Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa książka autorki powieści: Milion nowych chwil, To, co bliskie sercu, To, czego pragniesz
Hannah Brooks przypomina raczej przedszkolankę niż kogoś, kto mógłby zabić cię korkociągiem. Od lat pracuje jako specjalistka od ochrony osobistej i właśnie otrzymała nowe zlecenie: ma chronić gwiazdora filmowego, Jacka Stapletona, przed stalkerką.
Jack Stapleton, ulubieniec paparazzich, przed dwoma laty, po rodzinnej tragedii, porzucił showbiznes i zaszył się na odludziu.
Na rodzinnym ranczu w Teksasie postanawia pomóc w opiece nad ciężko chorą mamą. Jest tylko jeden problem: nie chce, aby rodzina dowiedziała się o stalkerce. Ani o tym, że zatrudnił ochronę. Dlatego Hannah – wbrew własnej woli i mimo licznych złych przeczuć – musi udawać jego dziewczynę.
Czy to się uda? Wygląda na to, że Hannah stanęła właśnie przed najtrudniejszym życiowym zadaniem.
"Wspaniała zabawa! Będziesz pękać ze śmiechu i omdlewać z zachwytu”.
Helen Hoang
„Absolutnie i niezaprzeczalnie cudowna!”
Jodi Picoult
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Tytuł oryginału: The Bodyguard
Projekt okładki: Katarzyna Konior/bluemango.com
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz/Chat Blanc
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Bogusława Jędrasik, Lilianna Mieszczańska
Fotografie wykorzystane na okładce:
© NMacTavish, Lana Brow, He She It/Shutterstock
© 2022 by Katherine Center
Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.
All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Anna Rajca-Salata
ISBN 978-83-287-2746-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Moim dziadkom, Hermanowi i Inez Deteringom
Dostaliśmy od Was tak wiele. Dziękuję zwłaszcza za uściski, ciepło, dobroć i wszystkie wspomnienia z dzieciństwa spędzonego na Waszym ranczu w Teksasie.
Tęsknię za Wami – w najlepszy i pełen wdzięczności sposób.
Matka przed śmiercią miała jedno życzenie – żebym pojechała na wakacje.
– Po prostu wybierz się gdzieś, dobrze? – poprosiła, wsuwając mi kosmyk włosów za ucho. – Wykup jakąś wycieczkę i jedź. Jak normalny człowiek.
Od ośmiu lat nie byłam na urlopie.
– Zgoda – odparłam, bo jak inaczej można zareagować na prośbę chorej matki? Po czym zastrzegłam, jakbyśmy prowadziły negocjacje: – ale tylko raz.
Oczywiście wtedy nie miałam pojęcia, że to jej ostatnie życzenie. Sądziłam, że to zwykła rozmowa nocą w szpitalu.
A potem, zanim się obejrzałam, nadeszła noc po pogrzebie. Nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok i wciąż wracała do mnie tamta chwila. Spojrzenie mamy i sposób, w jaki dla przypieczętowania umowy uścisnęła mi rękę – zupełnie jakby mój urlop był czymś ważnym.
Wybiła trzecia. Mój czarny strój wisiał na krześle, a ja od północy na próżno próbowałam zasnąć.
– Dobrze. Niech ci będzie – powiedziałam głośno w pustkę.
Podczołgałam się na skraj łóżka, podniosłam z podłogi laptop i mrużąc oczy w padającym z ekranu błękitnym świetle, zaczęłam szukać „najtańszych biletów lotniczych dokądkolwiek”. Znalazłam stronę z listą bezpośrednich przelotów za siedemdziesiąt sześć dolarów, przesunęłam kursorem ruchem, jakbym grała w ruletkę, trafiłam na Toledo w Ohio – i kliknęłam „kupuję”.
Dwa bilety do Toledo. Jak się okazało, bezzwrotne. Walentynkowa promocja dla zakochanych.
Załatwione.
Obietnica spełniona.
Wszystko razem zajęło mi niecałą minutę.
Teraz tylko musiałam się zmusić, żeby tam pojechać.
Wciąż jednak nie mogłam zmrużyć oka.
O piątej nad ranem, gdy niebo pojaśniało, dałam za wygraną. Ściągnęłam pościel z łóżka, poczłapałam do szafy ściennej i zwinęłam się w kłębek w umoszczonym naprędce legowisku na podłodzie. Tam, w zupełnych ciemnościach, w końcu zapadłam w sen.
Kiedy się obudziłam, była czwarta po południu.
Zerwałam się z posłania i w panice zaczęłam się miotać po pokoju – zapinając krzywo bluzkę i uderzając golenią o łóżko – zupełnie jakby groziło mi, że spóźnię się do pracy.
Co było niemożliwe.
Glenn, mój szef, powiedział, że nie muszę przychodzić. Właściwie zakazał mi się pokazywać w biurze. Przez tydzień.
– Nawet o tym nie myśl – oznajmił. – Posiedź w domu i przejdź żałobę.
Siedzenie w domu? Żałoba?
Wolne żarty.
Zwłaszcza że teraz, skoro kupiłam bilety do Toledo, musiałam odszukać mojego chłopaka, Robby’ego, i nakłonić go, aby tam ze mną pojechał.
Prawda?
Nikt przecież nie jeździ do Toledo sam. Zwłaszcza w walentynki.
Uznałam, że to nie może czekać.
W innym stanie ducha pewnie po prostu wysłałabym Robby’emu esemes z prośbą, aby wpadł do mnie po pracy, i grzecznie zaproponowałabym mu wspólny wyjazd. Przy kolacji i drinkach. Jak normalny człowiek.
Może taki plan lepiej by się powiódł.
Albo doprowadził do lepszych rezultatów.
Ale w tamtej chwili nie byłam normalnym człowiekiem. Tylko kimś, kto spędził noc w szafie.
Kiedy po południu – pod koniec dnia pracy – dotarłam w końcu do biura, miałam niedokładnie rozczesane włosy, bluzkę częściowo wystającą ze spodni, a w kieszeni włożonego na pogrzeb garnituru wciąż tkwił program uroczystości żałobnej ozdobiony na okładce zdjęciem mamy zrobionym z okazji zakończenia szkoły średniej.
Pewnie to dziwne przyjść do pracy dzień po pogrzebie własnej matki.
Sprawdziłam w internecie, i zwykle z takiej okazji dostaje się trzy dni wolnego – chociaż Glenn się uparł, żebym wzięła pięć. Podczas bezsennej nocy wyszukałam też następujące informacje: „Jak sprzedać dom rodziców”, „Jak pokonać bezsenność” i o czekających na gości (zaskakująco licznych) „atrakcjach w Toledo”.
W zasadzie w ogóle nie powinno mnie tu być.
Dlatego przez chwilę się wahałam, zanim otworzyłam drzwi do gabinetu Glenna. Przez co niechcący podsłuchałam, jak rozmawia o mnie z Robbym.
– Jak powiesz o tym Hannah, szlag ją trafi. – Najpierw usłyszałam głos Robby’ego.
– W takim razie ty to zrobisz – odezwał się Glenn.
– Może wolałbyś przemyśleć sprawę?
– Nie ma się nad czym zastanawiać.
Uznałam, że dosyć tego dobrego. Otworzyłam drzwi.
– Co trzeba przemyśleć? Kto ma mi powiedzieć i co? I dlaczego ma mnie trafić szlag?
Potem, kiedy przejrzałam się w lustrze, zobaczyłam, jaki widok im się ukazał, gdy odwrócili się w moją stronę – przekrwione oczy, zgnieciony kołnierzyk bluzki wystający spod klapy marynarki oraz – pozostałe z poprzedniego dnia – resztki rozmazanego tuszu do rzęs.
Wyglądało to niepokojąco. Ale Glenna niełatwo było przestraszyć. Nie lubił się też rozczulać.
– Co ty tu robisz? – zapytał. – Wynocha.
– Muszę pogadać z Robbym – oznajmiłam z mocą, nie ruszając się z miejsca.
– Możesz to zrobić w domu.
W sumie miał rację. Praktycznie mieszkaliśmy razem. To znaczy wtedy, kiedy nie pracowaliśmy. A praca zajmowała nam większość czasu.
Cóż jednak mi pozostało? Miałam wyjść i zaczekać na parkingu?
– Pięć minut – targowałam się.
– Nie – burknął Glenn. – Wracaj do domu!
– Musiałam wyjść – tłumaczyłam mu. – Muszę mieć coś do roboty.
Glenn wcale się tym nie przejął.
– Właśnie zmarła ci matka – przypomniał. – Powinnaś przebywać z rodziną.
– Nie mam innej rodziny. – Starałam się zachować spokój.
– Właśnie – przytaknął tonem, jakby to był dodatkowy argument. – Powinnaś przejść żałobę.
– Nie wiem jak.
– Nikt nie wie – stwierdził Glenn. – Potrzebna ci instrukcja obsługi?
– A masz? – Spojrzałam na niego znacząco.
– Tak i brzmi ona: Wynoś się z biura.
Pokręciłam głową.
– Wiem, że według ciebie powinnam… – zawahałam się przez chwilę niepewna, co powiedzieć – siedzieć i rozmyślać o mamie czy coś w tym rodzaju… ale naprawdę czuję się całkiem dobrze. Nie byłyśmy ze sobą bardzo blisko.
Nie skłamałam.
– Byłyście wystarczająco blisko – upierał się Glenn. – Wypad!
– Daj mi chociaż jakieś formularze do wypełniania. Cokolwiek.
– Nie.
Chciałabym móc powiedzieć, że Glenn – zwalisty typ z łysą czaszką obsypaną piegami jak pieprzem – należał do szefów, którzy robią wrażenie szorstkich, lecz tak naprawdę leży im na sercu dobro pracowników.
Glennowi leżało na sercu głównie własne dobro.
I najwyraźniej uznał, że obecnie nie nadaję się do pracy.
Musiałam to przyjąć do wiadomości.
Był to dziwny okres. Właśnie wróciłam do domu po wykonaniu zlecenia w Dubaju, gdy odebrałam telefon ze szpitala z wiadomością, że moja matka się przewróciła, przechodząc przez jezdnię.
Zaraz potem wbiegłam na ostry dyżur, gdzie okazało się, że mama bez przerwy wymiotuje i nie wie, jaki mamy rok ani kto jest prezydentem. Następnie lekarka ze szminką rozmazaną na zębach zdiagnozowała u niej ostatnie stadium marskości wątroby, a ja próbowałam podważyć te słowa, powtarzając: „Ale przecież ona już nie pije! Naprawdę nie pije!”.
Tego samego wieczoru pojechałam do domu mamy po ciepłe skarpetki i ulubiony kocyk i znalazłam ukryty zapas butelek z wódką. Gdy gorączkowo opróżniałam jedną po drugiej do kuchennego zlewu, a potem spłukiwałam wodą zapach alkoholu, myślałam o tym, że najtrudniejszym zadaniem będzie zmuszenie matki do zmiany stylu życia.
Po raz kolejny.
Wydawało mi się, że mam na to czas.
Zawsze tak przypuszczamy.
Tymczasem, zanim w pełni uświadomiłam sobie, że mogę ją stracić, ona zmarła.
Zwaliło się więc na mnie bardzo wiele. Nawet Glenn, człowiek o inteligencji emocjonalnej młota pneumatycznego, potrafił to zrozumieć.
Jednak ostatnie, na co miałam ochotę, to siedzieć w domu i o tym rozmyślać.
Postanowiłam nakłonić szefa, aby pozwolił mi wrócić do pracy, nawet jeżeli miałoby to nas oboje zabić.
Potem zamierzałam namówić Robby’ego na wyjazd do Toledo.
A potem, może, ale tylko może, trochę się przespać.
Energicznym krokiem, jakbym rzucała im obu wyzwanie, weszłam do gabinetu i usiadłam na pustym krześle przed biurkiem Glenna.
– O czym rozmawiacie? – zapytałam, nieco zmieniając temat. – To jakieś spotkanie robocze?
– Po prostu rozmowa – odparł Glenn, jakby wiedział, że ich podsłuchałam.
– Ty nie rozmawiasz, szefie – przypomniałam. – Tylko odbywasz spotkania robocze.
Robby, przystojny jak zawsze, spojrzał na mnie niebieskimi oczami spod czarnych rzęs z miną, jakbym trafiła w sedno.
Przez chwilę przyglądałam mu się z przyjemnością. Kiedy przedstawiłam go mamie, zrobił na niej duże wrażenie. „Wygląda zupełnie jak astronauta”, powiedziała, i miała rację. Robby strzygł się na rekruta, jeździł porsche vintage i był przesadnie pewny siebie. Jak na seksownego astronautę przystało. Mamie imponowało, że się z nim umawiam. Prawdę mówiąc, mnie również.
Robby był nie tylko najbardziej odjazdowym facetem, z jakim chodziłam, lecz także najbardziej wyluzowaną osobą, jaką poznałam w życiu.
Nie to było jednak teraz najważniejsze. Odwróciłam się w stronę Glenna.
– Co dokładnie Robby miał mi przekazać?
Glenn westchnął z miną: Cóż, nie mam wyjścia.
– Planowałem zaczekać z tym, aż… – urwał i zmierzył mnie wzrokiem – chociaż weźmiesz prysznic… Otóż otwieramy filię w Londynie.
Zmarszczyłam brwi.
– Filię w Londynie? – powtórzyłam. – To ma być zła wiadomość?
– Będziemy potrzebowali kogoś… – ciągnął Glenn, nie zwracając uwagi na moje słowa.
– Mnie! – Szybko podniosłam rękę. – Biorę! Wchodzę w to!
– …kto otworzy tam biuro i wszystko rozkręci – dokończył Glenn. – Przez dwa lata.
Co takiego? Londyn? Wyjazd związany z realizacją ogromnego projektu wymagającego tyle pracy, że przez całe dwa lata nie będzie czasu podrapać się w głowę?
Do diabła z urlopem. Wchodzę w to.
Już sama myśl o wyjeździe wystarczyła, aby zalała mnie fala ulgi: tak czasochłonny projekt mógł na zawsze oderwać mnie od wszystkich moich problemów.
Wspaniała wiadomość.
Wtedy zauważyłam, że Robby i Glenn jakoś dziwnie mi się przyglądają.
– Co? – Popatrzyłam na nich pytająco.
– Pojedzie jedno z was… – oznajmił Glenn, wskazując najpierw na mnie, a potem na Robby’ego.
To dość oczywiste. Ja byłam jego ulubienicą, szkoloną od lat, a Robby cennym nabytkiem, który ukradł konkurencji. Kto inny mógł wchodzić w grę?
Wciąż nie rozumiałam, gdzie kryje się problem.
– Co oznacza – ciągnął Glenn – że to, które nie pojedzie, będzie musiało zostać tutaj.
Widzicie, jak bardzo kochałam moją pracę? Nie zraziła mnie nawet perspektywa dwuletniego rozstania z chłopakiem. Praktycznie wcale.
Rozpaczliwie pragnęłam znów rzucić się w wir obowiązków.
– Decyzję w sprawie Londynu oznajmię po Nowym Roku – powiedział Glenn. – Do tego czasu rywalizujecie ze sobą o to stanowisko.
Jaka rywalizacja? Ja je dostanę.
– W porządku. Lubimy rywalizację – odparłam, niedbale wzruszając ramionami. Po czym kiwnęłam głową w stronę Robby’ego. – Dwa lata szybko zlecą, bez względu na to, kto wygra. Jakoś sobie poradzimy, prawda?
Gdybym zachowała większą czujność, może zwróciłabym uwagę na to, że Robby przejawia w tej sprawie znacznie mniej zapału niż ja. Byłam jednak trochę za bardzo zrozpaczona, aby myśleć o kimś poza sobą.
Nie miałam śmiałości, żeby w pełni dopuścić do siebie myśli, co oznacza utrata matki. Panicznie się bałam, że utknę w domu, gdzie nic nie będzie mnie rozpraszało. Widziałam przed sobą tylko jedno wyjście – ucieczkę – najchętniej do dalekiego kraju – najszybciej jak się da.
W przyszłym tygodniu mieliśmy lecieć z Robbym na trzytygodniowy projekt do Madrytu, a ja nie wiedziałam, jak zdołam dotrwać do wyjazdu.
Najpierw jednak musiałam przeżyć pozostałe dni żałoby.
– Z tego, co podsłuchałam – powiedziałam, wskazując ręką na drzwi – wynikało, że będzie to zła wiadomość.
– Bo nie o nią chodziło – odparł Robby, spoglądając na Glenna.
Poszłam za jego przykładem.
– A o co?
– O to, że odbieram ci Madryt – wyjaśnił szef, nie owijając w bawełnę.
Teraz, gdy o tym myślę, przypuszczam, że moje nagłe zjawienie się w biurze – zrozpaczonej, z rozczochranymi włosami i z dzikim wzrokiem – raczej mi nie pomogło. W sumie należało się spodziewać, że coś takiego usłyszę.
A jednak się nie spodziewałam.
– Madryt? – Chyba się przesłyszałam.
Robby odwrócił wzrok w stronę okna.
– Madryt – powtórzył Glenn i dodał: – Nie masz teraz do tego głowy.
– Ale… – Nie wiedziałam nawet, jak protestować. W jaki sposób miałam mu wyjaśnić, że to jedyne, co trzyma mnie przy życiu?
Glenn wcisnął ręce do kieszeni. Robby gapił się w okno.
– Kogo wysyłasz na moje miejsce? – zapytałam w końcu.
Szef spojrzał na Robby’ego.
– Taylor – odpowiedział po chwili.
– Taylor?
Pokiwał głową.
– Jest najlepsza po tobie – wyjaśnił, jakby to załatwiało sprawę.
Ale nie załatwiło.
– Wysyłasz moją najlepszą przyjaciółkę razem z moim chłopakiem za granicę, a mnie na trzy tygodnie zostawiasz samą w Houston? Kilka dni po tym, jak zmarła mi matka?
– Chyba wspomniałaś, że nie byłyście ze sobą bardzo blisko.
– A ty byłeś przeciwnego zdania.
– Posłuchaj – powiedział Glenn. – To jest tak zwana decyzja biznesowa.
Pokręciłam głową. Nie dam się wykołować.
– Nie możesz po prostu mnie tu zatrzymać, jednocześnie pozbawiając jakiegokolwiek wsparcia. To moje zadanie. I moi klienci.
Glenn westchnął.
– Pojedziesz następnym razem.
– Chcę teraz.
– A ja chcę wygrać na loterii. – Wzruszył ramionami. – I co z tego?
Glenn należał do osób, które są zdania, że przeciwności losu nas wzmacniają.
Przez minutę oddychałam głęboko, a potem powiedziałam:
– Jeżeli Taylor bierze moje zadanie, gdzie ja pojadę?
– Nigdzie – odparł Glenn.
– Nigdzie?
Przytaknął.
– Potrzebny ci odpoczynek. Poza tym wszystkie miejsca są już obsadzone. – Przewinął jakiś dokument na laptopie. – Dżakarta zajęta. Kolumbia i Bahrajn też. I nafciarze z Filipin. Wszystko pozajmowane.
– Więc… co ja mam robić?
– Pomagać w biurze? – Glenn wzruszył ramionami.
– Mówię poważnie.
– Robić na drutach? – ciągnął, nie zwracając na mnie uwagi. – Hodować kaktusy? Skupić się na rozwoju osobistym?
Nie. Po prostu nie.
– Musisz trochę odpocząć. – Glenn był niewzruszony.
– Nienawidzę odpoczynku. Nie chcę odpoczywać.
– Nieważne, czego chcesz. Ważne, czego potrzebujesz.
Kim on niby był? Moim terapeutą?
– Potrzebna mi praca – powiedziałam. – Czuję się lepiej, kiedy pracuję.
– Możesz pracować tutaj.
Przecież miałam stąd uciec.
Poczułam ucisk w gardle, zaczynała mnie ogarniać panika.
– Hej. Znasz mnie. Wiesz, że muszę być w ruchu. Nie mogę po prostu tkwić w biurze i kisić się we własnym smutku. Muszę działać. Dokądś pojechać. Widzisz, jestem jak rekin. Muszę wciąż pływać. Przelewać wodę przez skrzela. – Wskazałam na klatkę piersiową, jakby pokazując mu, gdzie one są. – Jeżeli tu zostanę, umrę – dorzuciłam po chwili.
– Bzdury – odparł Glenn. – Umrzeć jest trudniej, niż ci się wydaje.
Nie znosił błagań.
Ale i tak go błagałam.
– Wyślij mnie gdzieś. Dokądkolwiek. Muszę wyjechać.
– Nie możesz przez całe życie uciekać.
– Ależ mogę.
Po jego minie widziałam, że doszliśmy do ściany. Jednak wciąż nie chciałam się poddać.
– A co z projektem w Burkina Faso?
– Wysyłam Budę.
– Pracuje dla ciebie trzy lata mniej niż ja!
– Za to mówi po francusku.
– A ślub w Nigerii?
– Jedzie Amadi.
– Nie przepracował nawet pół roku!
– Jego rodzina pochodzi z Nigerii. A on mówi…
– Jasne. Nie kończ.
– W języku joruba i trochę w igbo.
W tym cały problem. Glenn musiał dbać o reputację.
– Wyślę cię – powiedział tak, jakby wszelkie decyzje już zapadły – tam, gdzie najlepiej się sprawdzisz. W terminie najdogodniejszym dla agencji. I nigdy zamiast osoby o wyższych kwalifikacjach.
– Nie ma tu nikogo takiego. – Zmrużyłam oczy i spojrzałam na niego wyzywająco.
Glenn przyjrzał mi się uważnie. Był świetnym obserwatorem i potrafił to wykorzystać.
– Może nie ma. A może jest – powiedział w końcu. – Wczoraj pochowałaś matkę.
Popatrzyliśmy na siebie.
– Jesteś pobudzona, masz czerwone oczy i rozmazany makijaż – ciągnął. – Mówisz za szybko ochrypłym głosem. Nie uczesałaś włosów, ręce ci się trzęsą i z trudem łapiesz oddech. Jesteś w rozsypce. Jedź do domu, weź prysznic, zjedz coś dobrego, przejdź żałobę po mamie, a potem znajdź sobie jakieś hobby, bo jedno mogę ci obiecać: dopóki się nie ogarniesz, z pewnością nigdzie nie pojedziesz.
Znałam ten ton.
I nie protestowałam.
Ale niby jak miałam się ogarnąć, skoro on nie pozwalał mi wrócić do pracy?
Czy wspominałam już, jak zarabiam na życie?
Zawsze odwlekam ten moment najdłużej, jak się da. Bo kiedy się dowiecie – gdy powiem wam, jaki mam zawód – zaczniecie snuć na mój temat różne domysły… a wszystkie okażą się błędne.
Ale chyba nie mogę już tego odkładać.
Trudno zrozumieć mój styl życia, jeśli się nie wie, jaką wykonuję pracę. No więc słuchajcie: Jestem pracownicą ochrony osobistej.
Pewnie nikt nie wie, co to właściwie oznacza.
Powiedzmy w skrócie, że jestem bodyguardką.
Wiele osób myli mnie z pracownicą ochrony, ale wyjaśnijmy sobie od razu: to, co robię, nie ma z tym prawie nic wspólnego.
Nie przesiaduję na parkingu przy supermarkecie.
To elitarna praca. Wymaga długich szkoleń i określonych umiejętności. Trudno ją dostać. Stanowi dziwaczną kombinację ekskluzywności (podróże pierwszą klasą, luksusowe hotele, bajecznie bogaci ludzie) z przyziemnością (wypełnianie arkuszy kalkulacyjnych, sporządzanie list kontrolnych, wystawanie godzinami w holach hotelowych).
Na ogół chronimy bardzo bogatych (i niekiedy sławnych) ludzi przed wszystkimi, którzy pragną zrobić im krzywdę. I dostajemy za to naprawdę duże pieniądze.
Wiem, co sobie teraz myślicie.
Że mam metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, jestem kobietą i nie wyglądam na atletkę. Wyobrażacie sobie bodyguarda w sposób stereotypowy – jako klubowego wykidajłę o bicepsach rozsadzających rękawy koszulki – i twierdzicie, że stanowię jego przeciwieństwo. Zastanawiacie się, jaki może być ze mnie pożytek.
Wyjaśnijmy więc sobie od razu.
Napakowany sterydami osiłek to tylko jeden z typów bodyguarda: wybierany przez ludzi, którzy pragną, aby cały świat wiedział, że zatrudniają ochronę.
Rzecz w tym, że większości klientów wcale na tym nie zależy.
Osoby, które potrzebują ochrony, zwykle wolą, aby nikt o tym nie wiedział.
Oczywiście dobrze zbudowani faceci mają zalety. Mogą działać odstraszająco. Choć bywa, że wywołują rezultat wręcz przeciwny.
Wszystko zależy od tego, z jakim zagrożeniem mamy do czynienia.
Na ogół bezpieczniej jest, jeżeli ochrony nikt nie zauważa. A ja świetnie potrafię wtapiać się w tło. Jak wszystkie pracownice ochrony osobistej. Dlatego mamy takie wzięcie. Nikt nas o nic nie podejrzewa.
Wszyscy biorą nas za nianie.
Większość ludzi – czasem łącznie z klientem – nawet nie wie, że ich ochraniam. W dodatku jestem najmniej groźnie wyglądającą osobą na świecie. Uznalibyście mnie za przedszkolankę i nawet nie przyszłoby wam do głowy, że mogłabym was zabić korkociągiem.
Co, swoją drogą, potrafię.
Mogłabym też was zabić długopisem. Albo płócienną serwetką.
Ale wcale mi na tym nie zależy.
Bo jeżeli sprawy doszłyby do punktu, w którym musiałabym zabić was albo jakąś inną osobę, oznaczałoby to, że nie dopełniłam swoich obowiązków. Moja praca polega na wykrywaniu niebezpieczeństwa, zanim się ono pojawi – i unikaniu go.
Jeżeli muszę dźgnąć kogoś w oko widelcem, to znaczy, że nawaliłam.
A ja nie nawalam.
W każdym razie nie w życiu zawodowym.
Krótko mówiąc, w mojej pracy chodzi nie tyle o przemoc, ile o jej unikanie. Bardziej liczy się w niej mózg niż mięśnie. Polega na przygotowaniach, obserwacji i ciągłej czujności.
Istotna jest umiejętność przewidywania, odczytywania wzorów zachowań i oceny sytuacji w pomieszczeniu, zanim się do niego wejdzie.
To nie tylko praca, ale styl życia – a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie swoje powołanie chyba w czwartej klasie podstawówki, kiedy zaangażowano mnie do dyżurów na szkolnym parkingu, dostałam odblaskową szarfę oraz odznakę (którą wciąż trzymam na stoliku przy łóżku). Albo w siódmej klasie, kiedy wprowadziłyśmy się do mieszkania w pobliżu szkoły jujitsu, a ja przekonałam mamę, by pozwoliła mi zapisać się na zajęcia. A może w decyzji pomogli mi ci wszyscy okropni faceci, których mama stale sprowadzała do domu.
Cokolwiek to było, kiedy na pierwszym roku studiów zauważyłam na kampusie budkę z biało-niebieską tabliczką „Ucieczka do FBI”, klamka zapadła. Uciekanie to moje ulubione zajęcie. Zdałam śpiewająco testy na przytomność umysłu, rozpoznawanie wzorców, zdolności obserwacyjne, pamięć słuchową oraz altruizm i zostałam przyjęta.
A potem pojawił się Glenn Schultz i mnie skaperował.
Reszta jest historią. Nauczył mnie wszystkiego, co umiał, zaczęłam podróżować po świecie, praca stała się moim życiem i nigdy nie patrzyłam wstecz.
Bo kochałam swój zawód.
Taką pracę musi się kochać. Trzeba poświęcić jej wszystko. Być gotowym zasłonić klienta własną piersią – co nie jest łatwe, bo nie wszyscy dają się lubić, a postrzał boli. To gra o wysoką stawkę, w wielkim stresie i jeśli chce się tę pracę wykonywać dobrze, trzeba dostrzec w niej wyższy cel.
Dlatego tak ją kochamy. Bo każdego dnia, wciąż od nowa, podejmujemy decyzję, kim chcemy być.
Luksusowe podróże też są całkiem fajne.
Przeważnie mamy kupę roboty. Dużo pracy papierkowej, wypraw na rekonesans i notatek służbowych. Trzeba wszystko zapisywać. Nieustannie mieć się na baczności. Trudno więc przy tym o relaks.
Ale taka praca uzależnia.
Sprawia, że zwykłe życie wydaje się bardzo nudne.
Bo w niej nawet nuda ma w sobie coś podniecającego.
Bodyguard jest w ciągłym ruchu. Nigdy nie odpoczywa. I ma zbyt dużo na głowie, aby odczuwać samotność.
Co zawsze bardzo mi odpowiadało.
To znaczy dopóki Glenn nie uziemił mnie w Houston – wtedy, kiedy najbardziej pragnęłam stąd uciec.
W dniu, kiedy Glenn odebrał mi zlecenie w Madrycie, mój samochód nie chciał zapalić, więc Robby musiał odwieźć mnie do domu swoim porsche vintage. Lał deszcz.
W sumie dobrze się stało. Nawet lepiej. Nie zdążyłam przecież zaprosić go do Toledo.
Może z powodu deszczu – lało tak, że wycieraczki, choć włączone na maksa, ledwie przecierały szyby – dopiero gdy stanęliśmy przed moim domem, zauważyłam, że przez całą drogę Robby był dziwnie milczący.
Za bardzo padało, żeby od razu wysiąść, więc Robby wyłączył silnik i po prostu siedzieliśmy, patrząc, jak woda spływa po szybach niczym w myjni samochodowej.
Właśnie wtedy odwróciłam się w jego stronę.
– Pojedźmy gdzieś razem – zaproponowałam.
– Co takiego? – Robby ściągnął brwi.
– Właśnie dlatego przyszłam dziś do biura. Żeby zaproponować ci wspólny wypad.
– A gdzie chcesz jechać?
Teraz pożałowałam mojego przypadkowego wyboru. Jak właściwie miałam zareklamować mu Toledo?
– Ze mną – odparłam, jakby zadał mi inne pytanie.
– Nie rozumiem – stwierdził Robby.
– Postanowiłam zrobić sobie wakacje – rzuciłam sztucznie niedbałym głosem. – I chciałabym, żebyś ze mną pojechał.
– Przecież ty nie jeździsz na wakacje – powiedział.
– Teraz jadę.
– Zapraszałem cię trzy razy i z każdego wyjazdu się wykręciłaś.
– To było, zanim…
– Zanim co?
Zanim zmarła moja matka. Zanim uziemiono mnie w biurze. Zanim odebrano mi Madryt.
– Zanim kupiłam bezzwrotne bilety do Toledo.
– Toledo? – Robby przyjrzał mi się z niedowierzaniem. Jeżeli przedtem nie rozumiał, co się dzieje, teraz zupełnie zbaraniał. – Nikt nie jeździ na wakacje do Toledo.
– Tak się składa, że mają tam światowej sławy ogród botaniczny.
Tylko westchnął.
– I tak nic z tego nie będzie.
– Niby czemu?
– Bo odwołasz wyjazd.
– Nie rozumiesz, co oznacza wyraz „bezzwrotne”?
– Chyba naprawdę nie znasz zbyt dobrze samej siebie.
– Nie wiem, na czym polega problem – upierałam się. – Chciałeś gdzieś pojechać, więc jedziemy. Nie możesz po prostu powiedzieć „super” i przyjąć mojego zaproszenia?
– Tak się składa, że nie.
W głosie Robby’ego słychać było dziwne napięcie. Pochylił się i przesunął palcami po rowkach na kierownicy. Przyjrzałam mu się uważniej.
Czy wspomniałam już, że czytam mowę ciała równie biegle, jak inni czytają książki? Znam ją lepiej niż angielski. Naprawdę. Powinnam wymieniać ją w CV jako swój język ojczysty.
Ponieważ jestem dzieckiem swojej matki, już w dzieciństwie musiałam nauczyć się komunikacji pozawerbalnej. Szczerze mówiąc, właśnie dzięki temu osiągnęłam potem wielki sukces zawodowy. Gdybyście jednak spytali mnie, czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo, nie wiedziałabym, co odpowiedzieć.
W ciągu sekundy odgadłam więc, że Robby jest w złym nastroju. Obawia się tego, co zamierza zrobić, ale i tak to zrobi.
Naprawdę. Powiedziały mi o tym jego palce zaciśnięte na kierownicy.
Sztywna postawa. Energia, z jaką wziął kolejny oddech. Przechylenie głowy. I oczy, kryjące się za zasłoną rzęs.
– Dlaczego nie? – zapytałam.
Robby spuścił wzrok. Lekko westchnął, na moment zacisnął szczęki i usztywnił ramiona.
– Ponieważ – odparł – uważam, że powinniśmy się rozstać.
Dokonał niemożliwego: udało mu się mną wstrząsnąć.
Odwróciłam głowę i zagapiłam się na deskę rozdzielczą. Plastik na niej wyglądał jak skóra.
Naprawdę się tego nie spodziewałam.
A przecież zawsze przeczuwałam, co się wydarzy.
– Oboje wiemy, że to nie ma sensu – dodał Robby.
Naprawdę? Ale jak określić, czy jakiś związek ma sens? Czy to w ogóle możliwe? Może żaden nie przetrwałby bez odrobiny nieuzasadnionego optymizmu?
– Zrywasz ze mną? Dzień po pogrzebie mojej matki? – To jedyne, co przyszło mi do głowy.
– To takie ważne kiedy? – Zareagował, jakby chodziło o nieistotny szczegół.
– Jeżeli moment jest wyjątkowo fatalny? – spytałam, starając się nadążyć za jego tokiem myślenia. – Nie wiem. Może.
– A może nie – powiedział Robby. – Nie zapominaj, że nawet nie byłyście z matką bardzo blisko.
– To nieistotne – stwierdziłam. To, że coś jest prawdziwe, nie oznacza, że jest słuszne.
Wybór odpowiedniego momentu ma znaczenie. Przez kilka dni spałam na kanapie w szpitalu, wstawałam pięć razy w nocy, bo matka wymiotowała do plastikowego wiaderka. Patrzyłam, jak stopniowo zmienia się w szkielet owinięty cienką szpitalną koszulą.
Jak ubywa życia, które dało mi życie.
Potem musiałam zorganizować pogrzeb. Zadbać o wszystkie szczegóły. O muzykę i jedzenie. Przez cały dzień występowałam w roli gospodyni przed koleżankami ze szkoły średniej i z pracy, przed byłymi chłopakami, przyjaciółmi matki z AA i kompanami od kieliszka. Sama zamówiłam kwiaty, zapięłam marynarkę czarnego garnituru i nawet urządziłam pokaz slajdów.
Robby się mylił.
Mimo wszystko kochałam matkę.
Nie lubiłam jej, ale ją kochałam.
W dodatku mnie nie doceniał. Znacznie trudniej jest kochać osobę trudną niż łatwą w kontaktach.
Byłam silniejsza, niż mi się zdawało. Chyba.
I zaraz miałam się o tym przekonać.
Bo gdy deszcz osłabł, przycisnęłam opuszki palców do szyby i usłyszałam, jak mówię głosem tak cichym i niepewnym, że ledwie byłam w stanie go rozpoznać.
– Nie chcę się z tobą rozstawać. Kocham cię.
– Tylko tak mówisz – odparł Robby z pewnością siebie, której nigdy nie zapomniałam. – Bo nie wiesz, czym jest miłość.
Glenn ostrzegał nas przed taką sytuacją mniej więcej rok temu – kiedy się wszystko zaczęło.
Gdy tylko doszły do niego pierwsze plotki, wezwał nas do sali konferencyjnej, zamknął drzwi i opuścił żaluzje.
– Czy to prawda? – zapytał ostro.
– Niby co? – zdziwił się Robby.
Legendarny Glenn Schultz oczywiście nie dał się na to nabrać.
– Ty mi powiedz.
Robby miał minę pokerzysty, więc szef spojrzał na mnie.
Moja twarz zdradzała jeszcze mniej.
– Nie zamierzam was powstrzymywać – oznajmił Glenn. – Ale musimy mieć gotowy plan.
– Na wypadek czego? – zapytał Robby, popełniając pierwszy błąd.
– Na wypadek waszego rozstania – wyjaśnił Glenn.
– Może się nie rozstaniemy – zasugerował Robby, ale Glenn nawet się nie zniżył do udzielania mu odpowiedzi.
Za to, jak przystało na człowieka, który widział wszystko i jeszcze więcej, popatrzył najpierw na mnie, potem na Robby’ego i westchnął.
– To się zaczęło podczas tamtej akcji ratunkowej, prawda?
Robby i ja spotkaliśmy się wzrokiem. Czy zakochaliśmy się w sobie z powodu akcji odbicia ofiary porwania w Iraku? Czy wylądowaliśmy potem w łóżku tylko dlatego, że wyszliśmy cało ze strzelaniny, pościgu samochodami i śmiertelnie niebezpiecznego przekraczania nocą granicy? I chcieliśmy uczcić choćby to, że mimo wszystko nadal żyjemy? I czy po tylu miesiącach wyrzut adrenaliny podczas tamtego zadania wciąż napędzał nasz potajemny biurowy romans?
Najwyraźniej tak.
Ale nie przyznaliśmy się do niczego.
Glenn pracował w branży zbyt długo, by potrzebować czegoś tak przyziemnego jak potwierdzenie słowne.
– Wiem, że nie powinienem się wtrącać – powiedział. – Zadam wam więc tylko jedno pytanie. Dla dwójki bodyguardów nie ma nic prostszego niż wdać się w romans. I nic trudniejszego niż stworzyć trwały związek. Co zamierzacie zrobić, gdy on się zakończy?
Powinnam utrzymywać kontakt wzrokowy. To podstawa w technikach negocjacji. „Nigdy nie spuszczaj wzroku”.
Ale spuściłam.
– Naprawdę? – Glenn nachylił się lekko w moją stronę. – Wierzysz, że wasz związek przetrwa? Że zamieszkacie w domku z ogródkiem, a w weekendy będziecie jeździć na targ? Że adoptujecie psa? I będziecie kupować swetry w centrum handlowym?
– Nie znasz przyszłości – powiedział Robby.
– Nie. Ale znam was.
Glenn naprawdę się wkurzył, i nie bez powodu. Zainwestował w nas, byliśmy jednocześnie jego dziećmi, ulubieńcami i planem emerytalnym.
Przetarł oczy, a potem spojrzał na nas, głośno sapiąc przez nos, czemu zawdzięczał przydomek Guziec.
– Nie mogę was powstrzymać – powiedział, gromiąc nas wzrokiem. – I nawet nie zamierzam próbować, ale z góry zapowiadam: Kiedy z waszego związku zostaną ruiny i zgliszcza, nie chcę słyszeć o dezercji. Nie będę się nad wami litował i nie dam wam referencji. Jeżeli złożycie podanie o pracę w innej agencji, zniszczę was najgorszymi referencjami w historii ludzkości. Należycie do mnie. Ja was stworzyłem, jesteście moją własnością i nikt z obecnych w tym pokoju nie złoży wypowiedzenia. Łącznie ze mną. Zrozumiano?
– Zrozumiano – odpowiedzieliśmy chórem.
– A teraz zejdźcie mi z oczu – powiedział Glenn. – Bo wyślę was do Afganistanu.
To wszystko wydarzyło się przed rokiem.
Śmiać mi się chce, kiedy pomyślę, jak wielkie politowanie budził we mnie wtedy pesymizm Glenna. Właśnie zostawiła go trzecia żona – dość typowe w pracy, w której więcej czasu spędza się w rozjazdach niż w domu. Pamiętam, jak wychodząc z sali konferencyjnej, kiwałam w duchu głową nad moim szefem. Uważałam, że razem z Robbym udowodnimy mu, że się myli.
A rok później co? Robby porzucił mnie w deszczu z miną, jakby robił nam obojgu przysługę.
– Tak będzie najlepiej – powiedział. – Powinnaś teraz przejść żałobę.
– Chyba na to nie zasłużyłeś – zauważyłam.
– Chodziło mi o twoją matkę.
Ach, o nią. No tak.
– Nie mów mi, co powinnam.
– Nie bądź niemiła. – Robby miał czelność zrobić zranioną minę.
– Niby czemu?
– Bo jesteśmy dorosłymi ludźmi. Wiemy, o jaką stawkę toczy się gra. I, swoją drogą, nigdy nam aż tak bardzo na sobie nie zależało.
Te słowa zapiekły mnie jak wymierzony policzek. Po raz pierwszy spojrzałam mu w oczy.
– Nie zależało? – Starałam się, aby w moim głosie nie było słychać zaskoczenia.
– Można to tak określić
Hm, nie. Nie można. To było niewiarygodnie chamskie. I nieprawdziwe. Robby kłamał, starając się w ten sposób siebie rozgrzeszyć. Co prawda porzucił mnie dzień po pogrzebie mojej matki, ale przecież „nigdy nam aż tak bardzo na sobie nie zależało”.
Ale niech mu będzie.
Choć pewien pokój hotelowy w Kostaryce mógłby powiedzieć coś innego.
W tej upokarzającej chwili – czy naprawdę wyznałam facetowi, że go kocham, w momencie gdy ze mną zrywał? – miałam wrażenie, że Robby odebrał mi nie tylko swoją miłość… ale całą miłość w ogóle.
Tak się wtedy czułam.
Cóż więcej mogę powiedzieć? W sytuacjach kryzysowych trudno jasno myśleć, uznałam więc, że jedyny sposób, aby przetrwać, to wrócić do pracy. Nie potrzebowałam hobby. Nie chciałam uczyć się szydełkowania. Pragnęłam wrócić do biura, otrzymać nowe zadanie i zdobyć stanowisko w Londynie. Potrzebowałam tego jak powietrza. Musiałam coś zrobić. Gdzieś pojechać. Uciec. Bardziej niż kiedykolwiek.
Zanim jednak wysiadłam z samochodu na deszcz i na zawsze wyrzuciłam Robby’ego z mojego życia, musiałam zadać jeszcze jedno pytanie.
– Wspomniałeś, że się między nami nie układało. – Popatrzyłam mu prosto w oczy i na pozór spokojnie, z zaciekawieniem, zapytałam: – Dlaczego tak uważasz?
Skinął głową, jakby się tego spodziewał.
– Ostatnio często się nad tym zastanawiałem…
Naprawdę?
– …i doszedłem do wniosku, że powód jest jeden.
– Jaki?
– Ty.
– Ja? – Mimowolnie potrząsnęłam głową.
– Ty – przytaknął Robby, jakbym właśnie potwierdziła jego słowa. Po czym tonem „wujka dobra rada” dorzucił: – Masz trzy dyskwalifikujące cię wady.
„Trzy wady”, dźwięczało mi w głowie, kiedy próbowałam się pozbierać.
– Po pierwsze, ciągle pracujesz.
Okej. On także ciągle pracował. Ale niech będzie.
– Po drugie – ciągnął – nie ma z tobą żadnej zabawy. Zawsze jesteś śmiertelnie poważna.
Hm… Cholera! Jak z tym dyskutować?
– A po trzecie – oznajmił Robby w taki sposób, jakby wypowiadał decydujący argument – nie umiesz się całować.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz