Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem tylko miłość może nadać życiu barwę. Tak intensywną, że przesłoni świat
Niespodziewane spotkanie z Witoldem odmienia życie Józi. On jako pierwszy dostrzega w niej piękno i uwiecznia na jednym ze swoich obrazów. Dziewczyna zakochuje się w nim bez pamięci. Poznaje, czym jest fascynacja i rozgrzewające serce zauroczenie. Tylko czy miłość wystarczy, aby przetrwać?
Dla młodej służącej XIX-wieczne miasto pełne jest ciemnych zaułków i niebezpiecznych ulic. Fałszywie oskarżona o kradzież pereł cudem dostaje posadę w domu rzeźnika. Jej codzienność wypełnia praca, często ponad siły. W ponurym świecie jest jednak ktoś, komu na niej zależy, kto może ją ocalić.
Poruszająca opowieść o kobietach, ich emocjach, marzeniach i walce o szacunek. Jak potoczą się losy Józi? Czy znajdzie swoje miejsce na ziemi?
Mirosława Kareta z przenikliwością i wrażliwością przedstawia prawdziwy obraz życia młodych, ubogich dziewczyn, które próbują kochać mimo wszystko.
Drugi tom sagi „Wydziedziczone”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Wydawnictwo WAM, 2022
© Mirosława Kareta-Gala, 2022
Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz
Redakcja: Anna Śledzikowska
Korekta: Monika Karolczuk
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcia na okładce: © KathySG/Shutterstock
Skład: Lucyna Sterczewska
Postaci iwydarzenia opisane wksiążce są fikcyjne.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób
lub zdarzeń jest przypadkowe lub niezamierzone
ePub e-ISBN: 978-83-277-3210-1
Mobi e-ISBN: 978-83-277-3211-8
MANDO
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200
www.wydawnictwomando.pl
DZIAŁHANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496
e-mail: [email protected]
grudzień 1915
Dokoła wirują przestworza…
Migotliwy pył przesypuje się przez moje włosy…
Staczam się w głębię, mgławica gwiazd owija mnie jak wstęga najdelikatniejszego muślinu, ale nie jest w stanie powstrzymać upadku.
Wyciągam ręce i zdaje mi się, że dotykam nieba. Pod palcami czuję chłód i nieskazitelną gładkość pereł. Czy to gwiazdy? I skąd one tam, pod spodem?
Przejmuje mnie rozkosz. Lecę i nie wiem już, gdzie dół, a gdzie góra, wiem tylko, że ta przestrzeń nie ma początku ni końca. Nie znam kresu tego szalonego lotu. Nie chcę go znać.
I nagle czuję na czole dotknięcie – zimne jak lód – gorące jak rozżarzony węgiel.
Czuję – zdaje mi się – że to już koniec.
Pocałunek śmierci.
Pocałunek prawdziwej miłości…
Skończyłam czytać i podniosłam wzrok. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Choć nie do końca rozumiałam znaczenie i treść tego tekstu, czułam, że skrywa tajemnicę, której nie powinnam zgłębiać.
Eliza wpatrywała się we mnie z napięciem, jakby czekała na ocenę. A ja wiedziałam, że źle robię. Niepotrzebnie dałam się namówić na grzebanie w tych papierach! Nie powinnam tego czytać, wchodzić w cudze życie w jego najintymniejszym wymiarze! Taka samowola mogła mnie drogo kosztować! Nie chciałam utracić zaufania i przyjaźni osoby, na której coraz bardziej mi zależało…
Zanim jednak zdążyłam się odezwać, okazało się, że ten poetyczny zapis głębokich, być może miłosnych przeżyć, to jeszcze nie wszystko. Eliza, nie doczekawszy się widać spodziewanej reakcji, sięgnęła za siebie i wydobyła kolejny papier. Ten był w dużo gorszym stanie, pomięty i pobrudzony, ze śladami darcia i sklejania. Widniał na nim rysunek – szkic wykonany prawdopodobnie węglem, z wielkim kunsztem i realizmem. Trochę był już rozmazany, ale nadal czytelny. Potwierdzał moje najgorsze obawy.
Można było na nim bowiem rozpoznać ciocię Józię, młodą jeszcze i bardzo piękną, leżącą z rozpuszczonymi włosami i wyciągniętymi nad głową rękami, z których zwisał sznur pereł… Nagą, jak ją Pan Bóg stworzył.
Ciocia Józia była zwykłą wiejską dziewczyną. W pewnym sensie pozostała nią do końca życia, choć jego większość spędziła w mieście. Nikt w rodzinie zwracał się do niej inaczej niż „Józia”, a klienci sklepu, dalsi znajomi i sąsiedzi mówili: „panno Józiu”. Dopiero dużo później dowiedziałam się, że w latach swojej młodości przez krótki czas i tylko w wąskim kręgu bohemy nosiła jeszcze inne imię.
Mieszkałam u niej od początku wojny i bardzo się zżyłam z nią i jej przybranymi dziećmi. Okoliczności sprawiły, że właściwie stałam się częścią tej rodziny. Wydawało mi się, że wszystko już o nich wiem, a tymczasem… Wykaligrafowane na bladoróżowym papierze linijki przepełnionego erotyzmem tekstu oraz podniszczony szkic aktu, sygnowany przez Witolda Pruszkowskiego, opatrzony datą z kwietnia 1884 roku, świadczyły najdobitniej o tym, że historia Józi ciągle jeszcze nie została do końca opowiedziana. Miałam wtedy szesnaście lat i oczywiście zaczytywałam się w Trędowatej oraz innych podobnych książkach, do których pani Lewicka, dyrektorka mojej szkoły, miałaby na pewno wiele zastrzeżeń. Historia Józi jednak biła na głowę wszystkie dostępne powieści, także dlatego, że była prawdziwa, z życia wzięta.
Siedziałyśmy z Elizą na podłodze w sypialni obok starej mnikowskiej skrzyni posagowej, w której nasza opiekunka przechowywała swe skarby. Za oknem prószył pierwszy tej zimy śnieg, krakowskie ulice pokryły się warstewką bieli. Byłyśmy w domu same i miałyśmy sporo wolnego czasu, oddałyśmy się więc ulubionemu ostatnio zajęciu – odkrywaniu tajemnic przeszłości. Ta zupełnie niepasująca do mieszczańskiego domu, malowana na żółto i zdobna w kolorowe kwiaty skrzynia, którą Józia przywiozła z Mnikowa na kilka lat przed ślubem z ojcem Elizy, była ich niewyczerpanym źródłem. Należała jeszcze do Józinej babki, starej Lipiny, ale po jej śmierci została opróżniona ze swej zawartości. Józia nie miała więc korali, gorsetów i barwnych spódnic, które w tamtych latach podbijały serca krakowskich artystów. Miała za to coś u kobiet z ludu nieczęsto wówczas spotykanego – umiejętność pisania i czytania, a także miłość i niezwykły szacunek do słowa drukowanego. Bardzo szybko wypełniła skrzynię zupełnie innymi skarbami: kalendarzami, wycinkami gazet, książkami i zapisanymi ręcznie zeszytami, które od lat gromadziła w swym panieńskim kuferku służącej. Dla nas wertowanie tych papierów stało się sposobem na zabicie czasu w ponurej i głodnej rzeczywistości wielkiej wojny. Przy okazji wyciągałyśmy z Józi opowieści o jej dzieciństwie i młodości, których czasem słuchało się jak najprawdziwszych bajek, a czasem jak… mrocznych historii Edgara Allana Poe.
W ten sposób dowiedziałyśmy się o wielkich dramatach, jakie Józia przeżyła w rodzinnym Mnikowie, oraz o złych przygodach, jakie ją spotkały później, już na służbie w Krakowie. Fałszywie oskarżona o kradzież pereł, nie miała szans na znalezienie pracy w jakimkolwiek „porządnym domu”. Wróciła więc na wieś i na tym jej opowieść ostatnio się urwała. Teraz – po dokonaniu w jej skrzyni sensacyjnego odkrycia – nade wszystko pragnęłyśmy dalszego ciągu!
Co było potem? Jak się potoczyły losy Józi, zanim trafiła do antykwariatu i poznała swego przyszłego męża, ojca Elizki? Najgorsze, że żadna z nas nie miała odwagi, by ją o to wprost zapytać. Mogłyśmy się tylko domyślać, że znaleziony szkic był istotnym elementem tej nieznanej nam, utajonej części jej historii.
Spadająca gwiazda
Nie przyznała się w domu, w Mnikowie, do tego, co zaszło. Wręczyła matce zarobione pieniądze i przez kilka dni cieszyła się niezwykle gościnnym przyjęciem, bo nawet Jakub Socha, jej ojczym, starał się być miły. Nikogo nie zainteresowało, czemu chodzi przygnębiona, ma ciągle czerwone oczy i tak ciężko wzdycha. Trudno się zresztą dziwić. Zbliżała się Wielkanoc, na wsi trwały przygotowania do świąt. Trzepano i wietrzono pościel, kilimy oraz wyciągane ze skrzyń najpiękniejsze części garderoby. Szorowano drewniane bale chałup, utykano świeżą gliną i mchem otwory między „drzywkami”, klejono też pogródkę i klepisko. Z miejscowych roślin – „palmy”, jak nazywano trzcinę rosnącą na bagnach, kłokoczyny, leszczyny, wierzby, jałowca i sakłaku – jej przyrodni bracia z innymi chłopakami wiązali na kiju wysokie i grube palmy, służące nie tylko do święcenia w niedzielę, ale także do okładania nimi wiernych po mszy świętej, żeby z nich „stare grzychy wytrzepoć”. Strugali też z drewna klekoty i karapaty do robienia kociej muzyki w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek i już się zmawiali na „śmiguszny” poniedziałek.
Józia włączyła się we wszystkie domowe prace, ale bez odrobiny radości. Nie wiedziała, jak powiedzieć Sochom o tym, co ją spotkało w Krakowie. Nie potrafiła wyjawić, że odeszła z „łobowiązku” i więcej już nie przyśle im pieniędzy na utrzymanie Walka i Agaty. Do swego niepełnosprawnego wuja i jego niemej opiekunki, nazywanej we wsi „Gorolką”, zaszła na Skałki tylko raz i jak zwykle doznała bardzo serdecznego powitania. Nie mogła jednak znieść świadomości, że przez swoje niepowodzenie postawiła ich los na szali. Byli teraz znowu zdani na łaskę Jakuba. Mógł ich wypędzić w każdej chwili, bo ona zawiodła…
Szamotała się z tymi myślami i w duchu znosiła istne męki. Nie miała nawet odwagi pójść z tym swoim brzemieniem do spowiedzi i cierpła, gdy sobie wyobrażała, że oto przyjdzie Wielkanoc, wszyscy jak jeden mąż ruszą do Stołu Pańskiego, a ona po prostu zostanie w ławce. Odróżniała się od innych już wcześniej, bo była nieślubnym dzieckiem, a poza tym od czasu wyjazdu ubierała się w szarą suknię zamiast barwnego wiejskiego stroju. Teraz jeszcze we własnym mniemaniu została naznaczona piętnem winy i grzechu… Kumoszki na pewno będą plotkować i snuć przypuszczenia, co się w tym mieście musiało wydarzyć! I pewnie w swych domysłach nie będą wcale tak dalekie od prawdy. Jeszcze nie daj Boże ktoś ją siłą poprowadzi do spowiedzi, tak jak się czasem zdarzało, gdy wieś chciała zażegnać jakiś konflikt sąsiedzki lub skruszyć zatwardziałego grzesznika. Katusze Józi trwały aż do Wielkiego Czwartku, kiedy to jej tajemnica wreszcie się wydała.
Wszystko wygadała Rogalina, gospodyni handlująca nabiałem na placu Szczepańskim, która najpierw pośredniczyła w znalezieniu Józi pracy, potem od czasu do czasu przekazywała jej wiadomości z domu, a feralnego dnia, gdy wyrzucono dziewczynę ze służby, odwiozła ją furmanką do rodzinnej chałupy. W drodze z Krakowa do Mnikowa Józia wprawdzie nic jej nie powiedziała, ale Rogalina czegoś się domyśliła. Zasięgnęła języka na placu, wypytując inne służące, a wreszcie i samą Muszyniankę, zmuszoną teraz do robienia zakupów i bardzo z tego powodu rozżaloną na swych państwa. Gdy już kumoszka poznała prawdę, nie ze złej woli, ale z sąsiedzkiej życzliwości tak wybrała drogę, by przejechać obok domu Sochów. I oczywiście nie omieszkała zapytać Sosyny, co tam słychać wchałupie i co Józia pocznie ze sobą po świętach. Hanka zrobiła wielkie oczy, więc słowo do słowa Rogalina opowiedziała jej wszystko, czego się dowiedziała. Nie ukrywała, że to fałszywe oskarżenie i że córka została wrobiona w przestępstwo, którego nie popełniła. Złe słowa jednak padły. Hanka z początku nie mogła w to uwierzyć.
– Co wy, kumo, godocie? Jako kradzież? Mojo Józka?
Dziewczyna była wtedy w sadzie. Grabiła liście, a jej bracia z ojczymem przycinali gałęzie drzew owocowych, bo takie właśnie prace na Wielki Czwartek nakazywała tradycja. Nagle wpadła między nich matka ze Stasiem na ręku, wzburzona, z oczami pałającymi gniewem.
– Prowda to?!
– Ale co, matko?
– Prowda to, ze cie z łobowiązku wyrzucili?! Ze jus do miasta nie wrócis?
– Jo bym i wróciło, jo bym chcioło, ino kto mnie teros weźnie?!
– Ha! – zakrzyknęła Hanka. – To trza było wprzódy myśleć! Taki wstyd! Tako sromota!
– Chyba matko nie wierzycie, ze jo coś ukradła! To pani sie bało, ze wyjdzie na jaw…
Józia urwała i rozejrzała się wokół. Ojczym i trzech młodszych braci przysłuchiwali się w napięciu. Z oddali obserwowali tę scenę również zaalarmowani krzykiem sąsiedzi. Jeszcze tego samego dnia – ba! za godzinę! – cała wieś będzie huczeć od plotek! Józia nie powiedziała nic więcej, zaczęła tylko płakać i zaklinać się, że nie zrobiła nic złego. Staś, śliczne dziecko o wyglądzie aniołka, też się skrzywił i dołączył do niej, cienko zawodząc. Jakub, do którego nagle dotarło, co się stało, z piłą w ręku ruszył na pasierbicę, powtarzając tylko:
– Co?! Co?! Co?!
Dobrze, że Sosyna z wyjącym malcem na ręku stała mu na drodze.
Józia już się dalej nie przysłuchiwała awanturze. Podkasała spódnicę i odbiegła między pola. Wstrząsał nią szloch. Zdawało jej się, że to już koniec, że stanęła nad przepaścią i tylko krok dzieli ją od śmierci. To oczywiście nie była prawda, ale rozpacz podpowiadała jej najgorsze. Nawet nie wiedziała, kiedy nogi poniosły ją na granicę Cholerzyna, w miejsce, gdzie został pochowany jej rówieśnik i najdroższy przyjaciel Antek.
Syn Agaty „Gorolki” popełnił samobójstwo na krótko przed rozpoczęciem przez Józię służby w mieście. Tak w każdym razie orzekli śledczy, ale mieszkańcy wsi mieli swoje wątpliwości. Choć od urodzenia miał trudne życie, chłopak nie sprawiał wrażenia, by mu ono aż tak zbrzydło. Wręcz przeciwnie, w ciągu ostatnich miesięcy wszystko zaczęło mu się układać. Najął się do pracy przy wykopaliskach w mnikowskich jaskiniach i zyskał zaufanie Godfryda Ossowskiego, naukowca prowadzącego badania na zlecenie Akademii Umiejętności w Krakowie. Owszem, wdał się w jakiś konflikt z innymi pracownikami, których miał nadzorować podczas nieobecności pryncypała, a w ostatnich dniach przed śmiercią był czymś wyraźnie wzburzony i mówił Józi o „mierlawych śpasach”, wstrętnych żartach, jakich mają się dopuszczać kopacze, ale nic nie zwiastowało nieszczęścia. Wkrótce zaś potem, gdy pan Ossowski wyjechał, Antka znaleziono powieszonego na drzewie niedaleko stawu pod Pieralną Skałą, niemal w centrum wsi, blisko wejścia do Doliny Mnikowskiej.
Agata „Gorolka” pod wpływem tej tragedii straciła mowę i nikt od tamtej pory nie słyszał, żeby się odezwała choć słowem. Józia przeżyła jego śmierć równie głęboko, choć u niej nie objawiło się to w tak dramatyczny sposób. Długo nie mogła przeboleć swej straty i dopiero w mieście, uczestnicząc co rano w mszy świętej dla służących, czytując książeczkę autorstwa francuskiego księdza, który zalecał służącym dziewczętom doskonalenie cnót i dążenie do świętości, zaczęła odzyskiwać równowagę. Wiele czasu spędziła, modląc się o pokój dla duszy swojego przyjaciela, ofiarowywała też w tej intencji różne przykrości i upokorzenia, jakie ją spotykały. Wierzyła, że to pomaga Antkowi, i że kiedyś spotka się z nim w wieczności. Nic więc dziwnego, że właśnie na jego grób pobiegła wtedy, w Wielki Czwartek, by wypłakać swoje cierpienie.
Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła na cmentarzu cholerycznym, sama, na kolanach przy niewielkim kopczyku, jaki usypał synowi „Gorolki” specjalnie wynajęty i opłacony grabarz. Pogrzeb odbył się bowiem bez udziału księdza, bez egzekwii i w ziemi niepoświęconej. To tutaj chowano włóczęgów, samobójców i dzieci zmarłe bez chrztu świętego. Było to smutne, wyklęte miejsce, które chłopi obchodzili zawsze szerokim łukiem. Wieczorami po chałupach krążyły opowieści o duchach i upiorach, które zdarzało się temu i owemu spotkać w jego okolicy. Słuchająca tych gadek Józia cierpła wtedy zawsze ze strachu. Od kiedy pogrzebano tu jej martwo urodzonego braciszka i potem ukochanego przyjaciela, nagle przestała się bać. A teraz czuła się nawet jakoś szczególnie z nimi związana – tak samo odrzucona, skazana na wieczne potępienie, pozbawiona wszelkiej miłości i wsparcia.
Wokół zapadł wczesny przedwiosenny zmierzch, a po jakimś czasie na niebo wytoczył się księżyc, idealnie okrągły, tak jasny, że cała ziemia została zalana jego zimną, niebiesko-białą poświatą. Każdy szczegół, każdy przedmiot i człowiek, były doskonale widoczne. Na obrzeżach nieboskłonu sklepienie było usiane migoczącymi gwiazdami. Miało się wrażenie, że cały wszechświat drży i pulsuje, jakby wypełniało go ukryte życie, jakby tam daleko, w górze, biło mocno czyjeś kochające serce. Poniżej zaś, w sadach i na polach otaczających Mników, Cholerzyn i Morawicę lśniły czerwono-złotym blaskiem ogniska palone przez wiejskich chłopaków. Z daleka dobiegało klekotanie i terkotanie drewnianych kołatek, których dźwięk miał odstraszać zło i chronić mieszkańców przed zakusami diabła.
Zdrętwiała z zimna Józia stopniowo odzyskiwała przytomność. Drgnęła, gdy nagle, całkiem blisko za plecami, usłyszała kroki. Zerwała się z klęczek i stanęła bez ruchu, zbyt przerażona, by się odezwać lub uciec. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w sylwetkę mężczyzny, w którym dopiero po chwili rozpoznała Witolda Pruszkowskiego. Artysta, który kilka lat wcześniej zamieszkał wraz z rodziną w Mnikowie, od samego początku ją fascynował. Dziewczyna marzyła, by móc kiedyś pozować do któregoś z jego obrazów. Znany był z tego, że lubił malować chłopów i bratać się z nimi, ale widywano go też często wędrującego samotnie po polach i lasach. Jego widok nie zdziwił jej zatem, ale speszył i przestraszył.
Ubrany był wstrój, który nosił od święta: kozacką burkę, białą koszulę spiętą pod szyją wielkim koralem, szarawary i wysokie buty. Ściągnął z głowy futrzaną czapę i trzymając ją po chłopsku, przy piersi, zbliżał się do niej przez kępy zeszłorocznej trawy i suchych badyli. Uśmiechał się pod ciemnym wąsem, wyraźnie zachwycony tym, co ujrzał.
– Eloe. Eloe wśród grobów… – powiedział, a wtedy ona odwróciła się i z głośnym szlochem rzuciła do ucieczki.
– Poczekaj! Poczekaj, panienko! Nic ci nie zrobię… Jestem malarzem!
Zatrzymała się, zdumiona. Czyżby jej nie poznał? Zachowywał się tak, jakby ją zobaczył pierwszy raz w życiu! A przecież bywała nieraz u niego w domu, spotykała się z jego żoną, przychodziła też kilka razy z Antkiem do Malarni, jak miejscowi nazywali pracownię Pruszkowskiego.
Teraz dopiero się zorientowała, że rozplótł się jej warkocz, rozpuszczone jasne włosy spływają kaskadą na jej twarz i ramiona i wygląda teraz zupełnie inaczej niż zwykle. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że pod wpływem dramatycznych przeżyć i zgryzot zmieniło się w niej dużo więcej niż tylko uczesanie. Bardzo zeszczuplała, a rysy jej twarzy wyostrzyły się i wyszlachetniały. Nie przypominała już tej rumianej dziewuszki z okrągłą buzią, jeszcze niemal dziecka, które tak bardzo chciało być na obrazie. Była kobietą, ciężko już doświadczoną przez życie – i bardzo piękną.
– To ja, panie, Józia – odwróciła się do niego, odgarniając kosmyki zasłaniające policzki. – Pamiętocie? Przecie mieliście mnie malować…
Dopiero teraz w jego oczach pojawił się błysk rozpoznania.
– Józia! Jakżeś ty się zmieniła! – zawołał, podchodząc kilka kroków bliżej. – Jakaś ty teraz… cudna! Jak anioł. Jak zjawisko nie z tej ziemi…
Stali i patrzyli na siebie, a pod wpływem jego spojrzenia dziewczyna zaczęła dygotać.
– Zmarzłaś? Poczekaj! Masz, ogrzej się!
Ściągnął z siebie burkę i narzucił jej na ramiona. Była ciepła od jego ciała, pachniała też tak jak on – mieszaniną jakichś perfum, terpentyny, tytoniu… Zupełnie bezwolna, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, Józia stała jak wrośnięta w ten kawałek nieużytku, na którym mieścił się choleryczny cmentarz. A Pruszkowski patrzył na nią z podziwem, żarłocznie, jakby chciał wypalić tę scenę w swoim mózgu i zapamiętać ją na zawsze. Tak zresztą i mówił:
– Co za scena! Co za barwy! To światło jak z innego świata! I ty w tym wszystkim… eteryczna, złotowłosa… Nie, ty nie jesteś Eloe, ty jesteś Ellenai! Ellenai, jak na obrazie Jacka. Widziałem go zeszłego roku w Salonie Krywulta w Warszawie. Chata na Syberii, zmarła Ellenai i Anhelli, nieszczęsny zesłaniec, teraz już całkiem sam…
Józia nie miała pojęcia, kto to taki ta Eloe, Anhelli czy Ellenai. O Malczewskim też wtedy jeszcze nie słyszała, mogła się tylko domyślać, że ów Jacek jest malarzem, jak pan Witold. Znała wprawdzie Aleksandra Krywulta, marszanda, którego spotkała raz w Malarni, nie skojarzyła go jednak w tamtej chwili. To, co mówił artysta, było tak bardzo oderwane od rzeczywistości – od tej ponurej i smutnej rzeczywistości, w której ona żyła – że jego słowa przelatywały obok Józi, nie budząc żadnych uczuć, głębszej myśli czy zainteresowania. Stała tylko z pochyloną głową i dygotała pod jego ciepłą, pachnącą burką, a z oczu jej ciekły łzy. Pan Pruszkowski w końcu to zauważył. Może zresztą i jemu po prostu zrobiło się zimno, bo była połowa kwietnia, a został w samej koszuli. Nagle zamilkł, pochylił się i spojrzał jej w twarz.
– Co ci to, Józiu? Czemu płaczesz?
Tyle było w jego głosie łagodności, tyle autentycznej troski i zaniepokojenia, że w dziewczynie coś pękło. Szlochając rozpaczliwie, zaczęła opowiadać. I wyznała mu wszystko: o służbie w mieście, wyczerpującej, ale do zniesienia, o krzywdzie i sromocie, jakiej doznała od Lulusia, o natręctwie pana Sobkiewicza, który chciał jej zrobić to samo, i dlatego sytuacja stała się już nie do wytrzymania. O perłach, których nie tknęła, i fałszywym oskarżeniu mecenasowej, o wpisie w książeczce, który zamykał jej drogę do dalszej służby. O utracie źródeł utrzymania i o tym, że życie straciło sens. Że Walek i Agata pewnie zostaną wyrzuceni z chałupy, a wszystko to przez nią, przez nią…!
Malarz pod wpływem jej wybuchu umilkł na dobre i tylko słuchał, o nic nie pytając i nie przerywając. Gdy Józia ciągle jeszcze wyrzucała z siebie kolejne słowa, oskarżając samą siebie, objął jej ramiona i przytulił serdecznie. Z wrażenia aż przestała płakać. Nagle poczuła się bezpieczna, jak dziecko, które po wielu godzinach przerażenia i udręki znalazło wreszcie poszukiwanego opiekuna. Trwali tak długą chwilę. Dopiero gdy jej oddech się uspokoił i ustały spazmy, Pruszkowski rozluźnił swój uścisk, ale jej nie puścił. Obejmując nadal za ramiona, delikatnie zwrócił ją tyłem do grobów i krzyży, w stronę, gdzie w oddali wznosiła się Pańska Góra, jego dom i Malarnia.
– Chodźmy do pracowni – powiedział.
Ruszyli przez pola ożywione punkcikami ognisk, pod kopułą nieba, na którym pyszniła się wielka kula księżyca i miliardy gwiazd. I wtedy właśnie, po kilku zaledwie krokach, sklepienie na wprost idących przecięła świetlista wstęga. Nie było to byle mignięcie, marny rozbłysk palącego się meteorytu, którego przypadkowy świadek nawet nie jest do końca pewny. To był piękny łuk, tak jasny, jakby niebo pękło na dwoje, i trwający tak długo, że oboje aż się zatrzymali, wstrząśnięci. Dla artysty był to pewnie dar od losu, wizja wywołująca przypływ malarskiego natchnienia. Dla Józi – znak z nieba, wyraz wielkiej łaski, zwiastun wyzwolenia.
Jej babka, stara Lipina, twierdziła zawsze, że spadająca gwiazda to dusza, która odchodzi z czyśćca do raju.
– W tamtej chwili wiedziałam, nie wiem skąd, ale było to bardzo mocne uczucie, że Antek żegna się ze mną i odchodzi w miejsce, do którego ja jeszcze bardzo długo nie będę mieć wstępu. Jakby mi chciał powiedzieć: do widzenia! – opowiadała mi o tej chwili ciocia Józia, mimo swoich lat płacząc rzewnymi łzami na samo wspomnienie. – Tyle godzin spędziliśmy razem w Dolinie Mnikowskiej na gapieniu się w niebo. Wyglądaliśmy spadających gwiazd, tych uwolnionych dusz, żeby je pożegnać śmiechem i machaniem. A teraz on odchodził, czułam to bardzo wyraźnie.
Tej nocy, gdy Antek odszedł do raju, narodziła się jej miłość do Witolda Pruszkowskiego.
„Pon molorz”, nazywany potem neoromantykiem i prekursorem impresjonizmu w polskiej sztuce, nie zawsze fascynował się poezją Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego czy Norwida. Wręcz przeciwnie, ojciec zaszczepił mu wielki kult dla sztuki klasycznej i nawet Tadeuszowi Goreckiemu, pierwszemu nauczycielowi rysunku Witolda, nie udało się tego zmienić, choć był on zięciem Adama Mickiewicza i miał o wieszczu informacje z pierwszej ręki. Dopiero w Akademii monachijskiej koledzy namówili „Kozaka”, jak nazywali swojego kolegę, żeby przynajmniej spróbował poznać to, co dotychczas miał za nic.
W czasopiśmie „Kraj” napisano w 1894 roku:
Pruszkowski z ironją wyrażał się o romantyzmie, miał odwagę przyznawać się, że nietylko nie zna utworów największych jego przedstawicieli, ale nawet nie jest ich ciekawy. Dokuczano mu więc, docinano, nazywano antykiem, wykopaliskiem z czasów przedchrześcijańskich. Ale ta ciągła walka na słowa, dowcipy i ucinki, zrobiła swoje, Pruszkowski postanowił zapoznać się z tymi, których lekceważył, aby lepiej odparowywać cięcia koleżeńskie. Wziął się więc do czytania Pana Tadeusza. Zaczął go czytać z uprzedzeniem, czytał dalej ze spokojem, później z przyjemnością, w końcu z zapałem, z uwielbieniem, z zachwytem, ze łzami. Nie jadł, nie spał, nie rozbierał się nawet, a czytał. W jednym dniu porzucił starych bogów, a ukląkł przed nowymi. Przez parę tygodni oderwał się od pracy i rozpoczął kwerendę po kolegach za utworami poetów plejady mickiewiczowskiej. Najwięcej rozkochał się w Słowackim, a miłości tej dawał wciąż wyraz w czasie całego swego artystycznego zawodu*.
Tej nocy, gdy Józia po raz pierwszy usłyszała o Eloe, aniele zrodzonym ze „łzy Chrystusowej na Golgocie”, a nawet została do niej porównana, jeszcze nie wiedziała, że Pruszkowski kilka lat wcześniej namalował Śmierć Anhellego, jeden ze swoich najsłynniejszych obrazów. Krytycy szeroko o tym pisali, głównie dlatego, że jako pierwszy miał odwagę przenieść na płótno scenę z poematu Słowackiego. Nie odmawiano mu jednak przy tym geniuszu. Franciszek Ksawery Martynowski, ten sam, który w warszawskich „Kłosach” tak zmieszał z błotem jego Piasta, o drugim obrazie Pruszkowskiego pisał już w zupełnie innym tonie:
Żeby zabrać się do tak wysoce fantastycznej kreacyi, jak Słowackiego Anheli, trzeba się poczuć w wielkim zasobie twórczości i uczucia piękna. Jedna linia, jeden ton fałszywy, czyni z pięknego dzieła karykaturę, z podniosłej postaci – śmieszną. Na chlubę artysty przyznać musimy, że po mistrzowsku wywiązał się z zadania. Ów fantastyczny Anheli, marzycielski, goniący za sławą nierozgłośną, śniący o szczęściu nieokreślonem, wyszedł z pod pęzla p. Pruszkowskiego niezawodnie takim, jakim go chciał widzieć Słowacki. I Elloe, ów duch opiekuńczy Anhelego, i śnieżyca polarna oświetlona silnie zachodnią łuną, i cały wyraz obrazu, jest malowany z taką siłą, z taką prawdą poetyczną, z taką harmonią barw i tonów, że trudno oczy oderwać od tego dzieła. (…) Jest to obraz, który wysoko postawił artystę w dziedzinie sztuki polskiej. Zdaje nam się, że w Anhelim Pruszkowski wszedł na właściwą dla swego talentu drogę, z której już nie powinien zbaczać…
Nie zboczył, zwłaszcza że ten temat stale zyskiwał na popularności. Pruszkowski miał stworzyć jeszcze inne dzieła z anhellicznego cyklu, a jego śladem poszedł też Malczewski i inni artyści. Uznanie i uwielbienie dla Słowackiego w polskim społeczeństwie rosło, by osiągnąć apogeum na początku następnego wieku, w stulecie urodzin wieszcza. Planowano sprowadzenie jego prochów z Paryża i pochowanie ich na Wawelu, jednak udało się to zrobić dopiero w wolnej Polsce, a Witold Pruszkowski już tych czasów nie dożył.
Tamtej nocy, gdy ujrzała spadającą gwiazdę, Józia na długo straciła poczucie rzeczywistości. Niespodziewanie znalazła się w pracowni, która tak bardzo przyciągała ją w ostatnich latach, z mężczyzną, o którym nie mogła przestać myśleć, od kiedy tylko pojawił się w Mnikowie. Jako młoda dziewczyna całymi godzinami podglądała, jak nakłada farby na płótno i z niczego wyczarowuje najbardziej fantastyczne obrazy! Znała je chyba lepiej niż pani Ernestyna Pruszkowska, która do pracowni męża nie wchodziła nigdy, by mu nie przeszkadzać, a już na pewno lepiej od jego znajomych, przed którymi artysta chował bądź zasłaniał niedokończone dzieła. Józia była potajemną, cichą i prawdopodobnie najwierniejszą wielbicielką jego talentu. Nie wiem, czy kiedykolwiek się o tym dowiedział. Raz tylko przyłapał ją za krzakiem róży, gdy przez okno śledziła jego spotkanie z Krywultem. O dziwo, nie gniewał się wtedy i nawet obiecał, że ją też kiedyś namaluje. Nigdy jednak do tego nie doszło, zawsze coś stawało im na przeszkodzie. Aż do tamtej nocy…
Tę część swojej historii Józia przedstawiła nam w czasie wielkiej wojny tylko w ogólnym zarysie. Dopiero gdy była już stara, a i ja przeżyłam swoje, chętnie i otwarcie opowiadała, co się wtedy zdarzyło. Tak jakby chciała podkreślić, że nie ma nic do ukrycia.
– Nie zapalił światła, ale i tak w Malarni było bardzo jasno. Przez te wszystkie okna po prostu wlewał się blask księżyca. To była najjaśniejsza pełnia, jaką pamiętam.
Usiedli na otomanie, Pruszkowski wyjął butelkę i dwie szklaneczki, a także miękkie okrycie z pozszywanych owczych skór, którym się otulili. Nalał jej kilka łyków mocnej, ziołowej wódki. Od razu zaczęło jej się kręcić w głowie, język też się jej splątał i tak siedzieli przez chwilę w ciszy. A potem on zaczął mówić. O niesprawiedliwości systemu społecznego, w którym żyli, o upodleniu i skrajnej nędzy najniższych warstw, o zgniliźnie, egoizmie i zaślepieniu tych, którzy trzymają ster rządów, o konieczności zmian… Zapamiętała jedno – że w tym, co się stało w domu Sobkiewiczów, nie ma jej winy. Używał trudnych słów, z których wielu wówczas nie rozumiała, ale i tak jego słowa działały na nią kojąco.
Odurzona wódką i tym wspaniałym uczuciem, że ktoś wreszcie ją zrozumiał i uwolnił od ciężaru, odchyliła głowę na oparcie i przymknęła oczy. Zapadła cisza. Z błogostanu wyrwał ją dopiero jego głos:
– Poczekaj!
Odrzucił barani kożuch i wybiegł z pracowni. Wrócił po jakimś czasie, niosąc w ręku sznur pereł. Nie od razu go dostrzegła. Dopiero gdy włożył jej w dłoń połyskliwy wisior, gdy poczuła pod palcami gładkość zimnych paciorków, rozbudziła się natychmiast. Co to miało znaczyć?! Po co te perły, dlaczego?!
– Chciałbym cię namalować. Tutaj, teraz. Czy mogę?
Nikt nie zwracał się do niej tak uprzejmie, potaknęła więc, zanim w ogóle zdała sobie sprawę, że ta pora – środek nocy – i ich obecność sam na sam, bez świadków, i ta niesamowita bliskość, jaką z nim odczuwała, mogą być czymś niestosownym. Dopiero gdy się pochylił i zaczął rozpinać guziczki jej sukni, drgnęła i spróbowała się podnieść.
– Ciiii… – uspokoił ją, przytykając palec do ust. – Nic się nie bój, nic ci przy mnie nie grozi! To tylko akt, rodzaj obrazu, który malarze muszą co jakiś czas wystawić, bo publiczność to uwielbia…
Z przerażenia aż się podniosła, nagle zupełnie trzeźwa.
– Akt?! Ale jak to? Tak całkiem goło? Jezus Maryjo, panie, ale co ludzie powiedzo?!
– Nie będzie widać twojej twarzy, Józiu – roześmiał się cicho, rozbawiony. – Obiecuję, że nikt cię nie pozna. I zapłacę ci za pozowanie, tak jak artyści w Paryżu i w Monachium płacą swoim modelkom.
Przez chwilę się zastanawiała, a on czekał, nie nalegając. Zerknęła raz jeszcze na sznur pereł.
– A te perły po co? Ja sie boje! Ja czuje, że nic dobrego z tego nie bedzie…
– Ciiii… – uspokoił ją. – To perły mojej żony. Nie dam ci ich, choć uważam, że masz takie samo prawo je nosić jak każda kobieta… Potrzebne są jako rekwizyt, jako element obrazu… Zaufaj mi!
Skinęła głową, zbyt oszołomiona sytuacją, by się racjonalnie zastanowić. Wtedy on rozpiął do końca jej suknię i opuścił ją z ramion, zsunął też koszulę, którą miała pod spodem. Jego dłonie były ciepłe, a ich dotyk wywoływał w niej uczucia, których nigdy jeszcze nie doświadczyła. Całkowicie bezwolna, obnażona do pasa, opadła na otomanę i pozwoliła mu robić ze sobą wszystko, co chciał. Były to jej pierwsze erotyczne doświadczenia i czerpała z nich rozkosz, której istnienia wcześniej nawet nie podejrzewała. Nigdy się tak nie czuła ani przy Antku, ani z paniczem Lulusiem, ani też wtedy, gdy mecenas Sobkiewicz próbował zaciągnąć ją do łóżka.
Pozwoliła się ułożyć w dziwnej pozycji, z głową przy krawędzi leżanki, z włosami zwisającymi do ziemi. Pozwoliła mu wyciągnąć swoje ręce ponad głowę i związać je sznurem pereł. Każde jego dotknięcie – a ruchy miał delikatne, posuwiste, gładzące i obejmował nimi całe jej ciało, również piersi – wywoływało jej drżenie i napięcie graniczące z ekstazą. Zapomniała, że jest dziewczyną ze wsi, zhańbioną i oskarżoną o kradzież, a on żonatym mężczyzną. Zapomniała o pani Ernestynie i o małym Kaziu, którzy byli zapewne w domu, kilkadziesiąt metrów dalej, i spali spokojnie, nie podejrzewając nic złego. Zapomniała, co na temat rozkoszy cielesnych mówi Kościół i jak dokładnie ksiądz przy spowiedzi wypytuje o wszystkie związane z tym grzechy. Zapomniała o swym wstydzie, o obawie, by nie zajść w ciążę, o wszystkich możliwych konsekwencjach.
– Gdyby wtedy zażądał, żebym się mu oddała, zrobiłabym to bez wahania – mówiła ciocia, a na jej zwiędłe policzki wypływał lekki rumieniec. – Więcej, ja się mu wtedy praktycznie oddałam. To, że nie wziął więcej, nie posunął się dalej, wynikało być może z tego, że miał jakieś hamulce i bardzo kochał swą żonę, a może jedynie z tego, że był w tamtym momencie owładnięty tylko wizją tego obrazu. On już miał przed oczami to, co chciał namalować, i nie mógł zmarnować tej chwili. Gdyby wtedy kochał się ze mną, na co ja byłam tak bardzo gotowa, roztrwoniłby tę energię, którą wtedy emanował, siłę twórczą, która wibrowała w każdym jego ruchu, której był pełen aż po koniuszki palców. I mój obraz być może nigdy by nie powstał…
Siadł nieopodal niej na zydlu, ze szkicownikiem w jednej i węglem w drugiej dłoni. Słyszała tylko zgrzyt i szelest, a co jakiś czas trzask odrywanych stron. Nie wiedziała, ile szkiców narysował, nie miała pojęcia, jak długo to trwało. Gdy ocknęła się rano – naga, zwinięta w kłębek na otomanie, otulona owczą skórą, z głową pulsującą od wypitego alkoholu i przeżyć minionej nocy – pracownia była pusta. Spod ściany spoglądała na nią morda jakiegoś strasznego gada, tak paskudna, aż ją przeszył dreszcz. Był to zapewne Smok podwawelski – obraz, nad którym mistrz pracował właśnie w tym czasie, a miał go ukończyć kilka miesięcy później – ale wtedy Józia tego nie wiedziała. W tamtej chwili dopadły ją tak potężne wyrzuty sumienia, że poczwara wyzierająca z obrazu zdawała się jej uosobieniem grzechu popełnionego minionej nocy.
Zerwała się i zaczęła ubierać, zapinając koszulę i suknię trzęsącymi się rękami. Chciała stąd uciec jak najprędzej, chciała zapomnieć o tej chwili całkowitego oddania się obcemu, w dodatku żonatemu mężczyźnie. Na samo wspomnienie o nim jednak serce jej miękło i topniało jak wosk. Ciągle czuła jego zapach, dotyk ciepłych dłoni na swej skórze i każda myśl o tym napełniała ją rozkoszą. To z kolei powodowało kolejną falę wyrzutów sumienia, jeszcze gorszą od poprzedniej. Wiedziała bowiem, że gdyby znalazł się tutaj i znowu ją o cokolwiek poprosił – nie potrafiłaby mu odmówić.
W drodze do drzwi minęła sztalugi z płótnem przykrytym kawałkiem materiału. Nie mogła się powstrzymać, uchyliła zasłonę i spojrzała. Był to dopiero rozpoczęty obraz… Jej obraz! Nie gad przyczajony w leśnych ostępach, z pazurami i świecącymi żółto wyłupiastymi ślepiami, ale mroczna przestrzeń ze świetlistą postacią w centralnym punkcie, utrzymana w zielono-złoto-białym kolorycie. Można już było rozpoznać wyraźne kształty leżącej dziewczyny, nagiej i bardzo pięknej, bardzo zmysłowej, a jednocześnie uduchowionej. Zarys sylwetki oplecionej łańcuchem pereł, z twarzą na szczęście trudną do rozpoznania.
Nagle przestało jej się spieszyć. Spoglądała w zachwycie na to dzieło jednej nocy i czytała w nim te wszystkie uczucia, których artysta musiał wtedy doświadczać… Wydawały się być bardzo bliskie temu, co i ona czuła.
Czy o takim portrecie marzyła?
– Oczywiście, że nie! – śmiała się, gdy opowiadała mi tę historię. Otwierała szerzej oczy, jakby chciała ogarnąć nimi te swoje piękne wspomnienia z młodości, a jej plecy prostowały się z dumy. – Ale gdy już zobaczyłam ten akt, gdy uświadomiłam sobie, że to cudo, ta modelka tam leżąca to ja z krwi i kości, że on mnie taką widział i taką pozostawił potomnym… niczego nie żałowałam!
Dopiero po długiej chwili oderwała wzrok od malowidła. Na zydlu opodal zauważyła szkicownik, z którego wystawały uczernione karty. Otworzyła skórzaną oprawę, by zerknąć do środka. Tak, tam też była ona. W różnych ujęciach i z różnej perspektywy, ale ciągle tak samo naga, z rozwianymi włosami i perłami w dłoniach. Szkiców było kilka, może nawet więcej niż dziesięć. Po chwili namysłu Józia wzięła ten, który leżał na samym wierzchu – z autografem Witolda Pruszkowskiego, z datą i podpisem: w Mnikowie.
Józia nie tyle wiedziała, ile przeczuwała, że już tu nie wróci. Mimo całego uwielbienia, jakim darzyła artystę, nigdy więcej nie odważy się mu pozować tuż obok chłopskich chałup i ludzi, którzy ją znali od dziecka, w tak bliskim sąsiedztwie jego domu i członków rodziny. Była też pewna, że nigdy już nie odda mu się tak całkowicie i bezwarunkowo, jak to miało miejsce minionej nocy.
Było jeszcze bardzo wcześnie, ale na wsi, jak to na wsi, życie zaczynało się z pierwszym pianiem kogutów. Gdy Józia schodziła z Pańskiej Góry, ścigało ją niejedno ciekawskie spojrzenie, rzucane ukradkiem z okienka chałupy, przez otwarte drzwi stajni czy od studni. Było jej jednak wszystko jedno. Drżąc od porannego chłodu, tuliła do piersi kartę ze szkicem, tak jakby mogła się od niego rozgrzać. Gdy weszła na Nowsie, nagle ujrzała Pietrka „łod Skrzypka” idącego z przeciwnej strony z ponurą miną, sinym nosem i rękami zagrzebanymi głęboko w fałdach kapoty.
Zwolniła kroku, niepewna, czy chce się spotkać z synem młynarza. Znali się od dziecka, ale nie zawsze się lubili. Pietrek często dokuczał jej i Antkowi, aż do czasu, gdy Józia w obronie przyjaciela porządnie wysmagała młynarczyka wiązką pokrzyw. Potem nawet się zaprzyjaźnili, a Pietrek wciągnął Antka do prac przy wykopaliskach. Gdy jednak wybuchła awantura z kopaczami, wziął stronę parobków. Pewnego dnia, już rok po tragedii, Józia usłyszała na ulicy w Krakowie rozmowę dwóch uczonych o wykopaliskach w jaskiniach i „mnikowskich figlikach”. Zaczęła wówczas podejrzewać, że Antek został zamordowany, gdyż wiedział o czymś, co miało pozostać ukryte. Młynarczyk wprawdzie zapewniał, że żadnego oszustwa nie było, ona jednak mu nie wierzyła. Nie brała też na poważnie propozycji małżeństwa, które jej składał. Teraz najchętniej skręciłaby w jakąś boczną dróżkę, było już jednak za późno.
Pietrek dostrzegł ją z daleka, sapnął gniewnie, wyszarpnął pięści z kieszeni, utarł nosa rękawem i jak nie ryknie:
– Józka! Ty mi tu godoj zaroz, gdzieześ ty było bez cało noc!
Ruszył na nią jak szarżujący buhaj, aż się cofnęła o krok.
– A tobie co do tego!
– Całom noc-zem na ciebie cekoł, małom nie uświrknoł!
– To pocóześ cekoł! Trza było iś, z parobkami ognie palić!
– Ty mnie, Józka, nie godoj, co jo mom robić! Jo z twemi łojcami syćko jus uradził, bede druzbe z wódko do ciebie słał!
– Co ty godos! I łojce na to przystali?
– A co! Pozwoleństwo dali i jesce mi dziękowali! Syćkie wiedzo, ześ ty bez morgów i bez piyniendzy, goluśka tako, jak tu stois!
Józia zbladła. W głowie jej się nie mieściło, że matka i ojczym mogli w ciągu jednego wieczoru podjąć tak ważną decyzję, nawet nie pytając jej o zdanie. Upokorzona słowem „goluśka”, na jeden krótki moment rzuciła spojrzenie na obrazek, który trzymała przyciśnięty do piersi. I to ją zgubiło.
– A co ty tam mos, Józka? – zainteresował się od razu Pietrek i wyciągnął rękę. Uskoczyła, nie dość szybko jednak. Rozległ się trzask dartego papieru, a potem pełen szoku wrzask.
– A cóz to, na rany Jezusa?! Coś ty, dzioucha, zrobiło?!
– Nicem nie zrobiło, nie drzyj sie, bo nie ma ło co. Jescem do ciebie wódko nie przepiło, moge robić, co mi sie podobo!
I korzystając z tego, że chłopak w osłupieniu wpatrywał się w strzęp aktu, wyrwała mu go z ręki. Omal się przy nim nie popłakała ze złości i żalu, że zniszczył to, co w tej chwili miała najcenniejszego. Złapała fałdy sukni i biegiem ruszyła w stronę domu. Dopiero po długiej chwili Pietrek odzyskał głos.
– Ty se, Józka, nie myśl! Jak się pożynimy, nie bedzies ty wiyncy huloć! W chałpie bedzies siedzieć, dźwi zawre, wincy do tego molorza nie pódzies!
Udała, że tego nie słyszy, ale gdy tylko weszła na podwórko, natknęła się na matkę, która niosła jedzenie dla świń. I zaczęła się nowa awantura. Gdzie była, co przez całą noc robiła? Co to za papiery w ręce niesie? Nie chciała pokazać, ale Sosyna, jak i wcześniej Pietrek, nie pytała jej o zgodę. Wyrwała jej z ręki strzępy rysunku, a na widok tego, co tam było, z krzykiem upuściła je prosto do świńskiego koryta i przeżegnała się zamaszyście. Potem zaś chwyciła miotłę z brzozowych witek służącą do omiatania podwórka i – na oczach ojczyma, braci, którzy wybiegli z chałupy, a nawet i sąsiadów – tłukąc nią Józię po plecach, zapędziła ją do sieni.
– Chyboj do komory, ale jus! – wołała, po czym zamknęła ją na skobel.
To, że nie dostała jeść, nie było zbyt dotkliwe, bo tego dnia, w Wielki Piątek, wszyscy pościli o chlebie i wodzie. Bardziej bolało Józię upokorzenie i utrata cennego rysunku. Przepłakała cały dzień i całą noc, ale rodzice nie wypuścili jej z zamknięcia. Dopiero w sobotę po południu, gdy wszyscy ze wsi ruszyli do święcenia pokarmów, matka otworzyła drzwi i kazała jej się umyć i przebrać.
– Zaskórzyłoś**, Józka, oj, zaskórzyłoś! A takie cie miało scynście spotkoć, miołoś sie za Pietrka, z morgami wydoć! Ón cie teros nie zechce, jak jus cało wieś o tym ino godo, ześ sie przed molorzem rozebrało!
Niespodziewanie usiadła na łóżku obok Józi, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła rzewnie płakać. Dziewczyna była tak zaskoczona, że w jednej chwili zapomniała o wszystkich swoich żalach i urazach. Objęła pochylone plecy matki i przytuliła się do niej. Szorstka wełna odświętnej chusteczki drapała ją w policzek.
– Cichojcie jus, ciiii… Cichojcie, matko! – szeptała. – To nic, nic sie nie stało!
– Nic?! Przecie to cud boski, ze cie ten Pietrek chcioł! Srękowiny chcioł we Wielkanoc robić! Toś ty musiało do tego molorza poleś, zycie se zmarnowoć!
Zmarnować życie? Owszem, Józia czuła, że znalazła się na krawędzi, ale nie z powodu pozowania Pruszkowskiemu. Czemu matka nie chciała tego zrozumieć? Czemu po tym wszystkim, co jej córka przeszła w domu Sobkiewiczów, na siłę próbowała ją teraz wydać za mąż za człowieka, do którego Józia nie miała żadnego pociągu? Nawet sympatia i poczucie koleżeństwa z dzieciństwa z chwilą śmierci Antka znikły bez śladu.
Józia spojrzała na siedzącą obok kobietę, niemal obcą, tak wyniszczoną pracą, rodzeniem dzieci i wiecznym usługiwaniem, że nie mogła wykrzesać z siebie nawet odrobiny miłości i solidarności dla pierworodnej córki.
„Dlaczego ona jest dla mnie taka? Jakby nie mogła znieść mojego widoku, jakbym jej przypominała coś, o czym z całych sił próbuje zapomnieć…!”, pytała się w myślach.
W tamtym momencie po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, co matka przeżywała, będąc jej wieku. Przecież wtedy właśnie Hanka zaszła w ciążę. Zdarzyło się to w konkretnych okolicznościach z konkretnym człowiekiem. Czy go kochała? Czy była z nim szczęśliwa? A może wszystko odbyło się bez miłości, przez przypadek, z porywu męskiej żądzy, z braku ochrony? Tak jak to miało miejsce z nią na podłodze w kuchni u Sobkiewiczów…
„Kto jest moim ojcem? Dlaczego jego imię nigdy nie padło między nami? Dlaczego chcecie o nim, matko, zapomnieć?”, pytała się Józia, ale nie śmiała wypowiedzieć tego na głos. Niespodziewanie jednak jej serce wypełniło się współczuciem dla kobiety, która przez tyle lat najwyraźniej niosła jakieś brzemię, jakąś – być może straszną – tajemnicę.
– Nie sworzcie***, matko, prosze! – powiedziała najłagodniej, jak umiała. – Syćko sie ułoży i nou bedzie lepiyj…
– Ano bedzie – wyszeptała Sosyna, ocierając łzy i prostując plecy. – Ino mi łobiecoj, ze jus wincy do tyj Malarni nie pódzies!
Ha! Przez ostatnie godziny zamknięcia Józia o niczym innym nie marzyła, jak tylko o tym, by się znowu znaleźć w ramionach Pruszkowskiego! Ale wiedziała, że to niemożliwe. Nie mogła zapomnieć o jego żonie, której tyle zawdzięczała, i o dziecku, które lubiła.
– Nie póde, matko. Łobiecuje.
– Nie bedzies tys mogło łostać w chałpie. Łociec sie burzo, gadajo, ze trza bedzie teros Walka i Agatę ze Skałek wyrzucić, a chałpe sprzedoć.
– Nie!
– Samo wiys, ze ón nie łodpuści. Lepiyj z onym nie zadzieroć, lepiyj dla Walka i Agaty jakie inne miejsce nonś.
– Nie! Nie róbcie tego, matko! Jo wróce do Krakowa, zaraz po Wielkiynocy wróce i nońde se inno prace. Póde do pralni albo do sycia… Zarobie na nich, to wom moge łobiecoć, tylko ich nie wyrzucojcie!
– Ach! – machnęła ręką Sosyna. – Łobacym, co cas przyniesie. Póki co, trza do kościoła ze świynconko jechać, dobrodziyj nie bedo cekoć.
Już ta rozmowa z matką poprawiła Józi nastrój, a kiedy wieczorem najmłodszy z braci Wojtuś potajemnie wręczył jej oba kawałki szkicu – wyciągnięte z koryta, osuszone i oczyszczone, na ile się dało, z trochę tylko rozmazanym rysunkiem i nadal widoczną sygnaturą artysty – dziewczyna poczuła się niemal szczęśliwa. Uwierzyła nawet w to, co wcześniej powiedziała Hance, chcąc ją tylko pocieszyć, że znajdzie inną pracę i nadal będzie łożyć na utrzymanie Walka i Agaty. I rzeczywiście zamierzała zaraz po świętach wrócić do Krakowa, by spełnić swoją obietnicę.
Tymczasem przyszedł lany poniedziałek, a do chałupy Sochów zapukali niespodziewanie dwaj synowie gospodarzy zaprzyjaźnionych ze „Skrzypkiem” i jego synem, Pietrkiem. Zamiast cebrzyka z wodą mieli ze sobą butelkę gorzałki. Przywitali się z Jakubem, pokłonili Sosynie i zapytali o Józię.
– Józka, swaty przysli! – wrzasnął na całe gardło Wojtuś, nie panując nad podnieceniem.
Nawet on, kilkulatek, zdawał sobie sprawę, jakie to wyróżnienie, że syn jednego z najbogatszych gospodarzy we wsi chce się żenić z jego siostrą, „bąkiem”, dziewczyną bez wiana. Majątek Sochów – dwie chałupy, na Nowsiu i w Skałkach, z otaczającymi je sadami i ogrodami, a także rozrzucone w okolicy kilka mórg pól i łąk – wszystko to miało przejść na prawowitych synów Jakuba. Józka mogła co najwyżej zatrzymać się przy rodzinie jednego z braci na łaskawym chlebie albo już na dobre wynieść się do miasta i pozostać „w łobowiązku”. Nic dotąd nie zapowiadało, żeby miała we wsi, czy nawet w kilku sąsiednich wsiach, znaleźć sobie męża.
– Chybo ze nońdzie takiygo samego bidoka jak óna! – mawiali ludzie, nie krępując się wcale, że wokół pełno ciekawych uszu. Dzieci zaś wszystko dobrze słyszały i z takich właśnie uwag „uczyły się życia”.
To, co się zdarzyło teraz, wykraczało poza ustalone przez wieki ramy i zasady tego życia. Pietrek „łod Skrzypka” chce się żenić z Józką Lipianką! Nie wiadomo, jakim sposobem przekonał ojca, ale w końcu i stary „Skrzypek” wyraził na to zgodę. Nawet coraz głośniej powtarzana opowieść o gorszącym zachowaniu dziewczyny, która pozwoliła się nago namalować, nie wpłynęły na decyzję chłopaka i jego rodziny. Konno, z pompą, w białych sukmanach, granatowych kaftanach i krakuskach z pawimi piórami, zajechali pod zagrodę Sochów. Pół wsi się zbiegło, żeby to oglądać.
Ale wydarzenia nie było. Józia wyszła wprawdzie do drużbów, nie przyjęła jednak kieliszka z wódką i nie przepiła do posłańców miłości, których do niej wyprawił Pietrek. Podziękowała cicho, dygnęła, jak ją nauczono w mieście, i z opuszczoną głową wróciła do komory. Gapie się rozeszli, drużbowie wychylili jeszcze z Jakubem na osłodzenie odprawy, jakiej doznał młynarczyk, po czym po cichu, jak niepyszni, wrócili na Pańską Górę. A w chałupie rozpętało się piekło.
Szalał oczywiście pobudzony po alkoholu Jakub. Hanka zachowywała milczenie i starała się własnym ciałem zasłaniać Józię, bo się bała, że rozeźlony Socha użyje kułaków albo w końcu czymś w nią rzuci. Miotał obelgi, wypominał wszystko, co dla „bąka” zrobił, groził, że dłużej nie będzie trzymał darmozjada. Nawet zapewnienia, że jeszcze w tym tygodniu Józia wyjedzie do miasta i będzie jak dotąd przesyłać przez Rogalinę pieniądze, nie zdołały go udobruchać. Chyba bardzo mu odpowiadało to spowinowacenie się z rodziną „Skrzypka” i nie potrafił się pogodzić z faktem, że do niego nie dojdzie. Że „najduch” odmówił najlepszym we wsi gospodarzom! Czy w ogóle kto na świecie widział podobną bezczelność?!
Wreszcie opadł z sił, złapał kapelusz i wyszedł z chałupy na cały wieczór i pół nocy. Józia zaś spakowała kuferek, chowając na samo dno swój największy skarb, szkic Pruszkowskiego, po czym ruszyła na drugi koniec wsi, do Rogalów, żeby ich poprosić o podwiezienie nazajutrz do miasta. Gospodyni na jej widok aż klasnęła w dłonie.
– Józka! Suchoj-no! Nicem wceśniej nie pedzioło, bo ludzie godoli, ze Pietrek chce do ciebie iś na piykne****, to se myśle, pewnikiem dzioucha jus we wsi łostanie. Ale kiej-zem usłysoło, ześ ty gorzołki pić nie chcioło, to se myśle, inaksa inksość! Suchoj-ty, Józka, taki jeden kuciyrz***** na Kleporzu suko dziewki do łobowiązku, bo mu sie służonco przed samo Wielkanoco wrzątkiym łoblała, strasnie cierpi i pewnie długo jesce do roboty nie wróci…
– Dziękuję wam, kumo! – ucieszyła się Józia, ale zaraz spochmurniała. – Ale óni mnie pewnikiem nie bedo chcieli. Prędzy czy późni i tak się dowiedzo, ze mnie poni o kradzież łoskarżyli…
Rogalina tylko się roześmiała.
– Jo jus z ónym gadoło, ón jus syćko wiedzo. Jo mu pedzioło, ze to syćko poni se zmyśliła, coby się śwarnej dziewki pozbyć, co to sie jaśnie ponu udało******…
– Naprawdę?
– A co! Ino musis do galopa na Kleporz jechoć, bo kuciyrz mogo se inno dziouche nonś i jus la ciebie miejsca nie będo mieli…
– Pojade, kumo, zaros pojade, kiej ino pirwse wozy do Krakowa ruso!
– To pakuj węzełek i jutro z rana na nos cekoj!
– Jus-em gotowo!
Józia wracała do domu jak na skrzydłach, podśpiewując z radości. Urwała i zatrzymała się przestraszona, gdy na moście nad Sanką zobaczyła znowu Pietrka. Stał tylko i gapił się w wodę, ale gdy się zbliżyła i chciała go minąć, okazało się, że specjalnie tu na nią czeka.
– Toś ty tako, Józka? – splunął do rzeki, a potem zastąpił jej drogę. – Tak przyjaciela najlepszego poniewieros? Tak sie za dobro łodwdzięcos?
– Co ty, Pietrek? Cózem jo winno, ze za ciebie iś nie chce? Jo cie nie kochom, przecie wiys!
– Kochom, nie kochom! Lepsego łodymnie nikaj nie nońdzies, ani na wsi, ani w mieście. A miłoś po ślubie przychodzi, swoich łojców spytoj!
– Pietrek, jo nie bede pytoć, jo wiym, ze za ciebie nie póde i jus!
Podszedł i z bardzo bliska spojrzał jej w oczy. Białka miał przekrwione, a w jego oddechu czuć było gorzałkę. Przestraszyła się, ale tylko trochę. W końcu poradziła z nim sobie dawno temu, gdy jeszcze byli dziećmi. Poradzi sobie i teraz!
– Ty mi powiydz prowde, Józka, ale sumiynnie, tako najprawdziwso prowde. Cemu ty za mnie nie chces iś?
Była mu winna szczerość choćby w podzięce za uczucie, którym ją obdarzył, choć o nie wcale nie prosiła! Obstawał przy tym małżeństwie wbrew woli swoich rodziców i zapewne wbrew temu, czego by sobie życzyła wieś, zawsze bardzo przywiązana do swoich podziałów, troskliwie pielęgnująca wewnętrzne nierówności. Posyłanie swatów przez młynarczyka do „bąka” dla wielu było prawdziwym zgorszeniem, a on postanowił stawić temu czoło. Co nim kierowało? Czy na pewno miłość, czy może raczej wyrzuty sumienia?
– To ci powiym, Pietrek – postanowiła. – Jak na świyntej spowiedzi ci powiym.
Skinął głową, a Józia wypaliła:
– Nie moge z tobo być, bo ile rozy na ciebie popace, to mi sie Antek tam nad stawem, nieżywy, przybocy*******. I bede cie nienawidziyć, za to, coś ty ónemu zrobiył, ty i twoje kumotry! A tobie nie tsa takiyj baby, co cie bedzie nienawidziyć, co ci zycie zatruje!
Aż się cofnął kilka kroków, przerażony.
– Józka! Ty tego nie myślis, co godos?! Nie myślis, że my ónemu krzywde zrobili? Bój sie Boga!
– A co? Jo wiym, ześta pona Łossowskiego łosukoli! I Antek tys to wiydzioł! Tośta go zabili, zeby sie nie wydało!
Pietrek na długą chwilę stracił mowę, poruszał tylko ustami jak ryba wyciągnięta z wody na brzeg i nie mógł z siebie słowa wykrztusić.
– Łodpuść mi, Pietrek, daj pokój. Ja jutro do Krakowa jade, ja jus tu wincy nie wróce. Nondź se jako inno dziołche, co to nic o twoiych sprawkach nie wi.
– O jakich sprawkach, Józka, tobie sie z tego syćkiego we łbie pomiysało! – odzyskał nagle zdolność mówienia i złapał ją za ręce. – My nic Antkowi nie zrobili! Nikaj! Był se chopok, jaki był, ani dobry, ani zły! Nikt go palcem nie tknoł, som sie nad stawem powiesił, i tyle! Ino ty nie mozes tego łodżałowoć, ty sie nie umiys z tym pogodzić, ze ón sznur wybroł, nie ciebie!
Gdyby jej nie trzymał, pewnie by dostał po gębie. A może nie, może by tylko uciekła, zanosząc się od płaczu? Próbowała się wyrwać, ale ściskał jej ręce z całej siły. Szarpali się przez chwilę, aż trzeszczały deski mostku, na którym stali. Wreszcie Józia opadła z sił.
– Jo ci moge przysięgnoć, ze prowde godom! – powiedział Pietrek cicho. – Na Boga ci przysięgne, Józka, ze my Antka nie tkneli.
To była duża rzecz. Wiadomo, że za fałszywe świadectwo groziły krzywoprzysięzcy straszliwe kary, i to jeszcze za życia. Powoli skinęła głową.
– Niech tak bedzie, Pietrek. Przysięgnij na Boga, to ci uwiyrze.
Tuż obok była kapliczka z Matką Boską, ale oni poszli aż pod Bożą Mękę stojącą kawałek dalej, za karczmą, przy drodze do Morawicy. Pietrek dotknął ręką drzewa krzyża, a Józia zapytała uroczyście:
– Przysięgos na Boga, ześ nie łosukiwoł, jakeście kopali w grotach i ześ Antkowi nie zrobił zadnyj krzywdy?
Pietrek opuścił głowę, chwilę się wahał, potem spojrzał Józi w oczy, a wyraz twarzy miał bardzo nieszczęśliwy.
– Przysięgos?!
W oczach chłopaka widziała udrękę. W tamtej chwili była niemal pewna, że Pietrek kłamie.
– Przysięgos?! – powtórzyła, a głos miała jeszcze twardszy i ostrzejszy.
– Niech ci bedzie, Józka. Przysięgom na Boga, zem Antkowi nie zrobił krzywdy. Anim go nie tknoł, Bóg mi świadkiem.
– A twoje kumotry?
– Jo za nich przysięgoł nie bede, ale nic o tym nie wiym, zeby óni mieli Antka zamordowoć. Co ci, Józka, do głowy przysło? Łopętało cie co?
Puścił krzyż i pochylił się do niej.
– Teros jus wiys, jako jest prowdo. Pódzies za mnie?
Pokręciła głową.
– Nie, Pietrek. Nie póde. Nie tobiem pisano, a ty nie mnie.
Aż krzyknął ze złości.
– Toś ty tako?! Pierwyj ze mnie przysięgę wyciągłoś, a teros nou mnie odpychos?
– Nie moge inacy, Pietrek, zrozum.
– Jo cie nie rozumiym, Józka! Jo ci ino powiym, ze jak teros łodejdzies, juz wincy nie bede na ciebie cekoł. Jo póde na piykne do Bronki łod kowola i jo sie z nio łozenie! Zebyś to wiedzioło!
Józia wspięła się na palce i ucałowała go w policzek.
– Bywoj zdrów, Pietrek. Pewnikiem z Bronko będzie ci lepiyj jak sy mno!
To był ostatni raz, gdy rozmawiali ze sobą tak blisko i tak szczerze. Przez długie lata mieli się więcej nie widzieć, a gdy w końcu doszło do ponownego spotkania, patrzyli na siebie jak zupełnie obcy ludzie.
Między końskim targiem a Szkołą Sztuk Pięknych
Nowy chlebodawca Józi wywodził się z rodziny z tradycjami. Jeszcze w czasach młodości jego dziada cech rzeźników na Kleparzu miał się bardzo dobrze. Przy samym kleparskim ratuszu, w niedalekiej odległości od bramy Sławkowskiej stały wówczas drewniane jatki, w których szlachtowano dziennie wiele sztuk bydła, świń oraz ptactwa. Wszystko jednak się zmieniło, gdy samodzielne miasto Kleparz zostało włączone w obręb administracyjny Krakowa. W krótkim czasie zniesiono fortyfikacje, z wyjątkiem jednego krótkiego odcinka między basztami Pasamoników i Stolarzy, który właśnie ów Kleparz, niby już część miasta, ale nie do końca, od reszty Krakowa oddzielał. Wytyczono Plantacje, gościniec prowadzący do Mogiły wybrukowano i zamieniono w ulicę Basztową, zlikwidowano kilka kościołów i wszystkie przykościelne cmentarze. Nic jednak bardziej nie dotknęło Jana Kołka i jego rodziny – nawet zburzenie kleparskiego ratusza, symbolu dawnej niezależności – niż rozebranie jatek.
Dziadek Jana musiał przenieść swą działalność na obrzeża, w rejon nazywany Powroźnicze, gdzie dawniej wznosiła się miejska szubienica. Tam też on, jego syn, a obecnie i wnuk, zabijali zwierzęta, ściągali z nich skóry, rozbierali tusze i sporządzali wędliny. Zaopatrywali w kości, flaki, podroby oraz gorsze gatunki mięsa prawie wszystkie kleparskie faryniarki********, najlepsze zaś części oraz mięsne przetwory sprzedawali w rodzinnym sklepie przy ulicy Krowiej. Przez jakiś czas nawet im się wiodło, wkrótce jednak po tym, jak ulicę Krowią przemianowano na św. Filipa, a Austriacy zaczęli wznosić wokół miasta nowe wały i fortyfikacje, ojciec Jana dochodzącego wówczas do pełnoletności ponuro zawyrokował:
– Poduszą nas tymi murami. Wspomnisz, synu, moje słowa. Poduszą!
Słowa te stały się smutną rzeczywistością. Masarz już od lat widział, jak się kurczą dostępne tereny, a na miejscu dawnych pól, ogrodów i pastwisk powstają wciąż nowe domy – często murowane, nawet dwu- i trzypiętrowe. Już mało kto z mieszkańców Kleparza hodował krowę, a przecież w dawnych latach, jeszcze za jego dzieciństwa, było to powszechne. Pamiętał dźwięk trąby, którą wynajęty przez kleparzan pastuch dawał znać, że nadchodzi, gnając przed sobą na wypas stale powiększające się stado. Teraz miejskie pastwiska praktycznie znikły, a wszędzie pojawili się ludzie.
Nowi przybysze kręcili nosem – a to na rzeźników, a to na garbarzy, a to nawet na sam koński targ! Najbardziej przeszkadzały im zapachy – bo przecież odchody zwierząt, krew z ubojni i mocz, którego używano do wytrawiania skór, wydzielały bardzo intensywną, odstręczającą woń. Czuł, że i jemu kiedyś z powodu tych wydelikaconych nosów przyjdzie zwinąć interes lub przenieść go jeszcze dalej. Pytanie tylko gdzie?! Poza Kraków? Twierdza, w którą zamieniono miasto, otoczona była wałami, a na każdej bramie wjazdowej pobierano myto od osób i przewożonych towarów, na mostach zaś dodatkowo mostowe. Żaden wytwórca ani zakład rzemieślniczy czegoś takiego nie zniesie! A że Jan Kołek był już stary i spracowany, a do tego nie doczekał się męskiego potomka, który by go teraz mógł wspomóc świeżą energią i silnym ramieniem, pogrążał się w frustracji. Kroplą zaś, która przepełniła tę czarę goryczy, była wiadomość, że niebawem tuż przy granicy Kołkowej jatki przy ulicy Polnej ma się rozpocząć budowa wielkiego gmachu na przytułek dla najuboższych, ufundowany przez bogatą rodzinę Helclów.
– Takie to jaśnie pany! Budujo, murujo, na żebraków pieniądze majo, a człekowi uczciwemu żyć i pracować nie dadzo! Bieda z bryndzo! Przydzie mi bude zamknąć i samemu na żebry pójść. Może i mnie tam kiedy przyjmo! – skarżył się Rogalinie, która zaraz we wtorek po Wielkanocy przywiozła Józię do nowego „obowiązku”. Znali się widać z Kołkiem i dość lubili, bo rozmawiali przyjaźnie, a dwa prosiaki dostarczone furmanką razem z dziewczyną wywołały na ponurym obliczu masarza lekki uśmiech i pełne aprobaty cmoknięcie.
– O, w to nigdy nie uwierze, że wy, ponie, pódziecie na żebry! – zaśmiała się gospodyni, inkasując należność. – Honor trza mieć, a wam przecie na nim nie zbywo!
– Honorem kapusty nie omaści, kumo, sami o tym wiecie!
Do Rogaliny zwracał się przez „wy”, swoje sąsiadki i klientki masarni tytułował nieco wytworniej „waćpani”. Do tej formy musiała się także przyzwyczaić Józia, gdyż na zwrot „wielmożna pani” żona Kołka zaraz na powitanie zdzieliła ją ścierką.
– Co ty sobie kpiny robisz?! Z uczciwej, porządnej rodziny śpasy urządzasz?!
Trudno powiedzieć, czy Kołkowie uwierzyli w opowieść Rogaliny, że wpis widniejący w książeczce służbowej Józi jest wynikiem złośliwości jej poprzedniej chlebodawczyni. Już jednak sam fakt, że Sobkiewiczowa – właśnie „wielmożna pani” – mieszkała po drugiej stronie średniowiecznych murów, w starym Krakowie, sprawiał, że nie darzyli jej zaufaniem ani sympatią. Nigdy też nie wypominali Józi jej przeszłości.
Sprzątania może i nie miała tak wiele, jak w domu Sobkiewiczów, w którym standardy utrzymania czystości czy przygotowania potraw dyktowała szlachecka tradycja i zapatrzenie w utytułowane, książęco-hrabiowsko-profesorskie sąsiedztwo. U mecenasostwa praca ta rozkładała się jednak na trzy, a potem dwie służące, tutaj zaś Józia była jedna do wszystkiego. Żona i córki masarza, zatrudnione w sklepie, pozostawiły na barkach dziewczyny cały dom – gotowanie, sprzątanie i robienie sprawunków – a do tego wszystkiego jeszcze od czasu do czasu posługiwały się nią jak gońcem przy prowadzeniu rodzinnych interesów, wysyłając z paczkami mięsiwa do stałych klientów.
Józia zatem znów wstawała rano przed świtem, paliła w piecach i gotowała śniadanie, odbierała listę poleceń na cały dzień i, wykonując je aż do późnego wieczora, nie miała nawet chwili, by odsapnąć. Cieszyła się, bo mimo tego zabiegania miała pracę, aktualny adres w książeczce służbowej dający prawo legalnego pobytu w Krakowie, a także wypłacane regularnie zasługi, których sporą część przesyłała do domu. Na tym jednak plusy się kończyły. Zła strona nowego miejsca objawiła się nie od razu, ale z biegiem czasu coraz bardziej dawała się jej we znaki. Było nią wyjątkowe skąpstwo masarzowej. Nie mogąc oszczędzić na wynagrodzeniu, które zostało ustalone z góry w obecności Rogaliny, i wynosiło tyle, ile zarabiała poprzednia służąca, Kołkowa próbowała sobie to odbić na jedzeniu. Wydzielone do gotowania składniki starczały dla ciężko pracującego pana domu i jego wynajętych pomocników, dla waćpani oraz trzech córek. Józia zaś swój posiłek musiała dosłownie wygrzebać z dna garnka. Początkowo myślała, że to przeoczenie, kiedy jednak na delikatne uwagi i prośby o więcej produktów nic się nie zmieniło, a wręcz odwrotnie, po wyczerpaniu się zapasów świątecznych porcje zostały dodatkowo okrojone, zaczęła się nad tym zastanawiać. Wkrótce dowiedziała się od służących z sąsiednich domów, że nie jest to nic nadzwyczajnego, a jej poprzedniczka często się skarżyła, że w domu chlebodawców nie ma co jeść. Oni sami zawsze mogli się pokrzepić okrawkami mięsa i wędlin, które wyrabiali i sprzedawali. Dla Józi, po wydaniu obiadu rodzinie i pracownikom, nie zostawało już nic. Masarzowa zaś bardzo skrupulatnie odliczała pieniądze na sprawunki i kontrolowała ilość zakupionych towarów. Ani o koszykowym, ani o podjadaniu na boku przy takim nadzorze nie mogło być mowy. Doszło więc do sytuacji paradoksalnej, że w domu, w którym nigdy nie powinno brakować jedzenia, Józi często zaglądał w oczy głód.
Czasem gdy wracała do domu po załatwieniu różnych spraw, z osłabienia kręciło się jej w głowie. Pakunki z wędlinami, które roznosiła po domach, pachniały tak kusząco! Także zapach wystawionych na straganach kleparskich kukiełek, ładnie wyrośniętych, rumianych, posypanych z wierzchu czarnuszką sprawiał, że usta same napełniały się śliną. Wypieki kleparskie i pędzichowskie, a także prądnickie chleby były słynne w całej okolicy, cenione i w obrębie Plant. Największym powodzeniem cieszyły się pszenne kołacze „ze serem”, zarówno wyrobionym na słodko, jak i niewyrobionym, posmarowanym tylko z góry żółtkiem lub szafranem. Józi wprawdzie nie było stać na takie przysmaki, ale za grosz mogła kupić tak zwany szewski placek, cienki wprawdzie i podziurawiony, lecz bardzo sycący, zębatą „świnkę” lub zwykły podpłomyk. W chwilach zaś największego głodu szła do jednej z otwartych garkuchni, zwanych w Krakowie i na Kleparzu farynami, ciągnących się w podcieniach drewnianych budynków wzdłuż ulicy Basztowej.
Stanisław Cercha, malarz i folklorysta, który w tych właśnie latach mieszkał przy placu Matejki i studiował w nowo otwartym gmachu Szkoły Sztuk Pięknych, tak wspominał tamtejsze jedzenie:
W kuchni „pod słońcem” można było za tanie pieniądze, ale rzadko czysto, dostać obiad, na miseczkach glinianych sprzedawany. Przedewszystkiem różne kiszki, kiełbasy były tu używane, i tak kiszki ordyńskie, długie, „z posoki” z krwi wieprza, z tłuszczem krajanym w kawałki. Kiszkę tę nazywano także „lakierowaną” z żartu, gdyż z wierzchu błyszczała jakby była lakierem przeciągnięta. „Kadryl”, kiszka podobnie przyrządzona, ale mniej tłusta od poprzedniej, zawierała w sobie cząstki uszu wieprzowych i chrząstek nosa, dziś nazywana salcesonem krwawym okrągłym. Zupy w olbrzymich garnkach były różne, najczęściej barszcz, zupa grochowa i ziemniaczana oraz krupnik, zwany rumforcką zupą, kapusta, ogórki kiszone lub głąbiki krakowskie. W zupach na dnie garnków pływało mięso pokrajane w kawałki, które jeśli przypadkiem dostało się na warzechę, dostawał je kupujący zupę. W pewne dni można też było dostać flaków, które stały w ogromnych o dwóch uchach garnkach glinianych. Miseczki małe z łyżkami drewnianemi stały również na straganie.
Zapewne Staszek Cercha i Józia Lipianka mijali się niejeden raz na kleparskich ulicach, może nawet stali obok siebie w ogonku do którejś garkuchni. Gdy ją jednak pytałam, czy pamięta takiego studenta, wzruszała ramionami.
– Kilkudziesięciu ich się tam ciągle kręciło w okolicy, jakże bym miała spamiętać wszystkich?
– Może jego ojca pamiętasz? Mieszkali razem, razem uwieczniali pomniki Krakowa i wydali je potem w trzytomowym dziele… – drążyłam. – Mogłaś w tym czasie zanosić im do domu paczki z wędlinami!
– Nie… Na pewno biednych malarzy nie było stać na ten luksus, żeby im kto mięso do domu przynosił. Ale wyobraź sobie, że właśnie z taką paczką trafiłam pewnego dnia do domu Gustawa Ehrenberga!
Choć z tego okresu życia Józi, o którym teraz piszę, nie pozostało w jej zeszytach i kalendarzach wiele pamiątek, ta część historii jest jednak udokumentowana. Było to na początku czerwca 1884 roku, kilka tygodni po rozpoczęciu przez nią pracy u rodziny Kołków. Oczywiście o czytaniu gazet w tym okresie w ogóle nie mogło być mowy, jej chlebodawcy nie prenumerowali bowiem żadnych tytułów, Józia zaś nie miała ani środków, ani czasu na takie zbytki. Tego dnia polecono jej zanieść zamówione towary do domu starego profesora przy ulicy Długiej pod numerem piątym.
– Teraz jest to skromna kamienica, dużo brzydsza i uboższa niż inne w sąsiedztwie, zwłaszcza od kiedy obok powstała siedziba Izby Przemysłowo-Handlowej. Ale wtedy prezentowała się całkiem okazale wśród drewnianej, na ogół parterowej zabudowy. Weszłam oczywiście klatką dla służby, prosto do kuchni. Gdy kucharka Ehrenbergów rozpakowywała wędliny, a ja myślałam o tym, jak tu pięknie pachnie i jak mi burczy w brzuchu, nagle usłyszałam znajome nazwisko…
Było tylko jedno nazwisko, które mogło ciocię aż tak zelektryzować. Nie musiałam się domyślać, o kogo chodzi.
– Przez korytarz dochodził do kuchni głos gospodarza czytającego żonie wiadomości literackie i artystyczne z „Czasu”. Potem się zorientowałam, że taki mieli zwyczaj co dzień o tej porze. Ona zajmowała się jakąś ręczną robótką, a on jej czytał co ciekawsze wyjątki z gazety. Tym razem donoszono, że do Krakowa przybyło właśnie nowe płótno Pruszkowskiego! Fantastyczne, poetyckie, pełne nieokreślonego uroku i wdzięku… Służąca wyszła po pieniądze, a ja zamarłam z wrażenia. Chyba nie chodzi o smoka, myślałam w podnieceniu. Chyba tamtego obrazu nikt by takimi słowami nie opisał?!
Czytanie zostało przerwane, potem kucharka wróciła, żeby zapłacić za odebrany towar. Na szczęście wszystko się zgadzało, bo Józia nie była w tej chwili zdolna do liczenia pieniędzy. Stała tylko zasłuchana, gestem dłoni powstrzymując służącą Ehrenbergów, która już otwierała przed nią drzwi.
– Doczekałam do końca artykułu. Z dalszego opisu wynikało, że mowa nie o smoku, ale o tajemniczej postaci spadającej z nieba ku ziemi. Bez wątpienia, to był mój obraz! To byłam ja! – Gdy to mówiła, jej oczy błyszczały, a głos drżał z wrażenia, jakby ciągle miała dwadzieścia lat, jakby znowu spełniało się jej marzenie. Zaraz jednak zaczynała się śmiać. – Ale chwilę potem straciłam całą pewność. Okazało się bowiem, że recenzent nie rozpoznał na tym płótnie kobiety!
Po latach już w stercie starych gazet Józia odnalazła tę krótką notatkę z „Czasu”, po czym wkleiła ją do swojego zeszytu. Gdy pokazywała mi wycinek, ciągle jeszcze była zdumiona, że ktoś mógł w ten sposób odczytać treść obrazu, który w jej mniemaniu był nieskończenie zmysłowy, aż do granic przesiąknięty erotyzmem.
W noc gwiaździstą z nieznanych sfer niebieskich spływa, spadając okolona jasną smugą światła, postać młodzieńcza, strącona z niebios. Żywioł tajemniczości panuje tu wszechwładnie. Czy to anioł, strącony w dniu sądu przez Najwyższego, czy mityczna figura, zapożyczona z baśni ludowej, czy też symboliczna wyśniona, wymarzona przez artystę, poetyczna kreacya, dość że patrzącemu wydaje się, jakby znajdował się w zaczarowanym świetle zjawisk nadprzyrodzonych. Twarz idealna i górna część postaci spadającego młodziana wychodzą wyraźnie i z precyzyą w wykonaniu; dalsza niknie w mglistych konturach, rozpływa się w przestworzu, iż ustaje wszelka cielesność.
Stara, skurczona i pomarszczona Józia wzdychała po latach, nie wiedzieć, czy z wdzięczności, czy z żalu:
– Pruszkowski dotrzymał danej mi obietnicy. Szkice węglem, które zrobił tamtej nocy z natury, były bardzo realistyczne. Można było na nich rozpoznać nie tylko, że to akt kobiecy, ale widać było wyraźnie, że to jestem ja. Na obrazie zaś stworzył zupełnie inną rzeczywistość. Każdy mógł interpretować to, co widzi, na swój sposób. Twarz spadającej postaci była nierozpoznawalna, a ciało… Cóż, wygięte w nienaturalny sposób, pozbawione było też wyraźnych cech płci. Może rzeczywiście miało przedstawiać anioła? A jednak dla wielu, i później, i teraz, jest to bezsprzecznie kobieta, nie żaden młodzian!
Aby mi to udowodnić, wyjmowała z mnikowskiej skrzyni egzemplarz „Sztuk Pięknych” z 1934 roku. Aleksandra Majerska, autorka artykułu o Pruszkowskim, nie miała żadnych wątpliwości co do płci przedstawionej postaci:
Pruszkowski nie po raz pierwszy malował nagie ciało kobiece. W roku 1884 powstał również dużych rozmiarów obraz p.t. Gwiazda spadająca. Z niebieskawej szarości przestworza wyłania się do połowy wiotka postać kobieca. Ma ona idealnie piękną twarz, na którą pada jasną linją promień, jakby urwany od swego źródła. Leci ona z głową w dół zwieszoną, przecinając przestrzeń białemi ramionami, wyrzuconemi poza głowę, a na pęd jej po przestworzu wskazuje ślad złotego ugru. Nad czołem rozwiane złote włosy, w rękach rozerwany sznur pereł, z których pojedyncze, rozsypane dokoła, błyszczą jak światełka. Można wytłumaczyć całą koncepcję malarską również ze stanowiska wczucia się w naiwną wiarę ludu, który wszakże antropomorfizuje sobie wszelkie zjawiska atmosferyczne i przyrodnicze.
Spadająca gwiazda została wystawiona najpierw w Klubie Literatów, potem na wystawie Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Sukiennicach razem z obrazem Jacka Malczewskiego Zesłanie studentów, Dwiema martwymi naturami Marii Chlebowskiej i płótnem Z kościoła Seweryna Bieszczada. Józia nie miała jednak ani pieniędzy, ani czasu, by tam pójść. Udało się jej zobaczyć ten obraz dopiero… dziewiętnaście lat później na wystawie we Lwowie. Zanim to się stało, doszło do wielu zdarzeń, które miały zmienić koleje jej życia.
– A Gustaw Ehrenberg?! – przerwałam w tym miejscu jej opowieść, powodowana już wtedy nieposkromioną ciekawością. Od studiów był dla mnie legendą i zazdrościłam jej, że miała okazję poznać go osobiście. Jednakże Józia w czasie, gdy zetknęła się z profesorem po raz pierwszy, nie miała pojęcia, kto zacz.
– Bywałam tam potem jeszcze wielokrotnie – tłumaczyła mi, trochę zakłopotana. – Nawet gdy rzuciłam już pracę u Kołków, widywałam go nieraz na ulicy, jak szedł albo wracał z wykładów w Baraneum********. Był coraz bardziej pochylony i przygnębiony, szczególnie od kiedy nagle zmarła jego ukochana żona… Ale jeszcze bardzo długo nie znałam jego historii.
Dopiero w antykwariacie pana Wawrzyńca miała się dowiedzieć, kim naprawdę był ten zamknięty w sobie milczący mężczyzna. I otrzymać od niego jeden z najcenniejszych skarbów, jakie – w każdym razie przez pewien czas – przechowywała w swojej mnikowskiej skrzyni.
Była jesień, druga połowa października. Od wielu dni padały ulewne deszcze, więc ruch na rozmiękłych, błotnistych ulicach był niewielki. Również targi na Kleparzu, koński i zbożowy, świeciły pustkami. Oznaczało to straty w interesach dla kupców, ale także mniejsze obroty dla właścicieli domów gościnnych, karczm i faryn obsługujących przyjezdnych.
Jan Kołek chodził przygnębiony, bo bilans ostatnich tygodni wskazywał, że musi zwolnić jednego ze swoich pomocników w rzeźni. W niedzielę po sumie u Świętego Floriana nie mógł sobie znaleźć miejsca. Krążył po izbie, coś do siebie mruczał, czasem na brzegu pakowego papieru przeliczał jakieś liczby, pocąc się przy tym i skrobiąc kopiowym ołówkiem w łysinę. Stojąca przy piecu Józia zorientowała się szybko, że idzie o ceny mięsa i wędlin. Masarz szykował dla swych stałych klientów podwyżkę, nie wiedział tylko, na ile może sobie pozwolić bez ryzyka, że zmienią dostawcę. Choć rzeźnicy ze starego Krakowa, Kleparza, Piasku i Kazimierza zrzeszeni byli w jednym cechu i zaprzestali już jakiś czas temu podjazdowych wojen, konkurencja między nimi istniała nadal.
– Ha! – Jan Kołek zdenerwował się w końcu tym żmudnym, bezproduktywnym zajęciem i plasnął dłonią w stół. – Żebym ja wiedział, po czemu tak naprawdę idzie mięso w Krakowie!
Teraz dopiero zauważył Józię zajętą swoją pracą.
– Ty, dziewczyno! – tknął w jej stronę palcem wskazującym, a w jego oczach pokazał się chytry błysk. – Przejdziesz się jutro po krakowskich i kazimierskich jatkach, zaraz o świtaniu, a potem drugi raz, tuż przed zamknięciem. Sprawdzisz i spamiętasz ceny. Spiszesz mi je.
Urwał długi strzęp papieru i podał jej razem z ogryzkiem ołówka.
– Potrafisz?
– Potrafię, panie – dygnęła. – A o jakie mięso mam pytać? O kości i podroby także?
– A pewnie! I o sadło! – odparł, ucieszony, że trafił na chętną i pojętną rozmówczynię. – I zapisz mi ceny za te same części tuszy z rana i z południa…
– Co wy jej tam waćpan kazujecie? – dosłyszała tę rozmowę Kołkowa żona. – Po jatkach krążyć i ceny spisywać?
– A co? – mruknął. – Moją czy waćpani osobę zaraz by rozpoznali i jeszcze nacyganili, a dziewka żadnych podejrzeń nie wzbudzi. Trzeba tak to wszystko policzyć, żeby stratnym nie być, ale ciągle mieć lepsze ceny. Bo inaczej szybko nam przyjdzie żyda w brodę całować…
– Waćpan takich rzeczy nie gadajcie! – obruszyła się gospodyni, ale już się nie wtrącała, choć pozbycie się z domu służącej na całe przedpołudnie było jej wyraźnie nie w smak.
Tym sposobem następnego dnia Józia znalazła się na ulicy Stolarskiej, w rejonie dominikańskich jatek, dla niepoznaki z koszykiem przewieszonym przez ramię, niewielką sumą pieniędzy oraz długą listą „zakupów”. Jak każda służąca wypytywała się i targowała o każdy funt rosołowego czy kawałek głowizny. Kręciła nosem, oglądała wszystko z bliska i próbowała wszelkich sposobów, by obniżyć cenę. Z marnym skutkiem. Krakowscy rzeźnicy nie byli skłonni do negocjacji i dużo mniej rozmowni od pyskujących, energicznych przekupek z targu warzywnego i nabiałowego.
Bez sprawunków, ale za to z głową pełną liczb, dziewczyna odeszła wreszcie na bok, by pod murem Gimnazjum Świętego Jacka szybko spisać ceny. Dochodziła już do końca swojej listy, potrącana co chwilę przez wbiegających do szkoły uczniów oraz ciągnących ulicą przechodniów, gdy ktoś nagle zawołał ją po imieniu. Odwróciła się – od strony Plant nadchodziła Wikta, znajoma z dawnych czasów.
– To ty, Józia?! To naprawdę ty?
Gdy jeszcze Józia służyła u Sobkiewiczów, Wiktoria była jedną z najbliższych jej osób. Mieszkała w sąsiednim domu i pracowała dla rodziny lekarza i antropologa, Izydora Kopernickiego. Józia kojarzyła doktora jeszcze z Mnikowa – zdarzało się, że przyjeżdżał razem z Godfrydem Ossowskim śledzić postęp wykopalisk w jaskiniach i oglądać co cenniejsze znaleziska. Znał się na kościach i szkieletach jak mało kto, miał nawet w domu pokaźną kolekcję ludzkich i zwierzęcych czaszek. Prowadził skomplikowane pomiary i badania nie tylko w Akademii Umiejętności czy pomieszczeniach Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie wykładał, ale także w zaciszu domowym. Służąca nie mogła zrozumieć tej jego manii i opowiadając o tym, za każdym razem żegnała się nabożnie. A opowiadać lubiła, usta jej się nie zamykały. To od niej Józia dowiedziała się, że Magdalena Muszynianka, kucharcia Sobkiewiczów, jako bardzo młoda dziewczyna miała nieślubne dziecko z ojcem pana Karola. Jej syn Marcin Mucha wychowywał się przez chwilę u dziadków na wsi, potem zaś został oddany na służbę i to nie do byle kogo, ale do samych książąt Potockich w Krzeszowicach, gdzie w końcu został kamerdynerem. Gdyby nie Wikta, Józia by się zapewne o tym nie dowiedziała, kucharcia bowiem nie wspominała nigdy o swoim synu, a w domu mecenasostwa istnienie przyrodniego brata pana domu było tematem tabu.
Po długich miesiącach niewidzenia Wiktoria była bardzo ciekawa, jak się Józi poukładało życie, a sama też kipiała od nowych wiadomości i plotek, którymi chciała się podzielić. Wyściskały się zatem serdecznie i ruszyły razem, jak kiedyś, w stronę ulicy Sławkowskiej. Józia musiała najpierw opowiedzieć o sobie i zajęło jej to dwie minuty, bo z tym, co najważniejsze, ukryte głęboko w sercu, nie chciała się ujawniać.
– A u twoich państwa po tym, jak cię wyrzucili, wszystko się popsuło! – poinformowała ją Wikta nie bez satysfakcji w głosie. – Wiem o tym trochę, bo nasz Staś chodzi z paniczami Adasiem i Julkiem do szkoły i nawet się dość przyjaźnią. No i taka sprawa wyszła, że obaj Sobkiewicze oblali egzaminy na koniec roku! Już by ze szkoły wylecieli, ale mecenas póty chodzili po profesorach i prosili, aż się udało rzecz załatwić. Całe wakacje mieli panicze te tam, kor… kore… pentycyje, ale jakoś przeszli do następnej klasy. A panienka Wandeczka chorowała ciężko na brzuszną chorobę. Nasz pan doktór mówili, że trza jej było wyciąć ze środka coś tam… którąś z kiszek… kawałek…
Józi serce się ścisnęło na tę mowę. Niby tylko dwa lata tam służyła i została potraktowana przez gospodarzy w okrutny sposób, ale przecież ich dzieci nie były niczemu winne! Żal jej było i chłopców, i starszej dziewczynki. Przywiązała się do nich, zwłaszcza do panienek, do których nieraz wstawała w nocy, gdy miały złe sny lub nie mogły zasnąć. Teraz też, gdyby tylko mogła, pobiegłaby tam, by je przytulić i pocieszyć.
– Magdalena wiele tam nie mówią, ale widać, że niezadowolniona – ciągnęła tymczasem Wiktoria. – Wszystko sami robić muszą, i sprawunki z placu przynieść, i obiad ugotować, i na stół go podać! Próbowała pani mecenasowa nową sługę przyjąć do pomocy Muszyniance, ale za każdym razem ledwie kilka tygodni dziewucha wytrzymała. Bo tam i atmosfera kwaśna jak pikle w occie, i płacić za bardzo nie chcą, a wymagania mają, że ho, ho!
Józia może i czuła odrobinę złośliwej satysfakcji na myśl, że tym, od których tak wiele wycierpiała, życie nie bardzo się układa, ale zbyt współczuła ich dzieciom oraz – sama była tym zdziwiona – Muszyniance. Magdalena była do niej zawsze życzliwie usposobiona i nieraz okazała jej serce, gdy Józia tego najbardziej potrzebowała. Nauczyła ją też wielu rzeczy. Józia wiedziała, że kucharcia niedomaga i nie mogła jej sobie wyobrazić jako służącej do wszystkiego. Magdalena rozpalająca w piecach… trzepiąca dywany… To było nie do pomyślenia!
Podzieliła się swoimi myślami z Wiktą, a ta tylko pokiwała głową.
– Raz się tylko zdarzyło, że Magdalenie nerwy puściły, i to przede mną. Bo nie tak dawno przyszła do państwa mecenasostwa Agusia z prośbą, żeby ją na powrót przyjęli…
Józia aż się zatrzymała. To niemożliwe! Agusia? Ta pyskata, pewna siebie, dumna i zadziorna dziewczyna, która odeszła od Sobkiewiczów w gniewie tylko po to, żeby „pójść za mąż”? Co się u niej musiało wydarzyć, że zdecydowała się tak upokorzyć i prosić o ponowne przyjęcie?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami Wikta. – Ja się z nią nie widziała. A Magdalena za dużo mi powiedzieć nie chcieli, ino tyle, że się Agusia koniec końców nie wydała.
Józia od początku widziała, że wybranek pokojówki Jędrek Rympał to człowiek gwałtowny i niestroniący od alkoholu. Po spotkaniach z nim Agusia wracała często zapłakana, pijana, a odgłosy awantur na schodach dla służby było słychać aż w kuchni.
– Ale żeby aż tak się pokłócili? Biedna Jaguś, tak mi jej żal!
Były już na Sławkowskiej i zbliżały się do gmachu Akademii Umiejętności, gdy Wiktoria przypomniała sobie jeszcze oczymś. Wiedziała, że Józia pochodzi z Mnikowa i że interesowały ją badania naukowe w jaskiniach, uznała zatem, że i najnowszy zwrot w tej sprawie może ją zaciekawić.
– A wiesz ty, że panowie z Akademii będą radzić nad tymi kawałkami kości, co je wykopali