Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
196 osób interesuje się tą książką
Autor Nocy szpilek wraca ze znakomitą łotrzykowską powieścią historyczną.
Wicekrólestwo Peru, rok 1623. Pewnej burzliwej nocy w klasztorze klarysek w Limie nowicjuszka rodzi przerażającą bestię o dwóch głowach, rozwidlonym języku i ośmiu kończynach. Narodziny owego potwora zbiegają się z pojawieniem się w stolicy kobiety o imieniu Róża, w której mieszkańcy widzą błogosławioną, a Święte Oficjum czarownicę.
W mieście pogrążonym w przestępczości i korupcji młody konstabl trybunału Świętej Inkwizycji Alonso Morales staje się świadkiem niezwykłych wydarzeń, pełnych złowieszczych znaków, i brutalnej walki o władzę, a w pogoni za Złym odkrywa miłość i własną, skomplikowaną historię rodzinną. Wszystko okazuje się tu ostatecznie zupełnie inne, niż z początku mogłoby się wydawać.
W Roku, w którym narodził się diabeł Roncagliolo ożywia XVII-wieczną Limę, miasto intryg, przesądów, bałwochwalstwa, kolonizatorów i skolonizowanych, jak zawsze wciągając czytelnika od pierwszej strony i podlewając wartką akcję solidną dawką humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 681
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Santiago Roncagliolo
Rok, w którym narodził się diabeł
przełożył Tomasz Pindel
Mojemu dziadkowi, Guillermowi Lohmannowi Villenie, który lepiej rozumiał wiek XVII niż XX i żył bardziej w tym
Relacya sporządzona przez trybunał Inkwizycji w Limie, Mieście Królów,
dla Rady Najwyższej i Generalnej Inkwizycji Jego Królewskiej Mości
w sprawie niejakiej Róży Flores de Oliva, celem wyjaśnienia diabolicznego bądź Boskiego charakteru jej czynów
O POJAWIENIU SIĘ POTWORA I O TYM, CO STAŁO SIĘ Z JEGO MATKĄ
In Dei nomine amen. Niechaj wiedzą ci, co czytać to będą, że ja, Alonso Morales, konstabl trybunału Świętej Inkwizycji, byłem świadkiem narodzin diabła w naszym królewskim mieście i o wydarzeniach tych oraz o wszelkich okolicznościach im towarzyszących zdam rzetelnie sprawę na następujących tu stronicach.
Wierzę głęboko w tajemnicę Trójcy Przenajświętszej, w Ojca, Syna i Ducha Świętego, w trzy osoby jedynego Boga prawdziwego. Wyznaję wiarę we wszystko, czego naucza Matka Nasza, Święty Kościół Rzymski. A przez życie podążam i we wszelkich sprawach, troskach i rozterkach modły wznoszę do Matki Boskiej, Przenajświętszej Panienki, Pani żywota naszego. I w tej to wierze i z owej przyczyny sporządzam i układam niniejszą relację ad perpetuam rei memoriam.
Oświadczam przeto, że syn Złego stał się ciałem między nami w noc czarną jak żadna inna, której mrok plątał ścieżki i przyćmiewał rozum.
Kupców, którzy przybywają do Limy, zadziwia zawsze nasze mgliste i nużące niebo, wyglądające jak jaki nieboszczyk. Powiadają, że w innych prowincjach naszego imperium, na przykład na wyspiarskiej Hispanioli, powietrze gorącym jest, deszcze ulewne utrzymują się tygodniami, huragany zaś zmiatają z powierzchni ziemi całe wioski. Klimat naszego Miasta Królów, choć często panuje w nim szaruga, umiarkowany jest i przyjazny. Deszcze nie padają nigdy. Ziąb i gorąc we znaki specjalnie się nie dają.
A jednak we wzmiankowaną noc dął mocny wicher z południa, lodowaty i zaciekły, który przechodniom gasił pochodnie albo gorzej jeszcze: rozciągał ich płomienie, zagrażając tym samym strzechom chrześcijańskich domów.
Pośród tej bezlitosnej mgły, bez świec i lamp, które mogłyby rozświetlić nasz niewielki dom na ulicy Mantas, słuchałem mojej matki, przesuwającej paciorki różańca z masy perłowej i srebrzonego metalu, najcenniejszego przedmiotu z całego jej dobytku; za każdym razem, gdy podmuch wiatru wstrząsał naszymi ścianami, głośniej recytowała zdrowaśki, jakby słowami tymi dało się powstrzymać gniew żywiołu.
Pod koniec każdego dziesiątka różańca matka przerywała i oznajmiała drżącym głosem:
– Dziś niebo runie nam na głowy. Zawali się. A jego odłamki przebiją nasz dach.
Na te jej ponure prognostyki mogłem tylko odpowiadać, opatulając się jeszcze szczelniej kubrakiem i pledem, nie tyle z zimna, ile by nie słuchać jej niekończących się kazań:
– Już dobrze, matko. Niech matka nie kusi losu, bo jak się będzie przywoływać pecha, to w końcu po nas przyjdzie.
– To nie jest żaden pech – odpowiadała, stukając paciorkami, a może zębami, co zdarzało jej się często, gdy skarżyła się na niedostatki. – To jest kara Boża. Bo w tym mieście roi się od złych ludzi. Dziś zapłacimy za to wszyscy. Grzesznicy i sprawiedliwi, bez różnicy.
Nie były to w jej ustach słowa nowe. Moja matka popadała w takie tony przede wszystkim w niedziele i w dni obowiązkowych postów, gdy wypadało jej iść do spowiedzi. W takie dni już od poranka charakter jej kwaśniał, wszędzie widziała spadające na świat plagi i przekleństwa, i jakkolwiek bym się starał rozweselić ją facecjami czy dykteryjkami, ona trwała pogrążona w nastroju grząskim niczym trzęsawisko, wyliczając bez ustanku nieszczęścia wiszące nad rodzajem ludzkim.
Nawykły do tych filipik, rzeczonej nocy zamierzałem cierpliwie znosić jej krakanie. Gdyby nie przerażający świst wichru, który przedzierał się przez szczeliny okien i zapuszczał lodowate jęzory w stronę mojego łoża, momentalnie zapadłbym w sen, zmęczony trudami dnia.
Miała jednak owa kobieta nieco racji. Może to mistyczna intuicja. A może czysty przypadek. Tak czy inaczej, tuż przed świtaniem, gdy zatrwożonym głosem po raz tysięczny chyba odmawiała Ojcze nasz, rozległo się łomotanie do drzwi, jakby kto taranem próbował wybić je z zawiasów. I głos z zewnątrz rozkazał:
– Otwierać!
Matka przerwała pacierz. Przeżegnała się raz i drugi, jakby odganiając złego ducha. Ale choć paciorki różańca błyszczały między jej palcami jak małe światełka, tym razem nie wypowiadała już słów modlitwy. Milczała w nadziei, że nachodzące nas indywiduum uzna, iż w domu nikogo nie ma. Jakbyśmy mieli jakieś inne miejsce, by w nim spędzić tak nieprzyjazną noc, czy jakąkolwiek inną. To ja musiałem się odezwać.
– Któż to się dobija o tak niegodnej porze?
– Straż! – odparł głos z zewnątrz, ledwie słyszalny przez huk wiatru. Brzmiał tak poważnie, jakby cała armia maszerowała właśnie ulicą, uzbrojona w arkebuzy, z tarczami i halabardami, w bojowym szyku. Wiedziałem jednakowoż, że na zewnątrz zastanę raptem dwóch wypłoszonych młodzików, ze szpadami wiszącymi u pasów, które to zsuwają im się aż do kolan; obu emanujących lękiem równie przenikliwym, jak smród potu.
Wstałem, wciągnąłem nogawice, trzewiki i najsolidniejszy – by nie rzec: jedyny – kaftan, przetarłem też ostrze mojej szpady, nim wsunąłem ją w pochwę, jakby ktoś mógł dostrzec błysk klingi w tak ciemną noc. Wyznaję przed Radą Najwyższą i przed każdym, kogo oczy spoczną na pisanych przeze mnie słowach, że radością napawało mnie posiadanie i noszenie inkwizytorskiej laski, podatny byłem bowiem na próżną dumę, w jaką wprawiały mnie oznaki władzy. Z pokorą pragnę jednak zwrócić uwagę Waszych Wysokości, że choć próżność jest jednym z grzechów głównych, w moim przypadku była to sprawa błaha, drobiazg, który zostanie mi wybaczony w dniu Sądu Ostatecznego, jako że wszystko to działo się na chwałę Najwyższego.
Tym razem jednak niewiele miałem powodów do okazywania dumy. Bo podczas gdy ja starałem się nadać mej osobie godny, inkwizytorski wygląd, matka uwiesiła mi się na szyi, żebym nie otwierał. Przypominała jedną z tych małp, co to je przywożą z puszczy i pokazują na placach, owe bestyjki, co stanowią jeno parodię człowieka i czepiają się przechodniów, żądając jałmużny. Szarpała mnie za rękaw i powtarzała:
– Nie otwierajże drzwi. Nie widzisz, że za nimi czai się nieszczęście?
– Odejdźcie na bok, matko. Jeszcze tego brakowało, żeby mnie mieli brać w areszt.
Ledwie wyszedłem na zewnątrz, w mig pojąłem, żem się nie omylił: chłopaczki czekające przed progiem były jeszcze młodsze niż ja. Miast wąsów pod nosem mieli rzadki puszek, a nad nim – cielęce oczy wypełnione lękiem. Jakby chcąc potwierdzić moje domniemania, nie byli w stanie jasno określić, dokąd mamy się udać ani tak naprawdę po co, mamrotali tylko coś niewyraźnie.
– Rozwarły się wrota piekieł – oznajmili po prostu – i zaczęły z nich wychodzić bestie.
– Prowadźcie.
Ruszyliśmy przed siebie smagani wiatrem, każdy krok okazywał się prawdziwą walką. Moi dwaj przewodnicy oświetlali drogę pochodniami, od których blasku ulice nabierały widmowego wyglądu. Poza zasięgiem światła miasto przypominało wielką jaskinię, bez wątpienia kryjącą w sobie wszelkie postępki, których nikt nie śmiałby dopuszczać się za dnia. Cienie grzeszników, przestępców i reszty nocnej menażerii czaiły się za rogami i w zaułkach.
Przeszliśmy przez plac Główny, potem Świętej Anny, gdzieśmy skręcili w lewo, w stronę tak zwanych górnych dzielnic. Myślałem, że kierujemy się ku polom uprawnym za murami, być może po to, by nałożyć areszt na jakiegoś żydowskiego zbiega albo Indianina bałwochwalcę kryjącego się w gaju oliwnym, albo, gorzej, jakiegoś niewinnego birbanta opitego chichą. Dobrze wiem, że strażnicy bywają przesądni i często za nadnaturalne zjawiska biorą zwykłe pijackie breweryje.
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu zatrzymaliśmy się jednak grubo przed polami, w ostatnim miejscu, po którym można by się spodziewać, że będą tu potrzebować naszych usług: przed klasztorem Świętej Klary, budynkiem błogosławionym przez Najwyższego i Jemu poświęconym, domem mniszek czczących Jego dzieło stworzenia.
W mizernym świetle pochodni fasada klasztoru zdawała się sięgać aż po same niebiosa, w ciemności bowiem nie widać było jej szczytu ani świątobliwych wizerunków zdobiących bramę, ani zwieńczenia dzwonnic.
– Tutaj? – zapytałem, przekonany, że dojść musiało do jakiejś pomyłki ze strony mych przewodników-gołowąsów.
Oni jednak przytaknęli bez słowa, śląc w stronę budynku uporczywe spojrzenia, jakby sama jego fasada budziła w nich lęk. Jako że ni jeden, ni drugi się nie kwapił, osobiście załomotałem do drzwi. I najmocniejszym głosem, na jaki mnie było stać, starałem się wywrzeć stosowne wrażenie:
– Konstabl Najświętszej Inkwizycji! Otwierać w imię Boże!
Nikt na to wezwanie nie odpowiedział. Odliczyłem do stu, jak nakazywał rozsądek, ale wobec braku reakcji wspiąłem się na wyższy stopień ostrzeżenia:
– Otwierać albo wyważymy wrota!
Niespecjalnie, tak po prawdzie, dałoby się je wyważyć. Moi strażnicy wyraźnie mieli ochotę wracać do domu, a nie porywać się na szturmowanie bramy, nie bardzo im się podobało wygłaszanie takich gróźb przed świętym przybytkiem, a wiedzieli przy tym, że taka sama kara grozi im za to, co mogą zrobić, jak i za to, czego zrobienia odmówią. Władza Inkwizycji nie może jednak cackać się ni ceregielić, ani prosić o pozwolenie, by realizować swe zadania. A częścią naszych obowiązków jest właśnie okazywanie stanowczości, nawet jeśli tak naprawdę nieco jej nam brakuje.
Szczęśliwie, kiedym już snuł rozważania, jak postępować dalej, nagle otworzyło się małe okienko w bramie i w świetle naszych pochodni zamajaczyła twarz okolona welonem typowym dla klarysek. Kobieta ta przemawiała głosem tak potężnym jak ów, który przed chwilą próbowałem z siebie wydobyć, a choć nie wydawała się starsza od żadnego z nas, twardość jej spojrzenia nijak nie pasowała do młodzieńczego wieku. Najwyraźniej wszyscy tam mieliśmy obowiązek sprawiać wrażenie starszych i poważniejszych, niżby nasze metryki wskazywały.
– Konstabl? – Wzgardziła mną już na samym wstępie. – A gdzie inkwizytor? Gdzie arcybiskup?
– Gdyby owi się tu stawili, bardziej zbrojny przywiedliby orszak. Wysłano mnie. Zadowolcie się mą osobą, pani, i nie wtrącajcie się w pracę trybunału. Wiecie dobrze, jak przykre miewa to skutki.
Okienko zatrzasnęło mi się przed nosem i przez jakąś minutę rozważałem, jak wielkiej by trzeba siły, aby przebić się do wnętrza klasztoru, i jakie byłyby konsekwencje takiego czynu. Niebiosa szczęśliwie uznały, że deliberacje takie potrzebne nie są, bo po czasie, jakiego trzeba kotu, by wylizać swoje ciało, wrota rozwarły się przed nami i mniszka, dzierżąca teraz w lewej ręce kandelabr, gestem prawicy zaprosiła nas do wnętrza.
– Nie ma czasu na ceregiele – oznajmiła. – Wchodźcie, ale zachowajcie roztropność. Doświadczenie niewiele wam pomoże. Tego, co tu się wydarzyło, nigdy wcześniej nie widziano.
Poprowadziła nas owa niewiasta przez kościół w stronę dolnego chóru. Przeszliśmy przez kilka wąskich korytarzy. I wreszcie, znów pod gołym niebem, zapuściliśmy się jej śladem w zagmatwane labirynty, których układu nie byliśmy w stanie do końca rozpoznać.
W całym klasztorze panował ruch. Tu i tam, na obu końcach korytarzy, klaryski odziane w czarne habity, czyli mniszki wyższej rangi, oraz w habity białe, czyli te niższej, mijały nas, najpewniej spłoszone obecnością nieznanych, uzbrojonych i maszerujących w pośpiechu mężczyzn, i to o takiej nocnej porze. Pojąłem, że prowadząca nas zakonnica miała na sobie habit, jaki noszą najniższe w hierarchii siostrzyczki, które jeszcze mniej mają do powiedzenia niż te odziane na biało. Przyznaję przed Waszymi Miłościami z Rady Najwyższej, że w próżności mej poczułem się rozczarowany, iż przyjęła mnie niemalże służąca, co oznaczać musiało, że nasza misja wcale aż tak poważną nie była.
W tej jednak kwestii, jak i w wielu innych owej nocy, srodze się myliłem.
Dotarliśmy wreszcie do przestronnej sali, służącej najpewniej jako dormitorium dla nowicjuszek, w drzwiach tłoczyły się bowiem tuziny dziewcząt, wszystkie w wieku równie niewinnym, jak moi strażnicy. Odziane były w nocne koszule, a włosy miały, rzecz niebywała, odsłonięte, co oznaczało, iż w wielkim były pośpiechu, gdyż reguły klasztorne stanowczo zakazują pokazywać się w takim stanie. W rzeczy samej, wszystkie pokrzykiwały i ze łzami w oczach czyniły na piersi znaki krzyża, a do tego ryzykowały, że powiewy wiatru podwieją im poły koszul.
Nie mam wątpliwości, że w innych okolicznościach moja nieopierzona eskorta zaraz zaczęłaby trwonić czas na zaloty do owych dzierlatek, nie bacząc na to, że obrały religijną drogę życia, gdyż takie niebezpieczeństwo niosą ze sobą kobiety: już sam ich widok budzi zwierzę w każdym mężczyźnie i tłumi jego moralne instynkty.
Jakże jednak wystraszeni być musieli moi towarzysze, że niemal zlekceważyli owe pokusy, zatrzymali się jeno w drzwiach niczym dwa konie nad przepaścią. I zaglądając tylko do środka, jakby otworzyła się u ich stóp jaka otchłań, nie chcieli zrobić ani kroku więcej.
– Wchodzić! – rozkazałem, choć mnie samego dręczyły wątpliwości na widok przerażenia nowicjuszek.
Głusi na me wezwania strażnicy spuścili oczy, gęby zamknęli w ciup i zsunęli stopy, dając tak do zrozumienia, że nie zamierzają ruszyć się z miejsca. I wtedy, ku memu zaskoczeniu, ale i wstydowi także, rozległ się głos owej mniszki, co nas tu przyprowadziła i wciąż dzierżyła w ręku kandelabr, a głos ten przebił się mocno przez powszechny lament, szlochy i objawy paniki.
– I to wy macie być posłańcami Inkwizycji? Przypominacie raczej kurczaki w kurniku! Na spacer żeście tu przyszli, czy co?
Następnie obróciła się na pięcie i wkroczyła do pomieszczenia, śmielej i bardziej zdecydowanie niż ci dwaj nieudacznicy. Ja zaś, upokorzony jej słowami, nie miałem czasu zastanowić się nad tym, co mówić czy robić. Na szali znalazł się honor Świętego Oficjum, i wobec poczucia takiego obowiązku me ręce i nogi ruszyły do czynu, nie czekając na to, co powie głowa. Wyrwałem pochodnię jednemu ze strażników i podszedłem ku drzwiom.
Nowicjuszki rozsunęły się na boki, robiąc nam przejście, i tylko na samym progu zawahałem się, czy postępuję rozsądnie i trzeźwo. Odpowiedziałem sam sobie, że z pewnością to, co robię, jest sprawiedliwe i słuszne. A ponadto gdybym się wycofał, wstyd nie pozwoliłby mi więcej wykonywać mej pracy przed Bogiem i przełożonymi. Wszedłem zatem.
Dormitorium miało kształt krzyża: szeroki korytarz przecięty w połowie przez drugi. Pod ścianami ciągnęły się dwa rzędy łóżek, jeden przede mną, drugi po mojej prawej, z rozkopaną pościelą i materacami na podłodze, porzuconymi w panice i zamieszaniu. Dziwna woń, jakby trzewi w jatce, unosiła się w powietrzu. Mniszka, stojąca pośrodku skrzyżowania korytarzy z kandelabrem, czekała, by zaprowadzić mnie za róg. W jej spojrzeniu czaił się jakby lęk, ale było w nim także coś wyzywającego.
Weszliśmy w ów boczny korytarz. Z mroku w kącie dobiegło do mnie pojękiwanie rannego zwierzęcia, być może to pies wyjący z bólu. Podeszliśmy tam powoli. Trzymałem przed sobą laskę konstabla, nie tyle, by torować sobie drogę, ile raczej by być gotowym na jakiś atak. Do owego pojękiwania dołączyło teraz bulgotanie, przypominające odgłosy sępów, gdy te dziabią śnięte ryby na morskim brzegu. Im bliżej ściany podchodziliśmy, tym silniej odczuwałem gorąco, woń stawała się coraz mocniejsza i wciąż słychać było nowe dźwięki: pochrapywanie, oddechy, chlipanie…
Wreszcie doszliśmy do ostatniego łoża. Ujrzeliśmy tu źródło owych odgłosów. Na kocach, w kałuży wyglądającej na mieszaninę krwi i wody, a może i jeszcze innych lepkich płynów pochodzących z jej ciała, leżała kompletnie naga kobieta i płakała. Jej twarz, jej talia i jej piersi całe były poplamione, jakby je kto pomazał grubym pędzlem. Gdyśmy się zbliżyli, oczy kobiety spoczęły na nas, a ja pojąłem, że jest bardzo młoda, bez wątpienia nowicjuszka jak tamte, choć ona jakby zupełnie ich nie widziała. Nie wpadła w gniew. Nie prosiła też o pomoc. Spojrzała tylko na łóżko obok, z którego dobiegała część odgłosów.
Razem z mniszką podążyliśmy wzrokiem za oczami kobiety. Z początku wydało nam się, że nie widać nic prócz poduszek i koców, twardych i szorstkich, jak to u nowicjuszek. Coś jednak zaczęło się tam poruszać. Wydawało z siebie pomruki i chrapliwe odgłosy, które nabierały mocy, aż w końcu przeistoczyły się w przenikliwy płacz, podobny do kwiku wydawanego przez wiedzione na ubój wieprze. A potem to już nie był jeden, tylko dwa płacze. Bo to, co leżało na tych kocach, żyło. A może powinienem powiedzieć: żyły.
Dwa złączone potwory. Albo jedno monstrum z dwiema głowami. I czterema rękoma. I czterema nogami. Jego obrzydliwe kończyny poruszały się w rytm coraz głośniejszego zawodzenia; nasze uszy aż drżały od tych okropnych skowytów. Pojedynczy tułów dygotał, przez chwilę nawet się obawiałem, że może się wzbić w powietrze niczym nietoperz i rzucić na nas.
Na naszych ziemiach wiele się rozprawia o potworach, demonach i zjawach. W tawernach marynarze z portu Callao za szklanki wina płacą opowieściami o olbrzymich wężach morskich i kałamarnicach, co to potrafią cały okręt obłapić mackami. W San Juan de la Frontera de Chachapoyas, gdzie kończą się tereny zarządzane przez chrześcijan, a zaczyna gęsta dżungla, mnisi, jak powiadają, widywali owłosionych i potężnych ludzi, jakby wielkie małpy, które rabują żywność i kobiety, a potem przepadają w gąszczu. Moja własna matka zarzeka się, że duchy jej zmarłych krewnych przemawiają do niej, gdy śpi, i snują się po naszej ulicy. Ja jednak na własne oczy nigdym takich stworzeń nie widział i aż do tej nocy w klasztorze brałem je za czcze wymysły mające na celu bawić głupców i nieuczonych. Dopiero w dormitorium nowicjuszek, stojąc przed zdeformowanym wybrykiem natury, pojąłem, że Zły naprawdę może ukazać się między nami, przyobleczony w ciało, i tak jak jego niematerialna natura jest odpychająca, tak samo wybiera cielesną powłokę, by objawić się ludzkiemu spojrzeniu.
Już miałem zawrócić w miejscu i oddalić się w te pędy od owego złowrogiego stworzenia. Powstrzymywała mnie jedynie świadomość, że z racji pełnionego urzędu winienem zachować godność i opanowanie. Mniszka, najwyraźniej odporna na grozę, nawet o cal nie ruszyła się z miejsca. Przeciwnie, bardzo władczym głosem nakazała:
– Teraz ich stąd zabierajcie.
Osłupiały, ledwie wydusiłem:
– Ale dokąd?
– A dokąd wasza wola. To jest miejsce poświęcone Bogu. Bez dwóch zdań ta wiedźma nas oszukała i utrzymywała cielesne kontakty ze Złym. Nie możemy dłużej jej tu trzymać. Ani jej, ani owocu jej żywota.
Udzielając odpowiedzi, zakonnica przeżegnała się raz i drugi, jakby zacierając znakiem krzyża wzmianki o diabelstwie.
Tamta kobieta, wciąż leżąca na sienniku, z pozoru nieruchoma i wyczerpana przerażeniem, wydała z siebie przeciągłą skargę:
– Nieee… to nieprawda…
Mniszka jednak przerwała jej bez wahania, głosem, który brzmiał jak uderzenie kamieniem:
– Ty się nie powinnaś odzywać. Twoje tłumaczenia już nie dla naszych uszu. Teraz jesteś z tym sama. I może z twoim oblubieńcem, inkubem.
Ze zbyt wielką stanowczością przemawiała ta niewiasta, jak na zwykłą zakonnicę niższej rangi, musiała więc cieszyć się zaufaniem przełożonych. Raczej nie byłaby w stanie działać poza wiedzą klasztornych władz w obliczu tak wielkiego skandalu.
Jako że wypadało, bym coś zrobił, skierowałem się ku leżącej.
– Jak macie na imię? – chciałem wiedzieć.
Łzy ciekły jej po twarzy, mieszając się z innymi płynami, ale nowicjuszka odparła:
– Ignacia od Świętego Jana…
Ta druga jednak, wciąż tak samo surowa, poprawiła ją:
– Ignacia Prieto! Tamto jest imieniem nadawanym w tych murach. Nasze wrota nigdy już dla tej tutaj się nie otworzą.
Jedyną odpowiedzią nowicjuszki był ryk wstydu i bólu. Leżący na sąsiednim łóżku demon dołączył do jej zawodzenia.
– Zabierzemy ją do naszych lochów – zgodziłem się. – Tam ją przesłuchamy.
Zupełnie jakby zrozumiał, że jego matka ma zostać aresztowana, potwór wydał przez jeden ze swoich otworów gębowych zwierzęcy ryk. W migotliwym świetle latarni zdało mi się, że dostrzegam u niego rozdwojony język, niczym u węża. Mniszka pokazała na niego kandelabrem.
– A to?
Westchnąłem. Uniosłem brwi. Odchrząknąłem. Wreszcie zdecydowałem.
– Też bierzemy.
Musiałem wyjść i siłą wciągać strażników do dormitorium. Jeden próbował rzucić się do ucieczki, nie miałem więc wyboru i złapałem go za kark. Po emanującej od niego woni odgadłem, że popuścił w pantalony, bał się tak, że aż stracił nad tym kontrolę. Uznałem, że nazajutrz będę musiał złożyć na niego skargę do inkwizytora, ale na razie potrzebowałem jego rąk, żeby zabrać stąd bestię i jej opętaną matkę. Ostatecznie ja też bałem się ich tykać, a tym bardziej – gdzieś je prowadzić.
Strażnicy okryli rzeczoną Ignacię kocem, mniszka bowiem nie pozwoliła jej przywdziać habitu ani welonu. Nawet szmatą jej nie przetarły, żeby oczyścić z tych plam.
Pomiot wsadzili do jutowego worka, takiego, w którym nosi się żywność. Ciągle beczał i piszczał, jeszcze głośniej, o ile to możliwe.
Przed wyjściem z dormitorium z tymi naszymi dziwnymi jeńcami poprosiłem mniszkę:
– Niech siostrzyczki zamkną się w środku. Nie chcemy, żeby znów złamały śluby.
Kobieta przytaknęła i wciąż z tak samo władczą miną wyprowadziła dokądś owym labiryntem pochlipujące nowicjuszki. Po chwili wróciła i oznajmiła, że wszystko gotowe. Wtedy wyszliśmy.
Pokonaliśmy znów labirynt, teraz cichy niczym grób. Wiatr także się uspokoił, bez wątpienia w wyniku naszych działań. Wściekłe powiewy stały się teraz łagodną bryzą.
Wreszcie, gdyśmy wyszli na ulicę przez tę samą bramę, którą weszliśmy, powitało nas świergolenie pierwszych ptaków o brzasku. Można by uznać ów poranek za przyjemny, uroczy wręcz, gdyby nie szlochanie półnagiej nowicjuszki. No i szamotanie się i pokrzykiwanie demona, który próbował wyrwać się z worka niczym dziki kot.
– Teraz są w waszej mocy – oświadczyła nasza gospodyni.
Już zamykała wrota, żegnając tak tę mroczą noc, gdy powstrzymało ją moje pytanie:
– A ja wy się nazywacie, pani? Będą pytać, kto nas przyjął w klasztorze. Muszę podać wasze imię.
Po raz pierwszy tego wieczoru zakonnica się zawahała. Rozejrzała się na boki, szukając wyjścia z sytuacji.
– Ja jestem nikim – wymamrotała, jakby jej głos nagle stracił całą władczość. – Jestem tylko służebnicą Pana.
– To wy przekazałyście nam tego Szatana – zaprotestowałem. – A to nie byle co.
I wtedy, kiedy ona zastanawiała się, co powiedzieć, po raz pierwszy dostrzegłem pod tym welonem wydatne usta, bardzo krągłe oczy. Prócz nosa, drobnego i zadartego ku niebu, wszystko na tej twarzy wydawało się zbyt duże. Powiedziałbym nawet, że zbyt prowokacyjne jak na mniszkę.
– Jerónima od Świętego Franciszka – powiedziała wreszcie pośpiesznie i zamykając drzwi, rzuciła na pożegnanie: – Z Bogiem.
Do budynku trybunału mieliśmy raptem kilka minut drogi, stoi on bowiem przy uniwersytecie i szpitalu dla kobiet. Maszerowaliśmy czujnie, bo nie można dać się zwieść i uwierzyć w zwycięstwo nad Złym. Diabeł zawsze wypatruje nowych okazji, by nas omamić.
Wróciliśmy na ulicę prowadzącą ku Desamparados i dostrzegliśmy za sobą światła czyichś pochodni. Domyślaliśmy się, że to pewnie obchód straży nocnej, zatrzymaliśmy się więc, by nie budzić podejrzeń i nie wywoływać zamieszania. Liczyliśmy na to, że może wartownicy zechcą nam towarzyszyć podczas przemarszu z tym przeklętym ładunkiem.
Światła majaczyły jeszcze w oddali, gdy dał się słyszeć łoskot jadącej karocy: koła stukające po bruku, kopyta koni zbliżających się w pędzie. Z początku odgłos dobiegał z oddali, acz tak czy inaczej dziwne to było o tak wczesnej porze. Po chwili stało się jasne, że powóz jedzie tą samą ulicą, którą szliśmy, być może w stronę placu Głównego. Uniosłem rękę, by dać znać woźnicy o naszej obecności. Nijak jednak na to nie zareagował. Nawet nie zwolnił choćby odrobinę. Wyglądało to tak, jakby nas tam chcieli rozjechać.
– Stać! W imię władzy!
Uniosłem laskę świadczącą o mojej pozycji konstabla. Widząc, że konie nie zwalniają, odskoczyłem w bok, pod ścianę, chcąc uniknąć potrącenia, bo może nie widzieli odznaki Świętego Oficjum, a może nie zważali na nią.
Gdy już się zdawało, że nic nie powstrzyma pędzącej karety, ta wyhamowała ledwie parę kroków od nas. Tak blisko, że ślina koni zaprzężonych do powozu poleciała mi na kaftan. Można było się domyślać, że kareta pomalowana jest na ciemne barwy, bo pochodnie umieszczone na jej przedzie ledwie ją oświetlały. Większa część jej bryły zdawała się rozpływać w mroku. Woźnica, dosiadający jednego z wałachów, odziany na czarno i w kapeluszu na głowie, nie odezwał się słowem, nie przeprosił ani nie złożył żadnych wyjaśnień. Przysiągłbym, że dosłyszałem szczękające zęby tych dwóch tchórzy, co mi towarzyszyli. Ja jednak, mocno zgniewany, podszedłem do tego nierozważnego prostaka.
– O mały włos nie rozjechaliście patrolu Świętego Oficjum! Czego tu szukacie o tej porze i w takich pośpiechu? Nie jest to aby jaka sprawa, którą się załatwia pod osłoną nocy? Gadać! Czym obraziliście Pana Naszego?
Odpowiedzią było jedynie milczenie. I mrok. I niepewność. Nawet opętana nowicjuszka zamilkła raptownie. Prócz bestii, co to wciąż się wiła i popiskiwała w worku, świat wokół nas zdawał się martwy.
– Mówcie! – nie odpuszczałem. – Albo złaźcie stamtąd i oddajcie się w ręce sprawiedliwości.
Jeden z koni potrząsnął nerwowo łbem, znów sprowadzając na mnie deszcz gęstej śliny. Jeździec powstrzymał go, ale nadal nie odezwał się słowem. Dopiero wtedy dotarło do mej świadomości, że człek ów niczego nam nie powie. Że on na coś czeka. I jeśli tym czekaniem próbuje odwrócić naszą uwagę, to owo coś zapewne nadejdzie z przeciwnej strony.
Było już jednak za późno, by wszczynać alarm albo szykować się do obrony.
Kiedy obróciłem się za siebie, dostrzegłem dwóch żołnierzy, a może najemników, kto wie, kim oni tam byli. Pierwszy z nich dzierżył szpadę, którą przeszył na wylot jednego z mych ludzi, tego, co prowadził nowicjuszkę. Widząc żelazo wykwitające z piersi strażnika, kobieta wydała z siebie okrzyk przerażenia, napastnik jednak nie zdradzał niczym, że i on go usłyszał. Nie bacząc na ciało osuwające się na ziemię, złapał kobietę za ucho i zaczął ciągnąć ją w stronę karety. A kiedy chciałem ruszyć z odsieczą i sięgnąłem po moją szpadę, wycelował czubkiem swojej prosto w moją twarz.
– Za dużo nas na wasze możliwości – ostrzegł i doprawdy sprawiał wrażenie, że bez mrugnięcia okiem mógłby rozciąć mi gardło jak pajdę chleba. – Nie narażajcie życia dla takiej wszetecznicy jak ta tu.
Zbyt wiele by tych żyć już było. Podczas gdy ów ciągnął nowicjuszkę Ignacię, drugi podchodził z obnażonym sztyletem do drugiego ze strażników, tego, od którego zalatywało szczynami. Zabójca stanął za plecami mego pomocnika i bez uprzedzenia jednym ruchem podciął mu gardło. Strumień krwi buchnął na ziemię niczym wodospad. I choć ci moi strażnicy młodzi byli i strachliwi, przysięgam na niebiosa, że nie chciałem oglądać ich martwych i że uczyniłbym, co w mojej mocy, byle ocalić ich od tak podłego losu.
Gdy moi ludzie padli, na ulicy zrobiło się jeszcze mroczniej, jedna bowiem z trzymanych przez nich pochodni potoczyła się po ziemi, a druga wpadła do kałuży, toteż woda i błoto zagasiły płomień. Starczała jednak ta, którą ja dzierżyłem, by oświetlić drzwi powozu, te zaś otworzyły się, wpuszczając do wnętrza dwóch siepaczy z pojmaną i workiem.
– Straż! – krzyczałem, w nadziei na jakąś pomoc. – Straaaż! Rabują ludzi Kościoła!
Jakby wybudzając się z długiego snu, woźnica drgnął i strzelił biczem w końskie grzbiety, a zwierzęta ruszyły z kopyta. Znów o mało mnie nie rozjechali, i tym razem naprawdę, gdybym nie uskoczył z drogi, skończyłbym pod ich kopytami z rozbitą głową i zmiażdżonymi żebrami.
Choć pochłonięty byłem salwowaniem życia, zauważyłem jednak za plecami niemego woźnicy fragment rodowego herbu wyrzezanego w drewnianej ścianie karocy: widniał na nim lew, jednak z powodu wciąż panującej ciemności i mojego przerażenia nie udało mi się dostrzec ani detalu więcej.
Wszystko to rozegrało się raptem w parę chwil, nie więcej potrzebują mewy, by sfrunąć z katedry i wykraść gołębiom okruchy chleba. Potem powóz się oddalił z taką prędkością, że podskakując na wertepiastym podłożu, co rusz uderzał o ściany domów.
Opadłem na kolana, prosto w kałużę, żeby wypuścić z płuc przerażenie, i pełen gniewu patrzyłem na dokonania tych bandytów, próbując złapać oddech i okiełznać szalony galop pulsu.
Strażnicy zjawili się chwilę później, wypytywali, co zaszło, i zabrali ciała. Pierwsze światła brzasku zastały nas jeszcze tam na miejscu. A kiedy pierwsi handlarze wylegli na ulice, umoczyli swoje podeszwy we krwi, zmieszanej już z błotem i nieszczęściem, śmiercią i koszmarem, i tysiącem złych znaków gromadzących się nagle nad naszym Miastem Królów.
Wasze Miłości z Rady Najwyższej, którym przedkładam tę relację, bez wątpienia żyją bliżej Boga niż ja.
Tam, w metropolii, splendor majestatu naszego Króla Pana i tradycja naszego piśmiennictwa błyszczą jaśniej niż tutaj. Stolica naszego Kościoła mieści się tak blisko, że jej głos z mocą rozbrzmiewa w świątyniach i pałacach. Wasze Miłości cieszyć się mogą chwałą naszego imperium i cywilizacji.
Tu natomiast, w naszych zamorskich prowincjach, oddalonych od łaskawego spojrzenia Wszechmogącego, my, chrześcijanie, dzień w dzień walczyć musimy z barbarzyństwem i bałwochwalstwem. Choć staramy się nauczać z Biblii indiańską ludność, która dotąd żyła w ślepocie, ich mity skażają naszą wiedzę i ją wypaczają. Słowa z ich języków przenikają do naszego, nade wszystko w dziedzinach najbardziej nieprzyzwoitych, stąd miast mówić „nagi” na człowieka gołego czy powiadać „zadek” w odniesieniu do tylnej części ciała, uciekamy się tutaj do słów indiańskiego pochodzenia. A słowa niosą ze sobą idee, toteż rozumowanie Indian udziela się nierzadko Hiszpanom i Kreolom. To, co prawdziwe, i to, co fałszywe, splata ją się niczym dwa węże, tak że ostatecznie zdają się jednym, tyle że dwugłowym. A wierzenia tych dzikusów mieszają się z dogmatami naszej wiary tak, że czasem rozpoznać nie sposób.
Zadaniem naszego trybunału jest przeto oddzielać plewy od ziaren: odróżnić owych bluźnierców od prawomyślnych, zachowania niecne od cnotliwych, prawdy objawione od przesądów i zabobonów. I choć zdawać się to może zadaniem prostym, my też przecież jesteśmy dziećmi Bożymi, a zatem i grzesznikami, i niejednokrotnie miewamy trudności z odróżnieniem tego, co Boskie, od czczych wymysłów heretyków.
Prawdą jest, że brak nam ludzi. Podczas gdy w metropolii kwitną szkoły i uniwersytety, wśród naszych kapłanów i wyświęconych panuje ignorancja. Wcale nierzadkim zjawiskiem jest ksiądz, co czytać nie umie, ale uzyskał święcenia dzięki desperacji biskupów, albowiem powołań mamy jak na lekarstwo, a potrzeb duchowych – co niemiara. Zdarza się często, że posady oferowane są na drodze licytacji i przydzielane podług zamożności, nie zasług. Nawet najwyższe stanowiska w administracji, które powinno się powierzać mężom sprawiedliwym i uczciwym, trafiają do krewnych i podopiecznych generałów i sędziów, a wielu z nich grzeszy lenistwem i brakiem pobożności, za jedyną zasługę mając swe nazwisko.
Zapytacie pewnie, Wasze Miłości, jak w takim razie ja, człowiek bez koneksji z możnymi i bez przyjaciół wśród arystokracji, skromny syn handlarki bławatnej i nadzorcy Indian, otrzymałem zaszczytną laskę konstabla. Cóż mogłem zaoferować mym przełożonym prócz nieczystych usług i podejrzanych pieniędzy? Odpowiedź jest taka, że właśnie moja nieznacząca małość zaskarbiła mi zaufanie trybunału. W świecie pełnym intrygantów i spiskowców mój brak znaczenia zmienił się w zaletę cenną w oczach inkwizytora. I tak, za sprawą owych zdumiewających zrządzeń losu, te same braki, co to jednych odcinają od godności i zleceń, mnie pozwoliły awansować na Chrystusowego rycerza.
Nade wszystko zawdzięczam to matce. Jak już się rzekło, pod pewnymi względami matka moja wydawać się może kobietą prostą. Można by rzec, że czasami umysł jej buja gdzieś między świątobliwością a fantazją tudzież bajaniem. Wierzy, że Bóg przemawia do niej w każdej codziennej sprawie, a nade wszystko wtedy, gdy coś idzie nie tak: szczypta soli wysypana na stół oznacza w jej oczach wieczne przekleństwo. Jeśli sakiewka, w której trzyma pieniądze, dotknie podłogi, matka uznaje, że to zły znak i że niebawem straci wszystko co do peso. Pewnego razu uwierzyła, iż objawiła się jej Matka Boska, choć tak naprawdę była to nasza stara sąsiadka w samej bieliźnie.
W sprawach przyziemnych matka okazuje się znacznie bystrzejsza. Przede wszystkim kiedy chodzi o rozpoznawanie ludzkich charakterów – wykazuje się wówczas przenikliwością godną najtęższych umysłów. Wyczuwa słabostki, siłę i przywary każdego człowieka. Wie, jak przekonać do swych racji każdą osobę, i uzyskuje podarki tudzież korzyści w najmniej oczekiwanych sytuacjach.
I tak właśnie w pewną niedzielę po mszy w kościele Sagrario matka zatrzymała się na chwilę, by pogawędzić z proboszczem, Melchorem de Amusco. Wielokrotnie już wdawała się z nim w rozmowy, zarówno w konfesjonale, jak i na schodach przed świątynią. Nieraz i ja sam wysłuchiwałem uprzejmości i moralnych porad księdza proboszcza, który ponadto częstował mnie mandarynkami i figami. Tym razem jednak matka nakazała mi się oddalić, uklęknąć przed obrazem Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia i wznieść modły.
– No idź, zmów pacierze, może wreszcie kiedyś twojego ojca przyślą z powrotem do Limy – poleciła.
Ona natomiast zawiodła wzmiankowanego kapłana do kącika. Między jedną modlitwą a drugą, a zebrało się tych zdrowasiek niemało, obracałem się, by sprawdzić, czy skończyli gawędzić i czy czas już zbierać się do domu. I tak, z odległości, dostrzegłem, że matka domaga się czegoś stanowczo, z poważną miną i surowym spojrzeniem, podczas gdy duchowny skrobie się po głowie, jakby niepewny.
Dyskusja ta trwała dłużej niż sama msza i zastanawiałem się już nawet, czy matka nie pozwala sobie na zbyt wiele wobec człowieka Kościoła. Biblia nakazuje nam pokorę w obecności przedstawicieli Chrystusa na ziemi, a ojciec Melchor z pewnością znał przewiny mojej matki względem Najwyższego. Tak czy inaczej, ostatecznie najwyraźniej dał się przekonać, w końcu bowiem wszedł do zakrystii, a po chwili wyszedł i wręczył matce jakieś papiery. Potem pożegnał się niezbyt serdecznie, napominając ją i o coś prosząc. Mimo to ona ucieszyła się wielce i uśmiechała szeroko, mało brakowało, a wyściskałaby duchownego, co jednakowoż byłoby skandaliczne.
Wyszliśmy wreszcie z kościoła, ona z papierami w ręku. Sprawiała wrażenie zadowolonej, jak amen w pacierzu. Wzięła mnie pod rękę, z szerokim uśmiechem na ustach, i ruszyliśmy ulicą Mantas, ona nawet nuciła pod nosem melodię kościelnej pieśni. A gdyśmy się już znaleźli daleko poza zasięgiem słuchu proboszcza, oznajmiła:
– Jutro udasz się do pałacu Świętego Oficjum. Zostaniesz prokuratorem.
– Co wy mówicie, matko? Jakże mieliby mi powierzyć takie stanowisko? Są to posady dla ważnych, dla uczonych w Piśmie, a ja nawet nie umiem dobrze porachować bel brokatu.
Pomagałem jej wówczas w składzie bławatnym, co znaczy tyle, że pracowałem we własnym domu, i choć nigdy nam nie brakło na chleb, a na świecie istnieją gorsze zajęcia, matka z przekonaniem powtarzała, że jestem powołany do wyższych celów. Mawiała często, że marnuję się w tej pracy, że to robota dla kupców. Uważała, że zasługuję na społeczny awans. I z jak najlepszej woli, tak jak godzi się każdej matce, czuła się w obowiązku pomagać mi piąć się po wąskich schodach żywota, nawet jeśli nie zdradzałem specjalnego zainteresowania.
– Milcz! – odparła krótko, trzepiąc mnie z reprymendą w kark, co zwykła czynić od mego dzieciństwa, kiedy chciała ukrócić moje impertynencje. – Załatwiłam ci przesłuchanie.
Więcej nic nie powiedziała, ale tego dnia na kolację ugotowała ryż na mleku z papryką, który tak lubię, a nawet kazała mi przynieść z tawerny flaszkę wina, a nie chichy, czyli tego indiańskiego napoju, gorszego, ale tańszego, którym sekretnie gasiliśmy pragnienie. I wypiliśmy tyle, że tego wieczora zapomniała swojego różańca i pacierzy, a nawet opowiadała dowcipy i bardzo zabawne dykteryjki, rzecz w jej przypadku niebywała, zwłaszcza wieczorem, i to w niedzielę. Nastrój popsuł się tylko w chwili, kiedy zeszło na mojego ojca, który nie odwiedzał nas od dawna, a choć nawykłem już do tego, że nie mam od niego żadnych wieści, jej na to wspomnienie łzy nabiegły do oczu, i zapłakana poszła się położyć, nie myśląc o modlitwach.
Ledwie następnego ranka zapiały koguty, matka już była na nogach. Dopilnowawszy, bym się ubrał w najlepszy strój – w końcu po coś prowadzi się sklep z suknem – pożegnała mnie w drzwiach. Wręczyła mi wtedy dwa arkusze, które wcześniej trzymała schowane, te same, jak poznałem, które przekazał jej ksiądz proboszcz. Pierwszy z nich był świeżo podpisaną kopią aktu mojego chrztu, którego oryginał znajduje się w naszej parafii. Na drugim także widniał podpis ojca Melchora i była to prośba, którą miałem przedłożyć trybunałowi, a brzmiała następująco:
Czcigodny pan magister Andrés Juan Gaitán, inkwizytor generalny trybunału w Limie, rodem z Tordesillas, doktor prawa cywilnego i kościelnego na Uniwersytecie w Salamance: zwracam się z uniżoną prośbą do Waszej Miłości o przyjęcie młodego Alonsa Moralesa, wywodzącego się z szacownej i bogobojnej rodziny, wielce pracowitego i uczciwego, aby w uznaniu jego rodu i wierności Królowi Wasza Miłość zechciał mu pomóc w znalezieniu miejsca na łonie naszego Kościoła, by tam mógł jeszcze lepiej służyć i czcić Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Amen.
Ruszyłem do pałacu z dokumentami w sakwie, zastanawiając się, co też może mi powiedzieć ów inkwizytor Gaitán i co ja mu na to odpowiem, gdy wrócę, jako że słowa nie są moją mocną stroną i przed szacownymi osobami zwykle dopada mnie niemota, jakbym się sromał samego siebie i nie czuł godny stawać przed władzą.
Pewnie nad tym samym deliberował strażnik stojący w bramie, bo ledwie mnie zobaczył, z miejsca kazał wracać do domu, mierząc we mnie czubkiem włóczni.
– Precz stąd, tutaj wstęp mają tylko ludzie wiary – rzekł.
Usłuchałbym jego polecenia, bardziej jednak niż jego broni bałem się tego, co powie matka, jeśli wrócę z pustymi rękoma. Pomyślałem o jej lamentach i skargach, o tym, jak będzie powtarzać, że co powie mój ojciec, kiedy wróci. Wyobraziłem sobie, ile to różańców odmówi w intencji mojej niepoprawnej duszy, co to wciąż schodzi na manowce. Nie miałem przeto wyboru i odparłem:
– Przychodzę do inkwizytora generalnego.
– A czego ty możesz od niego chcieć, powsinogo? Ludzie tacy jak ty wchodzą tu tylko z kajdanami na rękach.
Pokazałem mu wówczas list podpisany przez proboszcza. Sagrario to największa parafia w obrębie murów miasta, toteż nawet bezczelni strażnicy wiedzą, kim jest ojciec Melchor. Natomiast czytać to raczej nie potrafią. Rzeczony żołdak musiał zejść z warty i poszukać notariusza, który mu powie, co tam stoi. I dopiero kiedy potwierdzono mu moje słowa, wrócił do mnie i z wielce kwaśną miną poprowadził mnie w głąb budynku.
Idąc za nim, przemierzałem długie tunele, w których kręcili się mnisi w habitach, zbrojni świeccy i urzędnicy, wszyscy z takimi grymasami na twarzach, jakby bardzo im się śpieszyło. Próbowałem poczuć się jednym z nich, człowiekiem przytłoczonym ciężarem odpowiedzialności, ale choć bardzo się starałem, nie byłem w stanie wyobrazić sobie samego siebie jako kogoś innego niż sprzedawca bławatny.
Przez drzwi lochów dobiegały mnie krzyki jakiegoś skazańca. Wrzeszczał, jakby go ze skóry obdzierano. Ja jednak, choć rzeczywiście byłem głupi i nieuczony, wiedziałem o Świętym Oficjum tyle, by rozumieć, że ów więzień darł się tak, bo oczyszczano go z przewin przeciw Bogu i Najświętszej Panience, toteż winien czuć wdzięczność, albowiem tym sposobem ratował się przed wieczną męką po śmierci. Tak czy inaczej, w miejscu tym przyśpieszyłem kroku, by jak najszybciej zostawić za sobą te wrzaski.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tytuł oryginału: El año en que nació el demonio
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt serii: Mimi Wasilewska
Na okładce wykorzystano obraz nieznanego autora ze szkoły kuzkeńskiej Święty Michał Archanioł, Cuzco, Peru, XVIII w. (olej na płótnie) / Ze zbiorów Muzeum Sztuki w Filadelfii – dar z kolekcji Roberty i Richarda Huberów
Redakcja: Gabriela Niemiec
Korekta: Aleksandra Marczuk-Radoszek, Miłosz Biedrzycki, Krzysztof Cieślik
El año en que nació el demonio by Santiago Roncagliolo
© Santiago Roncagliolo, 2023
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition, ArtRage 2024
© Copyright for the Polish translation by Tomasz Pindel, 2024
Published by arrangement of Casanovas & Lynch Literary Agency S.L. Spain and Book/Lab Literary Agency, Poland
Seria Przeszły/Ciągły
Wydanie I, Warszawa 2024
ISBN 978-83-68191-41-7
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek