Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Samantha Casey jest młodą, pogodną kobietą. Pracuje jako szkolna bibliotekarka i kocha swoją pracę. Uwielbia wszystkich uczniów i nauczycieli, których traktuje jak swoją rodzinę. W przeszłości była jednak zupełnie inną osobą.
Duncan Carpenter jest nowym dyrektorem w jej szkole. Dla niego w życiu najważniejsza jest dyscyplina i przestrzeganie zasad. Duncan wie, że życie to nie przelewki, a niebezpieczeństwo zawsze czyha tuż za rogiem. W przeszłości był jednak zupełnie inną osobą.
Znają się z poprzedniej szkoły. Lata temu Sam szaleńczo kochała się w Duncanie. Była jednak niedostrzegalna – i to nie tylko dla niego. Dla wszystkich. Nawet dla samej siebie. Sam porzuciła dawne życie, znalazła nową szkołę i rozpoczęła wszystko od nowa.
Kiedy Duncan zostaje zatrudniony jako nowy dyrektor w szkole, w której bezpieczną przystań znalazła Sam, młoda bibliotekarka jest pełna obaw.
Wkrótce jednak okazuje się, że uroczy Duncan, jakiego znała, jest teraz nudnym, surowym służbistą, który za cel wziął sobie zwiększenie poziomu bezpieczeństwa w szkole, nie zważając zupełnie na to, że jego działania mogą zniszczyć lokalną sielankę.
Czy Sam i Duncan podejmą ryzyko i poddadzą się rodzącemu się między nimi uczuciu?
"Pełna uroku, podnosząca na duchu opowieść o poszukiwaniu radości w obliczu tragedii. Bije z niej kojące ciepło."
Kirkus
"Powieść Katherine Center pokazuje, jak cieszyć się życiem mimo przeciwności losu. Jest prawdziwym zastrzykiem optymizmu, tak potrzebnym w dzisiejszych trudnych czasach."
Bookpage
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Tytuł oryginału: What You Wish For
Projekt okładki: Katarzyna Konior/bluemango.pl
Redakcja: Marta Stochmiałek/Słowne Babki
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Marczyk, Paulina Parys/Słowne Babki
Fotografia wykorzystana na okładce
© adriaticfoto/Shutterstock
Text Copyright © 2020 by Katherine Pannill Center
Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Filip Sporczyk
ISBN 978-83-287-1639-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Dla mojej edytorki Jen Enderlin
oraz dla mojej agentki Helen Breitwieser.
Dziękuję Wam obu – bardziej, niż jestem to w stanie wyrazić – za wiarę we mnie.
To ja tańczyłam z Maksem, kiedy to wszystko się zaczęło.
Teraz nikt już tego nie pamięta, ale to byłam ja.
W zasadzie stałam za większością wydarzeń tamtej nocy. Max i Babette wyjechali w swoją drugą podróż poślubną na dwutygodniowy rejs dookoła włoskiego buta. Udało im się kupić wycieczkę za bezcen. Ich wakacje miały się zakończyć dokładnie na dwa dni przed imprezą z okazji sześćdziesiątych urodzin Maksa – w samym środku lata.
Z początku Babette podchodziła z rezerwą do pomysłu wyjazdu, z którego miałaby wrócić na chwilę przed przyjęciem, ale udało mi się ją przekonać.
– Zostaw to mnie. Wszystkim się zajmę – zapewniłam ją.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, ile pracy wymaga przygotowanie takiej imprezy? – zapytała Babette. – Przyjedzie cała szkoła. Trzystu gości, może nawet więcej. Będziesz miała mnóstwo roboty.
– Poradzę sobie.
– Tylko zmarnujesz sobie lato – naciskała Babette. – Nie chcę przysporzyć ci zmartwień.
– A ja chcę – powiedziałam stanowczo, wskazując na nią palcem – żebyś wyjechała na nieprzyzwoicie tani rejs do Włoch w swoją drugą podróż poślubną.
Nie musiałam jej dłużej namawiać. Pojechali bez dalszego gadania.
Ja z kolei z wielką satysfakcją zajęłam się organizowaniem przyjęcia. Max i Babette nie są moimi prawdziwymi rodzicami, ale skutecznie mi ich zastępują. Nie mam nikogo innego. Moja matka zmarła, kiedy byłam dziesięciolatką. Mój ojciec? Z nim natomiast nigdy nie byłam specjalnie zżyta.
Nawet w najbliższej rodzinie relacje czasami bywają chłodne. Tak właśnie jest w naszym przypadku.
Poza tym nie mam żadnego rodzeństwa, nie licząc kilkorga dalekich kuzynów, którzy nie mieszkają w okolicy. A skoro już wdajemy się w takie szczegóły, dodam, że nie mam też chłopaka. Nie byłam z nikim od bardzo dawna. Nie mam nawet zwierząt.
Ale ze mnie odludek, co? Na szczęście mam jeszcze przyjaciół. Przede wszystkim moją wspaniałą Alice. Wysoka, pełna pogody ducha i nieposkromionego optymizmu – to właśnie cała ona. Alice jest matematyczką i odkąd pamiętam, do pracy codziennie nosi koszulki z matematycznymi dowcipami.
Pierwszego dnia naszej znajomości miała na sobie tiszert z napisem „EKIPA KUJONÓW”.
– Fajna koszulka – powiedziałam.
– Zazwyczaj noszę takie z żartami matematycznymi – odparła Alice.
– To takie w ogóle istnieją? – zapytałam.
– Popracuj tu trochę, to się przekonasz.
Podsumowując: tak, dowcipy matematyczne to cała oddzielna kategoria żartów, o czym świadczyły nadruki na koszulkach Alice. Większości z nich nawet nie próbowałam zrozumieć.
Ja i Alice różniłyśmy się właściwie we wszystkim. Zero wspólnych zainteresowań. W niczym nam to jednak nie przeszkadzało. Alice była wysoka, wysportowana i kochała matematykę. Ja zupełnie przeciwnie. Byłam rannym ptaszkiem, ona zaś typowym nocnym markiem. Ona codziennie do pracy nosiła takie same levisy i tiszerty, a ja każdego dnia musiałam mieć na sobie coś nowego. Alice zaczytywała się wyłącznie w powieściach szpiegowskich, a ja pochłaniałam wszystko, co wpadło mi w ręce, niezależnie od gatunku. Ona grała nawet w szkolnej drużynie siatkówki plażowej!
I tak zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami.
Miałam to szczęście, że mogłam pracować jako bibliotekarka w wyjątkowej, legendarnej wręcz Szkole Podstawowej Kempnera na wyspie Galveston. Uwielbiałam swoją pracę, dzieciaki i innych nauczycieli. W tamtych czasach mieszkałam nad garażem Babette i Maksa Kempnerów.
Chociaż słowo „garaż” nie oddawało w tym wypadku rzeczywistości. Trzeba by powiedzieć „wozownia”. Mieszkałam nad wozownią. W dawnych czasach budynek służył też jako stajnia.
Kiedy jeszcze ludzie jeździli dorożkami ciągnionymi przez konie.
Mieszkanie z Maksem i Babette było jak życie na dworze królewskim. To oni założyli lokalną szkołę i prowadzili ją razem od wielu lat. Wszyscy w okolicy wprost ich uwielbiali. Ich zabytkowa posiadłość znajdowała się zaledwie kilka przecznic od szkoły (ceny nieruchomości na Galveston są superniskie, więc wielkie domy nikogo tu nie dziwią). Nauczyciele często wpadali więc w odwiedziny i przesiadywali na werandzie lub pomagali Maksowi w jego pracowni stolarskiej. Max i Babette zawsze potrafili zjednywać sobie ludzi.
W każdym razie wyświadczenie im tej przysługi i zorganizowanie przyjęcia było dla mnie czystą przyjemnością. Z ich strony codziennie spotykało mnie tyle dobrego.
Im więcej o tym myślałam, tym bardziej zaczynałam traktować całą sytuację jako okazję, by zaskoczyć ich najlepszą imprezą w historii. Założyłam tablicę na Pintereście i zabrałam się do przeglądania pism z pomysłami dekoracyjnymi. Tak bardzo dałam się ponieść emocjom, że w końcu zadzwoniłam nawet do Tiny – córki Maksa i Babette – z propozycją, byśmy razem zajęły się przygotowaniami.
Jak na ironię, Tina była jedyną osobą w miasteczku, która nigdy nie spędzała czasu w domu swoich rodziców. Nie znałam jej zbyt dobrze.
A ona z kolei nie pałała do mnie przesadną sympatią.
Podejrzewałam, że traktowała mnie jako rywalkę, która tylko czeka, by zająć jej miejsce w rodzinie. Nie mam jej tego za złe, zwłaszcza że było w tym trochę racji.
– Dlaczego to ty przygotowujesz przyjęcie dla mojego ojca? – spytała. W jej głosie słychać było napięcie.
– No wiesz – bąknęłam – tak się jakoś złożyło. – Bycie przez kogoś otwarcie nielubianym to strasznie przytłaczające uczucie. Przy Tinie zawsze trochę plątał mi się język. – Wyjechali przecież w podróż.
Czekałam na jakikolwiek znak, że usłyszała moje słowa.
– Do Włoch.
Cisza.
– Więc po prostu zaproponowałam, że zajmę się imprezą.
– Powinni mi o tym powiedzieć – odezwała się w końcu Tina.
Max i Babette nie zadzwonili do niej, bo wiedzieli, że nie miałaby czasu.
Mąż Tiny był jednym z tych facetów, którzy zawsze mają dla swoich żon nowe zadania do wykonania.
– Chcieli do ciebie zadzwonić – skłamałam – tylko zaproponowałam pomoc tak nagle, że nie mieli okazji cię powiadomić.
– To nie w ich stylu – stwierdziła Tina.
– Ale właśnie dlatego dzwonię! Pomyślałam, że może zorganizowałybyśmy imprezę razem.
Cisza po drugiej stronie słuchawki świadczyła o tym, że Tina waży wszystkie za i przeciw. Jako córka Maksa mogła przecież chcieć zająć się przygotowaniem przyjęcia z okazji jego urodzin. Gdyby się jednak zgodziła, nie mogłaby mnie dalej unikać.
– Nie, dzięki – powiedziała po chwili.
I w ten sposób zaszczyt przypadł mnie.
Do zespołu szybko dołączyła Alice, której pomoc innym zawsze sprawiała mnóstwo przyjemności. Babette wspominała coś o girlandach i torcie, ale nie mogłyśmy poprzestać tylko na tym. To musiało być wielkie wydarzenie. Tu chodziło o Maksa! Założyciela i dyrektora szkoły! Żywą legendę! A tak przy okazji… po prostu dobrego człowieka. Ulubionym powiedzonkiem i zarazem życiową dewizą Maksa było: „Każdy dzień to święto. Nie zmarnuj go”. Dla niego rzeczywiście każda chwila była wyjątkowa.
Najwyższy czas pokazać mu, że dla nas on też jest niezwykle ważny.
Chciałam zorganizować coś wielkiego. Magicznego. Niezapomnianego.
Potem jednak otworzyłam kopertę z napisem „fundusz imprezowy”, którą Babette zostawiła na kuchennym blacie. W środku było sześćdziesiąt siedem dolarów. Większość w jednodolarówkach.
Babette słynęła z oszczędnego trybu życia.
Alice zasugerowała, by zadzwonić do chłopaków od konserwacji budynków szkolnych i poprosić ich, żeby pożyczyli nam łańcuchy ze światełkami, które mieli w magazynie. Kiedy powiedziałam im, do czego były nam potrzebne, natychmiast się zgodzili, a dodatkowo zaoferowali, że sami je rozwieszą.
– Potrzebujesz też świątecznych wieńców? – zapytali.
– Nie, światełka wystarczą.
Widzicie? Wszyscy kochali Maksa.
Im więcej ludzi dowiadywało się, co planujemy, tym więcej znajdowało się rąk do pomocy. Połowa miasteczka uczyła się kiedyś u Maksa albo grała pod jego okiem w bejsbol, albo razem z nim charytatywnie sprzątała plaże.
Zanim się spostrzegłam, zaczęłam dostawać wiadomości na Facebooku i esemesy od ludzi, których zupełnie nie znałam. Florystka z kwiaciarni na rogu ulicy Winnie zaoferowała bukiety na stoły, a właścicielka pasmanterii przy alei Sealy zaproponowała, że udekoruje salę tiulem. Nawet lokalna kapela grająca covery hitów z lat siedemdziesiątych zgłosiła chęć zagrania koncertu zupełnie gratis. Dostawałam oferty darmowego jedzenia, ciast, alkoholu i balonów. Napisał do mnie uliczny artysta z propozycją zorganizowania pokazu połykania ognia, rzeźbiarz, który zaoferował stworzenie lodowego popiersia Maksa na stół bufetowy, a nawet znany fotograf ślubny chciał uwiecznić całą imprezę zupełnie za darmo.
Zgodziłam się na wszystko.
Na koniec przyszła najlepsza wiadomość – telefon od faceta, który udostępnił nam cały budynek Garten Verein.
Nie twierdzę, że Max i Babette nie byliby zadowoleni z przyjęcia w szkolnej kafeterii – oni naprawę nie potrzebowali wiele do szczęścia – ale Garten Verein to jeden z najpiękniejszych budynków w mieście. Ośmiokątny wiktoriański pawilon taneczny z 1880 roku, niedawno przemalowany na miętowo z białymi wstawkami, przez ostatnie lata służył jako miejsce wesel i eleganckich przyjęć – z gatunku tych najdroższych. Jak się jednak okazało, Garten Verein należał do kilkorga byłych uczniów Maksa, więc dostaliśmy go za friko.
– Absolwenci Kempnera ’94! – wykrzyczał facet przez telefon. Potem dodał: – Każdy dzień to święto!
– Od razu słychać, że jesteś prawdziwym fanem Maksa – powiedziałam.
– Ucałuj go ode mnie – rzucił właściciel Garten Verein.
Po powrocie Max i Babette mieli taki jet lag, że nawet nie pomyśleli o tym, by zajrzeć do szkoły. Zmiana lokalu była więc dla nich wielką niespodzianką. Tego wieczoru spotkałam ich na werandzie. Babette, jak zwykle w niewielkich okrągłych okularach i z krótkimi przyprószonymi siwizną włosami w modnym nieładzie, tym razem nie miała na sobie swojego ulubionego, poplamionego farbą kombinezonu, lecz uroczą, wyszywaną w meksykańskie wzory bawełnianą sukienkę. Max wyglądał zaś niezwykle elegancko w prążkowanym garniturze i różowym krawacie.
Idąc za mną na przyjęcie, trzymali się za ręce. Pomyślałam, że chciałabym, aby właśnie tak wyglądał mój wymarzony związek.
Zamiast przejść dwie przecznice na zachód, w stronę szkoły, ruszyliśmy na północ.
– Wiesz, że idziemy w złym kierunku? – zapytał teatralnym szeptem Max.
– Znalazł się mądraliński – odparłam z uśmiechem.
– Akurat to, gdzie znajduje się moja własna szkoła, wiem dość dobrze – odfuknął Max, ale w jego oczach kryła się życzliwość.
– Myślę – powiedziałam – że nie pożałujesz, jeśli tym razem po prostu mi zaufasz.
Właśnie w tym momencie zza zakrętu wyłonił się Garten Verein. Nad żelazną bramą wjazdową unosił się łuk z balonów. Alice, która amatorsko grała na waltorni i prowadziła zespół jazzowy piątoklasistów, była już na miejscu, przyczajona tuż przy wejściu do ogrodu. Gdy tylko nas ujrzała, dała kapeli znak, a z instrumentów huknęła autorska wersja Sto lat. Park był pełen uczniów i rodziców. Dorośli trzymali w rękach kieliszki wypełnione szampanem. Gdy pojawił się Max, nastąpił głośny wiwat.
Max i Babette rozglądali się, próbując ogarnąć to wszystko wzrokiem.
– Co tu się dzieje? – spytała Babette, nie kryjąc zaskoczenia.
– Spokojnie. Nie przekroczyliśmy budżetu – powiedziałam. – A przynajmniej nie bardzo – dodałam z uśmiechem.
Weszliśmy do ogrodu. Tuż za nami pojawiła się Tina – córka Maksa i Babette – jak zawsze szczupła, zgrabna i nienagannie ubrana. Trzymała za rękę swojego syna, Claya – ucznia trzeciej klasy. Babette i Max przytulili ich czule.
– A gdzie Kent Buckley? – zapytał Max.
Mąż Tiny był jednym z tych facetów, do których wszyscy zawsze zwracali się pełnym imieniem i nazwiskiem. Nikt nie mówił na niego po prostu „Kent”. Nazywano go za każdym razem Kentem Buckleyem, jakby oba człony tworzyły jedną, nierozłączną całość.
Tina obróciła się i wyciągnęła szyję, próbując znaleźć męża. Przez chwilę podziwiałam blask jej lśniących ciemnych włosów upiętych w niewielki szykowny kok. Elegancka, ale wredna. Cała Tina.
– O, tam – powiedziała w końcu, wskazując palcem. – Ma telekonferencję.
Kent Buckley stał kilkadziesiąt metrów od nas, prowadząc jakieś spotkanie przez słuchawkę bezprzewodową zatkniętą za uchem, drepcząc w tę i z powrotem wzdłuż chodnika i żywo gestykulując. Nie wyglądał na zadowolonego.
Przez chwilę przyglądaliśmy mu się bez słowa. Pomyślałam, że na pewno miał się za wielkiego ważniaka. Napuszony i dumny z tego, jaki styl życia sobie wymyślił. Tak jakby komukolwiek imponowało to, że jego pozycja pozwalała mu drzeć się na rozmówców.
A tak naprawdę z tą słuchawką za uchem wyglądał, jakby wrzeszczał na samego siebie.
Szybka dygresja o Tinie i Kencie Buckleyach. Znacie na pewno tego typu pary, które wywołują konsternację w towarzystwie. „Co ta babka robi z takim facetem?”
Tina i Kent byli właśnie taką parą.
Większość ludzi w miasteczku lubiła Tinę – lub przynajmniej ciepło o niej myślała przez wzgląd na jej rodziców. Dlatego też dość często zastanawiano się, jak mogła zostać żoną takiego dupka. W zasadzie, myśląc o Kencie Buckleyu, nie dało się konkretnie wymienić rzeczy, które sprawiały, że tak właśnie go postrzegano. Wyspiarze po prostu nie tolerowali jego nadętego, oślizgłego stylu i tego, że wszystkich dookoła traktował z wyższością.
Choć ja nigdy nie uważałam Tiny za fajną babkę.
Nawet teraz, podczas przyjęcia, w które włożyłam tyle wysiłku, Tina nawet nie skinęła mi głową na znak uznania – dla niej mogłabym nie istnieć.
– Wejdźmy do środka – powiedziała do matki. – Muszę się napić.
– Do której możesz zostać? – zapytała Babette szeptem, gdy ruszyliśmy w stronę budynku.
Tina stanęła jak wryta, sztywniejąc, jak gdyby matka właśnie ją skrytykowała.
– Dwie godziny. Kent ma konferencję o ósmej.
– Możemy odwieźć cię do domu, jeżeli chcesz zostać dłużej – podsunął Max.
Wyraz twarzy Tiny mówił, że chętnie tak właśnie by zrobiła, ale po chwili zerknęła w stronę Kenta Buckleya i pokręciła głową.
– Musimy wracać razem.
Mimo że wszyscy bardzo starannie dobierali słowa i mówili najmilszym tonem, na jaki potrafili się zdobyć, w rozmowie na temat związku Tiny i Kenta po prostu nie sposób było uniknąć wszystkich trudnych emocji pływających tuż pod powierzchnią.
Na szczęście niezręczną ciszę szybko wypełnił imprezowy zgiełk. Gdy weszliśmy do środka, a Max i Babette zobaczyli błyskające lampki, chłopaków w dzwonach grających muzykę z lat siedemdziesiątych, dekoracje i góry jedzenia na stołach, Babette obróciła się w moją stronę z rozanieloną miną i wykrzyknęła:
– Sam! To wszystko wygląda cudownie!
Kątem oka dostrzegłam rzednącą minę Tiny.
– To nie tylko moja zasługa – powiedziałam. Wyrwało mi się: – Tina bardzo mi pomogła. To nasze wspólne dzieło.
Musiałam przeprosić Alice… ale o tym później. Po prostu spanikowałam.
Babette i Max odwrócili się w kierunku Tiny, szukając w jej oczach potwierdzenia. Córka posłała im sztywny uśmiech lalki Barbie.
– A tak poza tym wszyscy dorzucili coś od siebie – mówiłam dalej, próbując szybko zmienić temat. – Ogłosiłyśmy, że planujemy twoją sześćdziesiątkę, i wszyscy od razu zaoferowali pomoc. Dosłownie zalała nas rzeka ofert. Prawda, Tino?
Max i Babette znów spojrzeli na Tinę, której uśmiech zastygł na ustach.
– Cała rzeka – przytaknęła.
Max rozpostarł swoje długie ręce i przyciągnął nas obie do siebie, zamykając w mocnym uścisku.
– Jesteście najlepszymi córkami, jakie mógłbym sobie wymarzyć.
To miał być żart, ale Tina zamarła, po czym wyślizgnęła się z objęć ojca i wycedziła przez zęby:
– Ona nie jest twoją córką.
Uśmiech nie zniknął z ust Maksa.
– To prawda, ale myślimy o tym, żeby ją adoptować. – Mówiąc to, mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Chyba nie ma takiej potrzeby – warknęła z irytacją Tina. – Jest już dorosła.
– Max przecież żartuje – wtrąciłam.
– Nie mów mi, co robi mój ojciec.
Wyglądało jednak na to, że nic nie zepsuje dobrego humoru Maksa. Nim się spostrzegłam, obrócił się w stronę Babette, objął ją ramieniem i delikatnie poprowadził w stronę parkietu.
– Mama i ja idziemy pokazać tym dzieciakom, jak się tańczy – rzucił w naszą stronę, zanim odwrócił się do Tiny, wskazując na nią palcem. – Ty będziesz następna, młoda damo! Muszę się śpieszyć, zanim z księżniczki zmienisz się w dynię!
Tina i ja zostałyśmy w miejscu, oddalone od siebie o kilka kroków, i obserwowałyśmy Maksa i Babette szalejących na parkiecie. Trzeba przyznać, że szło im całkiem nieźle. W pewnej chwili w tłumie wypatrzyłam Alice. Byłoby miło, gdyby podeszła i postała ze mną chwilę, bo przydałoby mi się jakieś wsparcie, ale zamiast w moją stronę, Alice przeciskała się w kierunku bufetu.
Zgadnijcie, w co była ubrana na tym eleganckim przyjęciu. Dżinsy i tiszert z kolejnym matematycznym dowcipem? Dokładnie. Tym razem napis na koszulce głosił „CO ROBI MATEMATYK W KINIE?”. Odpowiedź zaś znajdowała się na plecach: „SZUKA MIEJSC ZEROWYCH”.
Właśnie miałam się ruszyć i dołączyć do Alice, gdy zatrzymała mnie Tina.
– Nie musiałaś kłamać – powiedziała.
Wzruszyłam ramionami.
– Chciałam być miła.
– Nie potrzebuję twojej sympatii.
Ponownie wzruszyłam ramionami.
– Taka już jestem.
Uwaga! Czas na zwierzenie. Czy naprawdę chciałam, żeby Tina mnie polubiła? Jak niczego innego. Czy chciałam stać się częścią jej rodziny? Tak naprawdę? Oczywiście. W końcu nie miałam własnej. Nawet jeżeli w najlepszym wypadku Tina miałaby zostać moją wiecznie nadąsaną starszą siostrą.
Tak bardzo chciałam gdzieś przynależeć…
Nie mogłam oczywiście zastąpić Tiny. Byłoby cudownie, gdybym po prostu została zaakceptowana.
Niestety, Tinie ten pomysł nie przypadł do gustu. Trochę to egoistyczne z jej strony, biorąc pod uwagę, że sama praktycznie odcięła się od rodziny. Wraz z Kentem Buckleyem była non stop zajęta organizowaniem bali charytatywnych i napawaniem się swoim idealnym, szykownym życiem towarzyskim. Mogłaby się chociaż podzielić rodzicami.
Tylko że nie chciała.
Sama nie zwracała na nich praktycznie żadnej uwagi, ale była zazdrosna, gdy oni zwracali uwagę na kogoś innego.
Moja obecność zawsze jej przeszkadzała. To, że w ogóle istniałam, już było dla niej problemem. I za żadne skarby nie chciała odpuścić. Jedyne rozwiązanie, jakie przychodziło mi do głowy, to po prostu dalej być dla niej uprzejmą i miłą. Może w końcu się podda, machnie ręką i stwierdzi:
– Dobra, już dobra. Wygrałaś. Możesz należeć do naszej rodziny.
Miałam pewność, że ten moment w końcu nadejdzie. Nie było innej możliwości. Chyba. Ale pewnie musiałam na to jeszcze trochę zapracować.
Po bardzo długiej chwili zastanowienia zdecydowałam się powiedzieć coś, co powinno jej się spodobać:
– Oni cię uwielbiają, wiesz? I Claya też. Cały czas o was mówią.
Tina odwróciła się do mnie, a na jej twarzy widniała mieszanka urazy i oburzenia.
– Masz czelność mówić mi, co o mnie myślą moi rodzice?
– Eee…
– Naprawdę myślisz, że masz prawo oceniać mój związek z rodzicami? Z ludźmi, którzy nie tylko wydali mnie na świat, ale też wychowywali mnie przez trzydzieści lat?
– Słuchaj…
– Od kiedy ty ich w ogóle znasz?
– Od czterech lat.
– Czyli, podsumowując, jesteś zwykłą bibliotekarką, która mieszka u nich nad garażem od czterech lat…
– Nad wozownią – burknęłam.
– A ja jestem ich biologiczną córką, która zna ich od urodzenia. Próbujesz ze mną współzawodniczyć? I naprawdę myślisz, że uda ci się wygrać?
– Nie próbuję…
– Posłuchaj mnie bardzo uważnie: moja rodzina to nie twoja sprawa i nigdy, przenigdy do niej nie dołączysz.
Wow.
Tina wiedziała, jak przyłożyć, żeby zabolało.
Nie chodziło tylko o same słowa – ważny był też ton głosu. Powiedziała to tak ostro, że poczułam wręcz fizyczne ukłucie bólu. Odwróciłam się na pięcie, czując, że zaciska mi się gardło, a łzy napływają do oczu.
Mrugnęłam, próbując skupić wzrok na parkiecie.
Starszy mężczyzna w kowbojskim krawacie odbił Babette Maksowi, który z kolei przeniósł właśnie wzrok na Tinę i wykonał ruch, jakby zarzucał na nią lasso i przyciągał ją do siebie. Zaczął zwijać niewidzialną linę, a Tina ruszyła w jego kierunku. Jej twarz rozjaśnił uśmiech. Prawdziwy. Zupełnie szczery.
A ja – lokatorka nad rodzinnym garażem – zostałam sama. Zapomniana. Nic zaskakującego.
Nawet mnie to specjalnie nie zabolało. I tak nigdy nie tańczyłam na takich imprezach.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz