Imię wroga - Mirosława Kareta - ebook + książka

Imię wroga ebook

Mirosława Kareta

4,5

Opis

Ostatnia część sagi rodu Petrycych

Cienie przeszłości, walka o prawdę i miłość, która przetrwa wszystko
Niezagojone rany, największa zagadka i tajemnicze morderstwo

Maksymilian Petrycy w końcu odkrywa, co naprawdę jest w życiu ważne. Ten pozorny spokój nie trwa jednak długo. Nieoczekiwanie w krakowskim domu doktora i jego żony Marii zjawiają się niezapowiedziani goście.

Jednym z nich jest tajemniczy Hersz Morgenstern, który przyjechał z Izraela, by opowiedzieć mieszkańcom Krakowa o swoim ocaleniu z Holokaustu. Choć jego podejście do przeszłości wzbudza w słuchaczach sprzeciw, nic nie wskazuje na to, że sprawy potoczą się w tak dramatyczny sposób. Z biegiem czasu okazuje się, że stary Żyd ma więcej sekretów, niż ktokolwiek przypuszczał. Co łączy jego historię z tajemnicą, którą od dawna próbuje wyjaśnić Petrycy? Maksymilian i jego najbliżsi stają przed kolejną próbą.

Imię wroga to ostatnia część cieszącej się niezwykłą popularnością sagi. W wyjątkowy sposób przeplatają się w niej skomplikowane rodzinne losy, miłość i wielka, często budząca kontrowersje historia. Jak zakończy się ta trzymająca w napięciu opowieść?

50 000 sprzedanych egzemplarzy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (50 ocen)
31
13
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anngdow8

Nie oderwiesz się od lektury

Super seria książek gorąco polecam
10
Justbart10

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Zaulek

Nie oderwiesz się od lektury

Tajemnica goni tajemnice.I takie lubię. Polecam
00
Betibeti10

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2019© Mirosława Kareta-Gala, 2019Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Anna ŚledzikowskaKorekta: Katarzyna Onderka, Anna WarzechaProjekt okładki: Dominik WicherZdjęcia na okładce: Narodowe Archiwum Cyfrowe (Zamek Królewski na Wawelu – widok od strony placu Bernardyńskiego); © CollaborationJS/ Arcangel ImagesSkład: Lucyna SterczewskaPostaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne.Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osóblub zdarzeń jest przypadkowe lub niezamierzone.ISBN 978-83-277-2247-8WYDAWNICTWO WAMul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 e-mail: [email protected]ł HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected]ęGARNIA WYSYŁKOWAtel. 12 62 93 260www.wydawnictwowam.plDruk i oprawa: SKLENIARZ • KrakówPublikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

ROZDZIAŁ I

Kraków, środa, 28 października 1942

To nie była zwykła noc. Jeszcze z wieczora rozeszła się pogłoska o kolejnym wysiedleniu. Przed dziewiątą stała się faktem – Niemcy otoczyli dzielnicę. Po doświadczeniach z początku czerwca Żydzi nie mieli już złudzeń, co to oznacza.

Nikt prócz najmłodszych dzieci nie spał tej nocy. Po ścieżkach wydeptanych w ciasnych zaułkach oraz podwórkach, przez labirynt starej zabudowy, tajne korytarze wykute w piwnicach i na strychach, niosły się odgłosy szybkich kroków i gorączkowe szepty. Powtarzano plotkę, że hitlerowski dygnitarz zmusił cadyka do pobłogosławienia akcji. Że do każdego, kto się pojawi na odkrytej ulicy, strzelają snajperzy. Że odemani1 już przystąpili do działania, wyciągając z ­wyznaczonych mieszkań konkretne osoby.

Sierocińca i bursy nikt na razie nie niepokoił. Po północy, gdy mrok zgęstniał, a powieki strażników po drugiej stronie muru stały się ciężkie ze znużenia, wychowawcy zakończyli naradę i weszli do sypialni najstarszych podopiecznych. Wypuszczali ich ukradkiem, po kilku. Chłopcy niepostrzeżenie znikali w ciemności.

***

Julek, Baruch i Szlomo wymknęli się frontowymi drzwiami. To była najbardziej niebezpieczna droga ucieczki. Tuż obok, w dawnej siedzibie Domu Sierot, rozlokowała się teraz żydowska milicja. Na szczęście mrok był nieprzenikniony, a oni znali tu każdą dziurę i każde pęknięcie w chodniku. Minęli dom OD i przekradli się w stronę zieleńca z figurą Matki Boskiej. Biegły tędy zasieki, za którymi czuwały niemieckie straże. Ale przyjaciele nie potrzebowali słów, by się porozumieć. Pojedynczo, jak cienie, przemykali na tyły narożnej kamienicy przy Limanowskiego.

Od kiedy w czerwcu znacznie okrojono dzielnicę, funkcję głównej bramy budynku pełniło wejście od podwórka. Na drugim piętrze, w pokoju z zamurowanymi oknami2, mieszkał towarzysz, z którym Baruch chodził do szopu3. Nie miał złudzeń, co czeka Żydów już w najbliższym czasie. Młodzi i silni, pracujący, będą mieli szansę na przeżycie. Dla słabych i bezużytecznych nie widział nadziei.

– Następni będziecie wy – powiedział Baruchowi szczerze i bezlitośnie.

Pewnie by go posądzali o bezduszność, gdyby nie to, że sam miał żonę i rocznego synka. Zdecydowali się go posłuchać i razem przygotowali kryjówkę. Strych, zagracony ponad miarę meblami, których nie pomieściły ciasne, przeludnione mieszkania, doskonale się do tego celu nadawał.

Stare schody prowadziły ich teraz wysoko, pod same krokwie. Drzwi ustąpiły bez skrzypienia. Wsunęli się za osłonę z nieheblowanych desek i zamarli, ściśnięci jak sardynki w puszce. Specjalnie wywiercone otwory umożliwiały oddychanie i obserwację tego, co się działo na dole. Widzieli pojawiające się bezszelestnie kolejne postacie. Ginęły w ­zakamarkach, rozpływały się w mroku.

***

Henek i Aron wybrali drogę przez podwórko. Ruszyli biegiem, choć było ciemno, że oko wykol. Dlatego dostrzegli go dopiero, gdy prawie na niego wpadli. Stał ukryty za drewnianą komórką, która w dawnych czasach mogła być kurnikiem. U pasa miał pałkę, w ręku pejcz, na ramieniu opaskę z gwiazdą Dawida. Przypadek czy specjalnie tu czekał? Zmartwiali ze strachu wpatrywali się w jego nieruchomą twarz, w której błyszczały tylko oczy. Wyda ich? Zaaresztuje? To oznaczało wyrok – podczas wysiedlenia wywożono też wszystkich więźniów.

„Nie wierzę, że to się tak skończy! – pomyślał Henek, zaciskając powieki. – To nie może być prawda!”

Nagle poczuł łupnięcie pięścią pod żebra. Otworzył oczy – podwórko było puste. Za jego plecami z cichym stuknięciem domknęły się drzwi. Odeman zostawił ich i odszedł bez ­jednego słowa.

– Trzeba ostrzec pozostałych! – szepnął ochryple chłopiec. Gardło miał ściśnięte ze strachu.

– Zwariowałeś?! – syknął Aron. – Życie ci niemiłe?

Rzucili się przed siebie, nie dbając o to, czy ich kto usłyszy. Wiedzieli, że za zaciemnionymi oknami setki uszu nasłuchują odgłosów nocy, setki serc kołaczą z przerażenia, że zaraz na schodach rozlegnie się stukot podkutych butów. W kompletnej ciemności, kierując się pamięcią, pokonywali ścieżkę wydeptaną setkami stóp. Przebiegli kilka podworców i korytarzy, wreszcie na którejś klatce schodowej odważyli się zatrzymać. Przycupnęli koło drzwi do piwnicy, dysząc ciężko.

– Oni sobie poradzą. A nam drugi raz się już nie uda – wyszeptał Aron, gdy złapał oddech.

Henek chciał coś odpowiedzieć, ale szczękał zębami ze zdenerwowania i nie mógł wydobyć z siebie słowa. W ­milczeniu oczekiwali świtu.

***

– Kommt mit!4

Nie wiedział, czy go rozumieją, ale było mu wszystko jedno. Nic go z nimi nie łączyło, wychowawcy ustawili ich po prostu razem i w stosownej chwili wypuścili na zewnątrz. Gdy się znaleźli przed domem, każdy był już zdany tylko na siebie. Tamci dwaj, choć zdecydowali się na ucieczkę, chyba zupełnie nie wiedzieli, co dalej począć. Nagle poczuł się odpowiedzialny, nie mógł ich tak zostawić. Jeszcze raz przywołał ich gestem.

– Na kommt!Ich weiss, wo sollen wir hin!5

Mojsze, najmłodszy z całej trójki, już w sieni dygotał i pociągał nosem. Pobiegł za Willym, nie zadając pytań, tupot jego butów niósł się w noc jak dźwięk gongu. Gdzieś z lewej strony, za zasiekami z kolczastego drutu wszczął się ruch, potem coś kilka razy zabrzęczało cicho nad ich głowami. Dopiero wtedy dogonił ich Leon. Wszyscy trzej, niemal bez tchu, skręcili w Targową. Chcieli się przekraść na plac Zgody, ale już z daleka dostrzegli migotanie żarzących się papierosów. Miejsce, z którego zawsze wywożono przeznaczonych na deportację, zostało obstawione.

Chłopcy zatrzymali się w przerażeniu. Dobiegły ich ledwo słyszalne słowa wypowiadane po niemiecku. Na szczęście Willy znał inną drogę, przez podwórka.

Brama nowoczesnej kamienicy na Wita Stwosza, gdzie mieszkał jego przyjaciel, była otwarta, ale w mieszkaniu pod samym dachem nikt nie odpowiadał. Z początku stukali delikatnie, potem coraz natarczywiej. Wreszcie Wilhelm ­załomotał pięścią.

– Nikogo nie ma w domu – odezwał się Leon w języku, którego Willy uczył się już od czterech lat, ale z marnym skutkiem. Sens zdania jednak doskonale zrozumiał.

Osunął się na ziemię i ukrył twarz w dłoniach. Ogarnęła go rozpacz. Nie miał innego planu!

– Poczekajcie…

Podniósł głowę i zobaczył, jak Mojsze wyjmuje z kieszeni kawałek drutu i zaczyna nim majstrować w zamku. Rozległo się ciche kliknięcie. Mieszkanie stało przed nimi otworem.

***

Nocne godziny spędzane na schodach wiodących do piwnicy dłużyły się niemiłosiernie. Jeszcze przed świtem z ulicy rozległy się okrzyki wzywające wszystkich pracujących na zbiórkę przed siedzibą Judenratu6. Ludzie zaczęli wychodzić z mieszkań i gromadzić się na Węgierskiej, gdzie miały być sprawdzane dokumenty zatrudnionych w placówkach poza gettem. Już po chwili kolejka zakręcała daleko w Józefińską.

Aron z Henkiem, zdrętwiali z zimna i strachu, stanęli w tłumie pod transparentem z napisem Bauleitung7. Po chodnikach z obu stron przechadzali się esesmani z bronią. Od czasu do czasu któryś z nich na postrach strzelał w powietrze, a przerażeni ludzie zbijali się gęściej na pokrytej błotem ulicy. Nic się nie działo, nawet słońce chowało się za warstwą chmur, jakby nie chciało na to wszystko patrzeć.

Wreszcie przy bramie na Limanowskiego zaczęła się selekcja. Chłopcy mieli papiery, które jeszcze w czerwcu ratowały życie, posuwali się więc spokojnie do przodu, póki przez szereg ustawionych w szesnastki ludzi nie przebiegł zduszony szept:

– Nie patrzą na blauszajny8! Biorą, kogo chcą!

Wkrótce miało się okazać, że to prawda. Nie pomagały nawet interwencje pracodawców, w tym tak potężnych jak dowódcy Wehrmachtu9. Kilkanaście metrów dalej, po drugiej stronie bramy oddzielającej dzielnicę żydowską od aryjskiej, kręcili się nerwowo przedstawiciele zakładów. Nie potrafili wydostać się z łap SS i gestapo robotników, mimo że ci byli im niezbędni do wykonania narzuconych norm.

Wśród zgromadzonych Żydów narastała fala paniki. Selekcja przeprowadzana była brutalnie. Nie miało żadnego znaczenia, czy i gdzie jest się zatrudnionym. O wszystkim decydowała wola kilku mężczyzn w czarnych mundurach, którzy machnięciem ręki w prawo lub lewo przesądzali o czyimś życiu lub śmierci. Niektórych kierowano za bramę, innych wpychano na podwórko sąsiedniej posesji. Dopiero gdy grupa szczęśliwców z ulicy Limanowskiego została załadowana na ciężarówki swoich pracodawców, a nie do policyjnych bud, można było określić, jaki komu przypadł los.

Henek był mokry od potu, zanim jeszcze dotarł w okolice bramy. Gdzieś w tłumie zgubił Arona. Popychany z wielu stron stanął nagle twarzą w twarz z człowiekiem w znienawidzonej czapce z trupią czaszką. Zanim spuścił głowę, zdążył jeszcze dostrzec zimne, uważne spojrzenie jasnych oczu.

– Raus!10 – Dobiegł go gardłowy rozkaz, a potem ktoś uderzeniem w plecy wypchnął go za bramę.

Przez zalane łzami oczy nie widział, co się wokół dzieje. Nie mógł sobie potem przypomnieć, w jaki sposób znalazł się na wozie Bauleitungu, nie pamiętał, którymi ulicami wieziono ich do pracy. Gdy wysiedli i zaczęli ustawiać się w dwuszereg, ktoś ze szlochem objął go za szyję. Dopiero wtedy Henek oprzytomniał. Tuż obok stał jego przyjaciel.

***

Z ulicy dobiegały gardłowe pokrzykiwania i warkot silników, potem narastający zgiełk i pojedyncze strzały. Wreszcie nastała pozorna, myląca cisza. Choć ścierpnięci, tkwili jednak w swojej kryjówce na strychu, wiedząc, że za żadne skarby nie wolno im wyjść.

Na zewnątrz tymczasem rozpogodziło się ipojaśniało. Dzień miał być wyjątkowo ciepły. Około południa od strony Józefińskiej wszczął się ruch.

– Wysiedlają dom sierot! – Ochrypły ze zgrozy kobiecy głos umilkł, przecięty serią karabinu. Zaraz potem z większej odległości dopłynął do nich rozdzierający płacz i krzyki dzieci.

Julek poczuł, że brakuje mu tchu.

– Szlomo, nie! – szepnął Baruch.

Ale Szlomo nie wytrzymał. Wysunął się zza desek i dopadł małego okienka. Ponad łysymi koronami drzew porastających skwerek patrzył w głąb dobrze znanej mu ulicy. Widział konne platformy stojące przed zakładem i widział, jak niemieccy żołnierze ładują na nie kosze z malutkimi dziećmi. Niektóre wyrzucano do koszy wprost przez okno. Większe, które umiały już chodzić, wyprowadzono pod bronią na chodnik przed domem. Widział może pięcioletnią dziewczynkę, która rzuciła się do ucieczki środkiem ulicy… Biegła ku figurze Matki Boskiej, która patrząc na to wszystko z góry, bezradnie rozkładała ręce.

– Szlomo, wracaj!

Jednak Szlomie nogi odmówiły posłuszeństwa. Zacisnął powieki, czas na chwilę przestał płynąć. Na twarzy czuł ciepło słonecznych promieni. Huknął kolejny strzał, ale on nawet nie drgnął. Ocuciły go dopiero niemieckie wrzaski i tupot podkutych butów bardzo blisko, na podwórku i na klatce schodowej. Otworzył oczy, zobaczył na skwerku żandarma celującego w jego stronę. Cofnął głowę i skoczył ku wejściu do kryjówki. Ale już było za późno.

– Alle raus!11 – rozległ się przeraźliwy wrzask. Na strych wpadli esesmani z karabinami.

Szlomo stał tuż obok skrytki. Przez szparę między deskami widział rozszerzone przerażeniem oczy Julka. Delikatnie pokręcił głową, a potem podniósł ręce i wysunął się zza zasłony starych gratów.

Julek jęknął głucho. W tej samej chwili palce Barucha wpiły się w jego ramię, powstrzymując przed wykonaniem jakiegokolwiek ruchu.

Z drugiego końca strychu wyłoniła się rodzina – dwoje staruszków i młoda kobieta z tobołkiem, w którym spało odurzone luminalem niemowlę. Popychani lufami karabinów razem ze Szlomą ruszyli do wyjścia. Nie mogli już zobaczyć, jak dwóch esesmanów zatrzymuje się pod kalenicą, ustawia plecami ku sobie i długimi seriami pociąga wokół. Drewniane drzazgi i kurz zaczęły wirować w słonecznym blasku, który wlewał się strumieniami przez małe okienka. Przez chwilę nic nie było widać. Dopiero gdy wszystko opadło pomiędzy łuski nabojów, spod desek dachu zaczęły ­wyciekać strużki krwi.

***

Mieszkanie na poddaszu było niewielkie, lecz urządzone wygodnie i ze smakiem. Jego właściciel, Żyd z Wiednia, wielokrotnie opuszczał getto i prawdopodobnie teraz, uprzedzony o akcji, postanowił ją przeczekać po aryjskiej stronie. Willy poznał się z nim i zaprzyjaźnił, gdyż obaj prawie nie znali polskiego i bardzo słabo posługiwali się żydowskim. Połączył ich język niemiecki oraz zamiłowanie do poezji. Alex – tak miał na imię jego dorosły przyjaciel – miał wiele książek i czasem mu którąś pożyczał, korzystał też z drobnych usług Willy’ego przy prowadzeniu domu i płacił za nie szczodrą ręką. Zwykle był łagodny i uśmiechnięty, więc chłopiec miał nadzieję, że nie będzie się złościł z powodu włamania. Zwłaszcza że Leon i Mojsze nie mogli się powstrzymać i uraczyli się chlebem z kiełbasą, które znaleźli w kuchennym kredensie.

Noc spędzili we trzech na twardych deskach pod łóżkiem. Poranek przebiegł spokojnie, jeśli nie liczyć dobiegających z daleka krzyków i strzałów. Dopiero około południa na ulicy rozległo się wołanie.

– Alle Juden müssen raus! Krakau soll judenfrei werden! Jeder, der hier bleibt, wird auf der Stelle erschossen!12 – Wielokrotnie powtarzany przez megafon komunikat wbijał się w ich świadomość jak ostrze noża.

Wkrótce to samo powtórzyli odemani przebiegający ulice i korytarze, dobijający się do mieszkań z nakazem ich opuszczenia. Wszyscy Żydzi, spakowani, mieli się udać na plac Zgody.

– Wir müssen los!13 – powiedział Willy, a Leon i Mojsze bez sprzeciwu wyleźli spod łóżka. Dalsze ukrywanie się nie miało już sensu.

W drodze na plac Zgody było już wiele osób niosących mniejsze i większe bagaże. Niemcy, uzbrojeni w karabiny, pejcze, a nawet pogrzebacze, obstawili ulice. Chłopcy zatrzymali się, a wtedy ruszył w ich stronę postawny żołnierz o bardzo jasnej, piegowatej cerze i rudych kosmykach przyklejonych do spoconego czoła. Wpatrywał się w Willy’ego, a na jego twarzy malowała się jakaś dziwna determinacja. Chłopak poczuł na plecach lodowaty dreszcz.

– Patrzcie! Tam są nasi! – krzyknął nagle Leon i pociągnął ich za sobą w gęstniejący tłum. W ostatniej chwili, bo ­Niemiec był już prawie przy nich.

Dzieci z sierocińca, jak również dziewczęta z bursy, które nie zgodziły się nocą na ucieczkę, skupiły się w jednym miejscu wokół dyrektorki i wychowawców. Leon i Mojsze bez zastanowienia ruszyli w tamtą stronę, przepychając się przez grupy wysiedleńców, siedzących na bagażach i wprost na ziemi. Willy, choć z początku szedł z nimi, nagle zawahał się i zatrzymał. Nie rozumiał zbyt dobrze, co szeptali zgromadzeni wokół ludzie, ale straszliwe przeczucie ścisnęło go za serce. Na twarzach opiekunów też wypisana była zgroza, której na razie nie pojmował. Gdzie się podziały najmłodsze dzieci?! Czemu żadne ze starszych nie płakało i nie marudziło, jak to dotychczas miały w zwyczaju?! Nagle zrozumiał, dlaczego Alex zniknął z mieszkania. To nie miało być zwykłe wysiedlenie i ten mądry wiedeński Żyd doskonale o tym wiedział…

Upadł na kolana, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Na wpół klęcząc, na wpół pełznąc, zaczął się przeciskać z powrotem ku obrzeżom placu. Postanowił wykorzystać jakąkolwiek okazję i umknąć, a potem – jak jego starszy przyjaciel – zaszyć się gdzieś i przeczekać. Słońce, które teraz świeciło z pełną mocą, raziło go w oczy, więc zmrużył powieki i pilnie wypatrywał miejsca, w którym nie będzie widać nóg w wysokich żołnierskich butach. Wkoło wiele się działo, ale on nie zwracał na nic uwagi, pochłonięty swoim planem ucieczki.

– Du, Junge! Du, da!14 – Usłyszał nagle z bardzo bliska. Podniósł głowę i z przerażeniem stwierdził, że macha na niego ten sam piegowaty żołnierz, który wcześniej z takim ­napięciem się mu przyglądał.

Wilhelm poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Było coś niesamowitego w tym człowieku, coś, co budziło lęk. Zapragnął znowu znaleźć się w jednej grupie ze swoimi kolegami, z Anną Feuerstein* i Dawidem Kurzmannem*. Choć nie mogli ocalić go od śmierci, w jakiś sposób jednak gwarantowali mu bezpieczeństwo… Na czworakach ruszył z powrotem.

– Warte!15

Depcząc po ludziach i ich bagażu, Niemiec przedarł się przez ciżbę oczekujących na deportację. Dopadł go, chwycił za kołnierz i zaczął wlec w kierunku skrzyżowania ulic Targowej i Solnej. Chłopiec z całych sił stawił opór, ale oprawca z wielką siłą podniósł go i uderzył w twarz. W jego spojrzeniu była czysta wściekłość. Willy poczuł, że nie ma szans. Opanowała go rozpacz i już bez walki dał się wyprowadzić z tłumu.

Zatrzymali się dopiero za załomem muru, w miejscu, w którym nie byli już widoczni. Żołnierz puścił go, a potem wyjął pistolet i strzelił w powietrze tak szybko, że Willy nie zdążył nawet zamknąć oczu.

– Verschwinde! Aber sofort!16

Willy’emu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.

***

Henek nie pamiętał, co robili tego dnia – czy było to kopanie rowów, tłuczenie kamieni, układanie betonowych płyt czy krawężników. Pracował, to pewne, bo na rękach otworzyły mu się stare rany, a obok nich pojawiły się nowe otarcia i pęcherze. Słońce świeciło aż do wieczora, wyzłacając otaczający ich świat, tak piękny i tak obojętny. Czy można jednak mieć pretensje do słońca, że za nic miało ich nędzę i żałobę, ściśnięte bólem serca i myśli kołaczące po głowie jak schwytane w sidła ptaki:

„Co się dzieje w dzielnicy? Co się stało z innymi? Czy żyją?”

Jeszcze tego samego dnia mieli dostać odpowiedź.

Gdy po wielu godzinach pracy w zapadającym powoli zmierzchu wracali do getta, zostali zatrzymani na rogu ulicy Dąbrowskiego, by przepuścić długi pochód ludzi, zmierzających przez Lwowską i Limanowskiego w stronę dworca w Płaszowie. Henek i Aron, stojący w jednym z pierwszych szeregów, widzieli ich doskonale od chwili, gdy zwartą grupą przekroczyli bramę w wyciętym na kształt macew17 murze: Dawida Kurzmanna, z długą siwą brodą i uduchowioną twarzą, ściskającego w obu rękach atłasowy tałes18, Annę Feuerstein, surową i poważną jak zawsze, a przecież tak ciepłą, emanującą macierzyńską troską, jej wesołego, zwykle uśmiechniętego męża Juliusza, którego pobladła i zastygła twarz przypominała teraz maskę, młodszych wychowawców, dziewczyny z bursy… i skupione wokół nich wszystkich dzieci. Prawie dwieście dzieci, w których oczach wyczytać można było pełną świadomość, że idą na śmierć.

Widzieli ich tylko przez krótką chwilę, którą całej grupie zajęło przebycie skrzyżowania, zanim zasłonił ich mur narożnej kamienicy. Pochód ciągnął się jeszcze długo, w ostatnich krwawych blaskach zachodzącego słońca można było rozpoznać twarze znajomych, ale Henek nie mógł już dostrzec nikogo. Piekące łzy zamazały mu widok. Zrozumiał, że nie ma już żadnych bliskich ani domu.

***

Wszystko umilkło – strzały i krzyki, łomot podkutych butów, odgłos rąbania drzwi, warkot motorów i szczekanie psów. Straszne milczenie zawisło nad wykrwawioną dzielnicą. Zapadał zmrok, gdy Baruch i Julek opuścili kryjówkę na strychu. Ocaliło ich tylko to, że – młodzi i sprawni – wdrapali się niemal pod samą kalenicę. Nie mieli sił, by wyciągnąć ukryte ciągle poniżej, za przepierzeniem z desek, podziurawione niemieckimi kulami ciała. Wiedzieli, że na to przyjdzie pora.

Zeszli na półpiętro i Baruch nagle potknął się o coś. Byłby spadł, ale w ostatniej chwili chwycił się poręczy. Na schodach leżał Szlomo, między jego łopatkami czerniała dziura po kuli. Baruch pochylił się i odwrócił przyjaciela twarzą do góry. Szlomo wpatrywał się w niego nieruchomym, szklistym wzrokiem. Nie żył.

Julek poczuł, jak do gardła napływa mu gorzka, mdląca fala. Wychylił się za barierę schodów… i z jego ust wyrwał się straszliwy krzyk. Baruch natychmiast znalazł się przy nim. Dwa piętra poniżej, na kamiennej posadzce, zobaczył zwłoki staruszków, młodej kobiety i jej dziecka, których wraz ze Szlomą wyprowadzono ze strychu.

Uciekali, przeskakując po kilka stopni, pozostawiając za sobą ciała zamordowanych. Minęli szereg otwartych, wyrąbanych drzwi i pustych mieszkań, z których nie dochodził żaden odgłos. Nie wiedzieli, gdzie biegną, nie mieli żadnego pomysłu. Wypadli na Józefińską i stanęli dopiero na zieleńcu, wciągając głęboko w płuca chłodne, przesiąknięte zapachem krwi powietrze. W dzielnicy powoli zaczął się ruch – robotnicy wracali po dniu pracy do getta. Z któregoś okna dobiegł ich rozdzierający jęk, gdzieś z oddali – kobiece zawodzenie. Ktoś szedł ulicą, rozpaczliwym głosem nawołując swoich bliskich. Obok domu OD stał młody chłopak, jego złota, wpadająca w rudy odcień czupryna świeciła w zapadającym zmierzchu jasną plamą. Dopiero gdy podeszli bliżej, rozpoznali w nim tego piegowatego Niemca, co nie znał żydowskiego i ledwie mówił po polsku. Patrzył w stronę pustego sierocińca i płakał.

1 OD, Ordnungsdienst (niem.) – żydowska milicja pomocnicza ­utworzona w gettach.

2 Wszystkie okna w getcie, które wychodziły na „aryjską stronę”, ­zamurowywano.

3 Szop – zakład pracy dla robotników żydowskich na terenie getta.

4 Chodźcie ze mną! (niem.).

5 No chodźcie! Wiem, dokąd iść! (niem.).

6 Powołany przez władze okupacyjne organ samorządu żydowskiego (Gminy), który był odpowiedzialny za wykonanie niemieckich rozkazów.

7Bauleitung (niem.) – zarząd budowy.

8Blauschein (niem.) – zaświadczenie w kolorze niebieskim, które władze niemieckie wystawiały osobom posiadającym legalną pracę. W czasie czerwcowego wysiedlenia tylko ono dawało prawo do pozostania w getcie.

9   Według informacji podanej 18 czerwca 1942 r. przez dowódcę SS i policji J. Schernera, Wehrmacht, instytucje zbrojeniowe oraz urzędy i firmy niemieckie w Krakowie zatrudniały 11 tys. Żydów.

10 Wychodzić! (niem.).

11 Wszyscy wychodzić (niem.).

12 Wszyscy Żydzi muszą się wyprowadzić! Kraków ma być wolny od ­Żydów! Każdy, kto tu zostanie, będzie rozstrzelany na miejscu! (niem.).

13 Musimy iść! (niem.).

14 Ty, chłopcze! Ty tam! (niem.).

15 * Biogramy osób oznaczonych gwiazdką znajdują się na końcu książki.

Czekaj! (niem.).

16 Zmykaj! Ale już! (niem.).

17 Macewa – pionowy kamień nagrobny, w tradycyjnej formie zakończony półkoliście.

18 Tałes – szal modlitewny.

Niedziela, 21 marca 1993

Przez owalne okienko zauważył postrzępione szczyty Tatr. Szybko zostały wtyle, ustępując miejsca łagodnym grzbietom Beskidów. Dzień był bezchmurny, widoczność świetna. Przeczesywał oczami lasy – zieleń świerków upstrzoną burymi liszajami w miejscach, gdzie rosły pozbawione ciągle liści dęby, brzozy i buki. Minęli lśniące jak rozlana plama rtęci Jezioro Orawskie, przelecieli nad Babią Górą, wreszcie ukazała się pod nimi ołowiana wstęga Wisły. Samolot obniżył wysokość, wyostrzyły się kontury. Obserwował brązowe pasy zaoranych pól i seledynowe smugi ozimin, wąskie nitki dróg z małymi punktami samochodów, szare dachy domostw krytych ­eternitem, kominy i sączące się z nich strużki dymu.

Zrobiło się mu niedobrze.

„To już ostatni raz. Wykonam zadanie i nigdy tu nie ­wrócę!” – powiedział sobie w myślach.

Pilot nakazał zapiąć pasy. Maszyna gwałtownie traciła wysokość, podchodząc do lądowania. Mógł już z łatwością rozpoznać miejsca – kamieniołom w Zalasie, pasek ­autostrady, wieże kościoła w Morawicy…

Młodzi ludzie wokół śmiali się, flirtowali, dziewczyny piszczały przy każdym szarpnięciu samolotu.

„Czy oni nie wiedzą, gdzie jesteśmy? Nikt im nie powiedział?!” – zastanawiał się, oburzony takim zachowaniem.

Za chwilę mu przeszło. To nie była jego sprawa. Jechał z nimi w ściśle określonym celu, nie do niego należało ­prowadzenie pogadanek na historyczne tematy.

Rozejrzał się wokół. Oprócz młodzieży, grupy nauczycieli i ochroniarzy, na pokładzie było jeszcze kilka starszych osób podróżujących indywidualnie. Oni się nie śmiali.

„Ciekawe, co ich tu sprowadza? – myślał, odwracając ­znowu twarz do okna. – Interesy? Rodzina? Sentyment?”

Przypomniał sobie własną babcię, która opuściła ten kraj pół wieku temu, w najbardziej koszmarnych okolicznościach – i ciągle tak bardzo za nim tęskniła! Ilekroć wracał z misji, kazała sobie opowiadać, jak teraz wygląda Kraków, czy dalej tak dużo tam gołębi, czy nad Wisłą są jeszcze te piaszczyste plaże, a w Cichym Kąciku rosną poziomki…

Nie potrafił tego zrozumieć. Ziemia, do której zbliżali się z prędkością stu sześćdziesięciu węzłów, była dla niego niczym więcej, jak jedną wielką mogiłą! Każdy kilometr kwadratowy krył tu kości jego przodków. Każda piędź ziemi użyźniona została krwią i popiołami jego narodu. To, co się tu odbywało, w czym uczestniczył tak często, choć za każdym razem z innym zadaniem, było jak jakiś upiorny karnawał na cmentarzysku! Z coraz większym trudem przychodziło mu podporządkować się rozkazom, coraz większy opór ­budziły te wyjazdy.

„Ostatni raz!” – przyrzekł sobie, gdy wśród beztroskich okrzyków młodzieży samolot usiadł na pasie w Balicach.

A potem znowu stał się Cieniem – człowiekiem, który tak często zmieniał nazwiska i służył za wykonawcę cudzej woli, że z biegiem lat już niemal zapomniał, jak się naprawdę nazywa, co czuje i czego pragnie.

Kraków, wtorek, 23 marca 1993

Beniamin śpiewał. Wydawał z sobie niskie buczenie, przerywane od czasu do czasu wysokim kontrapunktem. Przypadkowa osoba mogłaby się zaniepokoić, ale domownicy wiedzieli – Benio był zadowolony. Leżał na plecach w głębokim wózku i wpatrywał się w zawieszone na gumce plastikowe zwierzątka w jaskrawych kolorach. A może nie? Może patrzył gdzieś dalej, w sobie tylko wiadomy punkt na kuchennym suficie? Maksymilian Petrycy pogładził synka pod brodą, ale nie zdołał tym gestem wyrwać go ze świata kontemplacji, w którym mały utknął. Chwilę temu skończyli serię ćwiczeń, masaży i ucisków. Były też całusy, łaskotanie i pieszczoty. Teraz synek czekał na obiad.

Woda zaczęła wreszcie bulgotać. Doktor skręcił gaz i ostrożnie włożył do garnka słoiczek z zupką, który chwilę wcześniej wyjął z lodówki. Spojrzał na zegarek – za kwadrans dwunasta. Szybkim krokiem przeszedł do dużego pokoju, otworzył szafę i wyciągnął garnitur. Produkując metaliczne zgrzyty, przerzucił rząd białych koszul na wieszakach, po czym skrzywił się boleśnie. Wszystkie pogniecione!

Dochodzące z kuchni murmurando przybrało na sile, a popiskiwanie zaczęło się powtarzać jakby częściej. Doktor truchtem wrócił do kuchni i parząc sobie palce, zamieszał w słoiczku. Spróbował przecieru – jak zwykle smaczny, choć niedosolony – po czym sięgnął po kuchenną ściereczkę. Wyćwiczonym ruchem wygarnął z wózka zaślinionego synka. Usadowił się z nim na krześle między stołem a lodówką, ułożył w najbardziej stabilnej pozycji, zabezpieczył jego kaftanik i swoje spodnie przed zaplamieniem i wreszcie nabrał zupy na łyżeczkę. Karmił go ostrożnie, bez pośpiechu, bo o zadławienie było łatwo. Dopiero od niedawna mały w miarę pewnie trzymał główkę w pionie – jedzenie na siedząco było dużym osiągnięciem.

Telefon zadzwonił, gdy w słoiczku pojawiło się dno. Ostatnia łyżeczka, wytarcie dzióbka, ścierka i synek na ramię, ­marszobieg do pokoju… Zdążył.

– Słuchaj, nie dam rady teraz się stąd wyrwać. Potrzebuję jeszcze godzinę! – Rozpoznał od razu, że żona jest bardzo zdenerwowana. – Możesz przesunąć to spotkanie?

Znowu zerknął na zegarek – dziesięć po. Nie wiadomo kiedy minęło dwadzieścia pięć minut! Ale może jeszcze się uda.

– Spróbuję. Nie martw się, poradzę sobie!

Przysiadł na skraju wersalki i jedną ręką podtrzymując Benia, drugą wertował książkę telefoniczną. Chwilę mu zajęło, nim znalazł numer otwartego niedawno pensjonatu na rogu Krakowskiej i Józefa.

– Przykro mi, obaj panowie wyszli chwilę temu – poinformowała go recepcjonistka zmartwionym głosem.

Nim zdążył odpowiedzieć, Beniamin, stękający dotąd w okolicach jego szyi, spiął się cały i beknął rozgłośnie, a doktor poczuł, jak coś ciepłego i gęstego spływa mu powoli po karku za koszulę.

– Dziękuję – pożegnał się i odłożył słuchawkę.

Czas upływał, sytuacja komplikowała się coraz bardziej, a trzeba było jeszcze uprasować koszulę. Pani Monika, od lat pomagająca Petrycym wpracach domowych, miała przyjść dopiero wprzyszłym tygodniu, był więc teraz zdany tylko na siebie. Ale przynajmniej jedno się udało – mały pozbył się nadmiaru powietrza i po umyciu bródki został na powrót ułożony w wózku. Na pewno za chwilę smacznie zaśnie.

Doktor ściągnął przez głowę zabrudzoną część garderoby i otarł szyję wilgotną ściereczką. W jego głowie już się rodził plan.

***

Maria Petrycy z westchnieniem wróciła do gabinetu. Mężowskie „poradzę sobie!” było krzepiące, ale niepokój o to, co się dzieje w domu, mimo wszystko pozostał. Nie miała jednak wyboru.

– Słucham pana – powiedziała do Xaviera Jackowskiego, zajmując miejsce za biurkiem.

Gdy pracowała w Biurze Projektów Budownictwa Przemysłowego, w którym on był wicedyrektorem, układ był odwrotny. Siedzący naprzeciwko mężczyzna też być może o tym pomyślał, bo uśmiechnął się szeroko. Rozparty w swobodnej pozie, z nogą założoną na nogę, wystawiał na środek pokoju wypolerowane półbuty, a na kolanie trzymał gruby skoroszyt.

– Nie zajmę pani wiele czasu – oświadczył. Nachylił się i władczym gestem, z głośnym plaśnięciem, położył skoroszyt przed nią na biurku. – Za miesiąc, mniej więcej, ruszamy z przebudową. Proszę się z tym zapoznać.

Nie od razu udało się jej zapanować nad wyrazem twarzy.

– Przebudową? – odchrząknęła, biorąc do ręki opracowanie.

– Wszystko zgodnie z ustaleniami. Tu jest projekt i kosztorys. Oczekujemy, że wywiążecie się ze swoich zobowiązań.

– Myślałam, że decyzje dotyczące remontu będą podejmowane wspólnie. Zaskoczył mnie pan.

– Zleciliśmy wykonanie tej kalkulacji, żeby przyspieszyć sprawy. Naszym inwestorom zależy na czasie, chyba to pani rozumie.

Nie był w stanie powściągnąć triumfalnego grymasu. Maria poczuła zimną furię. Zacisnęła ręce na teczce, wbijając paznokcie w miękką tekturę. Podniosła się z miejsca.

– Oczywiście – rzuciła obojętnym tonem. – Wywiążemy się z umowy.

Xavier Jackowski nie zamierzał jeszcze kończyć rozmowy.

– Mercier Projects Industriels nie zamierza na tym oszczędzać. To będzie nasze główne przedstawicielstwo w Polsce. Sam Bonnenfant przyjeżdża w przyszłym tygodniu, żeby się na miejscu zapoznać z planami.

– Świetnie! – Przyciskając skoroszyt do piersi, drugą ręką wskazała mu drogę do drzwi. Młody człowiek podniósł się z ociąganiem.

– Mam nadzieję, że staniecie na wysokości zadania – próbował jeszcze podtrzymać rozmowę. – Przynajmniej z zewnątrz wasz budynek musi odpowiadać francuskim standardom.

– Mamy tego świadomość – ucięła krótko, a potem niemal wypchnęła go z gabinetu. Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Nie musiała nawet zaglądać do środka, by wiedzieć, że na żaden remont jej firmy nie będzie teraz stać.

Prywatyzacja zakładu, w którym Maria Petrycy przepracowała większość swego zawodowego życia, kilka miesięcy temu stała się faktem. Proces przekształceń własnościowych – w pierwszej połowie minionego roku wstrzymany na szczeblu rządowym – jesienią został wznowiony i doprowadzony do szczęśliwego finału. Od początku stycznia w miejsce dawnego Biura Projektów Budownictwa Przemysłowego w Krakowie powołane zostały do życia dwie nowe firmy: polsko-francuska spółka Mercier Projects Industriels Pologne oraz spółka pracownicza, której po przeprowadzeniu głosowania wśród załogi nadano dźwięczną i wiele mówiącą nazwę „OdNOWA”.

Francuzi przejęli wszystkich architektów zlikwidowanego biura, a także niewielką część personelu administracyjnego. Jako że była to prywatyzacja kapitałowa, na której skorzystał Skarb Państwa, mieli prawo zająć reprezentacyjny budynek frontowy wraz z wyposażeniem. Spółka pracownicza otrzymała w leasing oficynę – okazałą, lecz wymagającą pilnego remontu. Miała ją spłacać przez najbliższe trzydzieści lat. Działała tam duża stołówka z kuchnią, mieścił się dział administracyjno-techniczny, a także – od niedawna – ­gabinety radców prawnych i księgowych.

Nieruchomość została fizycznie podzielona, a łącząca oba budynki przewiązka miała pójść do rozbiórki. W wyniku nacisków zagranicznego kontrahenta w kontrakcie znalazł się zapis, że prace renowacyjne będą wykonane w obu częściach jednocześnie przy ­proporcjonalnym wkładzie finansowym nowych właścicieli.

– Nie możemy zostawić sobie na tyłach takiego potworka – oświadczył Xavier Jackowski, który był jednym z negocjatorów tej umowy. – Co by nasi klienci sobie o nas pomyśleli?

Po wielu konsultacjach Maria Petrycy i jej wspólniczka zdecydowały w imieniu załogi, by ten warunek zaakceptować. Były dobrej myśli – „OdNOWA” wynajmowała zewnętrznym firmom kilka pokoi na piętrze, oferowała usługi prawne i księgowe, a także ekipę do sprzątania biur. Nadzieje budziła stołówka, która otworzyła się i już zaczęła być popularna wśród studentów AGH. Uznały, że ryzyko jest niewielkie, a kiedy interes się rozkręci, spółka będzie w stanie sama sfinansować to przedsięwzięcie. Żadna z nich jednak nie przypuszczała, że Francuzi będą chcieli remont generalny przeprowadzić niemal od razu!

„Chcą nas wykończyć! – pomyślała Marysia. – Ale to się im nie uda!”

Odetchnęła głęboko i otworzyła drzwi do sekretariatu.

– Poproś do mnie Halinkę – poleciła. – To pilne.

Czuła bezsilną wściekłość na samo wspomnienie miny Jackowskiego. Mieli ze sobą na pieńku, od kiedy nieudolnie próbował ją przekupić i odwieść od pomysłu utworzenia spółki pracowniczej. Później wydawało się, że topór wojenny został zakopany. Każde z nich było gotowe na daleko posunięte ustępstwa, byle tylko doprowadzić do prywatyzacji. Teraz dopiero wyszło na jaw, że było to tylko przejściowe zawieszenie broni. Jackowski dobrze wiedział, że „OdNOWA” w tej chwili nie ma pieniędzy na inwestycje. Złośliwa uciecha, z jaką obserwował dzisiaj jej reakcję, kazała Marysi podejrzewać, że forsowanie tak szybkiego terminu rozpoczęcia prac nie jest dziełem przypadku.

Drzwi otworzyły się bez pukania i do gabinetu wkroczyła krągła postać na bardzo wysokich obcasach.

– Słyszałam, że był u ciebie nasz nieodżałowanej pamięci wicedyrektor – powiedziała na powitanie Halina Bruzda, główna księgowa dawnego biura i wspólniczka w spisku. Dwa lata temu to właśnie ona, namówiona przez Marysię, napisała na serwetce w cukierni biznesplan przyszłej spółki.

– Niestety. Przejrzyj to, bo lepiej znasz się na liczbach – powiedziała Maria Petrycy, przesuwając w jej stronę skoroszyt z planami. – Ale mam wrażenie, pani wiceprezes, że właśnie nadeszła pora, by zadzwonić do twojego taty.

***

Od kiedy kilka miesięcy temu Pelagia Redlich zdecydowała się wrócić na stałe do Polski, wciąż szukała dla siebie mieszkania. Musiało to być coś na Zwierzyńcu, żeby mogła czasem wpadać do swojej siostrzenicy na herbatę. Oczywiście nie w bloku, tylko w starym budownictwie, bo tam przynajmniej człowiek ma czym oddychać. Najlepiej na pierwszym piętrze, a jeśli już wyżej, to koniecznie z windą. W takim stanie technicznym, żeby nie trzeba było robić za rok remontu. Najchętniej już po remoncie, i to generalnym. No i w odpowiednim standardzie! Żadne tam płytki PCV, tylko drewno, dąb albo buk. Im dłużej nad tym myślała, tym większe miała oczekiwania. I dziwiła się, że tak trudno jest w Krakowie znaleźć lokal, który by je wszystkie spełniał.

Jak każdego niemal ranka, rozłożyła na stole kilka gazet codziennych i z ołówkiem w ręku przeglądała ogłoszenia. Do tej pory nie trafiła jeszcze na nic, co by ją zainteresowało. Przerwała na chwilę i nalała sobie do szklanki wody mineralnej.

„Czy ja kompletnie zwariowałam, żeby w moim wieku nagle wszystko zmieniać?” – pomyślała.

Gdy sprzedawała stary fortepian po teściowej i pakowała do pudeł większość swoich osobistych rzeczy, nie zastanawiała się, czy dobrze robi. Dopiero tutaj, na miejscu, zaczęła mieć wątpliwości. Ten nieopisany brud na ulicach, ta szarość i zniszczenie, brak zieleni, tłok, chaos architektoniczny, zatrute powietrze… Nawet to, co płynęło z kranu, śmierdziało chlorem i nie dało się tego w żaden sposób pić, tylko trzeba było kupować wodę w baniakach.

A jednak chciała tu wrócić! Po śmierci męża czuła się bardzo samotna. Dawni sąsiedzi poumierali lub wynieśli się do domów spokojnej starości, a nowi, obcy, tylko działali jej na nerwy. Zupełnie nic jej już z Londynem nie łączyło. Podjęła więc decyzję i teraz w głębi ducha wiedziała, że za późno już na wahanie. Klamka zapadła. Dom w Ruislip był właściwie sprzedany – podpisała umowę przedwstępną i pobrała zaliczkę. Agent informował ją też ostatnio, że gmina negocjuje kupno jej fotograficznego archiwum, które miałoby zasilić miejscową izbę pamiątek. Wyglądało na to, że pieniędzy wystarczy jej nawet na kilka mieszkań. Tymczasem już od tylu tygodni siedziała kątem u krewnych i nie mogła znaleźć nic odpowiedniego.

Ogarnęła ją chandra, poczucie niemocy i lęku. W nocy źle spała, dręczyły ją koszmary. Teraz czuła się stara i opuszczona, a nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby jej pomóc. Dopiła wodę i wstała, stękając boleśnie. Oj, nie miało się już tych dwudziestu lat! Przeszła do łazienki, stanęła przy umywalce i popatrzyła w oczy kobiecie po drugiej stronie lustra.

„Czy to naprawdę ja? Boże, kiedy do tego doszło?”

Przeczesała palcami dość gęste jeszcze kosmyki, które były niemal całkiem białe. Kąciki ust jej drgnęły, aoko błysnęło.

Od lat miała sprawdzony sposób na smutki. Przekonana, że to, co ma na głowie, może też wpływać na to, co się jej kłębi w środku, w chwilach przygnębienia farbowała sobie włosy na jakiś żywy, pastelowy odcień i od razu czuła się lepiej.

„Strasznie się ostatnio zaniedbałam! Muszę pójść wreszcie do fryzjera!” – podjęła decyzję i wyszła z łazienki już w dużo lepszym nastroju.

Tymczasem życie szykowało dla niej zupełnie inny sposób na wydobycie z dołka i przywrócenie pogody ducha. Wszystko zaś odbyło się tak szybko, że nawet nie zdążyła zaprotestować.

Ledwo zasiadła znowu do lektury ogłoszeń, rozległo się pukanie, a zaraz potem przez podwójne drzwi do salonu wjechał wózek popychany przez Maksymiliana. Staruszka zsunęła na czubek nosa okulary do czytania izamarła woczekiwaniu.

– Będzie spał godzinę, a może nawet i dwie – wyszeptał doktor. – Franio zaraz wraca ze szkoły, Marysia też powinna się niebawem pojawić. A ja naprawdę muszę już wyjść! Proszę, niech mi ciocia nie odmawia…

Nie odmówiła, tylko w osłupieniu patrzyła na wózek ze śpiącym Beniaminem. Doktor uciekł, agdy wstała, zobaczyła przez okno, jak mknie ulicą w stronę centrum, a wiatr łopocze połami jego płaszcza. Westchnęła i zajrzała do wózka.

– Śpij, biedne maleństwo!

Poprawiła okulary i wróciła do sterty gazet. Była wdzięczna Petrycym, że ją przygarnęli i nie musi się tułać po hotelach, miała jednak świadomość, że jest to dla nich męcząca sytuacja. Sama też była przyzwyczajona do niezależności, choć ostatnio coraz trudniej jej było nadążać za pędzącym światem.

Ach, gdyby przynajmniej miała Anię do pomocy! Ale cioteczna wnuczka, do której Pelagia tak bardzo się przywiązała podczas swojego ostatniego pobytu w Krakowie, w międzyczasie wyemigrowała do Teksasu, gdzie urodziła synka. A bynajmniej nie były to wszystkie zmiany, jakie zaszły w rodzinie Petrycych.

Pelagia znowu wstała i zajrzała do wózka. Beniamin miał twarz aniołka, szczególnie kiedy spał. W ogóle nie widać było po nim, że ma zespół Downa. Ślinił się wprawdzie, ale nie bardziej niż każde niemowlę. Dopiero uważny obserwator mógł dostrzec, że jego oczka są nieco skośne z powodu fałdu skórnego na powiece, a język z trudem mieści się w buźce. Ktoś obeznany z małymi dziećmi zastanowiłby się, dlaczego mający już siedem miesięcy chłopczyk nie potrafi jeszcze samodzielnie siedzieć. Zwróciłaby jego uwagę nadmierna wiotkość, brak koordynacji ruchów, fakt, że nie powiedział jeszcze nigdy „mama” ani „tata”. Ale ciotka Pelagia nie była specjalistą w rozwoju niemowląt. Nawet kiedy urodziła własną córeczkę, szybko oddała ją na wychowanie rodzicom oraz siostrze w pełnym przekonaniu, że zrobią to od niej lepiej. Sama zajęła się pracą zawodową – była fotografem w agencji „Światowid”, a jej zdjęcia ukazywały się w wielu gazetach należących do imperium „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Choć pozostała samotna, potrafiła zapewnić godziwe utrzymanie sobie oraz maleńkiej Madzi, co w latach trzydziestych było osiągnięciem nie lada. Później, już w czasie wojny, zaangażowała się w działalność konspiracyjną, więc dziewczynka nadal pozostawała u dziadków. Gdy zachorowała na szkarlatynę i zmarła, Pelagia długo nie mogła tego darować sobie, rodzinie, a przede wszystkim Bogu. Na starość te uczucia trochę złagodniały, ale ciągle jeszcze ciotka szerokim łukiem omijała ludzi w sutannach i kościoły, a zdarzało się, choć coraz rzadziej, że budziła się w nocy, szlochając w poduszkę.

Nie mówiła tego głośno, lecz miała też własne gorzkie przemyślenia związane z Beniaminem.

– Nie rozumiem doprawdy, czemu ten świat jest tak beznadziejnie urządzony – mruknęła teraz, pochylona nad wózkiem, kręcąc głową z dezaprobatą. – Chyba gdzieś się nasz Stwórca pogubił albo po prostu ma to wszystko w nosie!

Drgnęła, bo chłopczyk poruszył się nagle, jakby ją ­usłyszał, lub – co gorsza! – zrozumiał.

– Śpij, śpij – szepnęła. Odruchowo wyciągnęła rękę i poprawiła mu kocyk, delikatnie dotykając miejsca, gdzie biło małe serduszko. – Zbieraj siły! Jeszcze wiele się w życiu ­natrudzisz. Tacy jak ty nie mają łatwo, o nie…

A Beniamin powiercił się jeszcze trochę, stęknął i nagle, nie otwierając oczu, uśmiechnął się do niej przez sen.

***

Przez ostatnie miesiące Maksymilian Petrycy zastanawiał się niejednokrotnie, jak to możliwe, że po wszystkich trudnych doświadczeniach ubiegłego roku jego życie wróciło do normy. Nie tylko żył, ale cieszył się tym swoim życiem, chwilami cieszył się jak dziecko! Minęło zaledwie dziewięć miesięcy, a on był już w zupełnie innym miejscu, o lata świetlne oddalony od tego, co wówczas wydawało mu się sytuacją bez wyjścia.

Owszem, wiele spraw jeszcze wymagało naprawy, szczególnie w jego małżeństwie. Ale przynajmniej był na dobrej drodze!

„Może tak już jest, że trzeba dosięgnąć dna, żeby się odbić? – myślał, kolebiąc się w tramwaju, który majestatycznie skręcał z ulicy św. Gertrudy w Starowiślną. – Może dopiero wtedy człowiek zaczyna doceniać małe rzeczy?”

Najważniejsze było to, że Beniamin urodził się zdrowy. „Czysty Down”19 – jakkolwiek brutalnie ta diagnoza mogła zabrzmieć w uszach osoby z zewnątrz, dla doktora Petrycego i jego żony oznaczała błogosławieństwo, prawdziwy dar od Boga. Tylko dzięki temu był możliwy powrót Marysi do pracy akurat w chwili, gdy ruszył na nowo proces prywatyzacji jej biura. Oczywiście dziecko wymagało rehabilitacji i wzmożonej troski, ale dzięki połączeniu wysiłków obojga małżonków oraz pomocy tak wspaniałych przyjaciół jak ­Janka Rosa, udawało się to wszystko jakoś godzić.

Nie za darmo, rzecz jasna. Doktor musiał zrezygnować z wielu osobistych ambicji, jednak po przejściu zawału tak czy owak nie miał wyboru. Zwolnienie tempa, zdrowy tryb życia, jak najmniej stresu – usłyszał zalecenia lekarzy, gdy już udało im się ustabilizować pracę jego serca. Przy chorym dziecku i sytuacji małżeńskiej balansującej na granicy rozwodu było to możliwe tylko za cenę porzucenia części dotychczasowych zajęć.

Przede wszystkim postanowił zmienić pracę. Krótko przed atakiem serca został przez bezpośredniego przełożonego zawieszony w obowiązkach służbowych. Po powrocie z urlopu ordynator cofnął wprawdzie tę sankcję, ale jeszcze leżąc w szpitalu w Mszanie, doktor zdecydował, że do kliniki już nie wróci. Otrzymał propozycję dobrze płatnych godzin w prywatnej przychodni, a potem także w innym miejscu. Kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, chciał założyć specjalistyczny gabinet na parterze rodzinnego domu, na razie odsuwał to jednak w myślach na daleki plan. W tej chwili miał dużo ważniejsze sprawy na głowie.

Zrezygnował też z habilitacji – i od razu poczuł się lepiej. Nawet sobie nie uświadamiał jak bardzo, i to już od dawna, gnębiły go wyrzuty sumienia z powodu opóźnień w pracy naukowej. Nie znosił uczucia, że zaniedbuje obowiązki, a jednocześnie nigdy nie potrafił się zdobyć na to, by złamać rodzinną tradycję i porzucić karierę akademicką. Teraz wiedział, że w swoim stanie zdrowia i sytuacji rodzinnej nie będzie miał na to ani sił, ani czasu. Podobnie zresztą jak na pracę społeczną. Dlatego zaraz po odzyskaniu władzy w rękach, jeszcze przykuty do łóżka wmszańskiej lecznicy, napisał pismo do Rady Miasta Krakowa, w którym zrzekał się mandatu radnego. W ciągu zaledwie kilku dni jego ­rezygnacja została przyjęta.

Mimo chorego dziecka i nawału domowych obowiązków czuł się teraz wolny jak ptak – i cieszył się chwilą. Dzień był rześki, ale wędrujące po niebie chmury od czasu do czasu odsłaniały słońce. Jechał na spotkanie z Adamem Melcerem, swoim wujkiem z Izraela. W dzieciństwie starszy o kilka lat Adaś był dla małego Maksia niedościgłym wzorem i wymarzonym towarzyszem zabaw, potem jednak Dora, druga żona śp. dziadka Tadeusza Ptaszyńskiego, postanowiła wyemigrować z Polski. Kontakt urwał się na wiele lat, jeśli nie liczyć kartek, które rodzina Petrycych otrzymywała od nich na każde święta Bożego Narodzenia. Aż nagle latem ubiegłego roku Adam zapowiedział swój przyjazd i rzeczywiście pojawił się w Krakowie. Był to jednak moment dość niefortunny. Właśnie urodził się Beniamin i doktor, sam nie w pełni sprawny, nie mógł poświęcić swojemu krewnemu tyle czasu i uwagi, ile by chciał. Dlatego bardzo się ucieszył na wiadomość, że Melcer przyjeżdża znowu, tym razem w towarzystwie przyjaciela, doktora socjologii na uniwersytecie w Hajfie, również urodzonego i wychowanego przed wojną w Krakowie.

Wysiadł z tramwaju przy Miodowej i po koślawych schodkach wszedł w obręb Szerokiej. Za chwilę ich zobaczył – dwóch eleganckich panów w czarnych kapeluszach stało pod murem cmentarza Remuh na prawo od głównego wejścia. Zwróceni byli do ściany, być może odmawiali kadisz20. Stali na środku chodnika, ale nikomu to nie przeszkadzało – wycieczki i pojedynczy przechodnie poruszali się drugą stroną. Dopiero wczoraj, zwiedzając z nimi tę najstarszą krakowską synagogę i kirkut, Maksymilian usłyszał od przewodniczki, skąd się wziął taki zwyczaj wśród krakowian i nazwa „ściana płaczu”21.

Petrycy zatrzymał się przy skwerku i z oddalenia obserwował obu panów. Adam był młodszy o dziesięć lat, mocniej zbudowany i weselszy. Hersz Morgenstern, rocznik dwudziesty piąty, miał smutne spojrzenie i twarz pełną melancholii, choć w czasie rozmowy ożywiał się i potrafił być też bardzo dowcipny. Jego włosy były siwe, sylwetka pochylona, lekko utykał na prawą nogę. Gościł w Krakowie już po raz trzeci i naprawdę dobrze znał miasto. To on uświadomił doktorowi, że zaniedbany skwer na środku ulicy Szerokiej, porośnięty drzewami i ogrodzony byle jakim płotkiem, był kiedyś najstarszym cmentarzem kazimierskich Żydów, po którym w tej chwili nie pozostał już żaden ślad.

Chwila zadumy minęła, Adam i jego przyjaciel odwrócili się i zauważyli Maksymiliana oczekującego wumówionym miejscu. Unieśli dłonie w geście powitania. Dzisiaj nie mieli w planie zwiedzania, tylko spotkanie z mieszkańcami Krakowa. Na zaproszenie Zakładu Historii i Kultury Żydów w Polsce, w auli szkoły przy ulicy Dietla Hersz Morgenstern miał wygłosić prelekcję o swoim ocaleniu z Holokaustu oraz o pielęgnowaniu pamięci w Izraelu. Doktor obiecał, że będzie obecny, zaprosił też na to spotkanie kilku swoich znajomych.

Przywitali się i ruszyli powoli w stronę Rynku. Morgenstern chciał się jeszcze przejść Plantami Dietlowskimi, zahaczyć o ulice Berka Joselewicza iBrzozową, z którymi łączyły go jakieś wspomnienia. Ledwo jednak wyszli na Starowiślną, przy jednej z kamienic Hersz zatrzymał się nagle i zapatrzył w okna na pierwszym piętrze.

– Znam dobrze to miejsce – powiedział, osłaniając oczy daszkiem z dłoni, bo słońce właśnie wychyliło się zza chmury i zaświeciło z pełną mocą. – Mieszkała tu pewna odważna kobieta… Możemy wejść na chwilę do środka?

Uchylili ciężkie wrota i znaleźli się w mrocznej sieni. Witrażowe szybki na półpiętrze były tak zakurzone, że światło przenikało przez nie z największym trudem. Gdzieś z góry dochodziły odgłosy rąbania, jakby ktoś kuł ściany. Na podwórku piętrzyła się bezkształtna góra starych mebli i innych gratów. Schody były brudne, farba olejna na ścianach odchodziła, a jej koloru nie sposób było już dociec. Wokół śmierdziało moczem. Maksymilianowi Petrycemu, polskiemu i krakowskiemu patriocie, zrobiło się przykro i wstyd.

Prowadzeni przez Hersza weszli na piętro i zatrzymali się przed świeżo odmalowanymi drzwiami z mosiężną wizytówką. Tutaj okno było uchylone, powietrze lżejsze, a podłoga wokół wycieraczki umyta.

– Czy to wypada? Nie będą mi mieli za złe, że tak bez zapowiedzi? – zastanawiał się stary Żyd, nagle stremowany.

– Niech pan dzwoni! – zachęcił go Petrycy.

Morgenstern wcisnął guzik dzwonka. Rozległ się charakterystyczny terkot, a potem odgłos kroków na skrzypiącej podłodze. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich tęga kobieta koło pięćdziesiątki.

– Panowie do kogo?

– Moi przyjaciele przyjechali z Izraela… – zaczął doktor i urwał zdumiony, bo twarz kobiety przybrała nagle ­groźny, odpychający wyraz.

– Taaak?! – zapytała z jakimś złowrogim zaśpiewem. – Przyjechali i już zaczynają sobie wybierać mieszkania? To ­panowie trafili pod zły adres!

Chciała zamknąć drzwi, ale doktor powstrzymał ją, ­zapierając się ręką o drewniane skrzydło.

– Chwileczkę! To jest dobry adres! Tutaj mieszkała pani, która mu w czasie wojny ocaliła życie!

Zdumiona zaczęła się jąkać:

– Ocaliła? Moja mama? Tu mieszkała w czasie wojny moja mama z babcią…

– A pani pewnie była wtedy tą maleńką dziewczynką, która mówiła na siebie Jujka – powiedział Morgenstern, uśmiechając się blado.

– Jujka… – powtórzyła, nadal w osłupieniu – Jujka Majelanka. Tak było, wszyscy się z tego do dziś śmieją. Nie potrafiłam wtedy jeszcze wymówić swojego imienia i nazwiska.

Doktor rozluźnił się, puścił drzwi i odruchowo zerknął na wizytówkę. Julia Malerak – ogłaszała wszem wobec, jak brzmi godność właścicielki.

***

– Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Jest mi tak okropnie przykro! – tłumaczyła się kwadrans później pani Julia, stawiając na białej serwecie talerz z pachnącym ciastem drożdżowym. Przez uchylone okna dobiegały odgłosy ulicznego zgiełku i wpadały pojedyncze słoneczne promienie. Byłoby całkiem przyjemnie, gdyby nie dochodzące nadal z góry odgłosy kucia, a także napięcie, które aż iskrzyło w powietrzu, od kiedy weszli do środka.

– Właściwie nic się nie stało – zaoponowali goście, jednak bez przekonania. To, czym zostali poczęstowani w progu mieszkania, zaprawiło goryczą wszystkie pyszności, jakie teraz podano im do stołu. Gospodyni też o tym wiedziała.

– Nie! – powiedziała poważnie, kręcąc głową, ciągle jeszcze czerwona aż po nasadę włosów. – Zachowałam się jak typowa antysemitka, a przecież nią nie jestem! Założyłam od razu, że przyszliście do mnie w złych intencjach! Tymczasem… Boże, co za kompromitacja… – W jej oczach pojawiły się łzy. – To wszystko dlatego, że pojawili się ci nowi właściciele! Zwolnili dozorcę, wypowiedzieli umowę z administratorem… Sami widzicie, jaki syf na klatce schodowej! Nikt z nas nie jest pewny przyszłości, już jest mowa o podwyżce czynszów i eksmisjach! – Pokręciła głową, zakłopotana, speszona. – Ale to mnie nie usprawiedliwia. Tak mi przykro, że to powiedziałam.

– Nowi właściciele? – zainteresował się Hersz. – Właśnie z Izraela?

– Z tego, co wiem, to z Argentyny – odrzekła, bardzo szybko dochodząc do siebie. Pobladła, głos jej stwardniał, oczy się zwęziły. – Znalazł się spadkobierca przedwojennych właścicieli. Ale więcej panom nie powiem, bo nikt go tu nigdy na oczy nie widział! Reprezentuje go jakaś spółka, dysponują ponoć wszystkimi pełnomocnictwami i sąd przekazał im dwa miesiące temu zarząd nieruchomością. Od tego czasu mamy tu istną sodomę i gomorę!

Jej goście pokiwali głowami, Hersz jakby się nad czymś zamyślił. Doktor rozpaczliwie szukał jakiegokolwiek tematu rozmowy, który nie budziłby kontrowersji. Nie potrafił ­jednak nic wymyślić.

– Ta kamienica wymaga pilnego remontu. To widać gołym okiem. A od czego zaczynają nowi zarządcy? Każą nam opróżnić strychy i piwnice! – kontynuowała wzburzona pani Julia. – Każdemu, kto się nie wyrobił w terminie, wyrzucają rzeczy na podwórko! A przecież przez lata nazbierało się tego, przecież nie każdy ma możliwość, żeby to tak od razu gdzieś wywieźć…

– A jak się nazywa ten spadkobierca? – zapytał z uprzejmości Morgenstern.

– Blumowicz! – Kobieta aż zgrzytnęła zębami. – Znam nazwisko tylko dlatego, że znajoma sekretarka w sądach wydostała mi je z akt! Do takich sposobów muszą się uciekać lokatorzy, bo przecież nie są stroną w sprawie i niczego się oficjalnie nie mogą dowiedzieć! Nawet założyliśmy stowarzyszenie, ale to nic nie dało. Nie mamy żadnej informacji, wszyscy odsyłają nas do spółki Fabex, a tamci nie chcą z nami rozmawiać.

Doktor drgnął, nagle zelektryzowany.

– Jak to Fabex?!

– Tak się nazywa ta firma, która tu weszła i zaczęła gospodarowanie od remontu strychu i piwnic. A tymczasem balkony się sypią, jeszcze chwila i jakiś odłamek spadnie komuś na łeb! Proszę, sami zobaczcie. – Zerwała się z miejsca, odsunęła firankę i energicznie otworzyła drzwi balkonowe. Zadarła głowę, wskazując spód betonowej płyty z drugiego piętra. – Proszę za mną, tylko może nie wszyscy naraz, bo się urwiemy…

Petrycemu spółka Fabex kojarzyła się tylko z jednym – tak właśnie nazywała się firma Karola Fabiańczyka, człowieka, który z niewiadomych przyczyn na początku stanu wojennego złożył na niego fałszywe doniesienie i sprawił, że doktor na jakiś czas wylądował w więzieniu. Maksymilian wiedział, że Fabex posiada hurtownię leków i środków farmaceutycznych, nie miał jednak dotąd pojęcia, że Fabiańczyk działa również na rynku nieruchomości.

– To ciekawe – powiedział teraz. – Znam właściciela ­spółki Fabex, która ma siedzibę na Beliny-Prażmowskiego.

– Tak! – odparła pani Julia zożywieniem. – Właśnie tam! Naprawdę zna pan właściciela?

– O, to może za dużo powiedziane. Kilka razy w przeszłości nasze drogi się przecięły – mówiąc te słowa, Maksymilian poczuł przykry ucisk w gardle. Okoliczności tego „przecięcia się dróg” były dla niego nad wyraz bolesne.

Na gospodyni słowa te zrobiły jednak bardzo duże wrażenie.

– A czy nie mógłby nas pan jakoś z nim umówić? Nie chcę nadużywać uprzejmości, ale rozpacz mnie ogarnia! Ten człowiek jest dla nas nieuchwytny. O, proszę zobaczyć, czy to nie jest zagrożenie dla przechodniów?

Beton z balkonu drugiego piętra rzeczywiście kruszył się i odpadał, odsłaniając miejscami zbrojenie.

– Trzeba poinformować o tym nadzór budowlany. Niech nakażą zarządcy natychmiastowe zabezpieczenie obiektu! – Duch społecznikowski, który ciągle jeszcze w nim nie wygasł, znów pchał Petrycego do działania. Z zadartą głową obejrzał zniszczenia, a potem przykucnął, by sprawdzić, na ile się da, czy balkon należący do mieszkania pani Malerak jest w ­podobnym stanie.

– Masz fajki? Daj jedną! – Usłyszał nagle znajomy głos.

Spojrzał na dół i zamarł, wypięty niezgrabnie w stronę pokoju. Chodnikiem poniżej szła jego rodzona córka w towarzystwie trzech innych dziewczyn, z których jedna częstowała ją papierosem!

– Ale oddasz! Bo to już druga w tym tygodniu…

– Oddam, oddam – zapewniła Gabrysia, mijając dokładnie w tej chwili własnego ojca, zastygłego wosłupieniu kilka metrów ponad jej głową. – Czekam tylko na kieszonkowe, żeby sobie kupić paczkę…

Doktor w jednej chwili zapomniał o uszkodzonym balkonie, Fabiańczyku, problemach pani Julii, a nawet o swoich izraelskich gościach. Zerwał się na nogi, zrobił w tył zwrot i wpadł do pokoju, omal nie przewracając gospodyni.

– Przepraszam, muszę na momencik wyjść! – zawołał, po czym pognał do drzwi.

Gdy wydostał się na ulicę, dziewczyny wchodziły właśnie na przejście dla pieszych. Maksymilian pobiegł ich śladem, lecz przy krawężniku musiał się zatrzymać, gdyż z przystanku po drugiej stronie właśnie ruszył tramwaj. To, że jego córka pali i przeznacza na zakup papierosów swoje kieszonkowe, było dla Petrycego takim samym szokiem, jak fakt, że ­wczesnym popołudniem spotkał ją na mieście. Liceum, do którego chodziła Gabrysia, pracowało w systemie dwuzmianowym i we wtorki dziewczyna miała o tej porze jeszcze lekcje. Doktor był tego całkowicie pewien. Z powodu zawiłego systemu opieki nad Beniaminem znał na pamięć grafiki swoich dzieci, by w razie ­nieprzewidzianych zdarzeń móc skorzystać z ich pomocy.

Tramwaj wreszcie przetoczył się przez skrzyżowanie, a za nim cała kolumna samochodów. Maksymilian przeszedł na drugą stronę i zrobił szybkie rozpoznanie na sąsiednich ulicach, wspinając się na palce, by lepiej widzieć ponad głowami przechodniów. Właśnie mijała go liczna wycieczka izraelskiej młodzieży, obstawiona z obu stron przez kilku umundurowanych ochroniarzy. Nieuważnie przesunął po nich wzrokiem, ale nagle coś go tknęło i spojrzał znowu. Eskorta była uzbrojona w broń automatyczną! Trzymali ją w sposób zwracający uwagę, wręcz szokujący na środku ruchliwej ulicy.

„Czy to możliwe?! – Ze zdumienia prawie wrósł w chodnik. – Tu u nas, w cywilizowanym, chrześcijańskim kraju?!”

Izraelczycy przeszli.

„Czyżby czuli się tutaj aż tak zagrożeni?!”

Petrycy długą chwilę nie mógł się otrząsnąć. W końcu jednak przypomniał sobie ocórce. Rozejrzał się raz jeszcze i w połowie ulicy Dajwór namierzył ją wreszcie wraz zkoleżankami. Dogonił je, gdy dochodziły do św. Wawrzyńca.

– No, moja panno! – zaczął głosem, który byłby groźny i potężny, gdyby nie zadyszka.

Dziewczęta odwróciły się i doktor z satysfakcją dostrzegł rozwarte z przerażenia oczy Gabrysi, która próbowała ­schować za plecami niedopałek papierosa.

– Tego się po tobie nie spodziewałem! – oświadczył, wyjmując jej z ręki dymiące corpus delicti, rzucając je na ziemię i rozdeptując.

– Gabryśka, co to za świr? Ty go znasz? – zapytała właścicielka fajek.

– Niech nas pan zostawi w spokoju! – wrzasnęła druga. – Bo pójdziemy na policję!

– Tu niedaleko, na Szerokiej, jest komisariat – podsunęła cicho trzecia, wydmuchując niedbale obłoczek dymu.

Doktor zmartwiał. Gabrysia spoglądała na niego pałającymi oczami. Wargi jej drżały i widać było, że z trudem ­powstrzymuje się od płaczu.

– Porozmawiamy później! – powiedział, starając się usilnie zapanować nad odruchem, który mu kazał od razu, za ucho, zaprowadzić winowajczynię do domu. – A paniom bym radził nie pchać się na policję z papierosami w ustach. Chyba że macie już skończone osiemnaście lat!

Odwrócił się na pięcie, coś sobie jednak jeszcze przypomniał.

– A już zwłaszcza, jak jesteście na wagarach!

Buzował w nim tak straszny gniew, że z rozpędu minął bramę przy Starowiślnej i musiał się cofnąć. Dwaj goście z Izraela przenieśli się w międzyczasie z balkonu pani Julii na klatkę schodową, dołączyło do nich także kilku innych lokatorów. Trwała ożywiona dyskusja, w centrum której stał zblazowany trzydziestolatek we flanelowej koszuli i spranych dżinsach. Przysłuchując się chwilę z boku, doktor doszedł do wniosku, że musi to być przedstawiciel nowego zarządcy, wszyscy bowiem zarzucali go oskarżeniami, on zaś mową ciała i słowami dawał wyraz, jak mało go to obchodzi. Melcer i Morgenstern wydawali się, o dziwo, już całkowicie ­zintegrowani z grupą mieszkańców kamienicy.

– Musimy już iść. – Maksymilian próbował ich wyciągnąć po angielsku, ale czujna pani Julia od razu to zauważyła.

– No i sam pan widzi, jak oni się przejmują tym, co my mówimy! – parsknęła. – Niechże nam pan pomoże skontaktować się z szefem Fabexu, bo właśnie wyszło kilka nowych spraw, o które go musimy zapytać!

– Proszę sobie za dużo nie obiecywać, nie mam z nim najlepszych układów – mruknął doktor, grzebiąc po kieszeniach wposzukiwaniu wizytówek. Już żałował, że się ujawnił z tą znajomością. – Tu jest mój numer telefonu.

Ciągle jeszcze posługiwał się starymi kartami, gdyż nie znalazł czasu, by zamówić nowe. Przekreślony tytuł radnego od razu przykuł wzrok Julii Malerak.

– Pan Petrycy! No tak, wiedziałam, że skądś znam pana twarz! – wykrzyknęła z triumfem. – To wspaniale! Nawet pan nie wie, jak się cieszę, że mamy takiego sojusznika!

Doktor zaczął coś mętnie prostować, oferując swe pośrednictwo w rozmowach z nadzorem budowlanym, ale nie dała mu dojść do słowa.

– Nadzór nadzorem, ale gdyby mógł nas pan umówić z właścicielem Fabexu! Więcej nie chcemy, tylko to jedno spotkanie! On być może nawet nie ma pojęcia, co się tutaj wyrabia. Bardzo proszę, niech mi pan obieca!

Tak bardzo nalegała, że skołowany Petrycy, który ciągle jeszcze nie mógł ochłonąć po zajściu z córką i jej koleżankami, zgodził się tylko po to, żeby go zostawiła w spokoju.

Adam Melcer spojrzał na zegarek i zorientował się, że czas zaczyna ich naglić. Szepnął do Hersza coś po hebrajsku, ujął go pod rękę i – ku uldze doktora – pociągnął wreszcie w ­stronę wyjścia.

– Będziemy zatem w kontakcie! – zawołała pani Julia, machając im na pożegnanie. Cała aż promieniała z radości. – Dziękuję! Dziękuję! Nie wiem, jak mam dziękować!

Musiała podnieść głos, bo za jej plecami kłótnia z reprezentantem Fabexu wybuchła znowu ze zdwojoną siłą.

***

Wiadomość, że francuski inwestor zamierza niebawem rozpocząć remont, była dla Marii Petrycy zaskoczeniem. Nieprzyjemnym, bo podejrzewała, że forsują tę inwestycję jej dawni szefowie, długoletni dyrektor Biura Projektów Budownictwa Przemysłowego i jego młody zastępca o francuskim imieniu. Obaj doskonale wiedzieli, że dla dawnych współpracowników udźwignięcie takich kosztów będzie ponad siły.

„Co za podłość! Jak oni mogą?” – myślała znowu ze złością, wychodząc z pracy i mijając frontowy budynek biura. Ciągle jeszcze z oficyną łączyła go przełączka, która jednak – mimo że architekci nadal jedli obiady w stołówce – była ­zamknięta na głucho.

Przez teren AGH przeszła na ulicę Reymonta ido parku Jordana, a stamtąd na Błonia. Szybki marsz pod wiatr ­spowodował, że jej emocje powoli opadły.

„Zresztą nie ma się czym aż tak przejmować – tłumaczyła sobie. – Bardzo się zdziwią, jak im utrzemy nosa!”

Od początku założyły z Halinką, że w razie finansowych kłopotów odwołają się do pomocy ojca głównej księgowej, który był producentem kierpców na Podhalu i jednym z głównych kontrahentów Cepelii. W czasie wstępnych rozmów starszy pan z szerokim gestem i jeszcze szerszym uśmiechem zgodził się na wejście do spółki i współfinansowanie projektów córki, o ile rzeczywiście będzie taka potrzeba. Dziś wieczorem Halinka miała do niego zadzwonić i powiedzieć, że kryzys nadszedł wcześniej, niż się ­ktokolwiek spodziewał.

„Będzie dobrze!” – powtarzała sobie Marysia, choć uczucie irracjonalnego niepokoju ciągle jej nie opuszczało. Dochodziła już jednak do alei Focha i musiała przestawić mózg na domowe tory.

Po powrocie z pracy zwykle zajmowała się Beniaminem. Przed południem Maksymilian gimnastykował go i robił uciski, po południu ona prowadziła bardziej subtelną rehabilitację – masaże twarzy i dłoni oraz zabawy wspomagające koncentrację. Tego dnia oprócz zwykłych zajęć czekało ją jeszcze dodatkowe wyzwanie – przygotowanie kolacji, na której miał być Adam Melcer oraz jego izraelski przyjaciel. Rozmowa z Xavierem Jackowskim, a potem z Halinką, dodatkowo ­zaburzyła i tak napięty już harmonogram.

„Benio będzie musiał poczekać do wieczora” – myślała, wyjmując klucze z torebki i otwierając bramkę.

W przedpokoju na lustrze zobaczyła naklejoną żółtą karteczkę z napisaną ręką męża informacją: „B. jest u P.”. Zmarszczyła brwi, bo pomysł pozostawienia niemowlaka pod opieką ciotki nie za bardzo się jej podobał. Ściągnęła buty, nerwowo zapukała w szybkę pięknych drzwi i nie czekając na zaproszenie, weszła do salonu. Pelagii nie było w polu widzenia, za to na środku podłogi ujrzała rozłożony koc, na nim zaś Beniamina, który stękając głośno i, jak się jej zdawało, gniewnie, centymetr po centymetrze czołgał się naprzód. Zatrzymała się jak wryta.

– O, już jesteś? – Staruszka wyjrzała z kuchni z łyżką w dłoni. Popatrzyła w tę samą stronę i uśmiechnęła się z triumfem. – Dobrze, mały, bardzo dobrze! Już ci niewiele zostało!

Chłopczyk zatrzymał się w swoich wysiłkach. Spróbował unieść głowę, ale mu nie wyszło i stuknął nosem w twarde podłoże. Rozpłakał się tak nagle i dramatycznie, że obie ­kobiety aż podskoczyły.

Marysia padła na kolana i wzięła synka na ręce, rejestrując przy tym, że znowu jest cięższy. Pelagia przykucnęła obok i podniosła z koca dużą kukurydzianą chrupkę.

– A tak niedużo ci brakowało – cmoknęła z przyganą. – Nie można się zbyt łatwo poddawać!

Włożyła żółty smakołyk do rączki chłopca. Ujął go niezgrabnie, ale przestał płakać. Marysia pomogła mu trafić chrupką do buzi.

– Głodny jest – oświadczyła Pelagia, wycofując się do kuchni. – Gotuję mu grysik na mleku, bo nie wiedziałam, czym go karmicie. Dobrze, że chociaż znalazłam w wózku to kukurydziane paskudztwo!

Beniamin uspokojony ciamkał swoją chrupkę, rozmazując sobie po twarzy żółte gluty. Marysia pokręciła głową. Nie mogła jeszcze uwierzyć w to, co zobaczyła. Choć bardzo się starali z Maksymilianem i rehabilitantką, nigdy do tej pory nie udało im się w czasie ćwiczeń nakłonić Benia do pełzania! Pelagia zaś spróbowała raz i odniosła sukces, choć trzeba przyznać, że jej metoda była dość brutalna. Najwyraźniej też ciotka zupełnie nie była świadoma, czego dokonała.

– On zaczął pełzać! Jak wpadłaś na to, żeby mu podłożyć tę chrupkę…? – zapytała Marysia, stając w progu kuchni.

– Trzeba go zmuszać do wysiłku! – Wzruszyła ramionami starsza pani, a potem zamieszała energicznie w rondelku. – Na moje oko to jest taki mały leniuszek. Ale był głodny, więc się udało.

– Bardzo ci jestem wdzięczna, że się nim zajęłaś. Dzisiaj mam naprawdę zwariowany dzień. I jeszcze izraelscy goście przychodzą na kolację. Możemy ich przyjąć u ciebie w salonie?

– Ale moja droga, przecież to jest twój salon! – żachnęła się ciotka. – Co zamierzasz podać?

– Myślałam o jakimś typowo polskim jedzeniu – odpowiedziała Marysia bez entuzjazmu. Gotowanie nigdy jej nie sprawiało szczególnej przyjemności, a już zupełnie nie lubiła robić tego na pokaz. – Pierogów nie zdążę ulepić ani upitrasić bigosu, ale mam rosół i nadzienie kapuściano-mięsne. Podam barszczyk ikrokiety.

– Bez wieprzowiny, oczywiście? – wtrąciła niewinnie ­ciotka, podając jej miseczkę z grysikiem.

– Oczywiście. – Marysia zmarszczyła brwi, jakby dopiero teraz o czymś sobie przypomniała. – Zmieliłam do farszu bardzo dobrą wołowinę z rosołu. Myślisz, że oni mają jakieś specjalne wymagania kulinarne?

– Cóż, przecież to Żydzi. Mogą mieć wymagania. Pytałaś, czy są koszerni?

Marysia nie musiała odpowiadać. Jej mina mówiła wszystko.

– Mąż zaprosił gości i nic ci nie powiedział?! – zdziwiła się ciotka. – No cóż, będzie głupio, jak obaj nic nie zjedzą.

Obserwowała przez chwilę, jak jej siostrzenica marszczy brwi i czoło, coraz szybciej karmiąc niemowlaka. Beniamin nie nadążał z połykaniem, zaczął się dławić i protestować.

– Daj, ja to zrobię – zaproponowała, odbierając jej z ręki łyżeczkę. – Tylko trzymaj go, bo nie chcę sobie powalać sukienki.

– Kurczę, że też wcześniej o tym nie pomyślałam! – denerwowała się Marysia. – Koszerni, czyli co? – zapytała z nutą paniki w głosie. – Nie jedzą wieprzowiny i czego jeszcze?

– O, moja droga! To są bardzo skomplikowane przepisy dotyczące nie tylko produktów, ale także ich łączenia, a nawet czystości naczyń kuchennych i zastawy. Jeśli są ortodoksyjni, to nawet gdybyś chciała, nie ugościsz ich w domu gojów.

– Nie, Adam na pewno nie jest tak ortodoksyjny. A gdyby jego przyjaciel był, to przecież by nas uprzedzili, nie?

– Tak sądzę – mruknęła ciotka, zbierając kaszkę z brody Benia. Początkowo ręka się jej trzęsła, ale stopniowo nabierała pewności. – Na wszelki wypadek możesz przygotować coś z samych warzyw, wiesz, takie danie kosher-friendly.

– Z warzyw! – Gdyby nie trzymane na kolanach dziecko, jej siostrzenica już by się pewnie zerwała na równe nogi i pobiegła do lodówki. – Nie wiem, czy mam jakieś warzywa oprócz cebuli i ogórków kiszonych! Nawet kapusta mi się skończyła, bo poszła do farszu.

Ciotka zniecierpliwiona podniosła głowę.

– Przestań tak podskakiwać, bo nie mogę trafić! – zwróciła jej uwagę. A potem na dłużej zatrzymała wzrok na jej twarzy. – Boże, jak ty mi w tej chwili przypominasz Wiśkę! Czemu się tak stresujesz? Co cię w końcu obchodzi, czy będą jedli czy nie? Jak mają specjalne wymagania, to mogli ­wcześniej powiedzieć!

Na wspomnienie o podobieństwie do swojej matki Marysia natychmiast ochłonęła. Wiedziała, że stosunki między Wiktorią a Pelagią były zawsze napięte i dalekie od siostrzanej miłości. Miała też świadomość, że to właśnie pytania zadane przed momentem przez ciotkę wpędziły ją w stan bliski paniki. Znieruchomiała z synkiem przyciśniętym do piersi, Pelagia zaś nabrała znowu kaszy na łyżeczkę i z perfekcyjnym spokojem wpakowała ją chłopcu do ust.

– Zachowujesz się jak ona – gderała. – Wieczna Marta!

– Wieczna kto?!

– Wieczna Marta, biblijna przyjaciółka Jezusa, wzór idealnej gospodyni domowej, nieustannie zabieganej i zatroskanej! – wypaliła ciotka z nagłą furią. Beniamin znieruchomiał z buzią pełną kaszy i wpatrzył się w nią szeroko otwartymi oczami. Marysia też zamarła.

– Przez całe dzieciństwo i młodość stawiano nam Martę za przykład! – ciągnęła ciotka pełnym głosem. – Tak jakby z Ewangelii niezbicie nie wynikało, że to Maria miała rację! To ona wybrała najlepszą cząstkę!

Nachyliła się gwałtownie w stronę swojej siostrzenicy i jej dziecka, celując łyżeczką w okolice ich serc.

– Właśnie przeciw temu się zawsze buntowałam. Nigdy nie chciałam być tym, na kogo mnie chciano wychować, czyli perfekcyjną kurą domową! Ja jestem Marią! Ja biorę najlepszą…

Nie skończyła swej myśli. Przestraszony Beniamin zaczerpnął gwałtownie tchu, zachłysnął się kaszą i posłał znienacka potężną fontannę grysiku prosto w twarz starszej pani.

– Och!

Obie kobiety zerwały się z miejsca, miseczka wraz z zawartością spadła na podłogę. Dziecko przez chwilę łapało powietrze, by w końcu wybuchnąć potężnym rykiem. Tuląc synka, Marysia w ostatniej chwili wolną ręką złapała ciotkę za łokieć, gdy Pelagia wdrodze do łazienki poślizgnęła się na rozmazanej po parkiecie kaszce.

Chwilę trwało, nim za pomocą trzech rodzajów kosmetyków do twarzy i stosu wacików doprowadziła się do porządku, ubolewając przy tym łzawo nad dziecięcą niewdzięcznością. W tym czasie Marysia, dławiąc w gardle wielce niestosowny chichot, zdołała uspokoić wyjącego synka, odłożyć go na kocyk, pozbierać skorupy i zetrzeć podłogę. Wreszcie ochłonęła.

– Bardzo cię za niego przepraszam – powiedziała już z pełną powagą, gdy ciotka wyszła z łazienki. Jej skóra była zaczerwieniona od tarcia, a mina pełna godności, gdy skinieniem głowy przyjmowała przeprosiny. – Lecę na górę. Wyślę Franka, niech kupi na Stawach jakieś jarzyny. Spróbuję wymyślić na wieczór coś pseudokoszernego do mojego barszczyku. Dziękuję, ciociu, że mi zwróciłaś na to uwagę.

Wyszła, a Pelagia jeszcze długą chwilę stała w miejscu, przygryzając wargę i coś sobie ważąc w głowie. Potem wzięła książkę telefoniczną ze stolika pod oknem i zaczęła ją ­kartkować, wreszcie wykręciła numer.

Kwadrans później, gdy Marysia właśnie próbowała doprawić zupę, a położony w wózku Beniamin darł się znowu pełnym głosem, dopominając się pieszczot i masaży, do których był przyzwyczajony o tej porze dnia, ciotka pojawiła się w drzwiach kuchni na piętrze.

– Wiesz, przypomniałam sobie, że jest taka restauracja na Kazimierzu… – zaczęła, a kiedy nie mogła przekrzyczeć płaczu dziecka, ze stęknięciem wyjęła je z wózka i usiadła na taborecie, trzymając je w ramionach. Benio zamilkł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Zadzwoniłam tam przed chwilą i rozmawiałam z właścicielem. Jak się okazało, to człowiek światowy, więc zrozumiał moją prośbę i choć nie mają takiej usługi… – urwała iwzdrygnęła się, bo Marysia znienacka podsunęła jej pod sam nos łyżkę pełną ­purpurowego płynu.

– Dobre?

– Hm. Pycha. – Posmakowała i kiwnęła głową. – Więc wracając do tematu, nie musisz się już przejmować kolacją. Prowadzą tam koszerną kuchnię i za dwie godziny przywiozą nam taksówką dania, którymi nie pogardzą nawet najbardziej ortodoksyjni ortodoksi.

Marysia długą chwilę nie mogła się zdobyć na odpowiedź.

– Ale ciociu, ile to będzie kosztować? – wykrztusiła wreszcie.

– Tym się nie martw – odrzekła staruszka, a na jej ustach pojawił się uśmiech pełen zadowolenia. – Ja pokrywam ­koszty. Mam tylko jedną…

– Nie, nie, nie mogę się na to zgodzić! – przerwała jej siostrzenica, ale Pelagia iście monarszym ruchem dłoni uciszyła te protesty.

– Kochana, nawet nie ma o czym mówić! Mieszkam u was i nie mam się czym odpłacić. Pozwól mi zrobić chociaż to i po prostu ciesz się dzisiejszym wieczorem!

Marysia nie odpowiedziała, tylko pochyliła się i uściskała ją wraz z Beniaminem z taką mocą, że Pelagii aż w ­kręgosłupie chrupnęło.

– Ale mam jedną prośbę – dorzuciła po chwili z niewinną miną. – Gdybyś mogła nie wspominać mężowi, skąd się wzięło to całe jedzenie. Udawaj, że to ty wszystko sama ­ugotowałaś, zgoda?

***

Sala była prawie pełna. Maksymilian Petrycy i Adam Melcer z trudem znaleźli dwa wolne miejsca w jednym ze środkowych rzędów. Hersz przywitał się z prowadzącą i usiadł przy stoliku przed publicznością. Przez chwilę jeszcze trwały szepty, wchodzili nowi ludzie, rosła grupka stojących pod ścianami i przy drzwiach. Wreszcie moderatorka spotkania podniosła się i włączyła mikrofon.

– Dobry wieczór państwu, witam serdecznie naszego gościa z Izraela, pana Hersza Morgensterna. – Skłoniła się w jego stronę, a w sali rozległy się oklaski. – Zaprosiłam pana dzisiaj, ponieważ czuję, że nadeszła pora, by zacząć pełnym głosem mówić o sprawach polsko-żydowskich. Przed trzema laty nasze kraje znowu nawiązały stosunki dyplomatyczne, z miesiąca na miesiąc rośnie liczba wycieczek z Izraela odwiedzających Polskę i Kraków. W tej chwili na ulicach naszego miasta powstaje film o Holokauście i o dobrym Niemcu, a właściwie Austriaku, który uratował dwa tysiące Żydów. Ocaleni przez niego ludzie ponieśli w świat swoje świadectwo i powodowani wdzięcznością nie pozwolili, by o nim zapomniano. Dzięki temu, po tak wielu latach, jeden z najwybitniejszych reżyserów ­Hollywood – sam żydowskiego pochodzenia, w dodatku z rodziny wywodzącej się, jak wieść niesie, z Radomyśla Wielkiego pod Mielcem – podjął ten arcytrudny temat. Ale przecież nie jeden Oscar Schindler był Sprawiedliwym wśród Narodów! O nim rozmawialiśmy w ubiegłym tygodniu, będziemy jeszcze zapewne wielokrotnie do tej rozmowy wracać, a dzisiaj chciałabym wspomnieć innych, często bezimiennych bohaterów, którzy może nie tak spektakularnie, ale jednak wykonali swój ludzki i chrześcijański obowiązek. Oddaję głos naszemu gościowi, który jak większość ocalonych przeżył – dzięki pomocy Polaków!

Znowu oklaski, dużo mocniejsze i dłuższe. Hersz przejął mikrofon i wstał z miejsca. Odczekał, aż aplauz umilknie.

– Bardzo dziękuję za zaproszenie. Często spotykam się z młodzieżą w Izraelu, i nie tylko, więc mam już dość dobrze opracowany schemat takich wystąpień. Ale to moje dzisiejsze pierwsze publiczne wystąpienie w Polsce musi być inne. Nie tylko dlatego, że nie jesteście już uczniami i że wielu z was pamięta czasy, o których mam mówić. Nie trzeba wam też przekazywać, że Polacy ratowali Żydów, bo to doskonale wiecie. Mamy wspólne doświadczenia, przeżycia niezwykle bolesne, które nas łączą, ale i dzielą. Nie wiem, czy tak samo patrzymy na naszą wspólną przeszłość, czy zapisane w zbiorowej pamięci fakty tak samo interpretujemy. Obawiam się, że nie.

Odwrócił się i ze stojącej na stoliku butelki nalał wody do szklanki. Przełknął kilka łyków, po czym wrócił na miejsce przed pierwszym rzędem krzeseł. Patrzył spokojnie w oczy siedzących, a jego twarz był poważna i smutna. Petrycy ­poczuł ukłucie niepokoju.

– Zastanawiałem się od kilku dni, od czego zacząć – podjął Hersz. – Czy od tego, że urodziłem się tu niedaleko, na Kazimierzu, przy ulicy Berka Joselewicza? W pewnym sensie jestem nadal krakowianinem… Mówię po polsku, znam polskich poetów, czytam do dziś ukazującą się w Tel Awiwie polską prasę. Ale… – zawiesił na chwilę głos – …doszedłem do wniosku, że aby powiedzieć to, co najważniejsze, co najbardziej leży mi na sercu, powinienem jednak zacząć nie od początku, ale od końca.

Adam Melcer poruszył się niespokojnie. Wymienili z Petrycym spojrzenia. Żaden z nich nie miał pojęcia, co teraz nadchodzi, ale przeczuwali, że nic dobrego.

– Kiedy się skończyła wojna, znalazłem się w obozie koncentracyjnym w sercu Niemiec – mówił Morgenstern. – Byłem muzułmanem, jak wobozowym slangu nazywano skrajnie wyczerpanego więźnia. Nie muszę państwu wyjaśniać, jak wyglądały osoby, które przeszły przez kacety i transporty śmierci, bo wielu Polaków również je przeżyło. Ja, będąc na granicy śmierci głodowej, wwyniku gangreny straciłem też nogę. – Pochylił się i uniósł nogawkę spodni. Powyżej buta i eleganckiej czarnej skarpetki widać było metalowy adapter. Prowadząca spotkanie zerwała się z miejsca, by mu przysunąć krzesło, ale powstrzymał ją ruchem ręki i po raz pierwszy się uśmiechnął. – Spokojnie, jestem w pełni sprawny. Nauczyłem się bez niej żyć.

Wokół zapanowało lekkie odprężenie, jak zawsze, gdy mówca pozwoli sobie na żarcik. Ten jednak miał być dzisiaj pierwszym i ostatnim.

– To nie była niestety jedyna strata – podjął Hersz. – Dużo bardziej bolesna była dla mnie śmierć przyjaciela. Ostatniego…

Urwał, walcząc ze wzruszeniem. Dopiero po chwili zaczął mówić dalej:

– Z chwilą, gdy się ocknąłem po amputacji w wojskowym lazarecie, zrozumiałem, że jestem na świecie zupełnie sam. Nie mam rodziny, krewnych, nawet znajomych. Naród, którego byłem częścią, przestał istnieć. Owszem, byli jeszcze jacyś ocaleni Żydzi, ale po tym wszystkim, co widziałem, czego byłem świadkiem, nie mogłem mieć złudzeń.

Pokiwał głową, patrząc w podłogę.

– W samym Krakowie z sześćdziesięciu tysięcy żydowskich obywateli, którzy mieszkali tu przed wojną, ocalały dwa tysiące – wtrąciła cichym głosem moderatorka siedząca za jego plecami.

Hersz przesunął palcami po powiekach. Gdy podniósł wzrok, na jego twarzy malowała się determinacja.

– A jednak, proszę państwa, jednak myślałem o powrocie do Krakowa. Tam, w szpitalu w Dachau, było wielu Polaków. Tak samo wycieńczeni jak ja, tak samo zmaltretowani fizycznie i psychicznie. O niczym innym nie marzyli, tylko o powrocie do ojczyzny, choć wielu już wiedziało, że pod rządami komunistów to nie będzie ten sam kraj. Do domu, mówili, do domu! Gdyby któryś z nich… – głos mu zadrżał, odchrząknął i dokończył z mocą: –…gdyby ktokolwiek mi powiedział: jedź, bracie, z nami! Wracaj z nami do Polski, do domu… Ale nikt się tak nie odezwał.

W sali panowała cisza jak makiem zasiał.

– Nigdy nie byłem dla nich bratem. Myślę nawet, że nigdy nie byłem dla nich Polakiem, choć to może zbyt daleko posunięty wniosek. W każdym razie, kiedy przyszli do mnie Amerykanie i zapytali