochód i spojrzawszy w jej pełne wyczekiwania oczy, ruszył za nią w stronę domu.

Powód swojej wizyty wyjawił już przez telefon. Przed chwilą wydawało jej się, że po prostu wpuści go do gabinetu. Włączy komputer i na kilka godzin zostawi samego. W tym momencie myśl ta wydała jej się niedorzeczna. Mimo że sprawiał wrażenie tajemniczego i powściągliwego, nie czuła niepokoju. W jego zachowaniu dostrzegła raczej dziwne zakłopotanie niż zagrożenie.

Zaproponowała kawę. Usiedli na tarasie. W milczeniu obserwowali się nawzajem, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć rozmowę.

– Dom wydaje się niezamieszkany? Nie przeprowadziła się pani? – mężczyzna odważył się przerwać milczenie.

– Nie… Jeszcze… Nie… – Pytanie zaskoczyło Zuzannę. – To widać? – Rozejrzała się po tarasie, podążając za jego wzrokiem. Dopiero teraz dostrzegła widoczną w wielu miejscach grubą warstwę nieuprzątniętego sosnowego pyłu.

– Przepraszam. Nie chciałem być wścibski – usprawiedliwił się.

Zuzanna upiła łyk kawy. Odstawiła filiżankę, która delikatnie zadźwięczała. Zastanawiała się, na ile dawna współpraca jej gościa z gospodarzem tego domu przekładała się na jego wiedzę na temat jej ostatnich trzech miesięcy. Już samo pytanie o to, czy zamierza zamieszkać w tym domu, zdradzało, że wie sporo. Wciągnęła powietrze i dopiero po chwili, powstrzymując irytację, odparła:

– To piękny dom. I z całą pewnością nie zasłużył sobie na to, by zostać zaniedbanym. Może wkrótce – dodała, siląc się na niezobowiązujący ton. Nie uważała za stosowne udzielać zbyt osobistej odpowiedzi. Poczuła się dotknięta.

Mężczyzna się usztywnił. Jej odpowiedź była dla niego jasnym sygnałem. Musi wyjawić cel swojej wizyty, żeby ich rozmowa nie pozostała jedynie grą pozorów. Nie może pozwolić sobie na taki początek ich znajomości. Skoro wreszcie ją spotkał, musi wykorzystać okazję i rozegrać sytuację najlepiej, jak potrafi.

– Pani Zuzanno… – jego głos przybrał bardziej oficjalny ton. – Muszę chyba zacząć od początku. – Nachylił się w stronę postawionej obok fotela torby i z bocznej kieszeni wyjął wizytówkę. Już chciał ją wręczyć, gdy panującą wokół ciszę przerwał nagły dźwięk gongu.

Zuzanna zadrżała, zaskoczona. Zastanawiając się, o co chodzi, lekko zacisnęła usta.

– Proszę mi wybaczyć. Zaraz wracam. Nie mam pojęcia, kto to może być. Nikogo więcej się nie spodziewam. – Wstała i nie zaczekawszy na reakcję gościa, ruszyła w stronę drzwi.

Podniósł się razem z gospodynią. Odprowadził ją wzrokiem, znowu zwracając uwagę na jej włosy, które z tyłu wyglądały jeszcze bardziej okazale. W dłoni wciąż trzymał biały kartonik ze swoim nazwiskiem. Spojrzał na niego, a po chwili wahania położył go na szklanym blacie ławy.

3.

– Przepraszam, kim pan właściwie jest? – zapytała w końcu Zuzanna, zapraszając na taras niskiego, niepozornego mężczyznę z bujną czupryną czarnych włosów. Powinna była zadać to pytanie swemu blondwłosemu gościowi przed wpuszczeniem go do środka, ale nie zrobiła tego, uznawszy, że ma do czynienia z zapowiedzianym naukowcem. Jej podejrzenia odnośnie do wyglądu przybysza okazały się słuszne. Oczekiwany, prawdziwy badacz wyglądał tak, jak mogłaby się spodziewać – bose stopy w sandałach, spodnie turystyczne, luźna koszula i mały plecak dobrze pasowały do jej wyobrażeń.

– Przepraszam. Powinienem był się przedstawić, zanim zaprosiła mnie pani do środka. Michał Urbański. – Mężczyzna, którego wzięła za zapowiedzianego naukowca, podszedł i podał Zuzannie rękę. – Jestem, to znaczy byłem, pełnomocnikiem Stanisława Wysockiego, czyli, jak się domyśliłem, pani dziadka. – Chcąc potwierdzić własne słowa, wręczył zaskoczonej kobiecie wizytówkę, która od dłuższej chwili leżała na ławie.

Przeczytała nazwisko i nagłówek z nazwą kancelarii. Stała chwilę, spoglądając na dwóch mężczyzn, którzy dziwnym zrządzeniem losu jednocześnie znaleźli się na jej tarasie. Zachowywała się tak, jakby chciała wyczytać jakieś wyjaśnienie z któregokolwiek elementu ich dzisiejszej stylizacji.

– To ja zrobię jeszcze kawy – odparła, chcąc zatuszować widoczne na jej twarzy zdumienie. Odwróciła się na pięcie i zniknęła we wnętrzu salonu.

Gdy wróciła, mężczyźni z ożywieniem o czymś rozprawiali, wpatrując się w odległy brzeg jeziora. Wszyscy już zrozumieli, że doszło do pomyłki. Zuzanna czekała na krakowskiego naukowca i pomyliła go z krakowskim mecenasem, który przez przypadek przyjechał kilka minut wcześniej.

– Przepraszam, powinienem był zapowiedzieć swoje przybycie – zaczął się tłumaczyć adwokat. – Nie miałem jednak numeru pani telefonu, więc zaryzykowałem i przyjechałem tu osobiście. Jeśli sobie pani życzy, możemy umówić się na inny dzień.

– Myślę, że nie będzie takiej potrzeby – odpowiedziała Zuzanna, wyraźnie odzyskawszy dawną równowagę. – Muszę tylko na chwilę zająć się… panem… Andrzejem? – zawiesiła głos w pytaniu, spoglądając na dopiero co przybyłego gościa. – Dobrze zapamiętałam imię?

– Andrzej Wolny… Dziękuję… – wydukał naukowiec. – Nie będę przeszkadzał. Jeśli udostępni mi pani płyty ze zdjęciami, sam sobie poradzę. Potrzebuję tylko nieco czasu. – Sięgnął do plecaka, z którego na potwierdzenie wyjął laptopa.

– Zaprowadzę pana do mojego dawnego pokoju na poddaszu. Pracownia nie jest jeszcze uprzątnięta. Przyniosę te kartony z płytami, ale, tak jak uprzedzałam przez telefon, myślę, że odnalezienie w nich czegokolwiek nie będzie łatwe. Nie wiem nawet, czy istnieje jakiś system archiwizacji danych, który mógłby panu pomóc.

– Rozumiem. Jasne. Muszę to zrobić – wyrzucił z siebie zdawkowe wypowiedzi. Dopił pośpiesznie kawę i z laptopem pod pachą stanął gotowy jak żołnierz. Zuzanna dostrzegła błysk w jego oczach. Zrozumiała, że żadna trudność nie powstrzyma go przed zdobyciem tego, po co tu przyjechał. Była pewna, że nie pozbędzie się towarzystwa tego mężczyzny, zanim ten nie osiągnie swego celu. Myśl o tym wydała jej się nawet zabawna, ale z wysiłkiem opanowała pojawiający się na jej twarzy uśmiech. Nie chciała go urazić. Choć po tych kilku spędzonych wspólnie chwilach drugiego z gości uznała za śmiesznego. W przeciwieństwie do eleganckiego i wymuskanego mecenasa wyglądał niczym mały chłopiec przebrany w strój dorosłego człowieka.

Zaprowadziła Andrzeja na poddasze i przyniosła mu trzy kartony pełne płyt. Bez słowa uruchomił komputer, wyjął pierwszą z nich i zabrał się do pracy, zupełnie ignorując jej spojrzenie.

– Będę przez cały czas na dole – powiedziała po chwili, zrozumiawszy, że jej obecność jest już całkowicie zbyteczna. – Proszę mnie zawołać, jeśli będzie pan czegoś potrzebował.

Wstał, ukłonił się niczym uczeń chcący przeprosić za własne zaaferowanie i wydukał:

– Przepraszam. A właściwie dziękuję. Nic mi nie trzeba. Dam sobie radę. Nie będę przeszkadzał.

Zuzanna zamknęła za sobą drzwi na poddasze i dopiero wówczas pozwoliła sobie na roześmianie się z tej całej komedii. Machnęła ręką i szybkim krokiem ruszyła w stronę tarasu. Jej pierwszy gość napawał ją niepokojem.

4.

– Jest pani pewna, że naszej rozmowy nie będzie słychać? – zapytał mecenas, kiedy usiadła z powrotem na tarasie. Spojrzał wymownie na sufit, a jego twarz wyrażała tajemnicze skupienie. Zuzanna uświadomiła sobie, że to, co początkowo wzięła za brak pewności siebie skromnego naukowca, tak naprawdę było charakterystyczną dla prawników nieufnością.

– Jeśli pan sobie życzy, możemy usiąść gdzieś indziej, ale nie widzę takiej potrzeby. Pan Andrzej wygląda na kogoś, kogo bez reszty pochłania praca naukowa. Nawet nie zauważył, jak wyszłam z pokoju. Zresztą to pomieszczenie znajduje się po przeciwległej stronie domu – dodała, czując z każdą chwilą, jak początkowe zaskoczenie ustępuje w niej ciekawości.

– To dobrze. To dobrze – mecenas powtórzył takim tonem, że zrobił na Zuzannie wrażenie jeszcze bardziej tajemniczego.

Przyglądała się z uwagą jego skupionej twarzy. W kącikach oczu wyraźnie zauważyła zmarszczki. Mógł być po czterdziestce, ale dzięki wysportowanej sylwetce wydawał się zdecydowanie młodszy.

– Z czym pan do mnie przyjechał, panie mecenasie? – postanowiła zapytać wprost, widząc, że mężczyzna wyraźnie nie wie, od czego zacząć. – Mam się czego obawiać?

– Ależ skąd! – Wyprostował się w fotelu, ale po chwili z niego wstał. Ruszył w stronę barierki i oparł się o nią, jakby zbierał myśli. W końcu przyjął bardziej swobodną pozę. Zamiast jednak wyjawić cel ich spotkania, zapytał:

– Kim jest pani gość? Pan Wolny? Jeśli, rzecz jasna, zechce pani mnie wtajemniczyć. Wspominała pani o jakichś zdjęciach.

Zaskoczona, wzruszyła ramionami.

– Dziadek współpracował z nim od jakiegoś czasu. Mieli razem wydać album, ale dziadek nie zdążył przekazać swoich zdjęć. Pan Andrzej zadzwonił trzy dni temu z pytaniem, czy pozwolę mu kontynuować pracę. Z tego, co mówił, dostał informację mailową, że zdjęcia do albumu są już gotowe. Przyjechał sprawdzić, czy zdoła je znaleźć. Ja niestety nic konkretnego o nich nie wiem. – Rozłożyła ręce, potwierdzając w ten sposób własne słowa. Faktycznie uważała, że w jego przyjeździe nie było nic niezwykłego. – Mam wrażenie, że pana wizyta jest daleko bardziej niespodziewana i tajemnicza – dodała lekko poirytowana. – Pyta pan z konkretnego powodu?

– Naturalnie. Jestem prawnikiem. Ktoś szpera w pracach pani dziadka, a z prawnego punktu widzenia są to dzieła, do których prawa należą do pani. Takie pytanie w tej sytuacji wydaje mi się oczywiste.

Zuzanna poczuła się jak nieświadome niczego dziecko. Wstała i również podeszła do tarasowej barierki, kątem oka obserwując jego twarz. Coraz trudniej przychodziło jej zapanowanie nad własnymi emocjami.

– Nie miałem nic złego na myśli. Przepraszam, jeśli powiedziałem za dużo.

– Być może jestem przewrażliwiona. Brak mi doświadczenia, nie tylko w kwestii zarządzania spuścizną po dziadku. – Próbowała się uśmiechnąć. – Ma pan rację. To wszystko… – Powiodła wzrokiem wokół domu. Na dłużej utkwiła spojrzenie w zamkniętej w dalszym ciągu okiennicy pracowni. Dopiero po chwili dodała, znacznie uspokojona: – …mnie przerasta. Dziadek odszedł tak nagle. Zostawił mnie z tym domem i w ogóle… – Zamknęła oczy. Usta zasłoniła dłońmi. Potarła nimi policzki. Kiedy opuściła je wzdłuż tułowia, jej wargi kolejny raz utworzyły wąską linię, teraz opadającą nieco na swoich brzegach. Obróciła się w stronę gościa i z wyraźnym przekonaniem w głosie powiedziała: – Był wspaniałym człowiekiem, ale popełnił jeden błąd. Nie zostawia się kogoś tak młodego jak ja z takim ciężarem.

– Ma pani dwadzieścia jeden lat, z tego co wiem…

– Co pan o mnie jeszcze wie? – Spojrzała zaintrygowana i ponownie lekko zirytowana. – Niech pan w końcu powie, z czym pan do mnie przyjechał. Czemu zawdzięczam pańską wizytę? – Ponownie wzruszyła ramionami, tym razem dość nerwowo. Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz mniej komfortowa.

– Możemy usiąść? – Wskazał na wiklinowe fotele i nie zważając na jej odpowiedź, ruszył w stronę ławy. Poczekał jednak, aż sama podejdzie i usiądzie, dopiero wówczas i on zajął miejsce. Nabrał głęboko powietrza, przełknął ślinę i zaczął opowiadać, z wyraźnym przejęciem w głosie: – Pani dziadek Stanisław Wysocki był artystą.

– Oczywiście, artystą fotografikiem – dodała Zuzanna, zdumiona banalnością wstępu mecenasa.

– Nie tylko, pani Zuzanno. Był malarzem – odparł spokojnie, bacznie obserwując jej reakcję.

– Jak to malarzem? Nigdy nie widziałam jego prac. Nie uważa pan, że jako wnuczka z całą pewnością musiałabym o tym wiedzieć?

– Pani, to prawda, być może nie miała okazji ich oglądać, ale… – mecenas zawiesił głos.

Zuzanna wyprostowała się w fotelu. Dłonie nerwowo położyła na kolanach. Jej oczy powiększyły się nienaturalnie, przybierając barwę głębokiej butelkowej zieleni.

– Ale co? Nie rozumiem. Jak to malarzem? Co niby malował? Kiedy? Zapewniam, że ani ja nie widziałam żadnego obrazu, ani moja mama raczej również… To chyba niemożliwe… Malarzem? – jak z automatu wyrzucała z siebie kolejne pytania. Informacja, którą usłyszała, wydawała jej się absurdalna.

– To dawna historia, ale zapewniam, że prawdziwa. Niech mi będzie wolno…

– Za moment, przyniosę tylko wody. Przepraszam, nie mam nic innego, ale powinnam znaleźć lód. – Przerwała, nagle wstając z fotela.

„Przyda się”, pomyślała jeszcze, ale tego już na głos nie powiedziała.

Po chwili wróciła i wyraźnie usztywniona postawiła szklanki na ławie. Kostki lodu zastukały o szklane brzegi. Kiedy nalała wodę, ścianki naczyń momentalnie pokryły się rosą. Zanim usiadła, upiła znaczną ilość zawartości swojej szklanki. Spojrzała niepewnie w wyczekującą twarz mężczyzny.

– Proszę. Niech pan mówi dalej, ale wolno. Chyba będę potrzebowała dużo czasu, by zrozumieć, o co panu chodzi. – Próbowała się uśmiechać, ale zamiast uśmiechu na jej twarzy zagościł trudny do zinterpretowania grymas.

– Pani Zuzanno, moja wiedza w tej sprawie jest niepełna, ale to, co wiem, zobowiązany jestem powiedzieć. Kancelarię założył mój ojciec, który niestety już nie żyje. Zdążył mi na szczęście przekazać, że w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku odbyła się wystawa prac malarskich Stanisława Wysockiego, pani dziadka. Były to głównie obrazy wykonane w technice olejnej. Wszystkie miały bardzo określony, specyficzny styl. Grę kolorów. Cienie. Wystawa okazała się wielkim sukcesem. Mnie samemu trudno uwierzyć, że udało się w tamtych czasach ją zorganizować. Dlaczego ówczesne władze na nią pozwoliły? Do dziś nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Zresztą, to są kwestie drugorzędne.

– Dlaczego władze miałyby nie pozwolić na wystawę dziadka? – postanowiła dopytać Zuzanna. Z wszystkich informacji ta najbardziej ją zaniepokoiła.

– Nie powiedziałem, że to była wystawa zagraniczna? – zapytał zmieszany. – Odbyła się we Frankfurcie. To był podobno spory sukces, artystyczny i komercyjny. Mój ojciec podpowiedział pani dziadkowi, żeby w obliczu takiego zainteresowania sprzedać tylko kilka płócien i poczekać na rozwój wypadków. Wszystko wskazywało na to, że pozostałe mogą osiągnąć jeszcze większą cenę. I wówczas stała się rzecz zupełnie niezrozumiała. Pan Stanisław, pani dziadek… – Mecenas zamilkł na chwilę, nieświadomie podnosząc napięcie – ogłosił koniec kariery.

– Co to znaczy? – zapytała, wciąż zdumiona opowieścią prawnika. Próbowała w niej znaleźć jakiś punkt zaczepienia.

– Poinformował, że to jedyne obrazy, jakie powstały, i że nie będzie więcej – ostatnie słowa mecenasa pozbawione były emocji niczym informacja na dworcu kolejowym.

– I…? – Zuzanna drążyła dalej, poirytowana tym, jak adwokat dawkuje wieści.

– I to nie koniec historii… – Mecenas pomimo wysiłku nie potrafił ukryć własnego zakłopotania. Uciekł wzrokiem w stronę jeziora, gdy tylko zorientował się, że rozmówczyni wpatruje się w jego twarz niemal z namaszczeniem. Zuzanna zauważyła, że kiedy ich oczy spotkały się na moment, od razu odwracał wzrok, dziwnie zmieszany. Wreszcie wydukał: – Patrząc na panią, mam wrażenie, że ta historia jest o wiele bardziej zaskakująca, niż do tej pory sądziłem.

– Co może być bardziej zaskakującego od informacji, że mój dziadek fotograf był też wziętym malarzem, organizującym wystawy za granicą, a nikt z całej naszej rodziny nie miał o tym pojęcia? Że nie zdradził tego sekretu nawet mnie, swojej ukochanej wnuczce?

– Proszę mi wierzyć, że może – odparł dziwnym tonem, wpatrując się w jej twarz.

Zuzanna aż się wzdrygnęła.

– Mam ze sobą reprodukcje, a raczej zdjęcia jego prac. – Sięgnął do stojącego nieopodal neseseru i z grubego segregatora wyjął oprawione w folię duże zdjęcie, po czym uniósł je w stronę Zuzanny. Wyciągnęła po nie dłoń, ale on niespodziewanie ją cofnął, jakby chciał odłożyć w czasie moment konfrontacji. – Proszę nie mieć do mnie żalu, że to pani pokazuję. Nie mogę inaczej. – Z jego opalonej twarzy odpłynęła krew. Stała się niemal blada.

Kiedy Zuzanna spojrzała w końcu na fotografię, niczym porażona wypuściła ją z rąk. Zdjęcie opadło na blat ławy, a ona zastygła z rękami przed sobą. Zbladła. Czas na chwilę się zatrzymał. Usiadła bezwiednie na fotelu. Podniosła dłoń, tym gestem powstrzymując mecenasa, który chciał podać jej szklankę wody.

– To… to niemożliwe – wydukała wreszcie zszokowana. Obraz był piękny. Pastelowe barwy w odcieniach czerwieni mieszały się na nim niczym w ogniowym tyglu. Na łożu, dużym, z ciężkim baldachimem wspartym na rzeźbionych filarach, leżała kobieca postać. Przebudziła się przed momentem. Jej oczy, zamglone, lekko nieobecne, widziały jeszcze nocne wspomnienie. Uśmiechała się do własnych myśli. Jej ciało – ramiona, piersi, szczupłą talię – otulała delikatna materia, osłaniając, ale i wydobywając z niego kobiece piękno. I ta twarz. Blond włosy, rozrzucone niedbale na czerwonej poduszce. Twarz. Choć to nie było możliwe, była jej twarzą.

Zuzanna wstała. Odważyła się po raz kolejny rzucić okiem na własne odbicie zaklęte w pastelach. Odwróciła się nagle. Ława i wyeksponowany na niej obraz paliły jej wnętrze. Poczuła się naga i to nagością, której żadne ubranie nie zdoła przysłonić. Zupełnie jakby ktoś odarł ją z ciała, zostawiając na pokaz jedynie skryte wnętrze duszy. To nie mogło być prawdą. A jednak. Na ławie wciąż leżało zdjęcie przedstawiające jej zmysłowy portret.

– Nie bardzo wiem, co powiedzieć – mężczyzna próbował przerwać ciszę. Rozłożył szeroko dłonie. – Proszę sobie wyobrazić moje zakłopotanie, kiedy zobaczyłem panią przy furtce. To z całą pewnością najbardziej niezwykła historia, jaką dane mi było przeżyć. – Próbował odwrócić od niej swój wzrok, ale podświadomie łączył kształty swojej rozmówczyni z tymi na obrazie. Wiedział, że to nie jest portret tej młodej dziewczyny. Nie może być. Gdy obraz powstał, jej jeszcze nie było na świecie. Podobieństwo jednak było oczywiste. Zbyt oczywiste, by uznać je za przypadek.

Zuzanna długo stała w zupełnym bezruchu. Nawet świat wokół wydawał się niemy. Ptaki przestały śpiewać, słońce zaszło za chmurę. Myśli rozpłynęły się niczym plama na wodzie. Przestały być konkretne, uchwytne. Odwróciła się w końcu, odnajdując w sobie resztki odwagi. Z miejsca, w którym stała, nadal doskonale widziała obraz. Nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego artyzmu. Lekko przekrzywione kształty, nierzucające się w oczy elementy figur. Połączenie art déco i Gustava Klimta, jednak nie statyczne, ale sprawiające wrażenie ruchu. Wydawało się, że kobieta oddycha, porusza dłonią, a jej włosy nie zdołały całkiem opaść na poduszkę. Uświadomiła sobie, że obcuje z pięknem. Nie miała co do tego żadnej wątpliwości. Czuła się tak, jakby ktoś wpuścił ją do nieznanego świata. Podeszła do ławy. Lekko drżącymi rękami ponownie podniosła zdjęcie. Spojrzała na mężczyznę. Wpatrywał się w nią łagodnym, spokojnym wzrokiem. Jego zakłopotanie świadczyło o tym, że zdaje sobie sprawę z niezręczności sytuacji.

– Ile… – słowa uwięzły jej w gardle. – Ile… było… tych obrazów? Wszystkie były takie… No, wie pan, co mam na myśli… – Próbowała unieść wzrok, ale spotkawszy się ze spojrzeniem mecenasa, natychmiast na powrót wbiła go w fotografię.

– Wszystkie w podobnym stylu. Ale zapewniam panią, że nie były to obrazy, powiedzmy, odważniejsze od tego, który trzyma pani w dłoni. Dwadzieścia sprzedano dawno. Osiemnaście jest w dalszym ciągu w czymś, co można by nazwać mecenatem, którym zarządza moja kancelaria. Na wystawie eksponowano czterdzieści. Dwa zaginęły. Średnio dwa razy do roku obrazy pani dziadka można zobaczyć na różnego rodzaju wystawach. Formalnie, i to jest zasadniczy powód mojej wizyty… – skłonił głowę, jakby chciał ponownie się przedstawić – …jest pani ich właścicielką.

– I pan, panie Michale tym zarządza? Tym mecenatem? – dopytała, wciąż nie rozumiejąc do końca, o co w tym wszystkim chodzi.

– Tak. Na mocy umowy między moim ojcem a pani dziadkiem. Pani może to zmienić.

Wzruszyła ramionami, nie bardzo wiedząc, jak inaczej może skomentować jego słowa. Wszystko, co mówił, brzmiało nierealnie.

– Dzięki wstrzymaniu sprzedaży części kolekcji obrazy osiągnęły na rynku dość znaczną wartość. Ten, który pani widzi, miał zostać wystawiony na licytację jesienią.

– Co pan rozumie przez „znaczną wartość”? Dla mnie znaczna wartość to suma, jaką musiałam wydać na prawo jazdy – nieco już się uspokoiła i żartem próbowała zakryć swoje zakłopotanie. Odłożyła w końcu zdjęcie, ale w dalszym ciągu spoglądała na nie ukradkiem. Pytanie, które jej się nasuwało, gdy tylko je ujrzała, teraz cisnęło się na usta z siłą, jakiej nie mogła dłużej powstrzymać. – I kim jest ta kobieta? Bo przecież oczywiste jest, że kimś musiała być… I to z mojej rodziny – dodała po chwili, nieco zażenowana.

– Nie jestem pewien… Sądzę, że to… W kancelarii mówiono, że to zmarła żona pana Stanisława, czyli, jak rozumiem, pani babcia.

Utkwił w Zuzannie swoje oczy. Jej twarz wydawała się kamienna. Zamyśliła się i dopiero po chwili powiedziała:

– Pytałam kiedyś o babcię. Zmarła bardzo dawno temu, nawet mama nie ma żadnego jej zdjęcia. – Pokiwała głową. – Nie do wiary. Mamy te same włosy, oczy, usta. To musi być ona…

– Jest jeszcze jedna kwestia, o której musi pani wiedzieć. – Mecenas uniósł niepewnie rękę do czoła. Nerwowo potarł skronie. Kolejny punkt rozmowy najwyraźniej znowu kosztował go sporo wysiłku. Cały czas obserwował Zuzannę. Widział, jak zaskakujące są nowiny, które przywiózł, a musiał przekazać jeszcze jedną. Sam nie wiedział, która z informacji będzie dla tej młodej, pięknej dziewczyny bardziej szokująca.

– Zaczynam się pana bać – powiedziała cichym niepewnym głosem, który ugrzązł gdzieś głęboko.

– W zapisie spadkowym jest pewna klauzula. Dość nietypowa, muszę przyznać. Mianowicie, może pani zarządzać majątkiem, o którym mówimy, pod jednym warunkiem. – Zaczerpnął powietrza i wypuścił je z wyraźnie słyszalnym świstem.

– Proszę mówić. – Zuzanna starała się przybrać najbardziej obojętną minę, na jaką było ją stać.

– Chodzi o dom w Krakowie. Mieszka w nim brat pana Stanisława pan Kosma. Chyba, powtarzam: chyba, upośledzony.

Zuzanna zamknęła oczy. Mecenas ponownie głęboko westchnął i dodał ściszonym głosem:

– Co miesiąc przekazujemy określoną kwotę na jego utrzymanie. Warunkiem, o którym mówię, jest zachowanie tej renty. Wiem, że nie wiedzą państwo, to znaczy: pani i pani rodzice, nic o jego istnieniu. Byliśmy zobowiązani do zachowania tego w tajemnicy.

Jeśli do tej pory Zuzanna znajdowała w sobie jakąś nadludzką siłę, jej resztki nagle wyparowały. Miała wrażenie, że pod własnym nadmiernym ciężarem wtopiła się w fotel. Wypuściła powietrze z płuc. Zacisnęła wargi. Czuła wzbierające w niej ból i żal.

Jak można ukrywać brata? Po co?

***

Siedziała sama, wpatrzona tępym wzrokiem w wody jeziora. Mecenas odjechał, pozostawiwszy na ławie sporych rozmiarów segregator. Umówił się na kontakt telefoniczny, pożegnał Zuzannę na tarasie, po czym sam odszedł w stronę drzwi. Dziewczyna czuła się tak, jakby odchodząc, zamieniał kolejne części domu w zgliszcza. Wszystko pozornie stało na swoim miejscu, ale Zuzanna wiedziała, że to tylko ułuda. Cały jej świat właśnie się zawalił.

– Dobrze się pani czuje? – usłyszała pytanie, które wyrwało ją z zamyślenia.

– Słucham? A, tak. Dobrze. Tak. Dobrze… – próbowała zebrać myśli, odpowiedzieć sensownie i wrócić do rzeczywistości.

– Znalazłem, pani Zuzanno! Znalazłem!

– Co? Co pan znalazł? – Jej ciało w dalszym ciągu trwało w dziwnym letargu. Zupełnie jakby dopiero przed sekundą ktoś nagle obudził ją z głębokiego snu.

– No zdjęcia. Są tu na jednej płycie. Kochany pan Stanisław zgrał je wszystkie. Są nieomal gotowe.

„Kochany” i „pan Stanisław” – po raz pierwszy zestawienie tych słów spowodowało w niej niepokój i ból.

– A, tak. Zdjęcia. Super, że są wszystkie – odparła, nieobecnym wzrokiem patrząc gdzieś w przestrzeń za mówiącym do niej gościem.

– Na pewno dobrze się pani czuje? – Mężczyzna usiadł obok. Przestał wymachiwać płytą ukrytą w białej kasecie. – Gdzie pan mecenas? – zapytał, podejrzewając, że zachowanie gospodyni ma związek z ich rozmową.

– Panie Andrzeju – zaczęła w miarę normalnym tonem. Uśmiechnęła się nawet. Trochę sztucznie, ale na tyle tylko było ją w tym momencie stać. – Przyjadę w następnym tygodniu na parę dni do Krakowa… Mam sprawę rodzinną do załatwienia… Niech pan zabierze płytę. Skontaktuję się z panem, jak będę na miejscu. – Spojrzała błagalnym wzrokiem. Chciała zostać sama. Nie miała ochoty myśleć ani o człowieku zafascynowanym fotografiami dziadka, ani o tym, że przyjechała tu z jego powodu. Znane jej życie okazało się papierową dekoracją, która runęła.

– Czy wiedział pan, że Stanisław Wysocki był malarzem? – zapytała ni stąd, ni zowąd. Słowa zabrzmiały wrogo.

– Malarzem? – Wyprostował się nagle. Jego twarz stała się jeszcze bardziej okrągła i pełna zdziwienia. – Nie wiedziałem. Chyba nie bardzo znanym?

– Nawet bardzo nieznanym. Tak bardzo, że nawet ja o tym nie miałam pojęcia.

5.

Mała mazurska wieś od zawsze była jej domem. Ukryta wśród lasów. Z dala od turystycznych szlaków. Tłum gnał w stronę wielkich jezior, zostawiając ich zakątek w ciszy i spokoju. Niewielu ludzi wiedziało, że zaledwie pół godziny drogi samochodem od Olsztyna znaleźć można taki spokój. Ich jezioro nie było duże. Nie łączyło się też żadnym kanałem z jeszcze większym i bardziej rozległym. Nie było tu hucznych tawern, mariny, a nawet jakiejkolwiek wypożyczalni sprzętu. Rodzice Zuzanny – Anna i Marcin Mokrzyccy – wykupili tu stare rozpadające się gospodarstwo z przylegającym do niego wodnym młynem. W budynku z wiekowym kołem urządzili restaurację, a stary budynek spichlerza zaadaptowali na hotel. Mama Zuzanny marzyła, by powstało tu prawdziwe siedlisko, gdzie słucha się szumu wiatru i pozwala ogarnąć się ciszy. I z całą pewnością udało się stworzyć takie miejsce. Na wiosnę i wczesną jesienią gościli kilka wycieczek traktujących to miejsce jako bazę wypadową. Stronili od wesel i imprez firmowych. Świadomie zrezygnowali z większych zysków na rzecz jakości usług. Byli dumni z warunków, które stwarzali swoim gościom. A tych z roku na rok przybywało. Zdarzało się, że ktoś, kto trafił tu przypadkiem w trakcie podróży służbowej, latem przyjeżdżał z całą rodziną. Była i taka para, która co roku spędzała tu rocznicę ślubu. Niezależnie od tego, jak wiele lat upłynęło od ich pierwszej wizyty, zawsze wydawali się tak samo zakochani.

Dom na wzgórzu, zaszyty w leśnej gęstwinie, oddalony był zaledwie o dziesięć minut marszu. Tuż przed nim stała tablica z nazwą wioski. Choć, prawdę mówiąc, to określenie wydawało się na wyrost. Dom dziadka i ich pensjonat stanowiły połowę zabudowań, a droga kończyła się ślepym leśnym zaułkiem zaledwie kilkanaście metrów dalej.

Anna i Marcin, zajęci codzienną pracą, korzystali z pomocy Stanisława. Zuzanna, kiedy tylko wyrosła z pieluch, niemal każdy dzień spędzała z dziadkiem. Ten wkrótce zaczął zabierać wnuczkę na swoje bezkrwawe łowy. Zuza do dziś wspomina kryjówkę, w której przyczajeni czekali na dzikie tarpany wędrujące do wodopoju. Pamięta też lepki chłód wieczornej rosy, gdy okryci brezentem wypatrywali zwierząt na bobrowisku. Dziadek był pasjonatem. Zdjęcia, które robił, nagradzały jego cierpliwość. Potrafił uchwycić dziką przyrodę w najbardziej naturalnym środowisku. A kiedy zdobył pierwszą nagrodę na jakiejś wystawie, posypały się zamówienia do licznych albumów przyrodniczych. Strzegł swojego warsztatu, tajników rzemiosła nie zdradzając nikomu poza dorastającą Zuzą. Wkrótce sama potrafiła wybrać miejsce dla poklatkowej kamery, orientowała się, gdzie spotka łosia i gdzie jelenie zbierają się na rykowisko. Zanim nauczyła się czytać, wiedziała, co to przesłona, czułość na światło i czas naświetlania. Kiedy dostała w prezencie swój pierwszy aparat, zaczęła próbować własnych sił. Nie miała ani tak dużej wiedzy, ani zdolności, tak przynajmniej uważała. Nadrabiała uporem. Z czasem jej zdjęcia nabrały wyrazu, a dziadek wydawał się dumny z jej poczynań. To jemu przecież starała się dorównać. Mimo że ze Stanisławem łączyło ją wiele zainteresowań, miała też swoją własną fascynację. Tak samo jak zwierzętami potrafiła zachwycić się światłem. Tym, jak wydobywa barwę przedmiotów, a czasem zupełnie ją zmienia. Jak z rzeczy martwych czyni całkiem już ożywione. Jej szuflada pełna była zdjęć, których nikomu nie odważyła się pokazać.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

15.

Dostępne w wersji pełnej

16.

Dostępne w wersji pełnej

17.

Dostępne w wersji pełnej

18.

Dostępne w wersji pełnej

19.

Dostępne w wersji pełnej

20.

Dostępne w wersji pełnej

21.

Dostępne w wersji pełnej

22.

Dostępne w wersji pełnej

23.

Dostępne w wersji pełnej

24.

Dostępne w wersji pełnej

25.

Dostępne w wersji pełnej

26.

Dostępne w wersji pełnej

27.

Dostępne w wersji pełnej

28.

Dostępne w wersji pełnej

29.

Dostępne w wersji pełnej

30.

Dostępne w wersji pełnej

31.

Dostępne w wersji pełnej

32.

Dostępne w wersji pełnej

33.

Dostępne w wersji pełnej

34.

Dostępne w wersji pełnej

35.

Dostępne w wersji pełnej

36.

Dostępne w wersji pełnej

37.

Dostępne w wersji pełnej

38.

Dostępne w wersji pełnej

39.

Dostępne w wersji pełnej

40.

Dostępne w wersji pełnej

41.

Dostępne w wersji pełnej

42.

Dostępne w wersji pełnej

43.

Dostępne w wersji pełnej

44.

Dostępne w wersji pełnej

45.

Dostępne w wersji pełnej

46.

Dostępne w wersji pełnej

47.

Dostępne w wersji pełnej

48.

Dostępne w wersji pełnej

49.

Dostępne w wersji pełnej

50.

Dostępne w wersji pełnej

51.

Dostępne w wersji pełnej

52.

Dostępne w wersji pełnej

53.

Dostępne w wersji pełnej

54.

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2023 by Wydawnictwo eSPe

ADIUSTACJA I REDAKCJA: Magdalena Kędzierska-Zaporowska

KOREKTA: Dorota Marcinkowska

REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer

PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: 4 PM production/ shutterstock

Wydanie I | Kraków 2023

ISBN: 978-83-8201-220-0

Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk