Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Gdy pochodzenie wydaje się przesądzać o dalszym losie, siła charakteru może zmienić wiele
Bycie nieślubnym dzieckiem nie jest łatwe, szczególnie na XIX-wiecznej wsi, gdzie wszyscy wytykają cię palcami. Józia mieszka z surowym ojczymem i matką, która nie potrafi sprzeciwić się mężowi. Ciężka praca i brak możliwości rozwoju nie zniechęcają dziewczyny do własnych poszukiwań. Zafascynowana pojawieniem się w okolicy znanego malarza robi wszystko, aby znaleźć się na jednym z jego obrazów. Decyzją ojczyma Józia musi opuścić wieś i trafia do mieszczańskiego domu, gdzie pracuje niemal za darmo jako służąca do wszystkiego. Myje podłogi, ceruje, pierze, pomaga w kuchni. Po dniu wypełnionym ciężką pracą czeka, aż wszyscy położą się spać. Dopiero wtedy może rozłożyć swój siennik na podłodze przy piecu.
Powieść, która odczarowuje mit polskiej wsi. Młode dziewczęta opuszczają domy i wyjeżdżają do miasta, by zaznać pozornie lepszego życia. Pracują bez przerwy, bez odpoczynku, bez prawa do
wolnego czasu.
Wyzysk, niesprawiedliwość i wykorzystania seksualne są na porządku dziennym, bo dobra służąca musi być posłuszna we wszystkim. Jest przecież tylko pachołkiem, popychadłem, gorzej urodzoną.
Pierwszy tom sagi „Wydziedziczone”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis rozdziałów
I. Maj 1917
II. Listopad 1914
III. Grudzień 1914
IV. Styczeń 1915
V. Wielkanoc 1915
VI. Lipiec 1915
VII. Grudzień 1915
Bibliografia
© Wydawnictwo WAM, 2021© Mirosława Kareta-Gala, 2021Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Anna ŚledzikowskaKorekta: Katarzyna OnderkaProjekt okładki: Mariusz BanachowiczZdjęcia na okładce: © KathySG/ShutterstockSkład: Lucyna SterczewskaPostaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne.Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osóblub zdarzeń jest przypadkowe lub niezamierzoneePub e-ISBN: 978-83-277-2808-1Mobi e-ISBN: 978-83-277-2809-8MANDOul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 www.wydawnictwomando.plDZIAŁ HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected] i oprawa: GRAFARTI • ŁódźPublikację wydrukowano na papierze Extra cream 70 g vol. 2.0
IMaj 1917
To była pierwsza wiosenna burza. Nadciągnęła nagle, ledwie zdążyliśmy zbiec z pola do domu. Niebo pociemniało, przez brzozowy zagajnik uderzany raz po raz silnymi podmuchami wiatru przebiegało spazmatyczne drżenie. Młode listki, ledwie rozwinięte, ciągle jeszcze w seledynowym odcieniu zieleni, trwożnie szumiały. Z drogi podniosły się tumany kurzu, w którym fruwały drobne gałązki i zeszłoroczne badyle. Wpadliśmy na ganek w ostatniej chwili, gdy na kamienne schodki i żwirowy podjazd spadły pierwsze krople deszczu.
– Dobrze, niech pada! Ziemia potrzebuje wody.
Ciocia Józia musiała oburącz trzymać swój słomkowy kapelusz, a i tak wiatr rozwiewał jej siwiejące włosy. Tylko ich kolor świadczył o jej wieku. Mimo że przekroczyła już pięćdziesiątkę, miała sylwetkę i ruchy młodej dziewczyny. Jej twarz, choć opalona, była ciągle jeszcze dość gładka, tylko w kącikach oczu pocięta delikatnymi zmarszczkami. Za to dłonie nosiły wyraźne ślady ciężkiej pracy, którą wykonywała przez całe życie. Zaledwie wczoraj skończyła sadzić kartofle, teraz burza oderwała ją od pielenia ogrodu warzywnego z kiełkującego bujnie zielska. Staraliśmy się jej pomagać w miarę sił i możliwości, ale żadne z nas nie mogło jej dorównać ani szybkością, ani wytrwałością. Czasem odnosiłam wrażenie, że ona z tej ziemi czerpie swoje żywotne siły, że kontakt z rolą – dla nas uciążliwy i często przykry – dla niej stanowi źródło energii.
Z oddali, z dołu wsi dochodziły okrzyki ludzi i ryczenie spędzanych z pastwiska krów. Deszcz padał coraz gęstszy, a na ołowianym niebie pojawiły się zygzaki błyskawic. Trzeba było szybko wejść do domu, pozamykać wszystkie drzwi i okna. W ciągu kilku minut wokół rozpętało się piekło.
Pamiętam ten dzień jak dziś, choć wiele burz widziałam i wcześniej, i potem. Staliśmy przy oknie, w którym płonęła gruba świeca, tuląc się do swojej opiekunki, jakby tylko ona mogła nam zapewnić bezpieczeństwo. Pioruny uderzały tak blisko i często, że nie było nawet sensu liczyć, uszy niemal bez przerwy mieliśmy pełne rozdzierającego huku i trzasku. Przez warstwy grubego materiału – fartucha, sukni i halki – czułam, jak ciocia Józia drży, szepcząc cicho Pod Twoją obronę. Mimo że chroniły nas murowane ściany, grube szyby i solidny dach, ona także nie czuła się pewnie.
– Boję się! A ty, ciociu? – zapytałam, chcąc przerwać tę pełną napięcia i oczekiwania ciszę, nieciszę. – Też się boisz burzy?
– O tak. Chociaż wiem, że nam nic nie grozi. Mamy odgromienie, ono ściąga pioruny do ziemi. Gorzej u innych, tam jak uderzy, będzie pożar.
Wieś rozciągającą się na zboczach góry nazywanej Pańską i w dolinie rzeki Sanki tworzyły wtedy drewniane, kryte strzechą chałupy, które mogły się zająć od byle iskry i spłonąć jak smolne pochodnie. Nigdy wcześniej nie widziałam pożaru, ale zdarzyło mi się już oglądać jego skutki w miejscowościach otaczających posiadłość moich rodziców. Było to straszliwe, przerażające widowisko.
Ciocia Józia miała podobne doświadczenia.
– To było czterdzieści lat temu, miałam wtedy mniej lat niż wy teraz. Piorun uderzył w drzewo niedaleko chałupy moich dziadków, tam gdzie mieszka ujec…
Zaczęła opowiadać, przejęta jak mała dziewczynka. Choć już dawno temu opuściła wieś i większość życia spędziła w mieście, w chwilach podniecenia zaczynała znowu mówić gwarą. Słuchaliśmy jej jak zaczarowani. Te opowieści z dzieciństwa i młodości od dawna bardzo nas zajmowały, rozpraszały nudę, łagodziły lęk i przygnębienie. Wojna trwała już czwarty rok, doświadczaliśmy wielu dotkliwych braków, a niekiedy nawet i głodu. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że mały sklepik ze starymi książkami, który stanowił źródło utrzymania całej rodziny, ma zostać sprzedany za długi. W tej trudnej rzeczywistości historie cioci Józi były jak baśnie Andersena albo braci Grimm. Życiowe, pełne smutku, a niekiedy i okrucieństwa, ale też dające pewność zwycięstwa dobra nad złem oraz poczucie, że mimo wszystkich zawirowań we wszechświecie panuje odwieczny ład. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że za chwilę sami zostaniemy wciągnięci w zdarzenia jak z bajki.
Szczegóły jej własnej historii wyciągaliśmy z Józi z trudem, po kawałku, bo nie mówiła o sobie zbyt chętnie, jednak powrót do miejsca, w którym się urodziła, najwyraźniej rozwiązał jej język. Tym razem nie trzeba jej było namawiać, opowieść popłynęła sama, a była tak zajmująca, że nawet nie wiedzieliśmy, kiedy kanonada zelżała, a burza przesunęła się dalej na południe, w stronę Liszek i Czernichowa.
– W tym pożarze na szczęście nikt nie zginął, ale iskry poleciały na małą chatkę, w której mieszkał mój przyjaciel Antek i jego mama. Ogień zaczął się od strzechy, potem do środka zaczęła się sypać płonąca słoma i zajęło się drewno, wysuszone na wiór. Ledwie zdążyli uciec. Trwało to tylko chwilę, podczas której stracili wszystko, co mieli…
Zamyśliła się i choć na zewnątrz zaczęło się przecierać, na jej twarzy pojawił się jakiś cień. Dopiero nasze pytania wyrwały ją z niewesołych wspomnień.
– Chałupa babki i wszystkie zabudowania wyszły z pożaru bez szwanku. Spłonęła tylko stara grusza, która rosła na podwórzu i rodziła zawsze takie słodkie, soczyste owoce. Wszystkim nam bardzo szkoda było tego drzewa, ale wobec tragedii sąsiadów nikt o tym nawet słowem nie wspomniał… Moja babka, nie wiem czemu, z sentymentu chyba, nie pozwoliła wyciąć pnia i stał tam potem jeszcze przez długie lata taki czarny, przepalony kikut…
Umilkła, ale tym razem nie była to zaduma nad tym, co dawno minęło. Plecy jej się wyprostowały, oczy otworzyły szeroko. Wpatrywała się w okno, nie widząc ani ulewy, jaka się teraz rozpoczęła na dobre, ani nawet stojącej na parapecie gromnicy, z której spływały grube krople wosku. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia, potem oszołomienia, wreszcie – radości. Przycisnęła dłoń do ust, ale mimo tej zasłony doszły nas szeptane w podnieceniu słowa:
– Grusza! Ło Matko Bosko Skalsko, dzięki ci! Grusza! Ze tys jo przedzi na to nie wpadło!
Pół godziny później, gdy rzęsisty deszcz zamienił się w lekki kapuśniaczek, a ponad chmurami zaczęły się pojawiać pasma błękitu, siedzieliśmy wszyscy na wozie, a ciocia Józia na koźle popędzała siwka, wprawdzie bardziej słowem niż batem, ale i tak – jak na siebie – dość brutalnie. Zawadiacko objechaliśmy dwór i skręciliśmy do Skałek, gdzie stała chałupa jej dziadków. Nie zwracając uwagi na pytania zdumionych domowników, Józia podkasała długą suknię i pobiegła w kąt podwórza zarośnięty krzakami malin dopiero co wybijającymi się z ziemi.
– Tutok! – Pokazała palcem miejsce, w którym między świeżym zielskiem i pędami malin widać było jeszcze resztki pnia. – Dajcie łopatę, tutok trza kopać!
Zebraliśmy się wokół niej w kilkanaście osób, wszyscy mieszkańcy starej chałupy i my. Patrzyliśmy, jak ostrze szpadla zagłębia się w wilgotną po ulewie ziemię, jak otwór staje się coraz większy. Potem kopali też inni, obchodząc stary pień dookoła, przecinając korzenie, spróchniałe już i kruche, niszcząc coraz bardziej malinisko. Wreszcie w chwili, gdy łopatę dzierżył „ujec”, metal uderzył o coś twardego, co nie poddało się ostrzu jak resztki spalonej gruszy, ale stawiło opór. Jeszcze kilka ruchów i usłyszeliśmy metaliczny zgrzyt…
Wszyscy wstrzymali oddech, podczas gdy Józia i jej przyrodni brat odsłonili, a potem wydobyli z ziemi niewielką okutą skrzynkę. Była zamknięta na klucz, ale podważenie i oderwanie wieka trwało tylko chwilę. Oniemiali ze zdumienia patrzyliśmy, jak wyciągają ze środka płócienny woreczek, rozwiązują go i opróżniają… Na trawę u naszych stóp posypały się srebrne monety.
Ciocia Józia była zwykłą wiejską dziewczyną. W pewnym sensie została nią do końca życia. Choć pracowała w zamożnych mieszczańskich domach, nigdy nie stała się mieszczanką. Była modelką uwiecznioną przez Witolda Pruszkowskiego na jednym z jego najgłośniejszych obrazów. Przyjaźniła się z młodymi artystami, którzy za dnia zgłębiali tajniki sztuki w salach i korytarzach Szkoły Sztuk Pięknych, a wieczorami szukali zgoła innych rozrywek w krakowskich zaułkach. Poznała Adama Chmielowskiego w czasach, gdy przybrał już habit i imię brata Alberta, a także pierwsze albertynki, jego współpracownice z Podlasia. Od kiedy dostała posadę u starego antykwariusza przy ulicy Szpitalnej, obracała się w kręgach demokratów, stałych bywalców małego sklepiku. Z prostej służącej sędziwego pana Wawrzyńca stała się kobietą interesu, jak byśmy ją nazwali w dzisiejszym języku. A to jeszcze nie wszystko!
Zapukałam do jej drzwi w listopadzie 1914 roku, gdy była już właścicielką antykwariatu i głową siedmioosobowej rodziny. Wcześniej widziałyśmy się dwa razy, ale były to spotkania bolesne, pełne emocji, łez i żalu. Wprawdzie w niczym nie zawiniłam, ale czułam, że historia rodzinna w jakimś stopniu obciąża i mnie, rzutuje na moje relacje z osobą, która była moją ciotką, a której praktycznie nie znałam. Zapewne nigdy bym się nie zdecydowała szukać u niej pomocy, gdyby nie okoliczności. Miałam piętnaście lat i wydawało mi się, że jestem już dorosła i zawsze sobie poradzę. Wtedy jednak, być może po raz pierwszy w życiu, znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Byłam całkowicie bezsilna, opuszczona i pozbawiona opieki w groźnym, chaotycznym świecie, który właśnie wypadł z utartych torów i w obłędzie pędził przed siebie ku samozagładzie.
Od kilku miesięcy trwała wojna, która już wkrótce zyskała nazwę „wielkiej”. Rosjanie parli na Kraków od północy, południa i wschodu, Lwów był pod okupacją, Przemyśl po raz drugi oblężony, a twierdzę pod Wawelem czekał ten sam los. Jeszcze we wrześniu moi rodzice nie bardzo wierzyli, że sprawy mogą przybrać aż tak fatalny obrót. Nawet nie pomyśleli o wyjeździe, planowali na Boże Narodzenie ślub mojej starszej siostry i kompletowali jej wyprawę. Mocno mnie to nudziło, a nie będąc ośrodkiem ich zainteresowania, czułam się zaniedbana i dawałam im to boleśnie odczuć. Po wielu naleganiach pozwolili mi więc wrócić ze wsi do Krakowa i zamieszkać u rodziny szkolnej przyjaciółki. To mi się podobało! Poczułam się wreszcie niezależna.
– Tylko nie zapominaj o rękawiczkach i nie waż się czesać inaczej niż w warkocze! – ostrzegła mnie surowo matka, dobrze znając moje upodobanie do eksperymentów.
Tatuś jednak uszczypnął mnie w policzek i po cichu wsunął w dłoń zwinięty banknot.
– Kup sobie ładną wstążkę albo cukierki – szepnął tak, by go mama nie usłyszała. – I ciesz się życiem, maleńka, bo żadna chwila nie zdarza się drugi raz!
Nikt z nas nie wiedział wtedy, że przemijają nie tylko chwile. Na naszych oczach kończyła się bezpowrotnie cała epoka, lecz my tego jeszcze wówczas nie potrafiliśmy dostrzec.
Lekcje rozpoczęły się wprawdzie 11 września, ale już po czterech dniach wyszły pierwsze zarządzenia ewakuacyjne i w rezultacie w gimnazjum pozostało tylko dwadzieścia uczennic. Ponieważ internat był zamknięty, rodzice Anielki zgodzili się, bym na razie pozostała u nich. W październiku władze wojskowe zaczęły jednak usuwać z Krakowa i okolic osoby bez prawa pobytu, a jednocześnie coraz natarczywiej zachęcać stałych mieszkańców do dobrowolnego opuszczania Festung Krakau. Jak wiele innych prywatnych budynków zajęto też naszą szkołę i zamieniono ją na kancelarię sztabu generalnego wojsk pruskich. W kilku salach, które nam pozostawiono, pod opieką pani Karoliny Ringlerówny nie zajmowałyśmy się nauką, ale szyciem bielizny dla legionistów. Moi rodzice zaczęli już wówczas słać listy wzywające mnie do natychmiastowego powrotu. Rodzice Anielki też się zastanawiali, co dalej począć. Pozostanie w mieście wymagałoby zgromadzenia zapasów żywności dla wszystkich domowników na co najmniej trzy miesiące, tymczasem sklepy świeciły pustymi półkami, a wokół szerzył się coraz większy chaos. Pociągi ciągle jeszcze przywoziły uciekinierów ze wschodu, ludzie poszukiwali swoich rodzin przez inseraty w gazetach i ogłoszenia rozlepiane na słupach, w budynkach publicznych otwierano szpitale dla rannych żołnierzy, których przybywało z dnia na dzień. Na dworcach – osobowym i towarowym – panował taki ścisk, że trudno się było dostać do kasy. Ruch na ulicach przyległych do stacji kolejowych porównywano z ruchem ulicznym w największych europejskich metropoliach. Najzamożniejsi obywatele, przyzwyczajeni do prywatnych powozów i podróży pierwszą klasą, teraz zmuszeni byli wybierać się w drogę do Pragi czy Wiednia w wagonie przeznaczonym do przewożenia „czterdziestu żołnierzy lub sześciu koni” i byli szczęśliwi, że się tam w ogóle dostali. Potem presja wyjazdowa nieco zelżała, a część wysiedlonych wróciła do Krakowa. Przejściowe sukcesy c.k. armii też zrobiły swoje – odzyskano z rąk Rosjan Rzeszów, Rozwadów, Łańcut i Jarosław, ostre walki toczono w Karpatach, odebrano między innymi Czerniowce na Bukowinie. Tylko tym – i trochę również swoją wrodzoną przekorą oraz wynikającą z zazdrości chęcią dokuczenia rodzicom i siostrze – mogę tłumaczyć fakt, że nie wróciłam w porę do rodzinnego domu na wsi, ale pozostałam w Krakowie aż do listopada. Wówczas to zaszło kilka rzeczy naraz i niewiele brakowało, a cała przygoda zakończyłaby się dla mnie tragicznie.
Przede wszystkim Rosjanie, mimo wybuchu wojny z Turcją, nabrali nagle wiatru w żagle i armia austro-węgierska została zmuszona do odwrotu na wszystkich odcinkach frontu w Galicji. Prezydent Leo wyjechał do Wiednia, rozwiązano Radę Miasta, a władza przeszła w ręce komisarza rządowego. Komenda twierdzy wydała kolejny nakaz ewakuacji i po domach zaczęły chodzić wojskowo-cywilne komisje sprawdzające, czy mieszkańcy są odpowiednio „zaprowiantowani”, a tych, którzy nie byli, przymusowo wysiedlano. W tej sytuacji rodzina Anielki postanowiła jednak wyjechać. Ja zaś otrzymałam wiadomość, że rodzice i siostra – pod wpływem wieści o nadciągających Rosjanach, a trochę też pod naciskiem narzeczonego Róży dysponującego wówczas automobilem – błyskawicznie podjęli decyzję, spakowali się, opuścili wieś i wyjechali do Pragi, gdzie zaradny ów młodzieniec wynajął mieszkanie. Następnego dnia miał po mnie przyjechać stary Michał, sługa jeszcze mojego świętej pamięci dziadka. Brał on udział w postaniu styczniowym i jako jedyny stwierdził, że mu „Moskale niestraszni”, a wręcz miałby ochotę jeszcze przed śmiercią jednemu czy drugiemu porachować kości.
– Pan Józef po Syberii to może i się zmienili, może i zobaczyli w nich braci, ale mnie tam każdy Moskal za jedno warty! – zwykł mamrotać pod nosem, gdy nie zgadzał się z dziadkiem, głoszącym jak na owe czasy bardzo odważne poglądy. – Ja tam dobrze pamiętam, jak krew tryskała spod kozackich szabli! Do śmierci nie zapomnę jęku konających, których oni tratowali końmi…
Z upodobaniem snuł gawędy o powstańczych przygodach, w przeciwieństwie do swego pana, który o tym etapie życia niechętnie wspominał. Uwielbiałam wraz z siostrą słuchać tych opowieści, mocno zapewne podkoloryzowanych, ale przez to jeszcze bardziej pasjonujących. Kochałam za to starego Michała niemal tak jak własnego dziadka.
Kierując się zatem wskazówkami z listu, spakowałam swoje rzeczy i umówionego dnia wsiadłam do dorożki, by spotkać się z nim na dworcu. Razem mieliśmy się udać w dalszą podróż, już pociągiem. W tym samym czasie rodzina Anielki kończyła swoje przygotowania do wyjazdu. Nikt nie pomyślał o tym, co mam zrobić, gdyby ten plan się nie powiódł… a tak się właśnie stało. Wiele godzin czekałam na stacji kolejowej, potrącana przez podróżnych, narażona na zaczepki gawiedzi, coraz bardziej głodna, spragniona i przestraszona. Stary służący nie pojawił się ani tego, ani następnego dnia. Nie będę opisywać lęku, jaki czułam o niego i o siebie, ani też szczegółów swojej wędrówki przez opustoszałe miasto, które wprawdzie „opróżniono” z obywateli, ale pozostawiono w nim całą rzeszę żebraków i włóczęgów. Mieszkanie zaprzyjaźnionej rodziny, w którym spędziłam ostatnie tygodnie, zastałam wieczorem zamknięte na głucho i tylko dobroci żony stróża oraz banknotowi podarowanemu mi przez ojca zawdzięczam, że miałam gdzie spędzić noc. Następnego dnia jednak po wielu godzinach bezowocnego oczekiwania byłam u kresu wytrzymałości. Osłabłam z głodu, drżały mi ręce i nogi, tylko z najwyższym trudem mogłam jeszcze unieść kuferek. Wiedziałam, że ani do stróżówki, ani do siedziby szkoły przy ulicy Franciszkańskiej z tym ciężarem dojść już nie zdołam. I wtedy pomyślałam o niej. O wąskim i ciasnym sklepiku przy ulicy Szpitalnej, blisko dworca kolejowego, w zasięgu moich sił.
Dotarłam tam, choć po drodze mroczki przesuwały mi się przed oczami, a palce, zaciśnięte na skórzanym uchwycie bagażu, drętwiały z bólu i zimna. Antykwariat był jednak zamknięty. Zdjęta rozpaczą, zaczęłam łomotać w lakierowane drewno zasłaniające okno wystawowe i drzwi. W ten sposób wywabiłam z bramy stróża.
– Kogo szukacie, panienko? – zapytał, przyglądając mi się najpierw nieufnie, a potem z rosnącym współczuciem.
– Pani Józefy – wykrztusiłam przez łzy. – To moja ciocia! Gdzie jest, czy wyjechała?
– Nie wyjechała – powiedział, a ja z wrażenia aż usiadłam na kufrze, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa. – Mieszka tu obok, dwa domy dalej. Ciocia? To chyba pójdę ją sprowadzić, bo widzi mi się, że panience słabo…
Mogła nie przyjść. Odpowiedzieć mu, że nie ma żadnej krewnej w tym wieku, że to jakaś oszustka. A mimo to kilka minut później pojawiła się obok mnie na chodniku, bardzo zdziwiona, może nawet przestraszona, ale mimo to silna i zdecydowana przyjąć odpowiedzialność.
– Chodź, dziecko. Chyba bardzo zmarzłaś.
Objęła mnie opiekuńczo za ramiona i zaprowadziła do mieszkania przy ulicy św. Tomasza, pełnego dzieci w różnym wieku, właściwie już młodzieży, oraz książek. Nagle znalazłam się w innym świecie: cichym, bezpiecznym, ciągle jeszcze w miarę dostatnim.
Michał nie skontaktował się z nami, mimo że zostawiłyśmy wiadomość na dworcu i dałyśmy ogłoszenie do gazety. Nie dotarł też do Pragi. Do dziś zadaję sobie pytanie, co się z nim stało, i jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, to ta, że sędziwy sługa musiał po drodze z jakichś powodów zakończyć swój żywot. Gdyby było inaczej, na pewno wcześniej czy później by mnie odnalazł. Był on jedyną osobą dysponującą nowym adresem mojej rodziny. Bez niego nie mogłam ich powiadomić o tym, że żyję i nic mi nie grozi.
W ciągu następnych dni nikogo już nie wpuszczano i nie wypuszczano z miasta. Przez Kraków odbywały się tylko przemarsze wojsk i przejeżdżały transporty rannych. Zamknięto też banki i urzędy, sklepy spożywcze i gospodarcze, hotele, szynki i gospody. Niebawem w oddali dały się słyszeć pierwsze strzały, potem zaś huknęły armaty austriackie na przedpolach twierdzy, od których zatrzęsły się szyby w oknach. Na ulicach pojawiły się patrole straży obywatelskiej, mające chronić opustoszałe mieszkania przed rabunkiem, a także ratować zabytki i dzieła sztuki przed zniszczeniem w wypadku oblężenia.
– Cywile niech lepiej pozostają w domach – usłyszeliśmy od wyjątkowo życzliwego żandarma w czasie jednej z naszych wypraw na dworzec w poszukiwaniu starego Michała lub jakiegoś śladu po nim. – Czasy takie, że i od swoich można ucierpieć i wylądować w turmie…
Inni nie byli tak uprzejmi i raz nawet grupa wojskowych zagroziła nam aresztowaniem. Siedzieliśmy zatem zamknięci w domu, nasłuchując coraz bliższych odgłosów walk. Mimo ciągłego niepokoju, a nawet zagrożenia, mimo oddzielenia od rodziny i niepewności, czy ją jeszcze kiedyś zobaczę, czułam się tam jak w bajce. Wszystko to za sprawą książek, które aż po sufit wypełniały wysokie regały nie tylko w sklepiku, ale i w mieszkaniu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to mój żywioł, rzecz potrzebna mi do istnienia jak powietrze, woda i chleb. Poczułam tylko, że nagle znalazłam się w innej rzeczywistości. Już wcześniej, podczas naszego drugiego spotkania z Józią, na krótką chwilę miałam okazję wciągnąć w płuca ten zapach, dotknąć opuszkami grzbietów, przebiec oczami po tytułach na najbliższych półkach. Teraz mogłam w tym świecie pozostać na dłużej. Jak się okazało z biegiem czasu, nawet na zawsze.
Miejsce oczywiście się zmieniło. Nie ma już starego antykwariatu, a w kamienicy przy św. Tomasza, w której mieszkała wtedy Józia z rodziną, działa teraz hotel. Zniknęły też stare chałupy w podkrakowskiej wsi, zastąpione domami murowanymi z cegły bądź pustaka, krytymi dachówką lub blachą. Pozostały jednak zbiory starych książek, upchnięte w moim M-3 na jednym z nowych krakowskich osiedli. Nie wszystko oczywiście udało mi się zachować, to, co się nie zmieściło w dwóch pokojach z kuchnią, oddałam bibliotekom. Tym samym, w których spędziłam pół wieku, od lat dwudziestych, gdy zaczęłam studia polonistyczne, aż po początek lat siedemdziesiątych, gdy przeszłam na emeryturę. Przekroczyłam bowiem już dawno ten moment, gdy zaczyna się człowieka obdarzać przymiotnikiem „stary”. Mam za sobą nie jedną, ale dwie wojny i zmianę ustroju, która przeorała resztki dawnego świata. Mimo to, a może właśnie dlatego, wracam chętnie pamięcią do tamtych zamierzchłych czasów i do osoby, która jak nikt inny ukształtowała moją osobowość.
To właśnie za sprawą cioci Józi – dziewczyny ze wsi, która do dwunastego roku życia nie umiała się nawet podpisać! – odkryłam moc drukowanego słowa. Jej zawdzięczam swoją miłość do książek i to, kim teraz jestem – historykiem literatury, wprawdzie emerytowanym, ale nadal zagrzebanym po uszy w opasłych tomach starych powieści i w zakurzonych stosach czasopism. Wierzę, że ta spuścizna pomoże mi napisać moją własną powieść, a raczej opowieść. Bo będzie to gawęda – długa, snująca się powoli, przeplatana fragmentami innych historii, ukrytych dotąd w bibliotekach i archiwach, nie dla każdego dostępnych. Aby ją czytać, trzeba mieć czas i cierpliwość, a więc to, czego obecnie coraz bardziej ludziom brakuje. Ale ta opowieść musi być taka, jakie było życie w minionym wieku, zanim jeszcze zmienił je na zawsze wybuch wielkiej wojny. Będzie to opowieść o kobiecie, która nie poddała się ograniczeniom tej epoki, ale potrafiła – nie tyle walką i upominaniem się o swoje prawa, ile wytrwałością, cierpliwością i wewnętrzną siłą – osiągnąć to, co nie wszystkim się udaje. Spełnienie.
Umierała w domu sióstr albertynek z poczuciem, że zrobiła wszystko, co do niej należało. Do końca też twierdziła, że miała szczęśliwe życie. Wiem, że wiele w nim było dramatów, cierpienia i upokorzeń, zadaję więc sobie pytanie, na ile ta cicha radość, którą promieniowała, wynikała z jej natury i wrodzonej pogody ducha, a na ile była świadomym wyborem. Wydaje mi się bowiem, że w pewnym momencie – być może po spotkaniu z Bratem Albertem w najciemniejszej godzinie jej młodości, gdy bliska była śmierci – moja ciocia po prostu przyjęła taką filozofię życia, sprowadzającą się do wdzięczności Bogu za każdy dzień i za najmniejszą nawet dobrą rzecz, jaka się jej przydarza.
Zacznijmy jednak od początku, od jej dzieciństwa, a więc lat, które znam tylko z opowieści, starych książek i gazet.
W cieniu mnikowskich skał
Urodziła się w Mnikowie w 1864 roku. Był to smutny rok, rok upadku powstania styczniowego. Dziesięć dni wcześniej na stokach Cytadeli Warszawskiej stracono Romualda Traugutta.
– Irenko, a kto tam u nas, na wsi w Galicji, wiedział o Traugucie?! – powiedziałaby ciocia na taki początek jej historii i zapewne miałaby rację.
Galicja i Lodomeria – tak nazywało się „królestwo”, w którym przyszła na świat. Rządziła nim z Wiednia dynastia Habsburgów. Stolicą był Lwów, miasto odebrane Rzeczypospolitej już w pierwszym zaborze. Warszawa była stolicą Królestwa Polskiego, zwanego też Kongresowym, pozostającego w unii personalnej z Rosją. To tam wybuchło, wypaliło się i zgasło powstanie styczniowe. Mników zaś, klasztorna wieś położona na Garbie Tenczyńskim pod Krakowem, maleńki punkcik w najdalej na zachód wysuniętym skrawku Galicji, był jednym z miejsc koncentracji ochotników z zaboru austriackiego. Przez kordon – sztuczną granicę rozrywającą polskie ziemie wbrew ich historycznym, gospodarczym i kulturowym związkom – szli stamtąd do Olkusza, Miechowa i Kielc, tak niedalekich, ale położonych już w Kongresówce. Wielu nie wróciło nigdy, inni odnajdywali się dopiero po latach zesłańczej tułaczki.
Mieszkańcy zaboru austriackiego też mocno przeżyli wybuch, a potem odpokutowali klęskę tego narodowego zrywu. Życie jednak musiało toczyć się dalej, z Trauguttem czy bez, w radości czy w żałobie, z nadzieją lub we łzach. Zwłaszcza na wsi, gdzie jego rytm dyktowały zmiany pór roku i następujące po sobie kolejno prace rolnicze. Gdyby ich nie wykonano, zagrożone byłoby istnienie narodu na najbardziej podstawowym, biologicznym poziomie. Gdyby ich zaniechano, ludziom groziłaby śmierć głodowa.
Sama Józia w rozmowach z nami zaczynała swoje curriculum vitae w powszechnie przyjęty sposób:
– Przyszłam na świat piętnastego sierpnia, w samo Wniebowzięcie. Wielu na wsi w ogóle nie znało swojej daty urodzenia, bo w księgach parafialnych zapisywano często tylko datę chrztu. Dzień, w którym ja się urodziłam, zapamiętano jednak dobrze, nie tylko ze względu na święto. Właśnie wtedy niedaleko Mnikowa, na przeprawie przez Wisłę w Czernichowie doszło do tragedii, w której zginęło ponad sto osób!
Znacznie później, w starych numerach „Czasu”, który jej pryncypał, mimo całej swojej postępowości, w tajemnicy przed wszystkimi czytywał i gromadził na zapleczu antykwariatu, ciocia trafiła na informację o tym zdarzeniu. Zdziwiona, że te pożółkłe papierzyska mają tyle lat co i ona, wycięła interesujący ją fragment i wkleiła do swojego kalendarza. Tam zaś znalazłam go ja.
Wracając z Kalwaryi Zebrzydowskiej z odpustu na Wniebowzięcie, gromady pobożnych ze wsi okręgu krakowskiego po lewej stronie Krakowa leżących nie zwykły iść na Kraków, lecz najprostszą drogą zdążają ku Wiśle i przeprawiają się na tamtejszy brzeg pod Czernichowem, gdzie stały jest przewóz. Tak było i wczoraj.
Aby wielką liczbę osób na raz przeprawić przez rzekę, która właśnie tego wieczora nagle wezbrała, użyto nie zwykłego promu przewozowego mogącego pomieścić kilkadziesiąt osób, lecz krypy, na którą ładuje się zwykle 600 korcy pszenicy. Na krypę tę wsiadło na prawym brzegu Wisły z jakie 300 włościan obojej płci, tudzież Żyd dzierżawca przewozu z wódką dla szynkowania jej podczas przeprawy. Była godzina 8 wieczór. Wioślarze podobno pijani, nie dosyć umieli oprzeć się silnemu prądowi wody, takiż zamiast do zwykłej przystani, wpadli na galar stojący na tutejszym brzegu poniżej przewozu i tak silnie weń uderzyli, że krypa napełniona ludźmi rozbiła się. Część krypy załamała się wraz z ludźmi, a druga część poszła z wodą. Za temi rozbitkami puszczono się galarem, z których prawie wszystkich wyratowano, lecz z tych, co wpadli do Wisły zaraz po przełamaniu się krypy, część tylko zdołała się ocalić lub ocaloną została*…
Jeszcze wiele lat później starzy ludzie w Czernichowie, Kaszowie, Czułówku i Nowej Wsi wymieniali nazwiska osób, które wtedy zginęły. Ale czas zaciera wszystko, nawet ludzkie wspomnienia. Teraz już nikt nie pamięta o tamtej katastrofie, a i ja przypomniałam sobie o niej tylko dlatego, że znalazłam wycinek w kalendarzu cioci.
Ciekawa rzecz ten jej „kalendarz”. Zawsze tak mówiła, choć właściwie tylko z początku były to kalendarze, potem zaś już cała kolekcja zeszytów. Pierwszy dostała od pani, u której zaczęła służbę jako siedemnastoletnia dziewczyna. Pod jej dyktando bardzo jeszcze niewyrobioną ręką kaligrafowała w nim swoje obowiązki, zasady dobrego wychowania, wskazówki dotyczące gospodarstwa domowego i modlitwy.
– Potem sama oszczędzałam, żeby raz w roku kupić sobie Józefa Czecha Kalendarz krakowski. Pięknie wydany, w tłoczonej oprawie, ze wszystkimi przydatnymi informacjami, których obywatel podwawelskiego grodu mógłby potrzebować. Była to oznaka przynależności, a także statusu – opowiadała po latach z mieszaniną dumy i autoironii.
Na wolnych stronach oraz marginesach notowała tam najważniejsze wydarzenia, wpisywała krótkie wiersze i sentencje, które jej przypadły do gustu. Z biegiem czasu jej zapiski robiły się coraz obszerniejsze i by je pomieścić, potrzebowała zeszytów. Początkowo były to kajeciki skromne, szare, w cienkich okładkach, potem coraz piękniejsze, grubsze, z lepszego papieru, oprawne w lakierowaną tekturę. Prócz sporządzania odręcznych notatek zaczęła też wklejać wycinki z gazet i czasopism, opatrując je – z upływem lat coraz częściej – własnymi komentarzami. Tak jakby wiek, zdobywana wiedza i doświadczenie, a także wpływ postępowych idei, do których miała dostęp dzięki pracy u pana Wawrzyńca, dodawały jej śmiałości w wyrażaniu własnych myśli i przekonań.
To, do czego doszła i kim się stała, zawdzięczała sobie i kilku dobrym ludziom, którzy w decydujących momentach życia pojawili się na jej drodze. Na pewno środowisko, z jakiego się wywodziła, nie umacniało jej poczucia wartości i pewności siebie. W chwili narodzin nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł jej wróżyć ani wielkiego szczęścia w życiu, ani bogactwa, ani sukcesu. Wręcz przeciwnie, od samego początku była naznaczona hańbą mającą się za nią ciągnąć przez trzy pokolenia. Tak w każdym razie myśleli wszyscy, którzy asystowali jej przyjściu na świat.
Mniej więcej wtym samym czasie bowiem, gdy na przeprawie w Czernichowie trwała akcja ratunkowa, jakieś półtorej mili dalej na północ, w rodzicielskiej chałupie w Skałkach w Mnikowie Hanka Lipianka rodziła swoje pierwsze, nieślubne dziecko. Mimo pomocy wiejskiej akuszerki trwało to bardzo długo i dopiero późno w noc zdesperowana „znajonco babka” mocnym naciskiem przedramienia wypchnęła z jej brzucha małą dziewczynkę. Z żadnym innym dzieckiem nie namęczyła się Hanka tak bardzo, a miała ich potem jeszcze co najmniej pięcioro. Jakieś trzy lata po urodzeniu córki wyszła za mąż za znacznie starszego od siebie Jakuba Sochę, gospodarza z mnikowskiego przysiółka Nowsie, byłego wojskowego austriackiej armii, i została Hanką Sosyną. Józia mieszkała przy nich, ale ojczym nigdy nie uznał jej za swoją. Nosiła zatem panieńskie nazwisko matki, Lipianka, a we wsi wołano na nią „bąk”.
Wprawdzie katastrofy promu Józia siłą rzeczy nie mogła pamiętać, ale jej najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa też się wiązało z Kalwarią Zebrzydowską. Przez długie lata nie była nawet pewna, czy to nie dziecięca fantazja wymalowała jej ten idylliczny obrazek. Nie zapamiętała bowiem ani przeprawy przez Wisłę, ani kolorowych tłumów, ani obdartych dziadów proszalnych, ani nawet białej trumienki, do której wszyscy ciągnęli, by znaleźć się jak najbliżej leżącej w niej figury Matki Boskiej. Utkwił jej za to w pamięci jakiś piękny ogród pełen kwiatów i drzew owocowych, blask słońca i smak konfitur, którymi ją częstowano. Także Hanka, pięknie ubrana w strój mnikowski – białą bluzkę z czarnym atłasowym gorsetem i koralami, marszczoną czarną spódnicę w zielone i czerwone kwiaty, biały fartuch obrębiony koronką i czarne trzewiki zapinane na guziczki.
– Siedziałyśmy przy drewnianym stole, mama tuliła mnie i uśmiechała się, ale pod ławką jej stopa w odświętnym buciku podrygiwała nerwowo. Widziałam to doskonale, nachylona ku ziemi, wyrywająca się, by na własnych nogach spenetrować tę nową, zachwycającą przestrzeń. Nie rozumiałam jej niepokoju. Było mi dobrze jak nigdy potem, bo w tamtej chwili ona należała tylko do mnie. Nigdy więcej już tego tak mocno nie doświadczyłam – mówiła ze smutkiem, gdy wypytywałam ją o szczegóły tego wspomnienia.
Pewnie ta bliskość i czułość między nimi w dawnych czasach zdarzały się częściej, nim jeszcze Hanka wydała się za mąż, urodziła kolejne dzieci i zatraciła się w natłoku gospodarskich obowiązków. Ale Józi pozostało tylko to jedno wspomnienie na otarcie łez zawsze potem, gdy brakowało jej otwartych ramion, uwagi i miłości Sosyny.
Czy malutkie dziecko może zapamiętać jakieś wydarzenie tak dokładnie, ze szczegółami? Najwyraźniej tak. Moja ciocia była zawsze pewna, choć sama nie wiedziała skąd, że to się działo w Kalwarii Zebrzydowskiej. Ale gdy pytała o to Hankę – najczęściej dwa dni przed Wniebowzięciem, gdy grupy pielgrzymów wychodziły ze wsi, a Józia, pełna zazdrości, odprowadzała ich aż za Bożą Mękę – matka nie chciała o tym mówić i zbywała ją pod byle pretekstem. Sama zresztą nigdy więcej nie poszła z kompanią do Kalwarii ani w sierpniu po żniwach na Pogrzeb, ani nawet wiosną po siewach na Mękę. Zawsze zajęta była kolejnymi dziećmi i pracą. Ledwie znajdowała czas, by się do tej najstarszej, z nieprawego łoża urodzonej córki w ogóle odezwać. Józia przestała więc pytać.
– Jakiś czas potem uprosiłam jednak babkę i zgodziła się mnie zabrać ze sobą do Kalwarii. Było to wielkie przeżycie! Mało się wtedy nie zgubiłam w ciżbie ludzi, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam ani na jarmarku w Liszkach, ani na odpuście w Morawicy. Także miasteczko uczyniło na mnie ogromne wrażenie, wszystkie te murowane domy, brukowany rynek, kościół tak wielki, że sufit zdawał się dotykać nieba, dróżki z pięknymi kapliczkami…
Najbardziej jednak zależało jej na odkryciu tego rajskiego ogrodu, który nosiła schowany głęboko w zakamarkach pamięci. Ale choć rozglądała się pilnie podczas drogi w obie strony i już na miejscu, choć wyciągała szyję, by sięgnąć wzrokiem ponad płoty, nie udało jej się go odnaleźć. Uznała wreszcie, że było to jakieś dziecięce urojenie, figiel spłatany przez zbyt bujną wyobraźnię i niezaspokojone pragnienia. Z biegiem czasu przestała sobie zaprzątać tym głowę. Dopiero po wielu, wielu latach zrozumiała, że było inaczej.
– Nie wiem, jak to się stało – opowiadała mi rozemocjonowana, ciągle przejęta tym swoim odkryciem – ale jakimś cudem zachowałam w pamięci jedną z tych chwil, które miały potem zaważyć na całym moim życiu.
I w Mnikowie było zresztą miejsce cudownej urody, które – zwłaszcza na wiosnę i latem – ściągało ludzi z Krakowa i dalej położonych stron. Mowa o malowniczym wąwozie skał wapiennych, przeciętych korytem rzeki Sanki. Zachwycały oko swym kształtem i barwą, a na jednej z nich, w pobliżu wejścia do jaskini zwanej Grotą, widniał wielki, wymalowany w czasie powstania styczniowego obraz Matki Boskiej – Polonii. Dno doliny i zbocza porastały tylko trawa i kwiaty, tworząc podłoże, na którym przybysze z miasta z wielkim upodobaniem rozkładali kosze pełne prowiantów.
Nadciągali zwykle od strony Rudawy, gdzie była najbliższa stacja kolejowa. Śmiejąc się głośno i beztrosko, grając na mandolinach i śpiewając popularne pieśni, jechali w dorożkach, brekach lub nawet na umajonych wozach strażackich, dużo rzadziej na chłopskich furmankach i linijkach wypożyczonych w okolicznych dworach. Często była to szkolna młodzież, czasem studenci, nierzadko wielopokoleniowe rodziny z dziećmi. Dzierżawca mnikowskiego folwarku pan Felicjan Szybalski bardzo chętnie przywoził tu swoich licznych gości, w tym „malarię”, jak żartobliwie nazywano we dworze zaprzyjaźnionych malarzy. Ale zdarzały się i reprezentacyjne powozy, a w nich towarzystwo dużo bardziej dystyngowane, dostojne i poważne. Matrony, ubrane przeważnie w czerń, nie siadały na trawie, ale ustawiano dla nich krzesła i fotele. Panowie z siwymi wypomadowanymi wąsami nie wspinali się na skałki, tylko obserwowali je z dołu, przytykając do oczu oprawną w drewno i złoto podwójną lunetę, urządzenie, którego nazwy ani przeznaczenia Józia wówczas nie znała. Ich obecność nie dziwiła miejscowych. Nie takich gości w końcu tu widywano! Ciągle jeszcze opowiadano sobie w chałupach o królu, który spotykał się w Dolince Mnikowskiej ze swoją kochanką, a przybywał na te schadzki zawsze karetą zaprzężoną w trzy pary koni. Cóż zatem mogły znaczyć współczesne landa, gigi i faetony, choć bez wątpienia piękne, błyszczące lakierowanym drewnem, drogimi obiciami i wspaniałą uprzężą, wobec królewskiej karocy?
Wszyscy ci przybysze zresztą – czy to ucząca się młodzież, artyści, arystokracja czy nawet sam król – byli dla wiejskich dzieci tak samo obcy i egzotyczni, jakby przyjechali z innego świata. Ubierali się inaczej, jedli i pili inne rzeczy, a zachowywali się co najmniej dziwnie, piszcząc i skacząc przy grze w serso lub w piłkę, siedząc godzinami bezczynnie na kocu, na odkrytym dla wszystkich widoku, albo stojąc przy sztalugach z pędzlem w dłoni i nieprzytomnym spojrzeniem utkwionym w horyzont.
– Nieraz biegliśmy z Antkiem na skałki, by podglądać gości z miasta – wspominała Józia.
Bo i było na co patrzeć: na niemowlęta w zwiewnych koronkach, dzieci w lakierowanych bucikach i białych pończoszkach, panie w pastelowych długich sukniach z wielkimi, wypiętymi kuprami, noszące na głowach kunsztowne fryzury i okazałe kapelusze, a w rękach – okrytych aż po łokcie rękawiczkami – jedwabne parasolki dla dodatkowej ochrony przed słońcem. Wielokrotnie owe damy, same lub za pośrednictwem towarzyszących im panów w jasnych ubraniach i śmiesznie wysokich kapeluszach, próbowały zagadywać do kryjących się za skałkami włościańskich dzieci, częstować je cukierkami lub herbatnikami. Mimo to Józia i jej rówieśnicy z powodu wyniesionej z domu nieufności oraz lęku nie podchodzili za blisko. Dopiero gdy po gościach umilkło w oddali ostatnie echo, uważnie przeszukiwali murawę, znajdując czasem jakiś cenny skarb: zgubioną wstążkę, haftowaną chusteczkę, kiść winogron czy butelkę z resztką słodkiego napoju.
Zdarzali się też samotnicy, którzy do doliny przyjeżdżali konno, spędzali tam jakiś czas, błądząc cicho jak duchy między skałami, a potem znikali tak samo szybko i nagle, jak się pojawili. Po nich nie zostawały żadne ślady… Choć nie, przepraszam, ślady były, tylko że dla miejscowych chłopów, zamkniętych we własnym świecie, właściwie niezauważalne. Dopiero znacznie później, przeglądając książki w antykwariacie pana Wawrzyńca, Józia odkryła, że o Dolinie Mnikowskiej wspominano w większości krakowskich bedekerów, polecając ją uwadze turystów.
Na Józi największe wrażenie ten dziki zakątek robił zawsze nocą. Dziewczynka często wymykała się do wąwozu ze swoim przyjacielem Antkiem, półsierotą, który mieszkał z matką nieopodal chałupy Lipów. Kładli się w gęstej trawie, bacząc na to, by nie trafić na oset albo jeszcze gorzej – na „krówską kupę”, choć to ostatnie akurat rzadko się zdarzało, bo krowie placki podeschnięte na słońcu zbierało się na opał, więc nie leżały bodaj gdzie. Na leżąco gapili się w niebo i odnajdywali na nim setki gwiazd. W młodości mojej cioci nie było Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy, Korony Północy czy Oriona. Na czarnogranatowym tle można było za to wskazać Kosy, Baby i Furmana z Wozem.
– Ludzie na wsi mówili, że co kosiarze skoszą, a baby zgrabią, to furman na swój wóz ładuje. W Gody zaś wiezie to niebieskie sianko dla nowo narodzonego Pana Jezuska… – wspominała Józia z nostalgicznym uśmiechem. – Były też widoczne gwiazdy Męki Pańskiej: młotki, gwoździe, sznury, drabina, włócznia, nawet korona cierniowa i Krzyż Przenajświętszy. A przy dobrej pogodzie na czystym, bezchmurnym niebie rozciągała się nie Droga Mleczna, ale szeroki gościniec, którym Matka Boska przechodziła z Częstochowy na Kalwarię.
Wraz z Antkiem znali te wszystkie historie, bo od wczesnego dzieciństwa opowiadał je im Szymon Lipa, dziadek Józi. Zawsze jednak czekali na to najciekawsze, co się działo niespodziewanie, co łatwo było przegapić – czekali, aż spadnie gwiazda. Za każdym razem, gdy czerń nieba przecinał jaskrawy błysk, zrywali się z ziemi z radosnym okrzykiem. Każda spadająca gwiazda, jak mówiła babka Józi, stara Lipina, to przecież była ludzka dusza, która po długich cierpieniach uwalnia się z czyśćca. Dzieci żegnały ją machaniem, szczęśliwe, że odchodzi do raju.
Potem, gdy Józia trochę urosła, coraz częściej bywała tam sama. Wyciągała ręce i wyobrażała sobie, że gwiazdy to drogocenne kamienie przyszyte do ciemnego atłasu, a ona je odrywa, zbiera delikatnie jak owoce z gałązki i chowa do zapaski. Myślała, jak to będzie cudownie, gdy przybiegnie do chałupy z takim skarbem, wysypie go przed matką i powie: „To dla ciebie, żebyś już nigdy nie musiała tak ciężko pracować! Będziesz teraz żyła jak księżniczka, już zawsze będziesz opływać w dostatki!”.
Skały wapienne, za dnia białe i malownicze, nocą piętrzą się wysoko, ciemne i złowrogie jak wielkoludy pochylające się nad marnym ludzkim okruszkiem, gotowe porwać go w swe potężne łapy, unieść wysoko i cisnąć nim o ziemię. Zawsze, gdy już narwała pełną zapaskę gwiazd i chciała ze swym skarbem wrócić do matki, kształty tych skał przywodziły jej na myśl Jakuba Sochę, wielkiego i groźnego, górującego nad nią i nad jej matką, z zębami obnażonymi pod ciemnym wąsem i złym błyskiem w oczach. Zrywała się wtedy z miękkiej trawy i uciekała co sił w nogach wzdłuż szemrzącego cicho potoku, rozpuszczając zapaskę i gubiąc te swoje wyimaginowane perły i klejnoty. Dysząc ciężko, niemal płacząc ze strachu, dopadała chałupy Lipów w Skałkach i tam zostawała na noc, byle tylko nie wracać „do łojców” na Nowsie.
* Pochodzenie wszystkich cytatów zob. Bibliografia, s. 363. Pisownia oryginalna.
IIListopad 1914
Skąd się wzięła ta miłość Józi do drogich kamieni? Dlaczego jako mała dziewczynka patrząca w nocne niebo nad Doliną Mnikowską wyobrażała sobie, że gwiazdy to rozsypane Bożą ręką perły i diamenty? Dowiedziałam się tego w którymś dniu oblężenia Krakowa, gdy siedzieliśmy zamknięci w domu, słuchając dochodzącego z oddali huku armat, turkotu wozów transportujących zaopatrzenie do fortów na północy i południowym wschodzie twierdzy, dudnienia żołnierskich butów i końskich podków na bruku pod oknami. Władzę w mieście przejęli wojskowi, cywile nie mieli czego szukać na ulicy, zwłaszcza że sklepy były zamknięte. Można się było łatwo narazić na przymusową ewakuację lub zgoła gorsze nieprzyjemności. Za zbieranie i czytanie ulotek zrzucanych z rosyjskich aeroplanów groziło rozstrzelanie, to samo za przekradanie się przez umocnienia i zasieki. Wszędzie tropiono szpiegów, więc po zmroku krakowianie bali się palić światło, by nie budzić podejrzeń, że się daje znaki nieprzyjacielowi. Komendantura mogła wedle uznania przeprowadzać rewizje i dokonywać rekwizycji. Wkrótce po moim przybyciu do drzwi zapukała starsza pani o surowej twarzy i siwych skroniach. Jak się okazało, „dosiedlono” jej do mieszkania w Podgórzu austriackiego oficera. Widać było, że prośba o udzielenie schronienia nie mogła jej przejść przez gardło, lecz Józia na widok stojącej z boku służącej objuczonej dwiema ciężkimi walizami od razu zrozumiała, o co chodzi. Ciotka Maria – jak się wszyscy do niej zwracali – została przygarnięta na łono rodziny bez zbędnych pytań i bez namysłu, tak jak wcześniej i ja.
Siedzieliśmy zatem w dziewięć dorosłych osób w kilku pokojach przy ulicy św. Tomasza, usiłując nie zwracać na siebie uwagi nikogo z zewnątrz, jak najlepiej wypełnić czas, którego było zdecydowanie za dużo, i nie wchodzić sobie przy tym w drogę. Zwłaszcza między Marią i Józią iskrzyło nieustannie i wydawało się, że obie panie nie są w stanie przejść obok siebie bez groźby porażenia. W następnych dniach Józia często chroniła się w swoim pokoju, by przeczekać chwile największego napięcia. A ponieważ sypiałyśmy tam również ja i Eliza, jej najmłodsza córka, zdarzało nam się czasem wspólnie czytać lub oglądać książki, których w tym mieszkaniu było tak wiele.
Od początku byłam tym zafascynowana. Chodziłam po pokojach i wodziłam wzrokiem po zakurzonych grzbietach, najpierw nieśmiało, potem – zachęcona przez domowników – coraz odważniej. Wyciągałam niektóre tomy, przeglądałam je i te, które mnie zainteresowały, odkładałam na stolik koło łóżka. Piętrzył się tam już spory stos, gdy pewnego dnia trafiłam na bardzo już stare, pożółkłe wydanie Pielgrzyma w Dobromilu Izabeli Czartoryskiej. Nie zwróciłabym pewnie na nie uwagi, gdyby nie autorka, księżna z potężnej Familii, założycielka kolekcji pamiątek narodowych, matka Adama Czartoryskiego, o którym przecież uczono mnie w szkole. Otworzyłam zatem dziełko słynnej arystokratki i zaraz na wstępie przeczytałam:
Niejeden może z moich Czytelników osądzi, że Pielgrzym czyli Nauki Wiejskie, jest to dzieło płytkie, niesmaczne, a może i niepotrzebne. Z takowych zarzutów chcę się wytłómaczyć.
Pisząc jedynie dla Wieśniaków, zdało mi się, że w tych początkowych naukach nie zachęciłabym ich do czytania, gdyby nadto rozciągle mnóstwo się wypadków podobnych do siebie opisywało. Wojny dawne, czyny obojętne królów, których pamięć po części zatarta, nie mogłyby ich umysłów zajmować. Pomyśliłam więc sobie, że dość dla nich nauki i zabawy kiedy wiedzieć będą o świetności naszego kraju za Bolesława Chrobrego, o ś. Stanisławie, którego czczą i często wzywają, o waleczności Krzywoustego, o wynalezieniu Żup solnych za czasów Bolesława Wstydliwego…
– Dobrze widzę? Czytasz Pielgrzyma…? – zainteresowała się Józia, zajęta cerowaniem skarpet, pończoch i bielizny, których miała pełen koszyk. A gdy potaknęłam, skrzywiła się lekko. – Uczyłam się z tej książki w szkole ludowej w Mnikowie. Zwłaszcza jeden fragment zapamiętam do końca życia, opis wesela synowicy Stefana Batorego z hetmanem Zamoyskim. Po nocach mi się potem śniła suknia panny młodej…
Chwilę zajęło, nim odnalazłam ów fragment:
Cały przód téj sukni perłami i drogiemi kamieniami był wyhaftowany. Na głowie miała koronę czyli wieniec weselny z samych klejnotów, a na szyi perły i kosztowne kamienie; w uszach zausznice takież, a na palcach mnóstwo pierścieni…
– Pogadanki w sam raz dla wieśniaków, co? – powiedziała Józia i po raz pierwszy usłyszałam w jej głosie gryzącą ironię. – Rozbudziły moją wyobraźnię, że hej! Gdyby nie Jej Wysokość księżna pani, pewnie bym się nie zastanawiała w wieku dwunastu lat, czy jest na świecie coś piękniejszego niż taka suknia… Pewnie bym nie marzyła, by choć raz w życiu dotknąć takich wspaniałości! I może by na mnie potem to wszystko nie przyszło…
Urwała. W ciszy przeczytałam jeszcze parę linijek o ogromnym przepychu uroczystości zaślubin, a potem wróciłam na początek. Księżna wyjaśniała tam, dlaczego w ogóle zdarzyło się jej popełnić to dziełko.
(…) innej przyczyny szukać nie będę, dla czego je napisałam nad tę, że wieśniaków, rolników, słowem chłopów naszych lubię i szanuję; że wszelkiemi siłami chciałabym ich do bytu lepszego doprowadzić, w błędach oświecić, a w chwilach od pracy wolnych zabawić i rozerwać. Już po kraju mnóstwo szkół wiejskich jest ustanowionych, uczą się dzieci czytać: jeżeli dla nich pisać nie będą, nie mogąc użyć tej nauki prędko się od niej odchęcą. Mój Pielgrzym może pociągnie więcej osób do utworzenia rozmaitych dzieł dla oświecenia lub dla zabawy tych, którzy całe życie dla nas pracują; którzy ciągle schyleni ku ziemi, potem czoła ją oblewają; którzy choć w ubóstwie i nędzy, przecież żywią nas, stają się źródłem dostatków naszych, a tem samem warci są nagrody i wdzięczności.
Ostatnie zdania zwróciły moją uwagę, bo zostały przez kogoś podkreślone linią prostą i ostrą, atramentem czerwonym jak krew, i opatrzone na marginesie wykrzyknikiem. Podniosłam wzrok i trafiłam na spojrzenie Józi. Wiedziała, na co patrzę i o co chcę zapytać.
– Ten wstęp doskonale oddaje sposób myślenia wielkiej pani, jej widzenie chłopów i wsi – powiedziała z krzywym uśmieszkiem, który dobitnie świadczył, co sądzi o tak protekcjonalnym, jaśniepańskim podejściu. – Użyteczni wieśniacy! Nagrodą i wyrazem wdzięczności ma być dla nich opis tych bogactw, tych dostatków, których przez wieki byli źródłem, lecz nigdy z nich nie korzystali…
Przez krótką chwilę miałam wrażenie, że zaraz splunie na podłogę sypialni, ale oczywiście tego nie zrobiła. Zbyt już wtedy była wyrobiona, za dużo przeszła, by ulegać takim impulsom. W jej oczach widziałam jednak złe błyski. I choć nie byłam niczemu winna, bo przecież nie wybrałam sobie rodziny ani miejsca, w którym przyszłam na świat, mimo woli zawstydzona spuściłam wzrok. Zamknęłam Pielgrzyma… i po cichu odłożyłam na półkę, nie czytając już dalej. Dopiero po jakimś czasie miałam zrozumieć, dlaczego ta niepozorna książeczka obudziła w Józi tak gwałtowne uczucia.
Sielanka
Przysiółek Skałki to najstarsza część Mnikowa. Leży na lewym brzegu potoku Sanka, u podnóża góry, na której stoi dwór. Chałupa Lipów znajdowała się już niemal u samego wejścia do doliny. Obszerna, dwuizbowa, kryta strzechą, z osobną stodołą, otoczona była chruścianym płotkiem, przy którym rosły śliwy, rajska jabłonka i stara grusza. Tuż obok mieszkał Antek Madej i jego matka Agata nazywana na wsi „Gorolką”. Zajmowali domek tak stary i niski, że dorośli musieli się pochylać, żeby wejść do środka. Ta chatka, jakby przyklejona do wapiennej skały, i mały spłachetek ogrodu dookoła, to było wszystko, co posiadali. W porównaniu z nimi dziadkowie Józi gospodarujący na trzech morgach ziemi byli całkiem zamożni. Szczególnie, że stary Lipa prócz uprawy roli trudnił się też olejarstwem. Skupował od chłopów z Mnikowa i z okolicznych wsi siemię lniane, oddawał je do tłoczni w Nowej Wsi Szlacheckiej, a olej i makuchy sprzedawał na jarmarkach w Liszkach, Krzeszowicach, Czernichowie, a nawet Alwerni i Chrzanowie. Dzięki temu Lipom nieźle się wiodło, choć po wydaniu Hanki za Jakuba Sochę mieli jeszcze na utrzymaniu jej starszego brata. Z Walka zaś nie dość, że żadnego pożytku nie było, to jeszcze stale przysparzał im troski.
Ludzie na wsi mówili o Walku, że go bogienki w kołysce podmieniły i stąd się wziął w rodzinie taki niewydarzony kaleka, „Patorocniok”. Moja ciocia jednak słyszała od swojej mamy, że Walek w dzieciństwie był całkiem normalny, tylko potem przeszedł jakąś ciężką chorobę, po której mu się w głowie pomieszało i nigdy już nie był taki sam. Nie mówił, coś tam tylko bełkotał do siebie i śmiał się często, choć nikt nie wiedział z czego. Potrafił zrobić proste rzeczy w domu i na polu: pasał krowy, grabił siano i wyrzucał gnój, ale już na przykład sieczki nie uciął, bo był na to zbyt niezgrabny. Wszyscy wiedzieli, że po śmierci rodziców sam sobie nie poradzi. Na gospodarstwie trzeba było nie tylko ziemię obrobić i zadbać o zwierzęta, ale także opłacić czynsz. A na pieniądzach biedny Walek nic a nic się nie rozumiał.
Lipa z Lipiną pamiętali jeszcze czasy, gdy chłopi nie płacili czynszów, tylko chodzili na klasztorne pola odrabiać pańszczyznę. Mników należał do ojców kamedułów ze Srebrnej Góry na Bielanach, ale oczywiście zakonnicy – pustelnicy o regule wyjątkowo surowej, w każdym razie w teorii – nie nadzorowali osobiście swoich włości. W mnikowskim dworze stojącym na niewielkiej górce mieszkał dzierżawca ze swoją rodziną. To on egzekwował wszystkie należności, ale od jego decyzji chłopi zawsze mogli się odwołać do ojców. Stosunki między wsią a Srebrną Górą układały się widać poprawnie, bo jeszcze wiele lat później mnikowianie dumni byli z tego, że – w przeciwieństwie do sąsiednich miejscowości, choćby Morawicy – „należeli” do dóbr kościelnych. Dopiero za czasów Rzeczpospolitej Krakowskiej, którą państwa zaborcze utworzyły po wojnach napoleońskich i potem za Austrii, do której Wolne Miasto zostało wcielone po nieudanym powstaniu w roku 1846, zamieniono chłopom dni odrobku na czynsze. Mnikowianie do nowego rozwiązania podeszli dość sceptycznie. Stara Lipina wspominała Józi, że wielu się bało pogorszenia losu i nie chciało nic zmieniać w dawnych układach.
– Gupie byli, bo jak jus nowe porządki nastały, to sie okazało, że tak jes lepiyj!
Rozmawiały zwykle przy pracy, czesaniu lnu czy skubaniu pierza. Sprowokowana pytaniem wnuczki: „Pedzcie, babko, jak to downij było?”, stara Lipina zaczynała opowiadać. Głos się jej zmieniał, stawał się donośniejszy i pełen utajonej pasji, ruchy robiły się szybsze i bardziej gwałtowne. Józia zwykle milczała i nawet gdy babka mówiła rzeczy nie do końca zrozumiałe, nie śmiała zadawać pytań. Mądrość starych była bowiem na wsi wysoko ceniona, a już zwłaszcza wtedy, gdy poparta była morgami ziemi, sztukami bydła oraz ilością chustek i korali zdeponowanych w drewnianej skrzyni. Starym i zamożnym gospodarzom się nie przerywało i nie podważało tego, co mówili.
Dziewczyna tylko raz zaczęła ze starą Lipiną dyskusję na temat pańszczyzny. Miała wtedy dwanaście lat i właśnie nauczyła się czytać. Wydawało się jej, że jakoś urosła w oczach matki, babki i dziadka, ba, nawet ojczyma. Wszyscy oni w razie potrzeby na dokumentach podpisywali się krzyżykiem, a rachowali tylko tyle, ile było konieczne, żeby handlować na targowiskach. Żadne z nich nie umiało czytać ani pisać, bo w Mnikowie do tej pory nie było szkoły.
– Mówiło się o jej utworzeniu już w czasie, gdy moja babka była małą dziewczynką, ale nie udało się tego zrobić, podobno z powodu nieudolności wójta – opowiadała Józia. – A to z miejscem były problemy, a to z budową, a to z uposażeniem dla nauczyciela. Dzieci z najbogatszych domów, i to głównie w zimie, gdy nie było pracy w polu, chodziły do szkoły w Morawicy, prawie pół mili pod górkę.
Czasy też były niespokojne, w kraju wrzało, zmieniały się granice i rządy. W końcu w 1876 roku także w Mnikowie otwarto jednoklasową szkołę. Stanęła na parceli wydzielonej przez dwór, na tyłach pańskiego ogrodu, zwrócona frontem do „krówskiej ulicy”, czyli traktu, którym pędzono bydło z folwarku na dworskie pastwiska. Był to maleńki budyneczek, już wprawdzie murowany, ale jeszcze kryty strzechą. Nauczycielem został Jan Kruczek z Chrzanowa, a jako uposażenie ojcowie kameduli przeznaczyli mu kawałek gruntu ornego nazywany „na Stajoncysku”.
Było to wielkie osiągnięcie gromady. Wydawało się, że teraz już nie ma żadnych przeszkód, by dzieci mogły się uczyć liter, rachunków, pacierza, historii ojczystej i oczywiście języka niemieckiego. A jednak niewiele się zmieniło. Gospodarze wcale tak znów licznie nie posłali potomstwa na lekcje – prócz Józi chodziło do szkoły jeszcze tylko kilkoro innych „dziecek”. Moja ciocia długo nie zdawała sobie sprawy, jaki to był cud, że się w tym gronie w ogóle znalazła. Przez lata jej głównym zajęciem było pasanie gęsi, a gdy urosła, powierzono jej też „gawiedź”, jak w Mnikowie nazywano krowy. Pasła je na gromadzkich gruntach, nie tylko własne, ale i te należące do sąsiadów, za co z kolei oni odwdzięczali się jej ojczymowi w zbożu lub odrobku. Pasierbica była potrzebna Jakubowi do roboty i początkowo nie chciał nawet słyszeć o tym, by ją puścić, Hanka zaś nie miała odwagi sprzeciwić się mężowi. Józia jak przez mgłę zapamiętała rozmowy starej Lipiny z „łojcami”, jej kilkakrotne wizyty na Nowsiu, podniesiony głos i wygrażanie kosturem. Nie wiedziała, jakich argumentów użyła babka, ale w końcu postawiła na swoim.
Józia musiała być wyjątkowo zdolna i pojętna, a i „profesor” widać ją polubił, bo z czasem, gdy inni jeszcze w pierwszych ławkach składalilitery lub sylabizowali proste zdania z elementarza, ona w najdalszym rzędzie przeczytała całą Pierwszą, a nawet Drugą książkę do czytania. Gdy nauczyciel nie wiedział już, co z nią począć, dał jej Pielgrzyma w Dobromilu czyli nauki wiejskie Izabeli Czartoryskiej. W tym wiekowym, podniszczonym dziełku prócz ciekawych opowiastek z historii Polski znalazły się też dobre rady, jakich tytułowy pielgrzym, zapytany o zdanie, udzielił chłopom w kwestii zamiany pańszczyzny na czynsze:
Moje dzieci! odpowiedział Pielgrzym, ja tego wam nie radzę. Zdaje się wam, że kmieć będąc wolny od pańskiéj roboty, już jest szczęśliwym, bo dla siebie tylko robi, a wypłaciwszy się co się obowiązał, reszta majątku już zupełnie jest jego własnością. Ale jeżeli mu bydło padnie, jeżeli pożar zniszczy zabudowania, albo grad wybije zboża, do kogóż się w swém nieszczęściu uda? Pan nie odbierając od niego pańszczyzny, już się rozumié być wolnym od wszelkiego poratowania i zapomogi. Do tego kmieć polski leniwy; darujcie mi, jeżeli to mówię; tak jest moje dzieci, leniwy; więc czas ten, któryby na pańszczyźnie z pożytkiem dla siebie i pana przepędził, w domu lub w karczmie siedząc, na bezczynności trawi, o nic się nie stara, a gdy czas wypłaty przychodzi, i sam nic nie ma, i panu swemu nie uiszcza się. Na utrzymanie czynszowego gospodarstwa, żeby wszystkiemu dostarczyć, siebie i dzieci wyżywić, trzeba wielkiego przemysłu i pracowitości; moje dzieci, do téj pory nie możecie się pochwalić ani jedném, ani drugiém.
Józia tak się przejęła tą treścią, że uprosiła pana Kruczka, żeby jej pożyczył książkę do domu. Zebrała się w końcu na odwagę i przeczytała swojej babce odpowiedni ustęp. Stara Lipina zastygła ze szczotką do czesania lnu w dłoni i zaniemówiła na długą chwilę.
– I tego cie w tyj skole łuco?! – zapytała wreszcie, a w jej głosie drgały groźne nuty.
Józia zgodnie z prawdą odpowiedziała, że nie, bo rzeczywiście na lekcjach przerabialiGroszówkę Walerego Wielogłowskiego i prócz katechizmu oraz modlitw uczyli się na pamięć jego Nauki dobrego sprawowania się. Spore jej fragmenty potrafiła już nawet wyrecytować:
Gdy opatrzysz bydło, to cię zwykle woła gospodyni do śniadania. Siądź więc obyczajnie, przeżegnaj się przed jadłem i pożywaj, co Bóg dał, ani tak żarłocznie jak wilk albo wieprz, ani też tak pomału jakbyś snopki w zapolu układał. Jedz z miarą, tyle ile ci się chce, ale nie tyle, ileby oczy rade, które zawsze więcej pragną niż brzuch zniesie. Człowiek się powinien pożywiać, ale nie obżerać, bo przecież człowiek nie służy na wypas jak inne bydlęta co stoją na opasie. Lepiej człowiekowi mieć dużo oleju w głowie, jak łoju na ciele…
Babka, z jakiegoś powodu mocno poruszona, przerwała jej wtedy w pół zdania.
– Jak jus bedzies mioło łolej w głowie, to samo pojmies, cy lo nos pańscyzno lepso było, cy cynse! Pojmies, cego cie w tyj skole łucyli!
Babka Józi przynajmniej z widzenia musiała znać autora Nauki dobrego sprawowania się. W czasach jej młodości Walery Wielogłowski, znany i sławiony w Krakowie głównie jako pomysłodawca i założyciel Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, był właścicielem dóbr w niedalekiej Rybnej, a że był to pan postępowy, otwarty na stan chłopski i świadomy obowiązków, jakie na niego nakładała religia i urodzenie, można go było spotkać w różnych miejscach i o przedziwnych porach. Swoje obserwacje i rozmowy z chłopami oraz dworską służbą zapisywał w formie przypowiastek i obrazków i wydawał własnym sumptem, a przyznać mu trzeba, że był twórcą bardzo płodnym. Co światlejsi włościanie odwiedzali też jego księgarnię na rogu ulic św. Anny i Wiślnej w Krakowie, skąd raz na rok odbierali kalendarze, a niektórzy nawet i książki.
– Moja babka nie należała do tego grona. Nie była nigdy ani we dworze w Rybnej, ani w księgarni Wielogłowskiego, choć dobrze kojarzyła tego pana z lat swojej młodości – opowiadała mi Józia. – Ta rozmowa o pańszczyźnie i cytaty z Groszówki bardzo ją wtedy rozzłościły i jeszcze coś długo mruczała pod nosem o tym „łoju na ciele” i „łoleju w głowie”, a pakuły tylko fruwały po izbie! Zrozumiałam z tego tyle, że babka za nic ma taką naukę, i bałam się nawet, czy mnie nie zabierze ze szkoły…
Do tego na szczęście nie doszło i Józia jedną klasę szkoły ludowej z sukcesem ukończyła. Pierwszego dnia nauki towarzyszył jej jeszcze, choć niechętnie, najstarszy brat przyrodni Maciek. Po dwóch godzinach spędzonych w twardej drewnianej ławie zaczął jednak tak rozrabiać, że mu „profesor” przyciął linijką po obu rękach i postawił do kąta. Następnego dnia Józia na polecenie matki zaciągnęła wprawdzie ośmiolatka do szkoły, ale już po kwadransie Maciek uciekł z lekcji. Na trzeci dzień z rana zniknął z chałupy, jeszcze zanim się wszyscy zbudzili. Szukali go, ale wyparował, jakby się zapadł pod ziemię. Więcej więc już na lekcje nie poszedł i nic dziwnego, bo wielki był z niego „świscypoł”, jak na wsi gadali. Chadzał własnymi drogami, nikogo nie słuchał i nawet z kościoła zdarzało mu się uciekać. Hanka Sosyna żałowała i pomstowała, ale Jakub szybko ją uciszył, zadowolony, że przynajmniej będzie miał kto krowy pasać.
Drugi brat Józi, któremu na chrzcie dano Paweł, był zupełnie inny, spokojny i posłuszny. Garnął się też do nauki, więc matka próbowała go posłać na lekcje zamiast Maćka, ale pan Kruczek uznał, że chłopiec jest jeszcze za mały.
– A to przecież szkoła, nie ochronka! – oświadczył dobitnie, postukując swoją linijką o drewniany blat.
Sześciolatek wrócił zatem do gęsi na pastwisko i w zastępstwie przyrodniej siostry do opieki nad najmłodszym dzieckiem Sosyny, półtorarocznym Wojtusiem.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy w Mnikowie kończono budowę szkoły ludowej, pojawili się we wsi dwaj panowie z miasta. Z początku nikt się temu nie dziwił, bo – jak już wspominałam – latem stale bywali tu goście. Tych dwóch eleganckich panów zachowywało się jednak zupełnie inaczej niż inni przybysze. Dolina urzekła ich, owszem, zwłaszcza Grota i przepiękny obraz Matki Boskiej wymalowany żywymi barwami na białej skale, ale obchodzili też i dalszą okolicę. Konferowali z księdzem plebanem z Morawicy oraz z panem Felicjanem Szybalskim, zwiedzali okoliczne warsztaty wyrabiające skałki do pistoletów, a zwłaszcza oglądali wysypiska odpadków po tej produkcji, wypytywali też gospodarzy i pastuchów o niezwykłe przedmioty, jakie zdarzało im się wykopać albo znaleźć w ziemi. Mówiło się, że szukają jakichś prastarych cmentarzysk i pamiątek z czasów, gdy jeszcze nie było ani Polski, ani Austrii, a ludzie na wzgórzach i w zagajnikach czcili bałwany. Taką pozostałością było Grodzisko, niewielkie wzniesienie na północny zachód od Mnikowa, niedaleko przysiółka Baczyn, gdzie – jak wieść niosła – mieściła się kiedyś prasłowiańska osada. Starzy na wsi gadali też, zawsze szeptem i zawsze czyniąc przy tym znak krzyża, że na Gaiku, w lesie leżącym przy drodze do Czułowa, odprawiano w dawnych czasach pogańskie modły i składano ofiary dawnym bogom.
Pewnie wszystkie te historie, i dużo więcej, opowiedział panom z miasta mnikowski dzierżawca, ich jednak najbardziej zainteresował wielki odłamek kości, na który pan Szybalski trafił przy kopaniu studni w wąwozie Półrzeczki. Był to wąwóz może trochę mniej malowniczy niż sama Dolina Mnikowska, ale na pewno też pełen uroku. Wchodziło się doń od strony przysiółka Skały, w najdalej na północ wysuniętej części wsi. Tam się tedy udali panowie z miasta i z pomocą chłopów oraz Felicjana Szybalskiego zaczęli penetrować okolicę. W krótkim czasie w wapiennych wypiętrzeniach zwanych Łopiankami odkryli podłużną szczelinę, która – jak uznali – była wejściem do jaskini. Wynajęli trzech mężczyzn: gospodarzy Macieja Wójtowicza i Błażeja Bastera oraz parobka Jakuba Kapika, i wraz z nimi postanowili zapuścić się w ciemną czeluść.
– Ani chybi, skarbów szukajo! – powiedział do Józi Antek, bardzo przejęty, gdy tylko od Pietrka, syna młynarza „Skrzypka”, dowiedział się o sprawie. – Aleśmy gupi, żeśmy przedzi na to nie wpadli!
Uciekł matce od plewienia i pobiegł z Pietrkiem i innymi chłopakami podglądać, co się tam dzieje.
Dzieci, jak to dzieci, bawiły się razem, ale każde z nich wiedziało, gdzie jest czyje miejsce. Pietrek „łod Skrzypka” był synem mnikowskich bogaczy. Jego dziadek, założyciel młyna, bardzo ładnie grał na skrzypcach i chętnie, nawet bez zapłaty, przygrywał na weselach i innych wiejskich uroczystościach. Przezwisko przeszło na jego dzieci oraz wnuki i z biegiem czasu przylgnęło do rodziny ściślej niż nazwisko, które się na wsi często powtarzało. Z biegiem czasu, po przejęciu młyna, miał i sam Pietrek zostać „Skrzypkiem”, choć o grze na tym instrumencie nie miał bladego pojęcia, a i słuch nie za dobry. Już jako dziecko należał jednak, na mocy rodzinnego majątku, do chłopskiej elity. Był przy tym rosły, dobrze odżywiony i bardzo pewny siebie. Jak się na kogoś uwziął, marny był jego los. Ale przed Józią czuł młynarczyk zawsze jakiś respekt. Ciocia przypuszczała, że wzięło się to z czasów, gdy wszyscy byli jeszcze kilkuletnimi brzdącami. Zdarzyło się wtedy, że Pietrek „łod Skrzypka” gonił Antka przez pola, a Józia, która na miedzy rwała pokrzywy dla świń, pośpieszyła przyjacielowi z pomocą. Odważnie rzuciła się na dręczyciela, obaliła go na ziemię i wysmagała wiązką młodych, wyjątkowo palących roślin po gołych łydkach, a może nawet i gdzie wyżej. W jakiś sposób musiała sobie w każdym razie wyrobić u niego autorytet, bo od tego czasu Pietrek przestał ją nazywać „bąkiem”, a i Antkowi odpuścił. Trudno byłoby nazwać przyjaźnią to, co się między tą trójką wywiązało, ale na pewno była to jakaś forma zażyłości i szorstkiego koleżeństwa. Za przykładem młynarczyka także inne dzieci zaczęły się z Józią i Antkiem chętniej bawić, dzięki czemu ich położenie w gromadzie znacznie się poprawiło.
Tego dnia, gdy panowie z miasta i trzej wynajęci robotnicy wyruszyli na poszukiwanie skarbów w łopiankowskiej jaskini, na podmokłej łące w wąwozie Półrzeczki zgromadziło się spore grono obserwatorów. Płynął tamtędy mały strumyczek, który wpadał do Sanki. Dawniej była tam grobla i starzy ludzie opowiadali, że za ich młodości znajdował się niewielki staw. Ale grobla się rozpadła, staw wysechł wiele lat przed przybyciem panów z miasta i teraz obok skał zwanych Łopiankami pozostała tylko łąka, na której w czasie roztopów i jesiennej słoty stała woda. Tego dnia było jednak sucho, można było usiąść i w spokoju czekać na rezultat wyprawy. Krótko przed południem mężczyźni – wyposażeni w latarnie, liny, kosze oraz kilofy – wczołgali się w otwór skalny, położony jakieś trzy metry nad ziemią. Wyszli po kilku godzinach, przed zmierzchem, ubłoceni i zmęczeni, ale bardzo zadowoleni.
Józia, której na łączce nie było, dowiedziała się o tym jeszcze tego samego dnia.
– Wyleźli uciorane jak bobośka! Godoli, ze w środku jes kilka komór, ze nim sie dojdzie do najwięksej, co ma wincy jak seść metrów długości, trza sie czołgać na brzuchu, jak w lisiej norze… – doniósł jej Antek, czerwony i spocony, bo biegł na Nowsie ile sił w nogach. – W tyj łostatniyj bedo ryli za skarbami!
Ale skarby, na które wszyscy we wsi tak bardzo czekali, okazały się dziwnie liche. Józia nie widziała ich na własne oczy, bo nie mogła gadziny samej zostawić, żeby nie poszła w szkodę albo co gorsza nie „chyciła paskudnika”, jak na wsi nazywano wzdęcie brzucha i kolkę. Od Antka jednak usłyszała, że z mułu pokrywającego dno jaskini kopacze wyciągnęli zaledwie kilka skorup i jakieś kości. Jej przyjaciel też był bardzo rozczarowany, a nawet trochę przestraszony, bo podsłuchał, że były tam odłamki ludzkich czerepów. Tylko panowie z każdego znaleziska cieszyli się tak, jakby to było „Bóg wi co”. Zresztą poszukiwania skarbów nie trwały długo, wszystkiego może z tydzień. Potem przybysze wyjechali ze swoimi łupami i we wsi na jakiś czas znowu zapanował spokój.
Tej jesieni, gdy Józia zaczęła chodzić do szkoły, deszcz padał często, a gdy nawet gęste chmury nie zakrywały nieba, po polach i łąkach od wczesnego ranka snuły się mgły. Gruba wełniana chusta, którą dziewczyna osłaniała się od zimna, nasiąkała wilgocią, chodaki ślizgały się po rozmiękłej ziemi, stopy owinięte szmatami marzły. Mimo wszystko murowana izba, w której odbywały się lekcje – z drewnianą podłogą zamiast klepiska, katedrą dla profesora, tablicą, kredą i książkami – miała tajemniczą moc przyciągania. Wprawdzie zamiast srogiego Jakuba Sochy królował w niej groźny pan Kruczek ze swoją linijką, ale była tak inna od obwieszonej świętymi obrazami i ziołami izby w rodzinnej chałupie, że warto było znieść wszelkie niewygody. Józia wstawała więc co dnia jeszcze po ciemku i biegła mimo słoty na „krzyżowisko”, jak w Mnikowie nazywano rozstaje dróg. I tam właśnie, niedaleko szkoły, pewnego listopadowego dnia spotkała sąsiada ze Skałek jadącego konno do Hanki na Nowsie z wiadomością, że w nocy zmarł jej ojciec, a dziadek Józi, Szymon Lipa.
Choroba starego nie trwała długo. Przeziębił się na wykopkach w paskudną pogodę i pokasływał już od wielu dni. Skarżył się żonie, że nie może odetchnąć i tak się czuje, jakby mu w nocy zmora na piersiach siedziała. Stara Lipina dawała mu do picia jakieś zioła, smarowała tors gęsim sadłem i okrywała skórką z kota, ale niewiele to pomagało. Szymon zaś nie chciał wezwać znachorki i z uporem krzątał się wokół gospodarstwa i swoich spraw. Dwa dni przed śmiercią, mimo próśb żony, żeby został w domu i wypocił się pod pierzyną, zapakował na wóz bańki z olejem i worki z lnianymi makuchami i wyjechał na jarmark do Liszek. Lipina przez cały dzień przeczuwała, że może się zdarzyć coś złego, nie mogła się skupić na żadnej robocie, wszystko leciało jej z rąk, a gdy do wieczora mąż nie wrócił, pobiegła do córki na Nowsie.
– Sukojcie go, ratujcie! – prosiła roztrzęsiona.
Nie wygrażała kosturem, ale wspierała się na nim, jakby jej nagle brakło sił. Była w tej rozpaczy tak krucha, tak inna niż zazwyczaj, że nawet Jakubowi zrobiło się jej żal.
– Nie frasujcie się, pani matko! Pewnikiem panułojciec w karcmie hulajo!
Poszedł tam zaraz poszukać teścia, a jak poszedł, tak zniknął. Następnego dnia się okazało, że choć nie znalazł Lipy w szynku, sam w nim został i pił „na borg”** aż do rana.
Stara Lipina zaś, spłakana, wróciła do siebie. W środku nocy do domu doczłapał Kasztanek ciągnący wóz z nieprzytomnym Szymonem. Po towarze, który stary zabrał rankiem na jarmark, i po pieniądzach z jego sprzedaży nie było śladu, zniknął nawet tani medalik z Matką Boską Szkaplerzną, który Szymon od czasu pierwszej komunii świętej stale nosił na piersi. Ludzie z Liszek mówili potem, że Lipa na targ dojechał, ale kiepsko wyglądał i ruszył w drogę powrotną, na długo zanim się handel skończył.
Przez następne godziny leżał stary w chałupie bez zmysłów, trawiony gorączką. Ani okadzanie, ani odczynianie uroku, ani nawet pokropienie święconą wodą nic mu nie pomogły. Zmarł, nie odzyskawszy przytomności, a z majaczenia i urywanych zdań, jakie z siebie wyrzucał, nie można było nic zrozumieć. Wydawało się, że przygoda, jaka mu się przydarzyła na drodze z Liszek do Mnikowa, na zawsze już pozostanie tajemnicą.
Ludzie gadali, że go pewnie zwiódł „diobeł”, co mieszkał w wypróchniałej wierzbie na rozstaju dróg niedaleko „smyntorza cholernego”, na którym grzebano ofiary zarazy. Częściej się to wprawdzie zdarzało po nocy niż w środku dnia, a już zwłaszcza wtedy, gdy ofiara wcześniej popiła w karczmie, ale „z czortem przecie śpasów ni mo”, może on i dobrego chrześcijanina w samo południe do zguby doprowadzić.
Józia bardzo to wszystko przeżyła, choć przecież śmierć w wiejskiej gromadzie była stale obecna. Główną drogą koło karczmy regularnie ciągnęły kondukty na Dziady i Morawicę, gdzie były kościół i cmentarz parafialny. Szczególnie często umierały dzieci – te całkiem malutkie, a nieraz i większe. Towarzysze zabaw przychodzili wtedy do domów dotkniętych nieszczęściem, by pożegnać swoich rówieśników. Trumienki były kolorowe, malowane w koguty i kwiatki. Kto miał, wkładał do środka święty obrazek – ostatni prezent. Józia wiele razy uczestniczyła w takiej ceremonii, zawsze zaciekawiona i bardzo zdziwiona widokiem znajomego dziecka, nagle tak cichego i nieruchomego, jakby pogrążonego w głębokim śnie. Nie zadawała sobie pytań, wierzyła w to, co mówili starsi, że mała duszyczka, czysta i biała jak śnieg, na skrzydłach aniołów unosi się do nieba. Nie miała poczucia straty i szybko zapominała o smutku. Z grupą rówieśników biegła na łąkę lub w mnikowskie skały, gdzie życie znowu nabierało barw. Teraz jednak zły los dotknął bardzo bliskie jej osoby. Śmierć zabrała kogoś, kto był jak stragarz podtrzymujący strop – silny, pewny, stabilny. Jeszcze nigdy Józia nie widziała tak zdruzgotanej babki i tak zapłakanej matki. Od razu zrozumiała, że w rodzinie nic już nie będzie jak dawniej. Po raz pierwszy dostrzegła też, że ze zwłokami dzieje się coś dziwnego. Nie było to przyjemne odkrycie.
Matka pozwoliła jej pójść do chałupy w Skałkach dopiero wtedy, gdy wszystko było już przygotowane do pogrzebu. W powietrzu unosił się mocny zapach świeżego drewna, prosta sosnowa trumna stała na dwóch stołkach, umyte i przebrane ciało leżało na podściółce ze słomy, a wokół zgromadzili się krewni i sąsiedzi, zawodząc rzewnie litanię do Wszystkich Świętych i odmawiając modlitwy za duszę zmarłego. Józia zapamiętała wygaszony piec, zasłonięty zegar, izbę oświetloną płomykami świec i postać dziadka w płóciennej koszuli przepasanej czarną taśmą. Hanka kazała go jej pożegnać, więc się zbliżyła, dziwnie wylękniona, i musnęła ustami rękę sztywną i zimną, jakby wyrzeźbioną w kamieniu. Wtedy zdała sobie sprawę, że to już nie jest jej ukochany dziadunio, zawsze taki ciepły i serdeczny, to nie jego ręka, szorstka i pełna odcisków, silna i pomocna – ale jakaś martwa rzecz, obca i przerażająca, owiana złowrogim podmuchem śmierci, poddana procesom, których nikt z żyjących nie mógł i nie chciał zgłębiać.
Szybko też zamknięto wieko i zabito je gwoździami, a na wierzchu narysowano węglem wielki czarny krzyż. Stara Lipina objęła trumnę, gdy ją wynoszono z chałupy. Trzy razy przy tym dotknięto progu na znak pożegnania zmarłego z domostwem, a potem ustawiono na wozie zaprzężonym w ukochanego dziadkowego Kasztanka. Furman trzy razy ruszał i wstrzymywał konia, aby pokazać, że nawet „gadzinie” żal jest wywozić swego gospodarza na wieczny spoczynek. Lipina razem z Walkiem siedzieli przy trumnie przez całą drogę na cmentarz. Przy kapliczce pod lipą kondukt zatrzymał się na „łodprasanie” i wójt przemówił do zgromadzonych prostymi, chwytającymi za serce słowami. Mówił, że trudno by było znaleźć drugiego gospodarza tak dobrego i uczciwego jak Szymon Lipa, tak oddanego rodzinie i sprawom gminy, ofiarnego i życzliwego sąsiadom, pobożnego i skromnego. Jeśli jednak zmarły kogoś uraził czy skrzywdził, a nie zdążył za to przeprosić, gdyż swój żywot zakończył nagle i niespodzianie, przeto teraz w jego imieniu on, starszy we wsi, prosi o darowanie błędów i z serca odpuszczenie. Józia płakała ze wszystkimi, nie wiedząc wtedy jeszcze, że każdemu z umarłych wójt prawi tak samo piękne frazesy. Ale i potem, gdy lepiej poznała odwieczne prawa życia i śmierci, zawsze była pewna, że jej dziadek zasłużył na te słowa jak mało kto.
Odejście Szymona wstrząsnęło spokojnym życiem starej Lipiny i Walka. Dotąd nieźle się im wiodło dzięki temu, co Szymon zarobił na oleju i makuchach. Teraz zabrakło nie tylko pieniędzy, ale też pary najsilniejszych rąk do pracy w gospodarstwie. Gdyby babka Józi była młodsza, może by jeszcze pomyślała o ponownym zamążpójściu, jak to było na wsi w zwyczaju. W pojedynkę żyło się ciężko, a już zwłaszcza samotnej kobiecie. Każdego dnia Lipina widziała przecież, jak Agata „Gorolka” walczy, by wykarmić Antka i siebie. Pracowała ciężko u sąsiadów we wsi i na dworskich polach, bo to, co zebrała z własnego spłachetka gruntu, nie wystarczało nawet na przeżycie, nie mówiąc już o kupnie ubrania czy butów.
– No, ale też moja babka nie była w takiej sytuacji jak Agata. Miała trzy morgi ziemi, sad, trzy krowy, świnie i konika! Miała też dużo odwagi i była w takim wieku, że nie chciała zaczynać życia na nowo z kimś innym u boku – opowiadała Józia. – Może też się bała, że nowy mąż nie zaakceptuje chorego Walka, „Patorocnioka”, jak go nazywali ludzie ze wsi. Że po jej śmierci zagarnie dla siebie gospodarstwo w Skałkach, a jego zostawi z niczym… Wiedziała, że Walek nie będzie chodzić po sądach i walczyć o swoje, że do końca życia zostanie dużym dzieckiem, o które ktoś musi się troszczyć i o nie dbać…
Stara Lipina mogła wprawdzie przepisać gospodarstwo na córkę i zięcia, gwarantując sobie i Walkowi dożywocie w Skałkach, ale dobrze wiedziała, że będzie jej ciężko dogadać się z Jakubem Sochą. Hanka zaś, choć kochała brata na swój sposób, była mężowi we wszystkim tak poddana, że jej głos w chałupie zupełnie się nie liczył. Wdowa zdecydowała zatem, że póki jeszcze sił jej starcza, sprawy zostaną tak, jak są.
Następnego roku, krótko po Wielkanocy, przez wieś przeszła wielka burza z gradem i piorunami. Mimo że w oknie stała gromnica, a przed drzwi wystawiono łopatę do chleba, co miało chronić przed błyskawicami, piorun trafił starą gruszę, która od wielu lat górowała nad domem Lipów. Drzewo zaczęło płonąć i tylko mocny wiatr oraz zacinający rzęsisty deszcz uchroniły strzechę chałupy i stodoły od zajęcia się. Pech chciał jednak, że iskry poleciały dalej, pod białą skałkę, do której tuliła się chatka „Gorolki”. Sąsiedzi, zajęci ratowaniem Chowańcowego młyna, który stał opodal, i laniem wody na dachy własnych domów, nie usłyszeli w porę wołania o pomoc. A może nie chcieli go usłyszeć? Wiadomo było bowiem, że ogień spowodowany uderzeniem pioruna jest święty, z woli Bożej wywołany, i gasić się go nie godzi. Grusza spłonęła więc jak pochodnia, a wraz z nią i obejście Antkowej mamy. Chałupa i zabudowania Lipów jakimś cudem ocalały.
Czerwony kur, jak nazywano w tamtych czasach pożar, był jednym z najgorszych koszmarów, jakie się mogły na wsi przydarzyć. Płomienie błyskawicznie przenosiły się ze strzechy na strzechę, trawiły drewniane zabudowania i niszczyły doszczętnie złożone w nich zbiory, pozbawiając życia ludzi i zwierzęta. I choć mieszkańcy zazwyczaj wykazywali się wielką solidarnością i przy gaszeniu, i przy odbudowie spalonych gospodarstw, to z braku ochotniczych straży pożarnych oraz powszechnych ubezpieczeń ich wysiłki często były niewystarczające.
W tym pożarze straty były stosunkowo małe, bo domek „Gorolki” bardziej przypominał kurnik niż ludzką siedzibę. Z ubrań Agata i Antek mieli tyle, co na grzbiecie, z pościeli – aby się tylko okryć w zimie. Nowe się jeszcze na polach nie urodziło, a stare zapasy skończyły się na przednówku. Gdy zatem po kilku strasznych godzinach wszelkie zarzewie ognia w przysiółku ugaszono, a stara Lipina, ledwie żywa z przerażenia, przyjęła pogorzelców do siebie, sąsiedzi rozeszli się do domów, dziękując Bogu, Matce Boskiej Gromnicznej i świętemu Florianowi, że z ich łaskawą pomocą tak szybko udało się opanować żywioł.
Józia jednak wiedziała, że Antkowi zawalił się świat, i bardzo mu współczuła. Przyjaźnili