Trzy odbicia w lustrze. Tom pierwszy - Zbigniew Zborowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Trzy odbicia w lustrze. Tom pierwszy ebook i audiobook

Zbigniew Zborowski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

131 osób interesuje się tą książką

Opis

Przed wojną Zosia miała zwykłe, przyziemne marzenia. Robiła wszystko, by zapewnić sobie dobrą oraz bezpieczną przyszłość. Burzliwy bieg historii przekreślił jednak plany młodej kobiety i wrzucił ją w wir tragicznych wydarzeń.

Wanda, córka Zosi, przesiąka komunistyczną ideologią. Jakby tego było mało, nie dogaduje się z matką, która zabrania jej wielu rzeczy. Zbuntowana nastolatka postanawia się więc zemścić na znienawidzonej rodzicielce. Podjęte przez dziewczynę działania przynoszą dramatyczne konsekwencje…

Anna, wnuczka Zosi, początkowo wychowuje się w domu dziecka. Po jakimś czasie nieoczekiwanie odwiedza ją babcia. I to właśnie od niej Anna dowiaduje się o wojennych losach i przeżyciach rodziny.

„Trzy odbicia w lustrze” jest niezwykłą sagą o trzech pokoleniach kobiet, które – mimo traumatycznych doświadczeń – próbują odnaleźć szczęście oraz spokój. Zbigniew Zborowski po mistrzowsku, z godną pozazdroszczenia wrażliwością odmalowuje realia zarówno przed-, jak i powojennego życia.

Drugi tom powieści ukaże się już wkrótce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 51 min

Lektor: Anna Grochowska
Oceny
4,5 (27 ocen)
17
8
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewcia0602

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam na jednym wdechu. Koniecznie musi być ciąg dalszy. Wartka akcja, nic się nie ciągnie, trzyma w napięciu i co dla mnie ważne ma w sobie pozytywne rozstrzygnięcia. Lekkie pióro, bardzo dobrze się czyta, słucha. Lektorka fantastyczna. Czekam na ciąg dalszy z niecierpliwością.
00
Ewka1957

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubione epoka. Fajny styl. Dobry temat. Kiedy cdn.... Czekam niecierpliwie
00
reduch1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka jak wszystkie tego autora.
00
toskabelka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
bozenasup

Nie oderwiesz się od lektury

"Trzy odbicia w lustrze" to wspaniała, wielopoziomowa opowieść o życiu trzech kobiet, o życiu nieszczęśliwym, pełnym cierpienia i bólu, niespełnionych miłościach i marzeniach. Zbigniew Zborowski zabiera nas w podróż po XX wieku opowiadając o losach babci, matki i wnuczki na tle przemian społecznych w Polsce. Jestem zachwycona tą powieścią i już cieszę się na część następną. Napisana jest świetnym i barwnym językiem, prostym, ale zarazem emocjonującym. Zborowski pisze niezwykle intrygującą historię, która pozostaje z czytelnikiem na długo po odłożeniu książki. Szczerze polecam!



Ty­tuł: Trzy od­bi­cia w lu­strze. Tom pierw­szy

Co­py­ri­ght © Zbi­gniew Zbo­row­ski, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Jo­anna Brod­nie­wicz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-920-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

PRO­LOG

Czło­wiek w bia­łym ki­tlu wpro­wa­dził mnie do ogrom­nej sali. W wy­so­kie okna umiesz­czone na jed­nej ze ścian za­ci­nał idący od mo­rza deszcz, wnę­trze roz­świe­tlały umiesz­czone pod wy­so­kim su­fi­tem świe­tlówki.

– To tu­taj – po­wie­dział le­karz.

Ro­zej­rza­łam się wo­kół. Sala przy­po­mi­nała ra­czej po­miesz­cze­nie fa­bryczne niż kli­nikę. Na wy­czysz­czo­nej na błysk po­sadzce spo­czy­wały po­tężne, sta­lowe ciel­ska na­je­żone rur­kami, prze­wo­dami, tar­czami ma­no­me­trów i po­krę­tłami. Wiel­kie cy­lin­dry, w któ­rych – przy­krę­cone ma­syw­nymi śru­bami – po­ły­ski­wały okrą­głe okienka z gru­bego na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów har­to­wa­nego szkła. Nie li­cząc lek­kiego szmeru kilku po­roz­sta­wia­nych na ma­syw­nych biur­kach kom­pu­te­rów i mi­go­ta­nia ich mo­ni­to­rów, ota­czała mnie ci­sza i bez­ruch. Aż trudno uwie­rzyć, że za­le­d­wie parę kro­ków ode mnie, za grubą sta­lową ścianą jed­nego z cy­lin­drów, to­czy się walka o ludz­kie ży­cie.

– Czy on… Czy Bar­tek jest… – wy­du­ka­łam.

– Tak. Jest w tej ko­mo­rze hi­per­ba­rycz­nej – le­karz wska­zał po­tężny wa­lec na wprost. – Mu­sie­li­śmy go sprę­żyć ra­zem z jed­nym z na­szych le­ka­rzy. Pa­cjent jest wciąż nie­sta­bilny…

„Pa­cjent jest wciąż nie­sta­bilny” – po­wtó­rzyło echo w mo­jej gło­wie, gdy pod­cho­dzi­łam do okrą­głego jak w ba­ty­ska­fie okienka. Pierw­sze, co w nim uj­rza­łam, to… sie­bie. Dość szczu­pła twarz oko­lona blond wło­sami. Wy­raź­nie za­ry­so­wane ko­ści po­licz­kowe, tro­chę zbyt sze­ro­kie, ciut za wą­skie usta. Duże oczy, które były za­wsze moim naj­więk­szym atu­tem we wszel­kich biz­ne­so­wych ne­go­cja­cjach, te­raz wy­dały mi się zmę­czone i pu­ste. Pu­ste… Tak samo, jak ja. Jak mój brzuch, któ­rego już ni­gdy nie ma za­okrą­glić roz­py­cha­jące się w środku dziecko…

– W środku pa­nuje w tej chwili więk­sze ci­śnie­nie niż w opo­nie cię­ża­rówki – jakby z od­dali do­biegł mnie głos czło­wieka w bia­łym ki­tlu.

Bez­wied­nie po­ło­ży­łam dłoń na swoim pępku. Do­brą se­kundę trwało, za­nim do­tarło do mnie, że le­karz mówi o wnę­trzu tego przy­tła­cza­ją­cego cy­lin­dra.

– Pani mąż ma…

– To nie jest mój mąż – po­wie­dzia­łam szybko, za­nim zdą­ży­łam ugryźć się w ję­zyk.

– Nie? No to w ogóle nie po­winno tu pani być – żach­nął się głos w ki­tlu. – Tylko człon­ko­wie naj­bliż­szej ro­dziny mogą…

– Jesz­cze chwila – sma­gnę­łam go swoim za­har­to­wa­nym przez lata kie­ro­wa­nia dużą firmą gło­sem.

Za­milkł na­tych­miast. A ja prze­nik­nę­łam w końcu wzro­kiem przez od­bi­cie smut­nej, po­zba­wio­nej na­dziei, za­ci­śnię­tej jak pięść twa­rzy i zaj­rza­łam do środka. Bar­tek le­żał na wą­skiej ko­ze­tce z ma­ską Ven­tu­riego na twa­rzy. Miał za­mknięte oczy i po­pie­latą cerę. W skó­rze nad­garstka tkwił we­nflon, do któ­rego pod­łą­czona była kro­plówka. Nie ru­szał się. Wy­glą­dał jak trup. W dole brzu­cha po­czu­łam ten prze­klęty, do­brze mi znany, ostry jak ciach­nię­cie brzy­twą, ból.

– Cho­roba de­kom­pre­syjna typu dru­giego – re­cy­to­wał za mną mo­no­tonny głos. – Ob­jawy rdze­niowe i mó­zgowe. Po­ra­że­nie koń­czyn dol­nych, kło­poty z od­dy­cha­niem, spo­ra­dycz­nie drgawki. W ko­mo­rze pa­nuje ci­śnie­nie sze­ściu at­mos­fer, ta­kie jak na głę­bo­ko­ści pięć­dzie­się­ciu me­trów. Stop­niowo je te­raz zmniej­szamy. Kiedy doj­dziemy do dwóch i pół, pa­cjent do­sta­nie do od­dy­cha­nia czy­sty tlen. Po­tem go, mó­wiąc w cu­dzy­sło­wie, wy­nu­rzymy i zo­ba­czymy, czy ob­jawy neu­ro­lo­giczne choć tro­chę się cof­nęły. Ale je­śli na­wet, i tak czeka go jesz­cze co naj­mniej kilka ta­kich sprę­żeń. Mu­simy po­zbyć się z jego tka­nek azo­to­wych zło­gów, żeby…

– Jak to się stało? – prze­rwa­łam mu. Chwila ci­szy.

– Nie je­stem upraw­niony do ana­li­zo­wa­nia jego nur­ko­wa­nia, ale…

– Ale? – po­na­gli­łam go zde­cy­do­wa­nym to­nem.

– Z za­pisu w kom­pu­te­rze nur­ko­wym pani, hm, part­nera wy­nika, że zszedł na sie­dem­dzie­siąt me­trów i prze­by­wał na tej głę­bo­ko­ści po­nad czter­dzie­ści mi­nut. Przy ta­kim cza­sie den­nym wy­nu­rze­nie się ze wszyst­kimi przy­stan­kami de­kom­pre­syj­nymi po­winno trwać około pół­to­rej go­dziny. Tym­cza­sem on wy­strze­lił z dna do głę­bo­ko­ści dwu­dzie­stu je­den me­trów w nie­całe dwie mi­nuty! Do­piero tam za­czął od­dy­chać ni­trok­sem, czyli wzbo­ga­coną w tlen mie­sza­niną. Pró­bo­wał się ra­to­wać, ale było za późno…

Ko­lejna chwila ci­szy.

– Mó­wiąc ko­lo­kwial­nie, zu­peł­nie spie­przył to nur­ko­wa­nie.

– Bę­dzie żył? – spy­ta­łam, si­ląc się na spo­kojny ton.

– To za­leży, do ja­kich uszko­dzeń mó­zgu i rdze­nia krę­go­wego do­szło. Do­piero bę­dzie miał ro­bioną to­mo­gra­fię. Ale na­wet je­śli prze­żyje, może już ni­gdy nie wstać z in­wa­lidz­kiego wózka.

Prze­łknę­łam ślinę, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać łzy. Bar­tek. Mój Bar­tek. Nie. Już nie mój. Prze­cież się roz­sta­li­śmy. Prze­cież po­wie­dzie­li­śmy so­bie te wszyst­kie słowa, po któ­rych nic już nie może być ni­gdy ta­kie jak wcze­śniej. Sta­li­śmy się dla sie­bie ob­cymi ludźmi. Może na­wet wro­gami? Po jaką więc cho­lerę na wieść o jego wy­padku, i to w cza­sie, gdy naj­po­waż­niej­szemu w mo­jej ka­rie­rze przed­się­wzię­ciu biz­ne­so­wemu gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo, wsia­dłam na war­szaw­skim Okę­ciu w pierw­szy sa­mo­lot do Gdań­ska, a po­tem tak­sówką po­gna­łam do Kra­jo­wego Ośrodka Me­dy­cyny Hi­per­ba­rycz­nej w Gdyni? Co tu­taj ro­bię? Po co? Dla kogo? Bar­tek za­wsze za bar­dzo ry­zy­ko­wał pod wodą. Wiele razy mu się upie­kło. Tym ra­zem się nie wy­wi­nął.

– Na­prawdę mu­simy już iść.

Lekko ski­nę­łam głową, od­wra­ca­jąc się od cięż­kiej, po­ma­lo­wa­nej na biało ko­mory. Szyb­kim, nie­zau­wa­żal­nym dla le­ka­rza, ru­chem mu­snę­łam opusz­kami pal­ców jej sta­lową ścianę. W taki sam spo­sób kie­dyś bu­dzi­łam go każ­dego ranka. Do­tknię­cie było lek­kie ni­czym tchnie­nie od­de­chu, ale on za­wsze na­tych­miast otwie­rał oczy. I szcze­rzył w uśmie­chu te swoje białe jak u wilka zę­bi­ska. I mru­żył te ja­sno­nie­bie­skie śle­pia. Tym ra­zem jed­nak za gru­bym szkłem nie wy­da­rzyło się nic…

***

– Pani… – za­czął dok­tor, kiedy za­sie­dli­śmy w jego ga­bi­ne­cie.

– Anna – przy­po­mnia­łam mu. – Anna Cze­pliń­ska.

– Pani Anno, dla od­miany to ja chciał­bym te­raz za­dać pani py­ta­nie.

– Tak?

– Głu­pia sprawa.

– Sprawa? Jaka sprawa? – pró­bo­wa­łam do­stroić się do jego my­śli.

– Pe­wien dro­biazg. A ra­czej przed­miot.

– Przed­miot na­le­żący do Bartka? – usi­ło­wa­łam na­pro­wa­dzić go na od­po­wied­nie tory.

– Przed­miot pod­nie­siony przez niego z dna. Z tego wraku, do któ­rego nur­ko­wał.

– Aha… – sta­ra­łam się, żeby w moim gło­sie nie było sły­chać roz­cza­ro­wa­nia. Co mnie, u dia­bła, ob­cho­dził ja­kiś wy­cią­gnięty z dołu, po­ro­śnięty omuł­kami ta­lerz czy wi­de­lec?

– Na pewno nic pani ten, hm, ar­te­fakt nie po­wie, ale…

Na­stępna chwila ci­szy. Cze­ka­łam cier­pli­wie. Zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, do czego fa­cet zmie­rza, mu­siał się więc sam z tą kwe­stią upo­rać.

– … ale pani przy­ja­ciel ani na chwilę nie chciał wy­pu­ścić go z ręki – brnął da­lej dok­tor. – Na­wet jesz­cze pod wodą, w cza­sie tej swo­jej ża­ło­śnie okro­jo­nej de­kom­pre­sji… Kiedy za­pewne po­czuł, że traci przy­tom­ność… Zdjął rę­ka­wicę i scho­wał do niej tę rzecz. Tym sa­mym za­lał so­bie rękę do łok­cia, a prze­cież woda miała tylko cztery stop­nie! Miał to w dłoni, kiedy wie­ziono go ra­tun­ko­wym śmi­głow­cem do szpi­tala, nie po­zwo­lił so­bie tego ode­brać na izbie przy­jęć. I do­piero tu­taj, kiedy stra­cił przy­tom­ność, wy­su­nęło mu się to z pal­ców.

– I cóż to ta­kiego? Mu­szelka? – nie mo­głam po­wstrzy­mać się od sar­ka­zmu. Bo – do cho­lery! – Bar­tek ba­lan­suje na skraju ży­cia i śmierci, a ten tu za­wraca mi głowę ja­kąś du­pe­relą zna­le­zioną na za­to­pio­nym przed wielu laty okrę­cie!

Le­karz po­chy­lił się nad swoim biur­kiem, otwo­rzył szu­fladę. Przez iry­tu­jąco dłu­gich kil­ka­na­ście se­kund wpa­try­wał się w jej za­war­tość. Po czym, jakby pod­jął wresz­cie osta­teczną de­cy­zję, ener­gicz­nym ru­chem się­gnął do środka.

– Nie, to nie mu­szelka – po­wie­dział, po­ka­zu­jąc mi zna­le­zi­sko. Za­mar­łam z wra­że­nia. Omal nie pa­dłam pod biurko. To prze­cież nie­moż­liwe…

Mi­nutę póź­niej, kiedy wy­chy­li­łam trzy ku­beczki wody, na­resz­cie po­czu­łam się na tyle silna, by sa­mo­dziel­nie usie­dzieć na krze­śle.

– A więc prze­czu­cie mnie nie my­liło – po­ki­wał głową dok­tor. – Pani wie, co to jest.

– Tak, wiem.

– Po­wie mi pani?

– Żeby to wy­ja­śnić, mu­sia­ła­bym opo­wie­dzieć hi­sto­rię swo­jej ro­dziny.

– Mamy czas – uśmiech­nął się lekko. – Wy­nu­rzamy Bartka do­piero za pół­to­rej go­dziny.

CZĘŚĆ PIERW­SZAZO­SIA

LATO 1939

1

Wzrok Zosi bez­wied­nie ule­ciał przez wiel­kie okno ku ską­pa­nym w lip­co­wym słońcu drze­wom. Stare kasz­tany, dęby i pla­tany ota­czały dwór. Na traw­niku po­mię­dzy ich gru­bymi pniami wiele się działo. Mała Mar­cy­sia pod czuj­nym okiem pia­stunki sta­wiała pierw­sze kroczki. Wielki owcza­rek pod­ha­lań­ski Baca ra­do­śnie ha­sał obok nich, uja­da­jąc ta­kim ba­sem, że w oknach po­dzwa­niały szyby. Pię­cio­letni He­nio kłu­so­wał na ka­rym ku­cyku, przez co twarz bie­gną­cego obok Ma­cieja – dwor­skiego ka­mer­dy­nera, rzeź­nika, woź­nicy, pa­la­cza, a jak trzeba, to i fel­czera – przy­brała od­cień ce­gla­nej czer­wieni. Co tu się dzi­wić. Ma­cie­jowi prze­cież stuk­nęła już pięć­dzie­siątka. Nieco da­lej, w cie­niu stu­let­niego pla­tana, na roz­ście­lo­nym na tra­wie kocu sie­działa po­grą­żona w lek­tu­rze ro­mansu sie­dem­na­sto­let­nia Na­ta­lia. Na­to­miast tam, gdzie koń­czyły się drzewa, a za­czy­nała kręta, piasz­czy­sta droga wio­dąca do Wierz­bowa, a po­tem da­lej aż do sta­cji ko­le­jo­wej we Wło­dzi­mie­rzu Wo­łyń­skim, dwóch chłop­ców sta­jen­nych – Saszka i Alek, uwi­jało się przy no­wiut­kim fia­cie – au­to­mo­bilu pana dzie­dzica. Po­le­ro­wali la­kie­ro­wane na czarno bla­chy i chro­mo­wane zde­rzaki, pu­co­wali szyby. Pa­nicz Adam, naj­star­szy z dzieci pań­stwa dzie­dzi­ców, miał wpraw­dzie zje­chać do ma­jątku do­piero za ty­dzień, ale sa­mo­chód już te­raz miał lśnić jak perła.

Za drze­wami, wzdłuż sadu, pły­nęła rzeczka. Wy­star­czy­łoby ubrać się w ką­pie­lowy strój, chwy­cić ręcz­nik i prze­biec boso po tra­wie w dół ła­god­nego zbo­cza, żeby zna­leźć się w jej chłod­nym nur­cie. Wy­star­czy­łoby… Ale Zosi prze­cież nie wy­pada tu­taj świe­cić go­li­zną. Do tego za­gu­bio­nego wśród wo­łyń­skich łąk dworu i ma­jątku Za­ługi przy­je­chała prze­cież do pracy. Da­wać ko­re­pe­ty­cje.

Staś. Mały Staś Hry­nie­wicz był dla niej za­kałą tego wy­jąt­kowo pięk­nego lata. Ja­kim cu­dem to dziecko ukoń­czyło po­wszechną szkołę? Kto wpu­ścił je w gim­na­zjalne mury? Prze­cież to tu­man skoń­czony, bał­wan, który rze­czow­nika od przy­miot­nika nie od­róż­nia! Co jej po­wie­dział pod­czas ich pierw­szej lek­cji, gdy go spy­tała o Sien­kie­wi­cza? Że nie zna. Nie wie. Ale to z pew­no­ścią ża­den z są­sia­dów papy. Bo na pół­noc stąd jest dwór Li­po­wi­czów, na za­chód stoją Na­gór­scy-Szyc, a za Wierz­bo­wem to już zie­mie hra­biego Lip­czyca. O żad­nych Sien­kie­wi­czach tu nie sły­szano.

Trudno więc się dzi­wić, że ich lek­cje pol­skiego to dla Zosi orka na ugo­rze. Co tam, na ugo­rze! Za pia­stow­skich cza­sów rol­nik mu­siał naj­pierw pusz­czę wy­trze­bić to­po­rem i ogniem, a po­tem wo­łami rwać karpy po drze­wach, żeby wresz­cie móc za­cząć orać. I wła­śnie jak ten pra­dawny rol­nik pa­trzący na zwartą ścianę pusz­czy, tak czuła się przy tym roz­wy­drzo­nym ba­cho­rze Zo­sia. Nic więc dziw­nego, że wzrok ucieka przez okno…

W ogóle ten stu­letni dwór – ostoja sar­ma­cji, ka­to­li­cy­zmu i pol­sko­ści na Kre­sach, jego siel­skość, wiej­skość, tra­dy­cyj­ność – to wszystko ra­zem wzięte tro­chę ją już draż­niło. Ro­biła so­bie z tego po­wodu wy­rzuty. Prze­cież Hanna i Jan Hry­nie­wi­czo­wie byli ludźmi cie­płymi i go­ścin­nymi, któ­rzy sło­wem ani ge­stem nie da­wali jej do zro­zu­mie­nia, że jest z niż­szego stanu. Prze­cież po obo­wiąz­ko­wych dwóch lek­cjach pol­skiego rano i dwóch ma­te­ma­tyki po pod­wie­czorku mo­gła do woli ko­rzy­stać z uro­ków wiej­skiego ży­cia. Tak na­prawdę, nie li­cząc zma­gań z cięż­kim ni­czym ko­twica umy­słem Sta­sia, mo­gła się czuć tu­taj jak na wa­ka­cjach. Jak na wy­wcza­sie, na który ubo­giej stu­dentki po­lo­ni­styki, która na swoją na­ukę musi za­ra­biać da­wa­nymi la­tem ko­re­pe­ty­cjami, ni­gdy nie by­łoby stać. Tak, miała do sie­bie żal, że taka z niej nie­wdzięcz­nica. Ale cóż. Chciała tego czy nie – tę­sk­niła za War­szawą. Za ro­bot­ni­czym, cuch­ną­cym rynsz­to­kami Po­wi­ślem, na któ­rym uro­dziła się i miesz­kała. Za chło­pa­kami z jej bramy. W bu­fia­stych spodniach, czap­kach ma­cie­jów­kach, z za­czep­nym spoj­rze­niem i no­żami sprę­ży­no­wymi w kie­sze­niach. Za Dwor­cem Głów­nym przy Mar­szał­kow­skiej, pod któ­rym spa­ce­ro­wali dżen­tel­meni w an­giel­skim stylu. Za gwarną i tłoczną Kroch­malną, na któ­rej ty­dzień temu ku­piła od pani Salci Cu­kie­ro­wej su­kienkę na lato. Za pla­cem Trzech Krzyży, przy któ­rym mie­ściło się jej uko­chane gim­na­zjum Kró­lo­wej Ja­dwigi i rów­nie uwiel­biane kino Na­po­leon. Za mo­stem Kier­be­dzia, na któ­rego kra­to­wane przę­sła jesz­cze cał­kiem nie­dawno wspi­nała się na wy­ścigi z chło­pa­kami. Za No­wym Świa­tem, na któ­rym trzeba było bar­dzo uwa­żać, żeby nie wpaść pod roz­pę­dzony au­to­mo­bil. A także za „pięt­na­stką”, tram­wa­jem, któ­rym można było do­je­chać od ulicy Wiej­skiej, przez ro­ze­dr­ganą co­dzien­nym han­dlem Gę­sią, aż na Mło­ciny. I za górką na Agry­koli, gdzie zimą otwie­rano tor sa­necz­kowy. I oczy­wi­ście za Wi­słą, po któ­rej – już jako stu­dentka – że­glo­wała i pły­wała ka­ja­kiem. Tę­sk­niła na­wet za lo­dami po pięć gro­szy por­cja wraz z wa­flem, ob­wa­rzan­kami pięć sztuk za pięć­dzie­sią­taka i ostat­nim rzę­dem w Te­atrze Na­ro­do­wym, w któ­rym miej­sce kosz­to­wało osiem­dzie­siąt gro­szy.

W tej jej tro­chę na­iw­nej tę­sk­no­cie był tylko je­den nie­przy­jemny zgrzyt – Sa­bina Sty­chło. Kró­lowa Saba, Gruba Sab­cia, albo Mama-Saba – jak ją na­zy­wano na Po­wi­ślu. Zresztą, nie tylko tam. Mamę Sabę znali wszę­dzie: na Gę­siej i Kroch­mal­nej, na pra­skich Szmul­kach czy Wspól­nej. W śro­do­wi­sku zło­dziei, pro­sty­tu­tek i ło­bu­zów, któ­rzy za pięć zło­tych byli go­towi po­ła­mać ko­muś ręce, rze­czy­wi­ście była kró­lową. Sza­no­wali ją ży­dow­scy kie­szon­kowcy, so­lec­kie ki­ziory i fe­rajna ze Szmu­lek. Nikt nie ro­zu­miał, jak to się stało, że ta mon­stru­al­nie gruba, czter­dzie­sto­pa­ro­let­nia ko­bieta o za­chryp­nię­tym gło­sie i bez­czel­nym spoj­rze­niu ża­bich oczu, która miesz­kała tylko dwa domy da­lej od ka­mie­nicy Zosi, trzę­sła war­szaw­skim pół­świat­kiem. Może dla­tego, że ni­gdy nie wy­ba­czała? Bo gdy na ko­goś za­gięła pa­rol, ten prę­dzej czy póź­niej pła­kał gorz­kimi (albo krwa­wymi) łzami. Do li­cha, że też aku­rat ona, Gruba Sab­cia z Po­wi­śla, mu­siała ją prze­kląć i po­przy­siąc jej ze­mstę. Prze­cież Zo­sia za­wsze była po­rządną i stro­niącą od mrocz­nych typ­ków dziew­czyną. Pa­ra­dok­sal­nie, wła­śnie to ją zgu­biło…

– Czy mo­żemy już koń­czyć? – z za­my­śle­nia wy­rwał ją senny głos Sta­sia.

Rzut oka na wi­szący na ścia­nie wa­ha­dłowy ze­gar. Jesz­cze pięt­na­ście mi­nut. Rany!

– Skoń­czymy, gdy wy­ku­jesz od­miany przez przy­padki – od­po­wie­działa, za wszelką cenę usi­łu­jąc po­wró­cić my­ślami do wlo­ką­cej się lek­cji. – Za­cznijmy od słowa „koń”.

– Mia­now­nik: kto? co? – za­częła.

– Koń.

– Do­peł­niacz: kogo? czego?

– Ko­nia.

Trzeba przy­znać, że dwór zro­bił na niej wra­że­nie. Pierw­szy raz w ży­ciu miesz­kała w ta­kim miej­scu. Długa na trzy­dzie­ści me­trów i wy­soka na cztery me­try fa­sada. Po bo­kach efek­towne wie­życzki. Nad wej­ściem, do któ­rego pro­wa­dziły trzy stop­nie, ob­szerny, wsparty na czte­rech fi­la­rach wy­kusz z bal­ko­nem. Wy­soki, spa­dzi­sty dach kryty gon­tem. Bie­lone mury, wy­so­kie na pra­wie dwa me­try okna. I dzi­kie wino pnące się po ścia­nach oraz kwit­nące pod oknami róże.

– Ce­low­nik: komu? czemu?

– Ko­niu.

– Ko­niowi – po­pra­wia.

Do­stała po­kój z oknem wy­cho­dzą­cym na wschód. Co rano bu­dziło ją słońce prze­świe­ca­jące przez li­ście owo­co­wych drze­wek i śpiew pta­ków bu­szu­ją­cych w ich ga­łąz­kach. Wy­godne łóżko, po­duszka wy­peł­niona gę­sim pie­rzem, skrzy­piąca szafa. Pod ścianą lu­stro i ko­moda, na któ­rej stała mied­nica i dzban z wodą. Nie­duży stół, dwa krze­sła. Na stole naf­towa lampa i świecz­nik. Po wyj­ściu z po­koju, na lewo był sa­lon, a za nim bi­blio­teka, w któ­rej wy­pa­trzyła na­wet opra­wione w cie­lęcą skórę XIX-wieczne wy­da­nia Mic­kie­wi­cza i Kra­siń­skiego. Na prawo po­koje dzieci i ła­zienka z praw­dziwą wodną ubi­ka­cją. Ta ubi­ka­cja to zresztą nie­je­dyna oznaka no­wo­cze­sno­ści we dwo­rze. Pan Hry­nie­wicz wie­rzył w tech­nikę. Ku­pił sa­mo­chód, trak­tor oraz młoc­kar­nię. I wy­po­sa­żył go­spo­dar­stwo w spa­li­nowy agre­gat prą­do­twór­czy, który może oświe­tlić – w za­leż­no­ści od po­trzeb – albo oborę, albo sa­lon wraz z bi­blio­teką.

W po­rów­na­niu z war­szaw­skim miesz­ka­niem jej ro­dzi­ców były to nie­sły­chane luk­susy. Na Po­wi­ślu gnieź­dzili się w sze­ścioro (miała młod­szą sio­strę i trzech braci, z któ­rych je­den już się wy­pro­wa­dził) w dwóch po­ko­ikach i kuchni. A tak na­prawdę, to w jed­nym po­koju z kuch­nią, bo drugi ro­dzice wy­naj­mo­wali pew­nemu mło­demu mał­żeń­stwu, które przy­je­chało do sto­licy za pracą aż z Wi­leńsz­czy­zny. Wy­cho­dek był wspólny dla ca­łego domu – wy­ko­pany na po­dwórku ob­ra­mo­wa­nym mu­rami ich ka­mie­nicy. Nie­czy­sto­ści wy­le­wali do pły­ną­cego ulicą rynsz­toka. Elek­try­fi­ka­cja do nich nie do­tarła. Na taką eks­tra­wa­gan­cję jak za­pa­la­nie świec nie było ich stać.

– Bier­nik: kogo? co?

– Ko­nia.

Oj­ciec Zosi pra­co­wał w fa­bryce le­ków i che­mi­ka­liów Lu­dwika Spiessa przy Da­ni­ło­wi­czow­skiej 16. Był tam ślu­sa­rzem. Mama pro­wa­dziła dom, od czasu do czasu do­ra­bia­jąc tylko – dzięki dłu­gim i pięk­nym wło­som – jako mo­delka czy ra­czej ma­ne­kin w szkole fry­zjer­skiej. Jej ro­dzina miała dach nad głową, wę­glową kuch­nię, głodu nie było. Dzie­ciaki po­sia­dały buty, ba­weł­niane poń­czo­chy lub spodnie oraz ka­poty. Myły się co­dzien­nie w na­go­to­wa­nej na że­liw­nej pły­cie wo­dzie, spały po trzy w jed­nym łóżku pod praw­dziwą koł­drą, a na święta ja­dły sło­dy­cze, po­ma­rań­cze, kieł­basę. I tyle.

– Na­rzęd­nik: kim? czym?

– Ko­niem.

Na na­ukę w gim­na­zjum, nie mó­wiąc o stu­diach, Zo­sia mu­siała już za­ro­bić sama. Od dwu­na­stego roku ży­cia da­wała więc ko­re­pe­ty­cje. Naj­pierw do­sta­wała pięć­dzie­siąt gro­szy za go­dzinę, po­tem zło­tówkę, a od­kąd po­szła na stu­dia – dwa pięć­dzie­siąt. Jako je­dyna w ro­dzi­nie wy­szła poza szkołę po­wszechną. Co nie zna­czy, że inni z ro­dzeń­stwa nie po­ra­dzili so­bie w ży­ciu. Wręcz prze­ciw­nie! Naj­star­szy brat Ka­zik pra­co­wał w pie­karni ob­wa­rzan­ków na Ko­no­pac­kiej. Wraz z żoną Elzą, gdań­ską Niemką, i roczną cór­cią, miesz­kał w fa­cjatce na Pra­dze, przy Ząb­kow­skiej. Zyg­munt był do­zorcą w Elek­trowni Miej­skiej na Śnia­dec­kich. Jako ka­wa­ler wciąż miesz­kał z ro­dzi­cami na Po­wi­ślu. Tak samo naj­młod­szy Ja­nek, który za­ła­pał się na cze­lad­nika do szew­skiej ma­nu­fak­tury i uczył się ro­bić dam­skie pru­nelki. Przy ro­dzi­cach miesz­kała też młod­sza od Zosi Roma – dumna po­my­waczka w ba­rze Sa­tyr przy Mar­szał­kow­skiej.

„Po co ty się tak mę­czysz?” – czę­sto prze­py­ty­wała ją mama. – „Bie­gasz z ko­re­pe­ty­cji na ko­re­pe­ty­cje, ślę­czysz w bi­blio­tece albo na wy­kła­dach i gro­sza z tego dla sie­bie nie od­kła­dasz. W końcu starą panną zo­sta­niesz”.

„Po­rzuć te mrzonki o stu­diach” – stro­fo­wał ją tata. – „Na­sza ro­dzina, choć prze­cież her­bowa, od po­ko­leń jest ro­bot­ni­cza. Twój dzia­du­nio, jesz­cze za cara, ro­bił jako ko­wal przy mło­cie pa­ro­wym. I wy­pro­wa­dził mnie na czło­wieka. Po co ci na­bi­jać so­bie głowę tymi fan­ta­zjami z ksią­żek? Ary­sto­kratką od tego nie zo­sta­niesz, a tylko wzrok so­bie po­psu­jesz”.

„A co pa­nienka Zo­fia tak do tych szkół biega?” – za­cze­piali ją chłopcy w bra­mie. – „Lep­sza chce od nas być? Ko­le­gów z po­dwórka prze­stać po­zna­wać?”.

Nie umiała sen­sow­nie od­po­wie­dzieć na te py­ta­nia. Nie umiała, bo… sama nie wie­działa, co ją tak gna do przodu, poza gra­nice tego, co na Po­wi­ślu uznane i sza­no­wane. Wie­działa tylko, że pra­gnie od ży­cia cze­goś wię­cej. Nie, nie. Nie wię­cej, tylko ina­czej. Ucząc się, zda­jąc ma­turę, a po­tem idąc na stu­dia, czuła się jak Ko­lumb pierw­szy raz sta­wia­jący stopę na Hi­spa­nioli, jak Alek­san­der Wielki prze­dzie­ra­jący się przez Per­sję ku ta­jem­ni­czym In­diom. Nie po­tra­fi­łaby już tego za­trzy­mać…

– Miej­scow­nik: o kim? o czym?

– O ko­niu.

– Wo­łacz: O!

– Iiii­haha! – z pełną po­wagą i za­an­ga­żo­wa­niem od­po­wie­dział jej Sta­sio.

Do­by­wa­jące się z jego ust do­no­śne koń­skie rże­nie spra­wiło, że aż pod­sko­czyła, do reszty otrzą­sa­jąc się z roz­my­ślań. Przez chwilę pa­trzyła na niego w osłu­pie­niu, po czym z re­zy­gna­cją w gło­sie oznaj­miła:

– Koń.

– Co, koń? – za­py­tał ubrany w ma­ry­nar­ski mun­du­rek chło­piec.

– Wo­łacz: O! Koń – wy­ja­śniła.

– Aha… – bez prze­ko­na­nia, a na­wet z nutą roz­cza­ro­wa­nia w gło­sie skwi­to­wał jej uczeń.

– No do­brze – wes­tchnęła. – Ko­niec lek­cji.

Za­po­wia­dało się dłu­gie i prze­raź­li­wie nudne lato.

2

Co­raz le­piej ro­zu­miała mowę ciała swo­jego sro­ka­cza. Wy­czu­wała już, kiedy ma ochotę się­gnąć łbem w dół, ku zie­lo­nej tra­wie, co gro­ziło mu za­po­prę­że­niem. Umiała od­czy­tać z jego ru­chów, że szy­kuje się do na­głego i nie­kon­tro­lo­wa­nego ga­lopu. Roz­po­zna­wała po ku­le­niu uszu, że cze­goś się prze­stra­szył. A po­my­śleć, że jesz­cze mie­siąc temu z okła­dem, pod ko­niec czerwca, koń ko­ja­rzył się jej je­dy­nie ze zmę­czoną i oso­wiałą do­roż­kar­ską szkapą, która do­wio­zła ją do Dworca Głów­nego, skąd od­jeż­dżał po­ciąg do Wło­dzi­mie­rza.

Adam to zmie­nił. To i jesz­cze parę in­nych rze­czy…

– Adam Hry­nie­wicz – przed­sta­wił się na po­czątku lipca. Wy­cią­gnął do niej rękę wkrótce po tym, jak wy­siadł z sa­mo­chodu swo­jego ojca, wy­ści­skał mamę, wy­ca­ło­wał Mar­cy­się, przy­tu­lił Na­ta­lię, zmierz­wił czu­prynę He­niowi i strze­lił łok­ciem sójkę w bok ga­mo­nio­wa­tego Sta­sia. Był… pięk­nym męż­czy­zną. Onie­śmie­la­jąco przy­stoj­nym. Wy­soki. Wy­pro­sto­wany jak ułan. Twarz ni­czym z an­tycz­nej rzeźby. Kru­czo­czarne włosy, orli nos. Z każ­dego jego ge­stu, spoj­rze­nia, słowa ema­no­wała spo­kojna pew­ność sie­bie.

„Na pewno jest sno­bem” – po­my­ślała czym prę­dzej, za­nim jej serce za­trze­po­tało z za­chwytu. – „Na­dę­tym, bo­ga­tym bu­fo­nem”.

– Bar­dzo mi miło pa­nią po­znać – ode­zwał się, za­nim słowo „bu­fon” na do­bre prze­brzmiało w jej gło­wie, ob­da­rza­jąc ją przy tym sze­ro­kim i szcze­rym uśmie­chem. – Mam na­dzieję, że lek­cje z moim nie­oce­nio­nym młod­szym bra­tem za bar­dzo nie dają się pani we znaki? Po­noć wy­jąt­kowo z niego oporna ma­te­ria do for­mo­wa­nia.

„Nie, nie jest sno­bem” – uznała. A po­tem, w ostat­niej chwili po­wstrzy­mu­jąc się od grzecz­nego dy­gnię­cia, od­waż­nie spoj­rzała mu w oczy i od­po­wie­działa:

– Zo­fia Cze­pliń­ska. Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie.

– Cze­pliń­ska? To, jak mnie­mam, szla­chec­kie na­zwi­sko?

„A jed­nak jest sno­bem”. Przy­jazd za­łudz­kiego pa­ni­cza z uni­wer­sy­tetu we Lwo­wie zbu­rzył spo­kój sta­tecz­nego zie­miań­skiego dworu. Te­raz był po­czą­tek sierp­nia, a Zo­sia za­sta­na­wiała się, gdzie się po­działy te trzy­dzie­ści trzy dni dzie­lące ją od tam­tego spo­tka­nia? Mi­nęły, jak jedna chwila…

– Pro­szę wy­ba­czyć, że spy­tam… – za­cze­pił ją już pierw­szego dnia pod­czas uro­czy­stego obiadu. – Ale czy jeź­dzi pani konno?

– Pre­fe­ruję tram­waj elek­tryczny – od­parła z wy­szu­kaną po­wagą. – Mniej rzuca.

Kiedy przy stole, na któ­rym pa­no­szyły się pie­czone prze­piórki, du­szona dzi­czy­zna oraz do­mo­wej ro­boty wę­dliny, prze­brzmiał już uprzejmy, choć nieco wy­mu­szony śmiech, Adam nie­stru­dze­nie wró­cił do te­matu.

– Py­tam, bo mój drogi tatko – tu, z te­atralną prze­sadą, skło­nił się sie­dzą­cemu u szczytu stołu dzie­dzi­cowi. – No więc mój papa po­siada nie­wielką ho­do­wlę koni. Czy­stej krwi araby, wprost z Za­mojsz­czy­zny.

– Pro­szę wy­ba­czyć igno­ran­cję – od­parła z do­brze uda­waną po­wagą – ale Araby ko­ja­rzą mi się ra­czej z Bli­skim Wscho­dem: Alek­san­drią, Bag­da­dem, Char­tu­mem, a nie po­czci­wym Za­mo­ściem.

Tym ra­zem nikt się już nie za­śmiał. W zie­miań­skim dwo­rze nie wolno kpić z trzech rze­czy: Boga, Oj­czy­zny oraz ro­do­wo­do­wych koni i psów my­śliw­skich… Zo­sia po­czuła się głu­pio. Po co ude­rzała w te sar­ka­styczne nuty? Bo się wku­rzyła na wi­dok suto, prze­sad­nie, mar­no­traw­nie wręcz za­sta­wio­nego stołu? Wi­dząc te wszyst­kie mięsa, pszenne bu­łeczki, kon­fi­tury, bu­telki wę­grzyna, cia­sta, lu­kry i tru­skawki w ubi­tej śmie­ta­nie, chcąc nie chcąc, przy­po­mniała so­bie czasy swo­jej szkoły przy­go­to­waw­czej. Każ­dego ranka przy­no­szono tam dla nich śnia­da­nie. Kaj­zerki z ma­słem prze­ło­żone szynką ufun­do­wane „dla bie­doty z Po­wi­śla” przez uczen­nice i pe­da­go­gów szkoły po­wszech­nej z ulicy Wiej­skiej nu­mer 5. Szkoły, do któ­rej uczęsz­czały głów­nie có­reczki ma­gi­strac­kich urzęd­ni­ków, ofi­ce­rów po­li­cji, kup­ców, fa­bry­kan­tów oraz woj­sko­wych. Miły gest. Ka­na­pki pach­niały tak, że cie­kła ślinka. Bar­dzo róż­niły się od tych, które do­sta­wała w domu – kru­chych kro­mek ra­zo­wego prze­ło­żo­nych cie­niutką war­stwą mar­ga­ryny. Nic dziw­nego, że wszy­scy usta­wiali się po nie w ko­lejkę. Wszy­scy – ale nie ona. Stała z boku i gniew­nie za­ci­skała piąstki. Bez sensu.

– Ma pani ra­cję – ra­to­wał sy­tu­ację Adam. – Ko­nie arab­skie czy an­giel­skie… pal to sześć! Ważne, żeby da­wały przy­jem­ność z jazdy. A za­tem… czy wy­bie­rze się pani ze mną na prze­jażdżkę?

Już miała grzecz­nie po­dzię­ko­wać temu pięk­ni­siowi. Niech so­bie nie my­śli, że zna­lazł ła­twy te­mat do nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego, let­niego flirtu. A poza tym… prze­cież ni­gdy w ży­ciu nie sie­działa na koń­skim grzbie­cie! Wtedy jed­nak do roz­mowy wtrą­ciła się pani domu:

– Ada­siu, nie dręcz pa­nienki Zosi! – skar­ciła syna. – W jej sfe­rach, to zna­czy eee… w mie­ście, nie ceni się koni tak wy­soko, jak u nas.

„Pa­nienki Zosi”? „W jej sfe­rach”? Te dwie krót­kie frazy za­pie­kły ją do ży­wego. I choć zda­wała so­bie sprawę, że jej złość i ura­żona duma to nic in­nego jak tylko kom­pleks niż­szo­ści… na­cią­gnęła na twarz sze­roki uśmiech i pa­trząc twardo w oczy mło­dego pana dzie­dzica, od­parła:

– Tak, bar­dzo chęt­nie. Może ju­tro? Po po­ran­nych lek­cjach Sta­sia?

Na­za­jutrz bar­dzo ża­ło­wała tych słów. Wy­brany dla niej sro­kacz – w su­mie, ko­nik nie­wielki, nie­młody (a więc uło­żony i nie­skory do har­ców), a do tego wa­łach – nie wy­glą­dał na zwie­rzę, które mo­głoby zro­bić ko­mu­kol­wiek krzywdę. Ale jej i tak wy­dał się krwio­żer­czą be­stią. Kiedy sta­nęła obok, pa­trzył na nią z góry wiel­kimi ciem­nymi oczami, par­skał, pa­rzył od­de­chem, dud­nił ko­py­tami. A gdy Ma­ciej chwy­cił ją za lewe ko­lano i pod­rzu­cił na sio­dło, po­czuła się, jakby miała za­raz ru­nąć z po­wro­tem na zie­mię. To, na czym sie­działa, ru­szało się, wzdra­gało, prze­stę­po­wało z nogi na nogę. Było nie­sta­bilne, nie­prze­wi­dy­walne i – o czym bar­dzo szybko się prze­ko­nała – zu­peł­nie nie­pod­po­rząd­ko­wane jej roz­ka­zom.

– Robi się to tro­chę ina­czej – uśmiech­nął się Adam, wi­dząc, jak Zo­sia pod­ska­kuje w sio­dle, ce­dząc przez zęby: „No rusz się, ko­niu. Je­dziemy!”.

– Spró­buj po­lu­zo­wać mu cu­gle, ści­ska­jąc rów­no­cze­śnie boki łyd­kami.

Spoj­rzała na niego z fu­rią w oczach. Pew­nie do­brze się bawi, wi­dząc jej upo­ko­rze­nie. Już nie­mal sły­szała, jak pod­czas pod­wie­czorku, przy placku tru­skaw­ko­wym i ka­wie, opo­wiada swo­jej her­bo­wej ro­dzince: „Panna Zo­sia ska­kała po ko­niu ni­czym ro­ze­źlona pchła wy­krzy­ku­jąca pi­skliwe ko­mendy. Cud, że nie za­częła szu­kać mię­dzy jego uszami kie­row­nicy, a w strze­mio­nach pe­dału gazu”. Adam jed­nak przy­jaź­nie się do niej uśmiech­nął.

– Po­czątki za­wsze są trudne. Ale po pani syl­we­tce wi­dzę, że ma pani pre­dys­po­zy­cje do kon­nej jazdy: plecy pro­ste, broda w gó­rze no i ta sprę­ży­stość w no­gach…

Za­wsty­dzona, z jed­nej strony, tym prze­glą­dem jej ana­to­mii, mile po­łech­tana – z dru­giej – kom­ple­men­tem, ści­snęła łyd­kami koń­skie boki. Ru­szył!

– Brawo – jesz­cze sze­rzej uśmiech­nął się Adam. – A te­raz po­pro­szę o skręt w lewo: prawe ko­lano na­ci­ska bok, lewa pięta brzuch. Do tego lek­kie ścią­gnię­cie wo­dzy z le­wej… O! Do­brze!

Wa­łach po­słusz­nie ob­ró­cił się we wła­ści­wym kie­runku. Jego brą­zowe śle­pia na­dal zdra­dzały bez­brzeżne znu­dze­nie i zdy­stan­so­wa­nie, ale cała reszta pod­po­rząd­ko­wy­wała się roz­ka­zom.

– Pysz­nie! – krzyk­nęła.

– W ta­kim ra­zie ru­szamy! – za­wtó­ro­wał jej Adam. – Idziemy stępa do końca pa­doku, a po­tem kłu­sem w stronę lasu.

– Kłu­sem? – za­nie­po­ko­iła się.

– Pro­szę skrę­cić w prawo i pod­je­chać do mnie – po­le­cił.

Po­słusz­nie wy­ko­nała skręt, ale koń, który wciąż wy­czu­wał nie­wpra­wioną rękę, zro­bił to tro­chę nie­dbale, za sze­roko. Brzdęk! Za­dzwo­niły ich strze­miona, kiedy boki wierz­chow­ców nie­mal ob­tarły się o sie­bie.

– O ho, ho! Kiedy scze­piają się dwa strze­miona, pew­ni­kiem bę­dzie go­rące lato! – za­śmiał się gromko przy­glą­da­jący się ca­łej sce­nie Ma­ciej, a sto­jący nie­opo­dal Saszka za­rżał spro­śnym śmie­chem.

– O co mu cho­dzi? – szep­nęła do Adama.

– Ee, ta­kie tam za­bo­bony – od­po­wie­dział wy­mi­ja­jąco.

***

Kilka go­dzin póź­niej, zzia­jana, pod­nie­cona, roz­ta­cza­jąc wo­kół sie­bie woń koń­skiego potu, wpa­dła z hu­kiem do po­koju, w któ­rym Staś już cze­kał na lek­cje ma­te­ma­tyki.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – po­wie­działa, uświa­da­mia­jąc so­bie, że nie zdą­żyła się prze­brać, więc bę­dzie mu­siała po­pro­wa­dzić ko­re­pe­ty­cje w stroju do kon­nej jazdy.

– Ależ nic nie szko­dzi! – szcze­rze i z en­tu­zja­zmem za­pew­nił ją chło­pak.

Roz­wią­zu­jąc za­da­nia z jedną nie­wia­domą, my­ślami była wciąż na sze­ro­kich wo­łyń­skich łą­kach. Po­iła ko­nia w le­śnych stru­my­kach, tęt­niła ko­py­tami po mrocz­nych duk­tach. Cią­gle sma­ko­wała nowe ter­miny: an­gle­zo­wa­nie, do­siad, po­pręg, wę­dzi­dło. Adam nie mógł się jej na­chwa­lić. Za­pew­niał, że robi bły­ska­wiczne po­stępy. Dla­tego, oprócz stępa i kłusa, po­zwo­lił jej na krótki ga­lop, a na­wet wzię­cie ni­skiej prze­szkody. Ha! Po ta­kim dniu czuć, że się żyje. Od tam­tej pory jej po­byt w Za­łu­gach zde­cy­do­wa­nie na­brał tempa. Tym bar­dziej że po­ja­wiło się tu mnó­stwo cie­ka­wych lu­dzi. Na przy­kład Kon­rad Krantz, ko­lega Adama ze stu­diów, który w po­bli­skim Wło­dzi­mie­rzu ro­bił kurs pi­lo­tażu. Pew­nego dnia przy­je­chał na obiad, spoj­rzał w oczy naj­star­szej sio­strze swo­jego druha i… już co­dzien­nie prze­la­ty­wał swoim RWD nad dwo­rem. Cza­sem lą­do­wał na pa­stwi­sku obok parku, wpra­wia­jąc w po­płoch by­dło i ko­nie, a Na­ta­lię – w niemy za­chwyt. In­nymi razy ma­chał skrzy­dłami, ry­czał sil­ni­kiem i zrzu­cał dla niej na ma­leń­kich spa­do­chro­nach ro­manse i za­bawne li­ściki.

– Ułań­ska fan­ta­zja! – chwa­lił pan Jan. – Wia­domo, Krant­zo­wie to stary pol­ski ród!

Była też Łu­cja Wi­ger­ska, da­leka są­siadka Hry­nie­wi­czów, która przy­je­chała na wa­ka­cje z ja­kiejś szkoły w Kowlu. I Rom­cio Sław-Rą­czy z oko­lic Grodna. A także Al­fred Ża­bo­klicki – stu­dent po­li­tech­niki, przed­sta­wi­ciel zna­mie­ni­tego, choć zu­bo­ża­łego szla­chec­kiego rodu aż z Wiel­ko­pol­ski. Nie było dnia, żeby nie przy­je­chało też ja­kieś to­wa­rzy­stwo z są­sied­niego ma­jątku – roz­krzy­czane, we­sołe, żądne draki. Hry­nie­wi­czo­wie przy­glą­dali się temu cha­osowi z życz­li­wym po­bła­ża­niem. Po­dej­mo­wali mło­dych obia­dami, pan domu czę­sto­wał chłop­ców cy­ga­rami, pani domu le­czyła drobne urazy oraz in­fek­cje. Bo pani Hanna na Za­łu­gach miała skłon­no­ści do­bro­czynne. W jej domu stała wielka, po­ma­lo­wana na czarno szafa, do któ­rej tylko ona miała klucz. W środku trzy­mała me­dy­ka­menty: szwaj­car­ską aspi­rynę na prze­zię­bie­nia i grypę, jo­dynę na za­bru­dzone rany, kali hi­per­man­ga­ni­cum do od­ka­ża­nia i całą skrzynkę my­dła Je­leń-Schicht. Pani dzie­dziczka pa­sjo­no­wała się współ­cze­sną me­dy­cyną. Była go­towa nieść tę po­chod­nię no­wo­cze­sno­ści do chłop­skich chat – le­czyć, uświa­da­miać, po­pra­wiać hi­gienę. Tyle że „ciemny lud” tego nie do­ce­niał. „Wolą iść po ra­tu­nek do tej ję­dzy szep­tu­chy” – wie­lo­krot­nie po­wta­rzała z od­razą, wska­zu­jąc ręką na od­le­głą ścianę lasu po­ra­sta­ją­cego mo­kra­dła, gdzie po­noć stał dom wiej­skiej zna­chorki.

Zo­sia, mimo po­cząt­ko­wej wstrze­mięź­li­wo­ści – bo prze­cież nie była z ich sfery – szybko dała się na­mó­wić na wspólne konne eska­pady, lek­cje te­nisa, ką­piele w rzeczce i na­jazdy na są­sied­nie dwory. Za­wsze była ra­czej od­ważną dziew­czyną, więc i tym ra­zem nie po­zwo­liła dojść do głosu swoim kom­plek­som. Śmiała się, żar­to­wała i sprze­czała z nimi jak równy z rów­nym. Im­po­no­wało jej, że mimo ro­bot­ni­czego po­cho­dze­nia, to­wa­rzy­stwo naj­wy­raź­niej ją za­ak­cep­to­wało. Cza­sem tylko… – a może jej się zda­wało? – pod­chwy­ty­wała szyb­kie, ba­daw­cze, nio­sące jakby przy­ganę czy nutę po­gardy, spoj­rze­nie Hanny lub Jana Hry­nie­wi­czów. Ale jej ró­wie­śnicy uznali ją za swoją. Oczy­wi­ście, spora w tym za­sługa Adama. Wła­śnie, Adam… W ca­łym tym cha­osie i za­mie­sza­niu wciąż szu­kał jej to­wa­rzy­stwa. Wpa­dali na sie­bie przy­pad­kiem, gdy była aku­rat sama. W naj­dzik­szej za­ba­wie zda­rzało się jej po­czuć na so­bie jego wzrok.

– Czy w tej War­sza­wie… – za­gaił ją kie­dyś, gdy ran­kiem, na chwilę, zo­stali sami na we­ran­dzie. – Czy czeka tam na pa­nią na­rze­czony?

– Dla­czego pan pyta?

– Bo je­śli tak, wy­zwę go na po­je­dy­nek i usiekę – za­żar­to­wał, ale jego oczy po­zo­stały po­ważne.

Wtedy, ni­czym nie­spo­dzie­wane ukłu­cie igłą, opa­rze­nie iskrą z ogni­ska, po­tknię­cie na rów­nej dro­dze, przy­po­mniał się jej Zdzi­siek Sty­chło. Syn Gru­bej Sabci. Duży, zwa­li­sty, o obrzy­dli­wie owło­sio­nych dło­niach i kwa­śnym od­de­chu. Przez całą wio­snę snuł się za nią po ca­łym Po­wi­ślu, wy­sta­wał pod bramą uczelni, na­pie­rał na nią swoim brzu­szy­skiem w tram­waju. „Pój­dzie pa­nienka ze mną do kina? A może do Ogrodu Sa­skiego, na spa­cer? Już wiem! Wy­bierzmy się na pączki do Bli­klego!” – za­sy­py­wał ją pro­po­zy­cjami. Od­ma­wiała mu oczy­wi­ście. Fa­cet bu­dził w niej lek­kie obrzy­dze­nie i chęć na­tych­mia­sto­wej ucieczki. Przy­tła­czał swoją na­chalną obec­no­ścią. Nie wy­rą­bała mu jed­nak mię­dzy oczy, jak to się na Po­wi­ślu ma­wiało: „Spa­daj pan na Ber­dy­czów, jedź wzdy­chać do Ko­ło­myi”. Dla­czego? Było jej fa­ceta żal. Po­cieszny w tych swo­ich nie­udol­nych sta­ra­niach, ża­ło­sny w sło­nio­wa­tych umi­zgach. Zu­peł­nie po­zba­wiony mę­skiego wdzięku, bez­bronny jak mon­stru­al­nie prze­ro­śnięty chłop­czyk. Bu­dził w niej li­tość. Za­miast więc spła­wić go krót­kim i tre­ści­wym ko­mu­ni­ka­tem, pró­bo­wała osło­dzić gorzką ta­bletkę: „Dziś nie mam czasu, może in­nym ra­zem. Je­stem zmę­czona. Mam już inne zo­bo­wią­za­nia”.

Po­peł­niła błąd. Prze­ko­nała się o tym w czerwcu, tuż przed wa­ka­cjami, kiedy po wyj­ściu z domu ogłu­szyła ją cy­gań­ska or­kie­stra. Kiedy już prze­brzmiały gi­tary, bębny i trąbki, przed sze­reg wy­su­nął się Zdzi­sław. Czarny gar­ni­tur trzesz­czał na jego brzu­szy­sku, z czoła ka­pał per­li­sty pot, w ręku usy­chały róże. „Czy zo­sta­nie pani moją żoną?” – za­py­tał, opa­da­jąc gru­bym ko­la­nem wprost w zwil­żony czy­imś po­ran­nym pra­niem rynsz­tok.

***

– Nie – zde­cy­do­wa­nie od­po­wie­działa Ada­mowi. – Ża­den na­rze­czony w War­sza­wie na mnie nie czeka.

Aż pod­sko­czyła, gdy Adam jed­nym su­sem przy­padł do jej dłoni i wy­ci­snął na niej po­ca­łu­nek. Po­tem od­wró­cił się i po­biegł do stajni.

– Cóż to za prze­sąd z tymi strze­mio­nami? – spy­tała tam­tego dnia pod­czas lek­cji Sta­sia.

– Z ja­kimi strze­mio­nami? – Chło­pak jak zwy­kle za­ska­ki­wał wol­niej niż tłoki pa­ro­wozu.

– No, z tym że gdy dwaj jeźdźcy się z nimi ze­tkną… – na­pro­wa­dzała go, sta­ra­jąc się mó­wić lekko, od nie­chce­nia.

– A! – Ob­li­cze chłopca roz­ja­śnił w końcu błysk zro­zu­mie­nia. – To zna­czy, że jeźdźcy, czyli ona i on, mają się ku so­bie.

– A je­śli ze­tknął się strze­miona dwóch ka­wa­le­rów? – za­śmiała się.

– Ta­kie świń­stwa to nie u nas – zu­peł­nie se­rio ob­ru­szył się Sta­chu. – Nie na Wo­ły­niu. Prę­dzej na Ma­zow­szu albo w Po­znań­skiem.

Wie­czo­rem tam­tego dnia szczel­nie za­cią­gnęła za­słony swo­jego okna i za­mknęła drzwi dwa razy na klucz. Po­tem ro­ze­brała się i zu­peł­nie naga, z roz­pusz­czo­nymi wło­sami, sta­nęła przed lu­strem. Nogi, ra­czej zgrabne. Może tro­chę zbyt umię­śnione. Ta­lia wcięta, pupa… no niech bę­dzie. Brzuch do­syć pła­ski, pę­pek jak pę­pek, nieco zbyt wi­do­czne że­bra. Piersi… za małe. Sta­now­czo mo­głyby być więk­sze. Ale sy­me­tryczne, jędrne, tyle że nieco zbyt spi­cza­ste. Barki tro­chę za mocne, zbyt umię­śnione. Efekt pra­nia na ta­rze, ma­glo­wa­nia i dźwi­ga­nia ko­szy z wę­glem… Za to szyja smu­kła. Tak, smu­kła, bez dwóch zdań. Bu­zia na­to­miast tro­chę za bar­dzo owalna, jak u dziew­czynki, a nie ko­biety. Czarne oczy – wiel­kie, chyba ładne. Tylko pa­mię­tać, żeby za czę­sto nie mru­żyć ich w uśmie­chu. Włosy grube, mocne, dłu­gie. Nie­mal czarne. Wzrost średni. Czy to ciało było ładne? Czy mo­gło bu­dzić po­żą­da­nie? Prze­biegł ją dreszcz. Roz­koszny, słodki, ja­kiego jesz­cze nie znała. Bez­wied­nie opu­ściła spoj­rze­nie na czarny trój­ką­cik wło­sów w miej­scu, w któ­rym zbiega się li­nia nóg. Jak to jest, kiedy… Na­tych­miast skar­ciła się za ta­kie my­śli. Za­wsty­dzona szep­nęła do lu­stra:

– On je­dy­nie żar­tuje. Flir­ciarz z niego i tyle.

***

A po­tem na­de­szły żniwa. Do­tych­cza­sowe to­wa­rzy­stwo roz­pierz­chło się, roz­je­chało po ma­jąt­kach, żeby do­glą­dać prac. Po­zo­stał tylko Kon­rad w swoim sa­mo­lo­cie. Ale ten aku­rat bu­jał w ob­ło­kach. Na­dal zrzu­cał te swoje spa­do­chro­niki i pło­szył gęsi war­ko­tem mo­toru. Na­ta­lia na­dal pa­trzyła w niebo.

Adam co­dzien­nie ob­jeż­dżał żni­wia­rzy. Nie chciała mu prze­szka­dzać w pracy, ale na­le­gał na jej to­wa­rzy­stwo. Cwa­ło­wali więc ra­zem po wo­łyń­skich bez­dro­żach, wi­zy­tu­jąc ubra­nych na biało męż­czyzn i ko­biety uzbro­jo­nych w kosy i gra­bie. Lato było piękne, sło­neczne i go­rące, tylko cza­sem nad bez­kre­snymi po­lami za­grzmiała prze­lotna bu­rza. Rze­pak był już ze­brany. Zboże pięk­nie ob­ro­dziło. Zbiór szedł spraw­nie – jęcz­mień, żyto – wszystko rów­niutko usta­wiano w men­dle, a po prze­schnię­ciu w ogromne sterty na­zy­wane bro­gami. Za­zwy­czaj więc tylko po­zdra­wiali żni­wia­rzy lub przy­sia­dali z nimi na chwilę pod­czas prze­rwy. W ta­kie go­rąco wszy­scy ra­czyli się przy­go­to­wa­nym we dwo­rze sło­dem żyt­nim spo­rzą­dza­nym na piw­nych droż­dżach, prze­gry­za­jąc chle­bem z kieł­basą.

Tam­tego dnia pod ko­niec lipca, jak zwy­kle, za­raz po lek­cjach, wy­brali się na ob­jazd. Pod kosy wła­śnie szło ostat­nie żyto, na po­lach cze­kała już nie­mal doj­rzała psze­nica. Do­brą chwilę szli ga­lo­pem przez ścier­ni­sko, po­tem wy­pa­dli na łąkę, zje­chali do płyt­kiego jaru, któ­rego dnem pły­nął stru­myk i roz­bry­zgu­jąc ko­py­tami wodę, po­kłu­so­wali w stronę pra­cu­ją­cych. Ko­nie szły równo obok sie­bie, kara klacz Adama ocie­rała się cza­sem piesz­czo­tli­wie o łeb sro­ka­cza.

– Przez tych parę ty­go­dni wspól­nych wy­praw na­sze ko­nie żyć bez sie­bie nie mogą – za­śmiał się Adam.

Od­po­wie­działa uśmie­chem.

– A my? – spy­tał.

– Co, my?

– Co z nami? – nie­ocze­ki­wa­nie spo­waż­niał.

Zo­sia po­czuła ucisk w gar­dle. Czy to py­ta­nie ozna­cza, że on… trak­tuje ją po­waż­nie? Do­maga się de­kla­ra­cji, son­duje przed ja­kimś głęb­szym wy­zna­niem? A może tylko żar­tuje? Pod­pusz­cza? Drażni się?

Zwle­ka­jąc z od­po­wie­dzią, prze­nio­sła wzrok w da­leki ho­ry­zont. I na­tra­fiła spoj­rze­niem na zbli­ża­jący się szybko, ciem­no­gra­na­towy wał chmur.

– Oho, bę­dzie bu­rza.

Ode­rwał od niej oczy i od­wró­cił głowę. Wtedy spa­dły na nich pierw­sze, nie­sione wia­trem kro­ple.

– Już nie zdą­żymy do dworu – za­wy­ro­ko­wał.

Znów się ro­zej­rzał, a po­tem gwał­tow­nie ob­ró­cił ko­nia.

– Tam! – wska­zał ręką na wschód, gdzie w od­le­gło­ści ki­lo­me­tra pię­trzył się wielki stóg zboża.

Ru­szyli ga­lo­pem.

– Ścią­gamy sio­dła i derki! – ko­men­de­ro­wał, kiedy za­trzy­mali się pod ogrom­nym sto­giem. Deszcz już cał­kiem nie­źle za­ci­nał. – Za­grze­biemy się w środku.

– A ko­nie?

– Po­ra­dzą so­bie. A my mo­żemy do­stać za­pa­le­nia płuc.

Mi­nutę póź­niej, z sio­dłami pod gło­wami, za­ku­tani w derki, le­żeli tuż obok sie­bie w pach­ną­cym sia­nem wnę­trzu. Deszcz zo­stał na ze­wnątrz. Tu było su­cho, cie­pło, cia­sno i mroczno. Po­czuła na twa­rzy jego od­dech, owio­nął ją za­pach jego mo­krych wło­sów i roz­grza­nej skóry. Le­ciutko za­drżała.

– Zo­siu – wes­tchnął, jesz­cze bar­dziej się do niej zbli­ża­jąc.

Nie do­ty­kał jej jesz­cze. Ale wy­czu­wała każdy cen­ty­metr jego sprę­ży­stego ciała. Pa­rzyło ją jego go­rąco, obez­wład­niała bli­skość. Wes­tchnęła, gdy ob­jął ją ra­mie­niem. Na war­gach po­czuła do­tknię­cie jego ust. Ca­ło­wał ją! Naj­pierw de­li­kat­nie, sa­mym nie­mal tchnie­niem. Po­tem, kiedy roz­chy­liła swoje, moc­niej, na­mięt­niej, go­rę­cej. W końcu – zdy­szani, nie­przy­tomni, z za­ci­śnię­tymi w mroku po­wie­kami – miaż­dżyli swoje usta po­ca­łun­kami aż do krwi. Pul­so­wała w niej krew, pod­nie­ce­nie, ży­cie.

– Ada­siu – po raz pierw­szy zwró­ciła się do niego po imie­niu. – Po­win­ni­śmy to prze­rwać. Twoi ro­dzice chyba mnie…

– Oni nie mają nic do ga­da­nia – wy­sa­pał. – Nie dbam o nich. Ja… ja cię ko­cham.

To ostat­nie słowo nie­mal ją ogłu­szyło. A więc mi­łość! Tak, mi­łość wszystko tłu­ma­czy. Ob­jęła go moc­niej, czu­jąc jego tors na swo­ich pier­siach, uda na udach, a ręce… Rany! Jego palce błą­dziły już gdzieś pod jej bry­cze­sami, roz­pi­nały gu­ziki, zwal­niały ha­ftki, pa­liły skórę bio­der go­rą­cem do­tyku, ża­rem uści­sków. Była już naga. A w każ­dym ra­zie tam, wła­śnie tam nic już nie miała. Adam był na niej, na jej ob­na­żone piersi ka­pał jego pot. A tam, po­ni­żej, czuła twardy do­tyk jego mę­sko­ści. Czy to się działo na­prawdę? Czy to w ogóle moż­liwe?

– Adam, nie… – pró­bo­wała, wbrew so­bie, za­pro­te­sto­wać. Wbrew so­bie, bo jej ciało już do­pa­so­wy­wało się do rytmu ciała Adama. Ko­lana obej­mo­wały jego boki, piersi go­rącz­kowo uno­siły się i opa­dały, ra­miona za­gar­niały go ku so­bie.

– Ko­cham – jesz­cze raz użył tego słowa, jakby wie­dział, że dzi­siaj, tego po­po­łu­dnia, ma ono moc ta­rana kru­szą­cego wszel­kie bramy. A po­tem wszedł w nią jed­nym gwał­tow­nym szarp­nię­ciem. Za­pie­kło, ale za­raz po ciele Zosi roz­lała się fala słod­kiego bez­władu, nar­ko­tycz­nego nie­mal oszo­ło­mie­nia. Gło­śno ję­cząc, drąc skórę jego ple­ców pa­znok­ciami, za­pa­dała się w stud­nię za­po­mnie­nia. Czuła go. Czuła go w so­bie. W tam­tej chwili tylko to sta­no­wiło esen­cję jej ist­nie­nia.

A po­tem było już po wszyst­kim. Jesz­cze je­den po­ca­łu­nek, jesz­cze ja­kaś piesz­czota i w końcu jej ciało od­zy­skało zdol­ność od­bie­ra­nia in­nych bodź­ców niż tylko te, prze­ka­zy­wane jej przez Adama. Po­czuła więc, że słoma kłuje ją w pupę, że jest jej duszno, go­rąco. Że za­czyna kieł­ko­wać w niej wstyd. Nie ża­ło­wała ni­czego. Ale, głu­pia sprawa, co ma te­raz po­wie­dzieć? Jak się za­cho­wać? Czego spo­dzie­wać? Pierw­szy raz była w ta­kiej sy­tu­acji. Ni­gdy wcze­śniej na­wet się z ni­kim nie ca­ło­wała. Czy wolno jej te­raz my­śleć o Ada­mie jak o na­rze­czo­nym? A może jemu cho­dziło tylko o to? Może za­raz wsta­nie, otrzą­śnie się z jej za­pa­chu i obo­jęt­nym gło­sem za­rzą­dzi po­wrót do domu?

– Ko­cham cię – sen­nym gło­sem po­wtó­rzył Adam, a ona ucze­piła się jego słów. Skoro ko­cha, nie ma się co mar­twić.

***

Trzy ty­go­dnie póź­niej były do­żynki. We dwo­rze szy­ko­wano się na tańce. Zo­sia też. Z Ada­mem ostat­nio ja­koś nie­czę­sto się wi­dy­wała. Kilka dni po tym, jak się ko­chali w wiel­kim ni­czym dom stogu, mu­siał je­chać aż do War­szawy, by do­bić targu przy za­ku­pie trak­tora marki De­ering. Wia­domo, je­sienna orka tuż-tuż. Chciała się wy­rwać ra­zem z nim. Ona i Staś po­winni od­po­cząć od sie­bie. Ale Adam tylko roz­kosz­nie zmru­żył oczy, mru­gnął, cmok­nął w po­li­czek… i oznaj­mił, że taki wy­jazd w in­te­re­sach je­dy­nie by ją znu­żył. Za­nim zdą­żyła za­pro­te­sto­wać, za pro­wa­dzo­nym przez niego fia­tem pana Hry­nie­wi­cza po­zo­stał tylko siwy dym. Cóż, trudno. Cze­kała.

Wró­cił w czwar­tek. Le­dwo się przy­wi­tał, już z oj­cem ru­szyli do Wło­dzi­mie­rza, do­kąd miał przy­je­chać po­cią­giem trak­tor. Wró­cili w so­botę. Pod­eks­cy­to­wani jak chłopcy, któ­rym ku­piono kom­plet oło­wia­nych żoł­nie­rzy­ków. Oglą­dali swoje cacko, włą­czali i ga­sili sil­nik, per­ko­tali, ro­biąc kółka wo­kół dworu, oli­wili, pu­co­wali, do­krę­cali, czy­ścili. Ty­dzień temu Adam po­je­chał znów. Do Wło­dzi­mie­rza po za­pa­sowy kom­plet opon, siew­nik i przy­czepę. Pew­nie po­my­śla­łaby, że jej unika, że już się znu­dził. Ale prze­cież po­wie­dział, że ko­cha.

No więc tego wie­czora nie za­mie­rzała już wy­pu­ścić Adama z rąk. Szy­ko­wały się tańce! A ona lu­biła tań­czyć. Dzi­siej­szej nocy pla­no­wała przy­ćmić swoją urodą na­wet krą­głe kształty trak­tora!

W sto­dole zgro­ma­dzono za­pas wę­dlin, pie­czywa i be­czek piwa dla chło­pów. W sa­lo­nie dzi­czy­znę, cia­sta, wę­grzyna oraz na­lewki – dla pań­stwa i ich go­ści. Ufor­mo­wany z czte­rech sło­mia­nych war­ko­czy wie­niec zo­stał już przy­nie­siony przez roz­śpie­wany, ko­lo­rowy tłum z ko­ścioła i usta­wiony na dzie­dzińcu. Pan Jan wy­gła­szał mowę. Było w niej dużo o Bogu, ho­no­rze pol­skiego ludu, sile tra­dy­cji, a także po­jed­na­niu dwóch na­cji: pol­skiej i ukra­iń­skiej. Żni­wia­rze i ich ro­dziny stali w pół­okręgu, słu­chali w na­boż­nym mil­cze­niu, ki­wali gło­wami. Skrzyp­ko­wie szy­ko­wali już in­stru­menty.

W tej wła­śnie pod­nio­słej i prze­siąk­nię­tej ty­siąc­let­nią tra­dy­cją at­mos­fe­rze, Zo­sia po­czuła na­gle, że dusi się w swo­jej od­święt­nej su­kience od pani Cu­kie­ro­wej. Ku zgor­sze­niu go­spo­da­rzy mu­siała wy­co­fać się do sa­lonu, a po­tem da­lej – przez bi­blio­tekę do swo­jego po­koju. Czuła, że dzieje się z nią coś dziw­nego. Ta sła­bość, dusz­no­ści… Czyżby ja­kaś cho­roba? Grypa, bo chyba nie ty­fus? Po­ło­żyła się na chwilę na łóżku. Tylko na mo­ment. Od­po­cząć.

Zbu­dził ją śpiew pta­ków. I ni­skie pro­mie­nie słońca wpa­da­jące przez okno. Był już nie­dzielny ra­nek. Prze­spała dwa­na­ście go­dzin! Ale czuła się le­piej. Może już in­flu­enca mi­nęła? Lekko ze­rwała się z łóżka, kie­ru­jąc się do ko­mody, na któ­rej stał dzban z wodą. I wtedy zwy­mio­to­wała.

3

Wóz dra­bi­nia­sty trząsł się i skrzy­piał, luźno rzu­cone de­ski sta­no­wiące jego pod­łogę po­dry­gi­wały i prze­su­wały się na każ­dej nie­rów­no­ści. Ma­ciej pro­wa­dził po­woli, sta­rał się omi­jać naj­głęb­sze ko­le­iny, ale i tak Zosi dzwo­niły zęby. Droga wio­dąca do lasu była dzika i wy­bo­ista. Na sro­ka­czu po­ko­na­łaby ją w kil­ka­na­ście mi­nut. Ale pań­skie wierz­chowce były już nie dla niej… Wy­cią­gnęła szyję, sta­ra­jąc się do­strzec zza sze­ro­kich ple­ców woź­nicy cel ich wy­prawy. Wi­działa jed­nak tylko mroczną ścianę drzew. Gdzie, u li­cha, była ta chata? Na­dal nie mo­gła uwie­rzyć, że to wszystko dzieje się na­prawdę. Prze­cież za­le­d­wie nie­spełna ty­dzień temu jej ży­cie wy­glą­dało krań­cowo ina­czej! Było ra­do­sną ka­ru­zelą, mu­zyką du­szy. Jak to moż­liwe, że wszystko tak na­gle się skoń­czyło?

Ko­lejny wstrząs. De­ski, na któ­rych sie­działa, zsu­nęły się ni­czym wiel­kie no­życe. Cud, że zdą­żyła cof­nąć palce, drew­niany po­trzask uszczyp­nął ją jed­nak w udo. Za­bo­lało.

***

Tam­tego dnia, kiedy przez falę mdło­ści zmie­niła de­seń swo­jej naj­lep­szej su­kienki, do jej po­koju przy­bie­gła Mar­tynka. Dwor­ska słu­żąca po­mo­gła Zosi się prze­brać, ob­myć, prze­słała jej łóżko. Ko­chana dziew­czyna. Kiedy jed­nak skoń­czyła sprzą­tać i wy­szła, czy­jaś ręka prze­krę­ciła klucz w drzwiach. Od ze­wnątrz.

– Pani Hry­nie­wi­czowa za­rzą­dziła kwa­ran­tannę! – na roz­pacz­liwe pu­ka­nie Zosi po dłuż­szej chwili od­po­wie­dział do­piero głos ku­charki, czter­dzie­sto­let­niej Andźki.

No tak. Rze­czy­wi­ście. Trzeba chro­nić zdro­wie in­nych miesz­kań­ców ma­jątku – Zo­sia w my­ślach przy­znała pani Han­nie ra­cję. Po­czuła się jed­nak strasz­nie sa­motna. Czy Adam, który już pew­nie usły­szał o jej cho­ro­bie, nie mógłby cho­ciaż po­ło­żyć bu­kie­ciku po­lnych kwia­tów na jej pa­ra­pe­cie? Wró­ciła do łóżka, na­cią­gnęła koł­drę na nos. Ale oczy ja­koś nie chciały się jej za­my­kać. Zresztą, z każdą chwilą czuła się le­piej. W po­ło­wie dnia zro­biła się na­wet głodna! Wstała więc, ubrała się, sze­rzej otwo­rzyła okno. Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie, a ją za­częła roz­no­sić ener­gia. Po tych wszyst­kich dniach spę­dzo­nych na po­wie­trzu, w ga­lo­pie lub z ra­kietą te­ni­sową w ręku ten bez­ruch był męką. Dla­tego w po­rze obiadu znów za­bęb­niła w drzwi.

– Otwórz­cie! Otwórz­cie, czuję się cał­kiem zdrowa!

Otwo­rzyli. Obiad, który tym ra­zem po­dano jej w kuchni, spa­ła­szo­wała z dwiema do­kład­kami. Po­chło­nęła cia­sto droż­dżowe na de­ser. I kilka śli­wek, tro­chę agre­stu, garść po­rze­czek i ja­kieś kru­che cia­steczka z bla­chy. Rany… Wy­tarła usta, otrze­pała spód­nicę i wy­ru­szyła na po­szu­ki­wa­nia pań­stwa Hry­nie­wi­czów. Taka była przy­naj­mniej jej ofi­cjalna wer­sja, bo tak na­prawdę to strasz­nie, prze­strasz­nie tę­sk­niła do wi­doku Adama.

– I jak się pa­nienka czuje? – po­dej­rza­nie chłod­nym gło­sem spy­tała ją w bi­blio­tece Hanna.

– Już świet­nie – od­po­wie­działa z en­tu­zja­zmem. – To była ja­kaś chwi­lowa nie­dy­spo­zy­cja. Je­stem go­towa do lek­cji ze Sta­siem.

– Chwi­lowa nie­dy­spo­zy­cja… – po­wtó­rzyła dzie­dziczka. Jej oczy pa­trzyły na nią ba­daw­czo. Nie było w nich cie­nia uśmie­chu. – Zo-ba-czymy. Wkrótce przy­je­dzie z Wło­dzi­mie­rza dok­tor.

– Ależ nie trzeba! – za­pro­te­sto­wała Zo­sia. – Ja na­prawdę…

– Do tego czasu pro­szę się spa­ko­wać. Musi pa­nienka zwol­nić po­kój. A do­póki cała ta sy­tu­acja się nie wy­ja­śni, za­kwa­te­ruję ją w domku obok sadu.

– No tak, ro­zu­miem – spe­szyła się.

Obok sadu, przy dro­dze na Wło­dzi­mierz, dom miała służba. Nie, żeby Zo­sia trak­to­wała tę prze­pro­wadzkę jako ujmę. Nie miała nic prze­ciwko miesz­ka­niu pod jed­nym da­chem z Mar­tynką, ku­charką Andźką, Ma­cie­jem i jesz­cze kil­koma in­nymi oso­bami z ob­sługi dworu, ale ta na­gła nie­ła­ska tro­chę ją za­sko­czyła. Czym so­bie na nią za­słu­żyła?

– Czy mo­gła­bym po­roz­ma­wiać z Ada­mem? – zmie­niła te­mat.

– Nie! – od­po­wiedź pani Hry­nie­wicz cięła ni­czym fur­mań­ski bat, za­nim jesz­cze prze­brzmiało jej py­ta­nie.

Bi­blio­tekę otu­liła na mo­ment głę­boka, pełna na­pię­cia ci­sza.

– To nie jest naj­wła­ściw­sza chwila – do­dała pani Hanna już spo­koj­niej­szym gło­sem.

***

Dok­tor Ma­li­now­ski przy­je­chał z Wło­dzi­mie­rza jed­no­konną li­nijką. Jego nie­wy­soką, pę­katą syl­we­tkę opi­nał nieco przy­ku­rzony po po­dróży i ciut przy­mały gar­ni­tur. Ły­sinę na czaszce przy­kry­wała lekko zbu­rzona pę­dem po­wie­trza za­cze­ska. Na łań­cuszku zwi­sa­ją­cym z kie­szonki dyn­dał sta­ro­modny ze­ga­rek „ce­bula”.

– Pro­szę się ro­ze­brać, a po­tem wło­żyć ko­szulę – to były pierw­sze słowa, które skie­ro­wał do Zosi.

– Do naga?

– Do naga.

– Ale ja już się do­brze czuję.

– Świet­nie. Cze­kam w bi­blio­tece. Pro­szę za­dzwo­nić, kiedy bę­dzie pani go­towa.

– Dok­to­rze? – za­trzy­mała go w drzwiach.

– Ja­kie to wła­ści­wie bę­dzie ba­da­nie?

– Gi­ne­ko­lo­giczne.

– To zna­czy, że…

– To zna­czy, że od dołu.

– Ale ja jesz­cze ni­gdy…

– Wy­gląda na to, że wła­śnie nad­szedł ten czas, pa­nienko.

Trzask za­my­ka­nych drzwi. Od­da­la­jący się tu­pot kro­ków. Po­tem ja­kieś ści­szone głosy. Dok­tora i pani Hanny.

Zo­sia stała da­lej jak wryta. „Nie, nie, nie! Nie zga­dzam się!” – bez­sze­lest­nie po­ru­szała ustami. O tym nie po­my­ślała. To jedno aku­rat nie przy­szło jej do głowy. A prze­cież była do­ro­słą ko­bietą. Świa­domą swo­jego ciała. „Nie zga­dzam się”.

– Na tym eta­pie nie mogę orzec z cał­ko­witą pew­no­ścią… – za­czął dok­tor Ma­li­now­ski, kiedy już skoń­czył ba­da­nie, Zo­sia zdą­żyła się ubrać, a do sa­lonu we­szła sztywna i po­bla­dła Hanna Hry­nie­wi­czowa – ale z prze­ko­na­niem gra­ni­czą­cym z pew­no­ścią po­zwolę so­bie orzec, że pani, prze­pra­szam, pa­nienka Zo­sia jest we wcze­snym eta­pie ciąży.

– Boże! – jęk­nęła pani domu.

– Ja­sna cho­lera! – krzyk­nęła Zo­sia.

– W isto­cie – spu­en­to­wał dok­tor.

***

Pół go­dziny póź­niej był już z po­wro­tem w dro­dze do Wło­dzi­mie­rza. Tłu­ma­cząc się na­wa­łem za­jęć i dużą liczbą pa­cjen­tek, wy­mi­gał się od po­czę­stunku, nie wspo­mi­na­jąc już o noc­legu. Sie­działy więc w za­mknię­tej na wszyst­kie zamki bi­blio­tece same. Zo­sia pła­kała, Hanna mil­czała.

– Bar­dzo mnie za­wio­dłaś – ode­zwała się w końcu dzie­dziczka ma­jątku Za­ługi. – Cy­nicz­nie wy­ko­rzy­sta­łaś sy­tu­ację, wbi­łaś mi nóż w plecy pod moim wła­snym da­chem – jej słowa były jak groty strzał. – Mia­łam cię za pannę z po­rząd­nego domu. Ko­goś nie­mal z na­szej sfery. A ty…

– Czy mógłby przyjść tu­taj Adam? – wpa­dła jej w słowa Zo­sia, która po­czuła, że za­czyna się chwiać pod tym gra­dem oskar­żeń. Po­trze­bo­wała jego po­mocy. Obec­no­ści. Do­tyku dłoni. Niech przyj­dzie, wy­zna, jak było na­prawdę. Prze­cież ją ko­cha, do ja­snej cho­lery!

– Adam? – zdzi­wiła się pani Hanna. – Mój syn wy­je­chał.

– Wy­je­chał?

– Na do­bre. Do Lwowa. Wró­cił do szkoły.

– Ale rok aka­de­micki za­czyna się do­piero…

– Wiem, kiedy ru­szają stu­dia! – prze­rwała ze zło­ścią. – We­zwały go nie­cier­piące zwłoki sprawy. Wróci do­piero na Boże Na­ro­dze­nie.

– Jak to? – Zo­sia nie wie­rzyła wła­snym uszom. – Nic mi nie po­wie­dział…

– Trudno, żeby że­gnał się ze wszyst­kimi – głos dzie­dziczki mógłby za­mro­zić cały sad. – Tu jest na­prawdę dużo służby.

– Ale to bę­dzie jego dziecko!

Krzyk Zosi prze­to­czył się po bi­blio­tece, od­bił od ścian, a po­tem znik­nął wchło­nięty przez pra­stare wo­lu­miny, które wi­działy i sły­szały już wszystko.

– Nie wiem. Być może – usta dzie­dziczki za­ci­snęły się w wą­ską kre­skę. – Ale na­wet je­śli, to cóż to ma do rze­czy?

– Co ma do rze­czy? – od dłuż­szej chwili Zo­sia czuła się, jakby grała w grę, któ­rej re­guł nie zna, albo roz­ma­wiała w nie­zna­nym so­bie ję­zyku. – Skoro to jego dziecko, to…

– Nie, nie, nie, moja panno – pa­lec pani Hanny za­tań­czył w ge­ście prze­cze­nia przed sa­mym no­sem Zosi. – Je­śli tak so­bie to wy­my­śli­łaś… – z obu­rze­nia za­bra­kło jej tchu. – Je­śli taki uknu­łaś plan… Żeby mo­jego syna za­cią­gnąć do oł­ta­rza i wku­pić się w na­szą…

– Jak pani śmie! – wy­krzyk­nęła. – To, co nas po­łą­czyło, było… było czy­ste jak… – Zosi za­częło bra­ko­wać słów. Ni­gdy w ży­ciu, może po­mi­ja­jąc spo­tka­nie z Grubą Sab­cią i jej sie­pa­czami, ni­gdy w ży­ciu nie była tak zde­ner­wo­wana.

– Do­syć! – głos matki Adama za­wi­bro­wał w bi­blio­tecz­nym po­wie­trzu. – Nie za­mie­rzam wy­słu­chi­wać tych… spro­śno­ści!

Znowu za­pa­dła ci­sza. Obie ko­biety długo mie­rzyły się wzro­kiem. Czoło Zosi prze­cięła głę­boka bruzda. Pró­bo­wała po­zbie­rać my­śli, po­skła­dać roz­pry­ski tego, co jesz­cze nie­dawno było jej ży­ciem, szczę­ściem i na­dzieją. Adam wy­je­chał. Bez po­że­gna­nia, bez słowa. Oczy­wi­ście, ka­zała mu ma­mu­sia. Ale ktoś, kto ko­cha, nie po­wi­nien zwa­żać na ma­mine dąsy i na­kazy. Ktoś taki bie­rze się pod boki i gromko oświad­cza: „Chcę z tą ko­bietą spę­dzić resztę ży­cia!”. A on pod­ku­lił ogon i się ulot­nił. Na­wet nie spoj­rzał jej w oczy…

Po­czuła, że bra­kuje jej po­wie­trza. Za­krę­ciło się w gło­wie. Z ci­chym „brzdęk” świat pękł na dwie czę­ści. Tę „do te­raz”. I tę „od te­raz”. Wzięła głę­boki wdech. My­śli, po­woli, za­częły wra­cać na swoje miej­sca. Ale nie była już tą samą Zo­sią, która przed chwilą do­ma­gała się spo­tka­nia z Ada­mem.

– Chcę stąd wy­je­chać.

Po­wie­działa to sta­now­czo, spo­koj­nie. Ale już se­kundę póź­niej po­czuła, że musi mó­wić da­lej. Co­raz szyb­ciej, gwał­tow­niej, do­no­śniej: – Ani chwili dłu­żej nie chcę zo­stać w tym domu! Pani syn oka­zał się zwy­czaj­nym, or­dy­nar­nym łaj­da­kiem, który że­ruje na…

– Za­sta­nów się, dziecko – prze­rwała jej Hry­nie­wi­czowa nad­spo­dzie­wa­nie ła­god­nym gło­sem.

– Nad czym mam się za­sta­na­wiać, do dia­bła?! – do oczu na­pły­nęły jej łzy. Gwał­tow­nie za­mru­gała. Nie chciała pła­kać. Nie te­raz. Wzbie­rała w niej wście­kłość, fu­ria. Wy­sta­wiono ją do wia­tru, za­kpiono z jej uczuć. To nie jest czas, żeby po­pła­ki­wać, tylko wa­lić pię­ścią w stół!

– Za­sta­nów się, czy chcesz w ta­kim sta­nie wra­cać do War­szawy – pani na Za­łu­gach, wy­trawna sa­lo­nowa graczka, na­dal mó­wiła ci­cho, ze spo­ko­jem, nie­mal do­bro­tli­wie. – Z nie­ślub­nym dziec­kiem w brzu­chu. Jak przyjmą cię w domu? Co po­wie­dzą na stu­diach? Kto da ci pracę?

Zo­sia cof­nęła się w krze­śle, jakby otrzy­mała nie­spo­dzie­wany cios. Kur­czowo ucze­piła się po­rę­czy. Dom? Na­wet po wy­pro­wa­dze­niu się naj­star­szego brata, w ich miesz­ka­niu – a ra­czej w dwóch izbach – po­koju i kuchni – jest ich sze­ścioro. Nie by­łoby na­wet gdzie roz­wie­sić pie­luch… Stu­dia? To aku­rat jest ja­sne, jak słońce. Wy­leją ją na zbity pysk, gdy tylko jej su­kienka lekko się wy­brzu­szy w ta­lii. Nie­któ­rzy pro­fe­so­ro­wie na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim z tru­dem ak­cep­to­wali ko­biety i Ży­dów. Panna w ciąży by­łaby dla nich fer­men­tem nie do znie­sie­nia. No i praca. Ja­kie ona miała wy­kształ­ce­nie? Ukoń­czony na pięć pierw­szy rok po­lo­ni­styki. Pierw­szy rok. Po­lo­ni­styki. To ża­den za­wód. Mo­głaby co naj­wy­żej być ko­re­pe­ty­torką albo słu­żącą. Nikt jed­nak „la­fi­ryndy” ani do swo­jego domu, ani do swo­ich dzieci nie do­pu­ści. Wnio­sek? Miała prze­ki­chane.

Pani Hanna spo­koj­nie od­cze­kała, po­zwa­la­jąc Zosi ogar­nąć ogrom swo­jej po­rażki. A kiedy wy­czy­tała w jej oczach, że to już na­stą­piło, za­dała ostat­nie pchnię­cie:

– My, oczy­wi­ście, tego dziecka nie za­mie­rzamy uznać. Adam wszel­kim in­sy­nu­acjom do­ty­czą­cym jego oj­co­stwa za­prze­czy i jesz­cze skie­ruje sprawę do sądu pod za­rzu­tem oszczer­stwa.

Zo­sia pa­trzyła na nią w mil­cze­niu. Miała po­bla­dłe, mocno za­ci­śnięte usta.

– Może to hi­po­kry­zja z na­szej strony, może na­wet okru­cień­stwo – po­zwo­liła so­bie na drobną au­to­kry­tykę Hry­nie­wi­czowa – ale mu­simy bro­nić czy­sto­ści rodu. Prze­trwa­li­śmy tu, na tej ziemi, już trzy­sta lat. I prze­trwamy na­stępne trzy­sta. Bo umiemy za­cho­wać czy­stość na­szej krwi. Bez urazy, pa­nienko – do­dała po kil­ku­se­kun­do­wej pau­zie. I za­marła w ocze­ki­wa­niu na re­ak­cję Zosi. Je­śli spo­dzie­wała się po­toku łez, dal­szych wy­rzu­tów czy rwa­nia wło­sów z głowy – to się za­wio­dła. Dziew­czyna wzięła głę­boki wdech, wy­pro­sto­wała się na krze­śle, wy­gła­dziła na ko­la­nach spód­nicę.

– Pani, zdaje się, ma już w za­na­drzu ja­kieś roz­wią­za­nie? – po­wie­działa po­woli, choć głos jesz­cze wi­bro­wał jej od emo­cji. – Cóż to za sa­lo­mo­nowe wyj­ście? Ślub z Ma­cie­jem? Rzu­ce­nie się z ko­le­jo­wego mo­stu? Wstą­pie­nie do klasz­toru?

– Spę­dze­nie płodu.

– Co?!

– To. I bar­dzo pro­szę, za­nim panna rzuci się na mnie z pa­zu­rami w za­mia­rze wy­dra­pa­nia mi oczu, do­brze tę pro­po­zy­cję prze­my­śleć.

– Za­bić… To? – Zo­sia bez­wied­nie do­tknęła brzu­cha.

– Oj za­bić, za­bić – żach­nęła się pani domu, a jej wy­kroch­ma­lone spód­nice ba­ga­te­li­zu­jąco za­sze­le­ściły. – Na ra­zie nie ma na­wet czego za­bi­jać. To coś jest mniej­sze od ki­janki. Co tam, ki­janki. Od mrówki. Ot, grudka mięsa, smark ja­kiś, coś jak pie­przyk na ciele. Żadne tam za­bi­ja­nie.

– Ale…

Pani Hanna, do­tąd sztywna jak klo­ze­towa szczotka, na­gle na­chy­liła się ku Zosi, wy­cią­gnęła rękę, do­tknęła jej ko­lana. Jej oczy stały się cie­płe, współ­czu­jące, przy­ja­zne.

– Po­myśl. Warto mar­no­wać so­bie ży­cie?

***

Po­wiał wiatr, jej cia­łem wstrzą­snął dreszcz. Łzy ciek­nące po twa­rzy za­pie­kły zim­nem. Ostat­nie dni sierp­nia były wpraw­dzie na­dal upalne, ale ta­kie ranki jak owego dnia, kiedy nad łą­kami kłębi się jesz­cze mgła, po­wie­trze jest ostre po nocy, a od lasu idzie tchnie­nie prze­ni­kli­wego zimna, po­tra­fią spra­wić, że zęby za­czy­nają szczę­kać. Zo­sia opa­tu­liła się moc­niej chu­stą i znów wy­cią­gnęła szyję, pa­trząc nad Ma­cie­jo­wym ra­mie­niem. I wtedy go zo­ba­czyła. Dom. Dom szep­tu­chy. Sta­rej zna­chorki, wiedźmy pew­nie na­wet, która jako je­dyna w oko­licy umiała spę­dzać nie­chciane płody. No, może nie je­dyna. Był jesz­cze dok­tor Ma­li­now­ski. Ale on jako czło­wiek nie­sko­li­ga­cony z Hry­nie­wi­czami, a za­ra­zem by­wały w to­wa­rzy­stwie, sta­no­wił ry­zyko. A gdyby wy­pa­plał, co, komu i dla­czego usu­wał? Jejku, jaki to byłby wstyd wśród są­sia­dów! Nie, nie. Pani Hry­nie­wi­czowa sta­now­czo po­słała Zo­się do sta­rej szep­tu­chy. Prze­klę­tej rasz­pli hoł­du­ją­cej wiej­skim za­bo­bo­nom. Ale po­do­bno sku­tecz­nej.

Ze­sztyw­niała z zimna i nie­wy­god­nej po­zy­cji, ze­sko­czyła z wozu.

– To ja nie będę cze­kał – bąk­nął spe­szony Ma­ciej. – Pani dzie­dziczka mó­wiła, że to tro­chę po­trwa, a po­tem i tak parę go­dzin musi pa­nienka po­le­żeć. Wrócę póź­niej – do­dał i za­raz sma­gnął ko­nia lej­cami, jakby przed sa­mym dia­błem ucie­kał.

Spoj­rzała na dom. Do­mek ra­czej. E tam, do­mek. Chatkę. Drew­niane, po­czer­niałe od sta­ro­ści bale, prze­gniła słoma w cha­rak­te­rze da­chu. Małe okienka z gru­bymi szyb­kami, które prze­pusz­czały je­dy­nie nieco świa­tła. Te zresztą ra­czej nie prze­pusz­czały. Za­le­pione były bru­dem i pa­ję­czy­nami. Ko­ślawe drzwi bez zamka. Wy­soki, wy­ro­biony po­środku próg. Ca­łość – jak z po­wie­ści Mnisz­kówny. Tylko cze­kać, gdy wej­ście otwo­rzy się z przej­mu­ją­cym skrzy­pie­niem i sta­nie w nich po­marsz­czona, gar­bata sta­ru­cha z pyp­ciem na kro­gul­czym no­sie i biel­mem na oku.

Drzwi rze­czy­wi­ście przej­mu­jąco za­skrzy­piały. I rze­czy­wi­ście w progu sta­nęła nie­młoda już ko­bieta. Ale nie była gar­bata, ślepa ani oszpe­cona wie­kiem. Nie­wy­soka, pulchna, jo­wialna. Uśmiech­nęła się i wy­cią­gnęła dłoń na przy­wi­ta­nie.

– A więc je­steś – po­wie­działa, a jej oczy pa­trzyły na Zo­się cie­pło. Bez upo­ka­rza­ją­cego współ­czu­cia ani iry­tu­ją­cej przy­gany. Po pro­stu cie­pło.

– Je­stem. Czy uprze­dzono pa­nią, że…

– Tak. Uprze­dzili i po­wie­dzieli, w ja­kiej spra­wie. Ja­śnie pani na­wet już mi za­pła­ciła. Przez po­śred­nika, rzecz ja­sna. Całe pięć zło­tych. Ot i co.

– Pięć zło­tych? To rap­tem dwie go­dziny mo­ich lek­cji.

– Każdy orze, jak może – uśmiech­nęła się szep­tu­cha. Miała ładny uśmiech. Jej oczy zmru­żyły się, za­mi­go­tały, spo­wiły w sia­teczkę zmarsz­czek. A po­tem do­dała, prze­cią­ga­jąc sy­laby ze śpiew­nym wschod­nim ak­cen­tem: – Wejdź, dziecko. To nie po­trwa długo.

Wnę­trze chaty sta­no­wiło zde­cy­do­wany kon­trast z jej fa­sadą. Czy­ste, pach­nące su­szo­nymi zio­łami: śla­zem, szał­wią, ma­cie­rzanką, ru­mian­kiem i lub­czy­kiem. Pod­łoga z wy­szo­ro­wa­nych do bia­łego de­sek, łóżko ob­ło­żone wzdę­tymi po­du­chami i ko­lo­ro­wymi ko­cami, kilka sza­fek, ja­kieś półki. A także kuch­nia z płytą, a na niej gar go­tu­ją­cej wody.

– To dla mnie? – Zo­sia wzdry­gnęła się.

– Czy­stość jest ważna. Ot, co. Mia­stowa pa­nienka a tego nie wie?

Zo­sia prze­nio­sła wzrok na sto­jące na pół­kach słoje i bu­telki.

– Łój ko­złowy, po­wi­dła z bzo­wych ja­gód, psie sa­dło… – za­częła wy­li­czać po­dą­ża­jąca za jej wzro­kiem szep­tu­cha – skrom za­ję­czy, pio­łun, ziarna ja­łowca…

– Które, pro­szę pani, z tych me­dy­ka­men­tów są dla mnie? – wpa­dła jej w słowo.

Szep­tu­cha prze­rwała wy­li­czankę i po­pa­trzyła jej w oczy.

– Mów mi Jadźka, jak wszy­scy. Ot i co – po­wie­działa po dłuż­szej chwili.

– No więc? – na­le­gała Zo­sia.

– Naj­pierw daj mi po­szep­tać. Spo­cznij – od­po­wie­działa, pod­su­wa­jąc jej ta­bo­re­cik.

Kiedy usia­dła, Jadźka się­gnęła po spory kłąb lnu, ja­kieś na­siona, su­szone listki i rzu­ciła to wszystko na bla­chę kuchni. Po chwili, aż pod ni­ski strop, buch­nął ja­sny pło­mień, który za­raz za­mie­nił się w kłęby aro­ma­tycz­nego dymu. Zo­sia za­mru­gała, kaszl­nęła i na­gle zdała so­bie sprawę, że zna­chorka stoi nad nią z kur­czowo za­ci­śnię­tymi po­wie­kami, jej usta po­ru­szają się bez­gło­śnie, a całe ciało kiwa w przód i w tył.

– Co pani tam szep­cze? – spy­tała za­czep­nie.

Szep­tu­cha nie od­po­wie­działa.

„Rany, gdzie ja je­stem…” – wes­tchnęła w my­ślach, tłu­miąc na­głą chęć ucieczki. Ko­muś ta­kiemu za­wie­rzyć swoje ciało i zdro­wie? Sza­leń­stwo. Ale z dru­giej strony… było jej już wszystko jedno. Czuła się pu­sta i nie­po­trzebna ni­czym pęk­nięte na­czy­nie. Czuła się winna. I nic nie­warta. Może to i le­piej by było. Wy­krwa­wić się tu­taj. Mieć to za sobą. De­fi­ni­tyw­nie.

– Nie mogę tego zro­bić. Ot i co – głos szep­tu­chy wy­rwał ją z otę­pie­nia.

– Czego?

– Tego. Nie mogę za­bić two­jego dziecka.

Dym ze spa­lo­nego lnu i su­szo­nego ziela już się roz­wiał. Znowu pa­trzyła na nią ta sama jo­wialna sta­ruszka. Tyle że się już nie uśmie­chała. Miała duże, wy­raź­nie po­więk­szone źre­nice. Jakby się cze­goś prze­stra­szyła. I wy­raz na­pię­cia na twa­rzy. Nie, nie na­pię­cia. To było zdu­mie­nie.

– Dla­czego?

– Bo to nie jest zwy­kłe dziecko.

– No tak, wiem. To dziecko mło­dego pana dzie­dzica.

– A pies ryć­kał mło­dego pana dzie­dzica! – bez zło­ści, ale zde­cy­do­wa­nie ob­ru­szyła się zna­chorka. – Ja nie o tym mó­wię. Na twoim dziecku spo­częło bło­go­sła­wień­stwo, więc ja go nie za­biję. Nie za­bija się ta­kich dzieci. Ot i co.

Zo­sia pa­trzyła na nią w mil­cze­niu. Nic, zu­peł­nie nic, nie ro­zu­miała z tych jej ba­jek o bło­go­sła­wień­stwie. Ale… Szcze­rze mó­wiąc, po­czuła ulgę. A szlag by to wszystko… I tak nie miała ochoty tego zro­bić, więc, tak czy ina­czej, do­brze się stało. Ja­koś to bę­dzie. Da so­bie radę. Pod­nio­sła się bez słowa i skie­ro­wała do wyj­ścia, gdy za­trzy­mały ją słowa:

– Za­pa­rzę ci me­lisy. Przyda się. A ty opo­wiedz mi, jak to się stało.

– Jak za­szłam w ciążę?

– Nie, głup­ta­sku – za­śmiała się sta­ruszka. – Jak to się stało, że rzu­cono na cie­bie czar.

– A pani znowu za­czyna z tym rze­ko­mym bło­go­sła­wień­stwem…

– Jadźka.

– No, Jadźka, tak. Wy­bacz, ale nie wie­rzę w te dyr­dy­mały.

– To le­piej uwierz, bo ktoś na­mie­szał ci w ży­ciu. Wzię­łaś się ostat­nio z kimś za łby? Krzywdę ja­kąś spra­wi­łaś? Ktoś cię znie­na­wi­dził może?

Po­woli od­wró­ciła się od drzwi, cof­nęła do zy­dla, usia­dła. Jej my­śli wró­ciły do Gru­bej Sabci i jej syna. Od­mó­wiła mu wtedy, rzecz ja­sna. Przy tłu­mie ga­piów, cy­gań­skiej or­kie­strze, przy ja­kichś tam jego przy­ja­cio­łach.

– Nie wyjdę za cie­bie. Ni­gdy. Wy­bacz.

Straszne słowa, straszny wstyd. Lu­dzie za­częli się śmiać. Tam, na środku ulicy. Nie chciała go skrzyw­dzić, ale co niby miała zro­bić? Uda­wać, że się waha? Po co? Żeby na­ro­bić mu na­dziei? Ty­dzień póź­niej Gruba Sab­cia za­szczy­ciła ją oso­bi­stą wi­zytą. Tyle że nie była sama. Cze­kała na Zośkę w mroku bramy, a wraz z nią trzech pra­skich opry­chów.

– Ty suko! – wy­mie­rzyła jej siar­czy­sty po­li­czek, a kiedy Zośka się za­to­czyła od ciosu, szarp­nęła ją za włosy i prze­wró­ciła na zie­mię. Zo­sia pró­bo­wała wstać, ale kop­nię­cie w brzuch po­zba­wiło ją tchu. Pół­przy­tomna, po­czuła na szyi szarp­nię­cie. Saba ze­rwała jej srebrny, po­da­ro­wany na osiem­na­ste uro­dziny me­da­lion ze zdję­ciami ro­dzi­ców. Czu­jąc w ustach krew, a w piersi dła­wiące prze­ra­że­nie, pró­bo­wała od­czoł­gać się w stronę po­dwórka. Nic z tego. Saba przy­ci­snęła ją grubą jak ko­lumna nogą do ziemi i raz za ra­zem za­częła wa­lić w głowę me­da­lio­nem.

– Nie chcia­łaś mo­jego chłopca? – darła się na całą oko­licę. – To cię te­raz od­dam, kurwo, tym trzem ob­szczy­mu­rom. A jak z tobą skoń­czą, to ci jesz­cze pysk no­żami tak skroją, że już cię ni­gdy nikt nie ze­chce!

I wtedy na­de­szła po­moc. Chło­paki z jej ka­mie­nicy – chło­paczki wła­ści­wie, w po­rów­na­niu z tymi trzema ostrymi ki­zio­rami, któ­rych przy­pro­wa­dziła Kró­lowa – nad­bie­gły, wy­wi­ja­jąc szu­flami od wę­gla, młot­kami, po­grze­ba­czami, no­żami i co tam który jesz­cze zdą­żył zła­pać.

– Zo­staw­cie ją! – krzy­czeli gło­sami, które do­piero nie­dawno prze­szły mu­ta­cję. – Bo łby po­roz­wa­lamy!

Tamci spoj­rzeli po so­bie. Za­pra­wione w bój­kach na ostro typy, co to się gwizdka po­li­cyj­nego nie boją. Ale było ich trzech. A tych nad­bie­gło pię­ciu, sze­ściu, sied­miu i za­raz jesz­cze paru od strony ulicy. Z każdą se­kundą w bra­mie ro­biło się tłocz­niej. Kil­ku­na­sto­let­nie wy­rostki, dzie­się­cio­let­nie kajtki, pa­ro­let­nie smar­ka­cze… Cała ta drob­nica za­częła wy­sy­py­wać się z za­tę­chłych fa­cjat i su­te­ren. Niby nic, ale dużo się tego na­gle za­ro­iło. No i była to mło­dzież z Po­wi­śla, która mor­do­bi­cie i drakę po­zna­wała wcze­śniej od abe­ca­dła. Saba od razu zro­zu­miała, że kie­ru­nek wia­tru się zmie­nił. Ta mała zdzira mu­siała być tu­taj lu­biana, skoro miała tylu obroń­ców. Na­dal dy­szała wście­kło­ścią, ale nie by­łaby Kró­lową, gdyby bez­ro­zum­nie się ta­kiej fu­rii pod­da­wała. Osią­gnęła w ży­ciu, co osią­gnęła, bo umiała kal­ku­lo­wać. A tu ra­chu­nek był pro­sty – na­wet, gdyby jej za­ka­piory wy­grały z tym tłu­mem chłop­ta­siów, to prze­la­nia dzie­cię­cej krwi ni­gdy by jej nie wy­ba­czono. Na Po­wi­ślu, a może i w ca­łym mie­ście, by­łaby skoń­czona.

– Tfu! – splu­nęła na sku­loną pod jej no­gami Zo­się. Mię­dzy pal­cami jej pulch­nej dłoni na­dal tkwiły wy­rwane z głowy dziew­czyny włosy. Mocno za­ci­snęła je w pię­ści.

– Ni­gdy szczę­ścia nie za­znasz! – syk­nęła zdy­sza­nym gło­sem. – Ani w ży­ciu, ani w mi­ło­ści. I twoje ba­chory też. Tfu, tfu, tfu! Pluję na cie­bie trzy razy. Bę­dziesz cier­pieć za­wsze, kiedy po­ko­chasz.

***

Dla­czego opo­wie­działa jej tę hi­sto­rię? Prze­cież przez całe lato nie wra­cała do niej my­ślami ani razu. Wy­parła ją z pa­mięci, przed samą sobą uda­wała, że się nie wy­da­rzyła. To, co stało się w czerwcu, w jej bra­mie, było jak cierń, któ­rego nie da się wpraw­dzie wy­jąć, ale ciało już so­bie z nim po­ra­dziło, otor­bia­jąc go grubą błoną. Tyle że on tam na­dal był… Mu­siała więc w końcu to z sie­bie wy­rzu­cić. Pew­nie ła­twiej było to zro­bić przed kimś ob­cym, kogo wię­cej nie spo­tka.

– Ta cała Kró­lowa… – ode­zwała się Jadźka. – To ja­kaś wiedźma, czy co?

– Jaka tam wiedźma – żach­nęła się Zo­sia. – Pa­serka, która sku­puje skra­dzione albo i zra­bo­wane przed­mioty od oprysz­ków. A po­tem sprze­daje z zy­skiem. Li­chwiarka, która zde­spe­ro­wa­nym lu­dziom po­ży­cza na nie­moż­liwy do od­da­nia pro­cent. Strę­czy­cielka, która dziew­czyny z Kre­sów spro­wa­dza do sto­licy niby na służbę, a po­tem… wiesz.

– Wiem.

– Robi in­te­resy z każ­dym. Cy­ga­nem, Ży­dem, Po­la­kiem. Nie wy­brzy­dza – kon­ty­nu­owała Zo­sia. – Dla­tego jest taka mocna. Gdy pod­pad­nie fe­raj­nie ze Śród­mie­ścia, to na­pusz­cza na nich ge­szef­cia­rzy z Na­le­wek. Gdy ob­rażą się na nią za­ka­piory z Pragi, skarży się Cy­ga­nom z Otwocka. Za­wsze znaj­dzie so­bie so­jusz­nika.

Jadźka stała oparta o ko­min kuchni, pa­trzyła w po­wałę, ra­miona za­plo­tła na ob­fi­tych, a się­ga­ją­cych pasa pier­siach. Mil­czała, ki­wała głową, my­ślała.

– Ma­chorki chcesz? – spy­tała w końcu.

– Dzię­kuję, nie palę.

– A ja so­bie zro­bię.

Urwała ka­wa­łek sta­rej ga­zety ze stosu przy­go­to­wa­nego do pod­pałki, wy­sy­pała na niego ty­toń z za­wie­szo­nego na szyi wo­reczka, skru­pu­lat­nie skrę­ciła i przy­tknęła ko­niu­szek do roz­grza­nej płyty. Buch­nął smro­dliwy dym. Szep­tu­cha wcią­gnęła go w płuca z nie­opi­saną lu­bo­ścią, przy­trzy­mała, wy­pu­ściła.

– Rzu­ciła na cie­bie prze­kleń­stwo – wy­chry­piała.

– Prze­kleń­stwo? Sa­bina? Nie wie­rzę w ta­kie…

– Nie wie­rzysz?

– Za­bo­bony i tyle.

– To chyba ślepa je­steś, skow­ro­neczku. Nie wi­dzisz, co się wo­kół cie­bie dzieje? Le­dwo tamta na cie­bie w gnie­wie trzy razy splu­nęła i za­brała ci włosy, a twoje ży­cie już wali się w gruzy. Pa­nicz oszu­kał, brzuch ro­śnie, a ty – taka oświe­cona i prze­mą­drzała – sie­dzisz i pro­sisz o po­moc starą szep­tu­chę.

Zo­sia zwie­siła głowę. No cóż. Czy ba­buszka po­trafi le­czyć – nie wia­domo. Ale uświa­do­mić czło­wie­kowi w jak bez­na­dziej­nym po­ło­że­niu się zna­lazł… o, to wy­cho­dziło jej do­sko­nale.

– Czy… Za­kła­da­jąc, że to prawda. Czy jest na to an­ti­do­tum?

– Wra­caj do tej ca­łej War­szawy, od­bierz jej swoje wy­rwane ku­dły, a po­tem za­bij sukę. Ot i co.

– Że co pro­szę?!

– Ta­kie prze­kleń­stwo zmyje je­dy­nie krew. No i mu­sisz od­zy­skać, co twoje. We wło­sach od­kła­dają się my­śli, od­dech, ra­do­ści i smutki. We wło­sach od­ci­ska się du­sza. Mu­sisz je mieć z po­wro­tem. Bez tego to kiszka.

– Ale ja nie umiem! – płacz­li­wie ob­ru­szyła się Zo­sia.

– No to wy­bij se chło­pów z głowy. W su­mie, żadna strata. Wiem, co mó­wię.

Po­pa­trzyła na za­żywną, wtu­loną w piec ba­buszkę. Stała tam obo­jętna, za­pa­trzona we wła­sną prze­szłość. Pew­nie i przed nią ży­cie nie ście­liło się ró­żami. Sa­motna w roz­pa­da­ją­cej się cha­cie na skraju mo­kra­deł. Stara, opusz­czona, bu­dząca lęk jed­nych i nie­chęć dru­gich. Nie mó­wiąc już nic, się­gnęła do klamki.

– Nie martw się – do­bie­gły ją słowa zza kłębu smo­li­stego dymu ze skręta. – Świat już tak jest skon­stru­owany, że po­zo­sta­nie w rów­no­wa­dze. Nie za­wali się tylko dla­tego, że ja­kaś ję­dza rzu­ciła zły czar.

– Prze­pra­szam, o czym pani…

– Jadźka.

– O czym, Ja­dziu, mó­wisz?