Saga historyczna. Znajdziesz mnie w cieniu guayacán - Zbigniew Zborowski - ebook + audiobook + książka

Saga historyczna. Znajdziesz mnie w cieniu guayacán ebook

Zbigniew Zborowski

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poznaj dalsze losy bohaterów książki Spotkajmy się zanim przyjdzie zima.

Dwie połówki starej carskiej monety odnajdują się w ogarniętej powstańczym piekłem Warszawie, by chwilę potem znów się rozdzielić, miotane wojenną zawieruchą po całym świecie…

Tuż po II wojnie światowej Marianne de Ville, przebywająca w Maroku, tęskni za ukochanym gestapowcem, który uciekł do Argentyny. W Polsce komunistyczna bezpieka tropi zawzięcie Zosię Zaporewicz i Adama Wolskiego.

Tylko jedna osoba jest w stanie połączyć wszystkie te historie i zjednoczyć ze sobą połówki monety. Monika Wilczyńska, matka, której odebrano dziecko, kobieta, która nie pamięta swojej przeszłości, samotna, narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo, rzucona z bezpiecznej Warszawy w sam środek slumsów Mexico City. Musi walczyć o swoją uprowadzoną córeczkę, przy okazji zbliżając się do wyjaśnienia liczącej 160 lat tajemnicy.

Monumentalna, poruszająca, pełna emocji i wzruszeń! Najnowsza powieść Zbigniewa Zborowskiego to historia o ludziach, których losami wiatr przeszłości targa bezlitośnie. A główną rolę nadal grają dwie połówki carskiej monety. Polecam! Tej powieści się nie czyta, przez nią się płynie!

Agnieszka Lingas-Łoniewska

Czytanie sagi Zbigniewa Zborowskiego przypominało jazdę na karuzeli. Było dynamicznie i emocjonalnie. Do tego autor dołożył: tło historyczne, różnorodne postaci i tajemnicę z przeszłości. Wszystko to, co lubię. Gorąco polecam!

Anna Sakowicz, autorka "Jaśminowej sagi"

Na dobrą powieść składa się wiele elementów. Najistotniejszymi z nich są wciągająca fabuła i dobrze wykreowani bohaterowie. W powieści Zbigniewa Zborowskiego znajdziemy bez wątpienia oba te składniki. Fabuła powieści jest tak ściśle związana z historią świata i tyle tu autentycznych postaci, że w pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać „Czy to przypadkiem nie wydarzyło się naprawdę?”.

Kasia Bulicz-Kasprzak, autorka m.in. „Sagi wiejskiej”

Z zapartym tchem śledzimy losy bohaterów poznanych w poprzednim tomie. Bohaterowie przekraczają kontynenty, ściga ich historii i konsekwencje własnych wyborów, tajemnica, która liczy 160 lat i szczęście, a może przeciwnie – nieszczęście, zawarte w dwóch połówkach bezcennych monet. Wszystkim, którzy kochają sagi historyczne i pięknie opisane tajemnice – bardzo serdecznie polecam.

Ałbena Grabowska

ZBIGNIEW ZBOROWSKI (ur. 1966) – autor sag historycznych (Trzy odbicia w lustrze, Pąki lodowych róż), kryminałów (Skaza, Kręgi, Głos przeszłości) i thrillera science fiction (Nowy drapieżnik). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do pisania kolejnych książek. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 433

Oceny
4,4 (100 ocen)
58
31
5
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Druga część znakomitej sagi. Więcej miejsc, osób, zdarzeń. Znacznie większy rozmach . Przenosimy się z Polski do Azji, Ameryki, Rosji, Francji. Obserwujemy rozgrywki rosyjskiego GRU, okrucieństwa Legii Cudzoziemskiej w Wietnamie, wojny południowoamerykańskich gangów, beztroskę słonecznej Francji lat 60-tych XX wieku i przygnębiające realia schyłkowego PRL. Burzliwie choć trochę mało wiarygodnie rozwija się współczesny wątek kryminalny. Wszystko to podane w znakomitej formie. Barwnie, wartko, interesująco. Saga Zbigniewa Zborowskiego prawdziwie mnie zauroczyła. Z niecierpliwością czekam na kolejną część. mniej
10
Katie_Calliope

Nie oderwiesz się od lektury

Drugi tom pięknej historii w której jeszcze bardziej kibicujemy bohaterom. Mamy nadzieję, że pomimo trudnych czasów każdy z nich odnajdzie swoje szczęście, a przede wszystkim… przeżyje. Nowa rzeczywistość i budowanie swojego świata od podstaw. Nic już nie jest takie jakie było przez co żaden wybór nie jest prosty. Czy przyjaciel nadal nim jest? Uratować czy skazać na smierć? Czy zemsta jest dobrym wyborem? Sagi historyczne mają w sobie pewną magię. Możemy spojrzeć na wydarzenia nie z perspektywy suchych faktów, a oczami ich uczestników. Utożsamiamy się z nimi przez co niejednokrotnie przezywamy emocjonalny rollercoaster. Czytając takie powieści coraz bardziej rozumiem ludzi z tamtych czasów jednocześnie utwierdzając się w przekonaniu, że nic nigdy nie jest czarno białe. I nie będzie. Wciągająca powieść z dobrze zbudowanym tłem historycznym. Książka z syndromem „jeszcze jeden rozdział”. Dowodzi tego przeczytanie jej w 500 minut (w tym 405 jednego dnia).
10
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
reduch1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała saga.
00
BeataKarg

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, trzyma w napięciu
00

Popularność




PRO­LOG

– Zacznij­cie wresz­cie dzia­łać! Ogło­ście alarm… Ustaw­cie blo­kady na dro­gach… Roze­ślij­cie listy goń­cze… – dyszała przez ści­śnięte gar­dło. – Nie rozu­mie­cie, że on z każdą chwilą coraz bar­dziej się oddala? Z moją Tosią!

Sie­dząca przed nią poli­cjantka ner­wowo popra­wiła się w krze­śle. Jej twarz na­dal pozo­sta­wała jed­nak zasty­gła w maskę uprzej­mego zdy­stan­so­wa­nia.

– To także jego dziecko… – zazna­czyła. – Pani mąż, Bog­dan Wil­czyń­ski, nie ma ogra­ni­czo­nych praw rodzi­ciel­skich i w zasa­dzie może zabrać tę mało­let­nią, gdzie chce, nawet bez powia­da­mia­nia matki…

Monika miała ochotę chwy­cić ją za koł­nierz i mocno potrzą­snąć. Roz­sa­dzała ją z tru­dem powstrzy­my­wana panika. Ni­gdy jesz­cze, nawet sie­dząc w aresz­cie, nie miała takiego poczu­cia braku kon­troli nad losem wła­snego dziecka. Coś się działo. Coś bar­dzo złego. Miała wra­że­nie, że od tra­ge­dii, od cze­goś prze­ra­ża­jąco nie­od­wra­cal­nego, dzielą ją tylko godziny, może nawet minuty. Tym­cza­sem tra­ciła czas, pró­bu­jąc skru­szyć obo­jęt­ność zacho­wu­ją­cej się jak lodowy pomnik poli­cjantki.

– Słu­chaj, ty zimna, nadęta for­ma­listko… – syk­nęła, lekko się pod­no­sząc z sie­dzi­ska.

– Radzę nieco powścią­gnąć emo­cje – wpa­dła jej w słowo tamta. – Rozu­miem pani zde­ner­wo­wa­nie, ale z praw­nego punktu widze­nia…

Nie dokoń­czyła, bo drzwi pokoju otwo­rzyły się zama­szy­ście i do środka wkro­czyła drobna kobieta w pro­stym sza­rym żakie­cie z dość krót­kimi wło­sami koloru mysiego spię­tymi w kitkę. Wyglą­da­łaby dokład­nie tak jak kilka tygo­dni temu, kiedy podej­rze­wała Monikę o mor­der­stwo dok­tora Dowgiłły, gdyby nija­ko­ści jej stroju nie prze­ła­my­wał jeden ele­ment – krwi­sto­czer­wone szpilki. Te buty były jak roz­ci­na­jący mrok nocy roz­błysk ostrego świa­tła ude­rza­jący pro­sto w siat­kówkę.

– Pro­ku­ra­tor Anna Musiał – przed­sta­wiła się w prze­strzeń ści­szo­nym gło­sem.

Jej wzrok prze­śli­zgnął się po sztywno wypro­sto­wa­nej poli­cjantce, nieco zagra­co­nym wnę­trzu służ­bo­wego pokoju, za któ­rego oknem stło­czone samo­chody peł­zły ulicą Andersa, i w końcu spo­czął na spię­tej niczym do skoku Monice.

– Wła­śnie ogło­si­li­śmy Child Alert – powie­działa, a w jej oczach poja­wiło się coś, co w dużym przy­bli­że­niu można by nazwać uśmie­chem. – Od tej chwili pani córka jest naj­bar­dziej poszu­ki­waną osobą w Pol­sce. Pro­szę być dobrej myśli. Znaj­dziemy ją.

– Ale… – Wyraz twa­rzy poli­cjantki nie zmie­nił się, jedy­nie skóra przy­brała kolor pomi­dora.

Cień uśmie­chu w oczach pani pro­ku­ra­tor zgasł, kiedy znów prze­no­siła wzrok na funk­cjo­na­riuszkę.

– Komi­sarz Nowak podzie­lił się ze mną cał­kiem uza­sad­nio­nym podej­rze­niem, że mąż obec­nej tu pani Wil­czyń­skiej może funk­cjo­no­wać w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej. A to zmie­nia nieco sytu­ację, nie­praw­daż?

CZĘŚĆ I

Anna

ROZ­DZIAŁ 1

War­szawa, Czer­nia­ków

wrze­sień 1944 roku

Czas naglił. Nad wschod­nim brze­giem Wisły powoli roz­pa­lał się brzask. Za chwilę nie­mieccy ceka­emi­ści nie będą już potrze­bo­wać opa­da­ją­cych na spa­do­chro­nach flar, żeby dokład­nie widzieć, co pły­nie z nur­tem rzeki. A tym­cza­sem oni wciąż tkwili w pułapce. Sta­tek wyciecz­kowy „Bajka” szczel­nie wypeł­niali kona­jący ludzie. Ranni powstańcy, zwy­kli cywile lub – tak jak ich trójka – nie­do­bitki z roz­bi­tych w ostat­nich dniach oddzia­łów. Zabi­jał ich upływ krwi, brak leków i opieki medycz­nej, pra­gnie­nie, głód, dyfte­ryt, ale przede wszyst­kim… O bla­szaną burtę zagrze­cho­tała kolejna długa seria. Cienka i sko­ro­do­wana stal puściła w kil­ku­na­stu miej­scach i ołów prze­bił się na wylot, ude­rza­jąc w pokład. A raczej w szczel­nie go wypeł­nia­jącą, ści­śniętą ludzką masę. Ktoś potę­pień­czo zawył, ktoś inny tylko jęk­nął, ktoś się pró­bo­wał odczoł­gać, wlo­kąc za sobą stare ban­daże i cał­kiem świeży kikut. Zdrowi tra­to­wali ran­nych na śli­skim od krwi pokła­dzie w bez­na­dziej­nej pró­bie unik­nię­cia dziu­ra­wią­cych burty kul. Ile tu się schro­niło osób? Kil­ka­dzie­siąt? Kil­ka­set? Jesz­cze dwa–trzy dni temu wszy­scy myśleli, że pokłady „Bajki” to naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce w lewo­brzeż­nej War­sza­wie. Że zaraz z dru­giej strony przy­płyną łodzie wypeł­nione żoł­nie­rzami 1 Armii gene­rała Ber­linga, które w dro­dze powrot­nej zabiorą stąd ucie­ki­nie­rów. Ale nie przy­pły­nęły…

– I już nie przy­płyną – powie­dział z naci­skiem Adam Wolecki, prze­no­sząc wzrok z Zosi „Łani” Zapo­re­wicz na Franka de Ville. – Musimy wpław. Na prawy brzeg.

Odpo­wie­dzieli mu pustym wzro­kiem. Byli słabi. Wycień­czeni ostat­nimi kil­koma dniami bez­u­stan­nych walk. Obrona budynku PKO i jego osta­teczna utrata. Morze ruin, w jakie zmie­niła się ulica Wila­now­ska, przez którą bie­gła zyg­za­kiem zmie­nia­jąca się co chwilę linia frontu. Zażarte walki toczone z eses­ma­nami Dir­le­wan­gera o każde pię­tro, podwórko, klatkę scho­dową. O każdy pokój. Gra­naty wrzu­cane przez wybi­jane przez nich w ścia­nach dziury i odrzu­cane im z powro­tem przez ślepe okna. Grzmot czoł­go­wych dział, prych­nię­cia gra­nat­ni­ków, piskliwy jazgot poci­sków z działa kole­jo­wego. Kle­kot osy­pu­ją­cych się na miesz­kań­ców całych kamie­nic, zawo­dzące wycie piku­ją­cych sztu­ka­sów, pla­ska­nie oło­wiu o ceglane mury. I naj­gor­szy dźwięk – cisza przed kolej­nym ata­kiem. Lub cisza po stra­ce­niu kolej­nej pla­cówki. Domu, podwórka, połowy klatki scho­do­wej, do któ­rej wpa­dały zbiry Dir­le­wan­gera, żeby gwał­cić, mor­do­wać, pod­pa­lać.

Tak, Adam widział to wszystko w spoj­rze­niach tej dwójki. Sam też czuł się, jakby to, na co ostat­nio patrzył, wypa­liło mu się bli­znami na siat­kówce oczu. Nie chciał jed­nak jesz­cze się pod­dać. Dać się zabić w tej wiel­kiej kon­ser­wie mię­snej, w jaką zamie­niła się „Bajka”.

– Ścią­gamy ubra­nia – roz­ka­zał, kiedy pod ogniem kaemów i moź­dzie­rzy doczoł­gali się do linii wody – i pły­niemy do Ruskich.

Musiał im pomóc. Zosia i Frank byli tak osła­bieni gło­dem, stre­sem i bra­kiem snu, że pro­ble­mem było dla nich nawet ścią­gnię­cie butów. A zresztą nie­zmie­niane od dawna ubra­nia w wielu miej­scach poprzy­ra­stały do ciał i teraz odcho­dziły z ocie­ka­ją­cymi ropą pła­tami skóry. Z tego powodu Zosia zde­cy­do­wała się pły­nąć w spodniach i pan­terce.

– Jesz­cze chwila – zatrzy­mała ich sła­bym gło­sem, zanim wśli­zgnęli się do wody.

– Co?

– Podzielmy mię­dzy sie­bie połówki monety.

– Po co ci one, Łaniu? Wyrzuć je do Wisły! – spró­bo­wał jej to wyper­swa­do­wać.

– Nie! – Spoj­rzała na niego roz­go­rącz­ko­wa­nym wzro­kiem. – Jedną zabie­ram ja, drugą ty. Jeśli któ­reś z nas zgi­nie, zosta­nie przy­naj­mniej jedna…

Ciężko wes­tchnął, a potem oddarł z koszuli pas mate­riału i zawią­zał go sobie wokół szyi. Następ­nie wsu­nął pod płótno kawa­łek złota.

– Zado­wo­lona?

Ski­nęła głową.

– No to ruszamy!

– Jesz­cze jedno… – Przy­trzy­mała jego rękę.

– Co znowu?

– Gdy­by­śmy się roz­dzie­lili…

– To nam nie grozi! Nie pusz­czę two­jej rączki, madame, aż do tam­tego brzegu!

– Ale gdyby jed­nak… Moi rodzice mieli dobrego zna­jo­mego… Pana Leonarda… W Nie­zna­no­wi­cach koło Jędrze­jowa i Kielc. – Zosia wyrzu­cała słowa, jakby wyplu­wała kamyczki, które dostały się jej pod język.

Adam zaczął się nie­po­koić, czy to nie objaw rosną­cej gorączki.

– Kie­dyś mama i papa jeź­dzili do jego majątku. Dobry gospo­darz… Miał młyn… I w ogóle. Orga­ni­zo­wał też płatne polo­wa­nia w swo­ich lasach… Tak się z nim poznali… Mama kie­dyś wspo­mniała, że w cza­sie oku­pa­cji ze sobą kore­spon­do­wali. I on nas zapra­szał, gdyby co…

Woda była para­li­żu­jąco zimna. Muli­ste dno pró­bo­wało zaklesz­czyć stopy. Wsu­nęli się w czarną toń po szyje, a potem popły­nęli, sta­ra­jąc się nie zachły­snąć osia­da­ją­cym na powierzchni kożu­chem czar­nego pyłu. Pro­chy pło­ną­cej War­szawy. Pro­chy jej miesz­kań­ców…

– Trzy­majmy się razem! – komen­de­ro­wał Adam.

Był bole­śnie świa­dom, że bez jego pomocy tam­tych dwoje nie da rady poko­nać Wisły. Jeśli ich nie pod­trzyma, pew­nie utoną. Kiedy jed­nak tylko wypły­nęli zza osłony brzegu, szybko zro­zu­miał, że uto­nię­cie nie jest ich naj­więk­szym pro­ble­mem. W powie­trzu zagwiz­dały kule, które z impe­tem podziu­ra­wiły wodę obok nich, roz­pry­sku­jąc ją mnó­stwem małych gej­ze­rów. Pra­wie dostali! A prze­cież nie odpły­nęli wię­cej niż dzie­sięć metrów! To się nie może udać.

– Naprzód! Naprzód! Przyj­cie ze wszyst­kich sił! – pona­glił, choć sam już pra­wie stra­cił nadzieję.

Mocno kop­nął nogami, holu­jąc za sobą Zosię i Franka. Rzeka obok nich zda­wała się bul­go­tać od tną­cych nurt kul. A to nie wszystko! Zaraz ude­rzyły w nich poci­ski z ręcz­nych moź­dzie­rzy. Pierw­sze wybu­chy roz­darły plażę, z któ­rej wła­śnie wypeł­zli, kolejne prze­orały śro­dek rzeki.

„Wstrze­li­wują się w nas”. Ledwo to pomy­ślał, gdy nagle cały jego świat roz­padł się w parok­sy­zmie jaskra­wej eks­plo­zji. Poczuł, że potężna siła wyci­ska mu z płuc powie­trze, unosi ponad wodę, obraca w powie­trzu… Uświa­do­mił sobie, że już nie trzyma dłoni przy­ja­ciół. Gdzie Zosia? Frank? Czy żyją? Z impe­tem z powro­tem gruch­nął w toń. Ogłu­szony, ośle­piony, na wpół żywy, uświa­do­mił sobie, że klę­czy w płyt­kiej wodzie. Czy to już prawy brzeg? Zano­sząc się kasz­lem, wyczoł­gał się na grzą­ską plażę. Brnął dalej, po omacku, ku zbaw­czej linii chasz­czy. A kiedy do niej dotarł, ze zdu­mie­niem wyma­cał pod sobą jakieś ubra­nia. Zamru­gał, prze­tarł oczy i w końcu zro­zu­miał, co trzyma w pal­cach – to była jego wła­sna pan­terka, którą dopiero co z sie­bie zdjął przed wej­ściem do rzeki. Wró­cił na lewy brzeg. Do pie­kła.

* * *

Eks­plo­zja naj­pierw pod­rzu­ciła ją w powie­trze, a potem cisnęła w rwący nurt. Zosia poczuła, że tonie. Nasiąk­nięty mun­dur cią­gnął ją w dół. Chciała zła­pać oddech, lecz zamiast tego zassała wodę. Przed oczami zami­go­tały mroczki, płuca nie­mal eks­plo­do­wały bólem. Szarp­nęła się w poszu­ki­wa­niu moc­nej ręki tego twar­dego Woły­niaka, Adama. Ale pomoc­nej dłoni ni­gdzie nie było. Zamiast tego palce wcze­piły się w ośli­zgłą belkę nie­sioną z nur­tem. Chwy­ciła moc­niej, pod­cią­gnęła się, nie­mal zdzie­ra­jąc paznok­cie, i wresz­cie udało jej się unieść usta i nos ponad powierzch­nię wody. Zaka­słała, zwy­mio­to­wała, naresz­cie wcią­gnęła do płuc powie­trze. Moc­niej ucze­piła się belki. Otwo­rzyła oczy, wciąż odplu­wa­jąc z prze­łyku słodko-zgniło-muli­sty smak Wisły. Jakby nie tylko miesz­kańcy mia­sta, ale i sama rzeka była już tru­pem…

Rozej­rzała się. Mijała wła­śnie szczątki wysa­dzo­nego przez Niem­ców mostu Ponia­tow­skiego. Nikt już do niej nie strze­lał. Chyba dla­tego, że wokół niej pły­nęło mnó­stwo innych szcząt­ków. Wzdęty trup konia, zwłoki nowo­rodka obró­cone nóż­kami w górę, pół dachu jakiejś szopy, sno­pek nad­pa­lo­nego siana.

Woda wokół niej pociem­niała, przy­ga­sła, brzegi zro­biły się czarne i roz­myte. Gdzie chłopcy? Czy płyną za nią? Odwró­ciła się i ujrzała za sobą zaśmie­coną szcząt­kami, miej­scami spie­nioną wstęgę rzeki, w któ­rej prze­glą­dała się czer­wono-poma­rań­czowa łuna wzno­szącą się nad mia­stem. Iskry i pod­świe­tlone od spodu dymy kotło­wały się po nie­bie. Upiorny blask tań­czył i drżał na zmarszcz­kach fal. Ona jed­nak była już na skraju cie­nia. Wypły­wała poza tę gigan­tyczną łunę, przy któ­rej brzask wsta­ją­cego wła­śnie słońca był jak nie­śmiały uśmiech dziecka wobec szcze­rzą­cego się demona. Rzeka cią­gnęła ją ze sobą coraz dalej w bez­pieczny mrok.

– Adam! Frank! – zawo­łała.

Odpo­wie­dział jej tylko bli­ski plusk wody i odle­gły pomruk wybu­cha­ją­cych poci­sków. Była sama. Chłopcy znik­nęli. Ciem­nie­jąca z każdą chwilą rzeka uno­siła ją w nie­znane. A ona nie miała sił, by wal­czyć z jej nur­tem.

ROZ­DZIAŁ 2

War­szawa, Ursus, Jak­to­rów

począ­tek paź­dzier­nika 1944 roku

Cisza nad mia­stem była gor­sza niż wcze­śniej­szy, nie­prze­rwany grzmot. Nie­po­ko­iła go, dekon­cen­tro­wała. Oczy­wi­ście, było cał­kiem sporo róż­nych odgło­sów. Szcze­kliwe komendy Niem­ców, miękki zaśpiew ich rosyj­skich sojusz­ni­ków, a nawet zawo­dze­nie imama z regi­mentu SS Wschod­nich Muzuł­ma­nów. Zda­rzały się też dobie­ga­jące z oddali puk­nię­cia kara­bi­nów, a nawet jazgo­tliwe serie z broni maszy­no­wej. Cza­sem gdzieś osy­pały się cegły albo gruch­nął walący się mur, cza­sem zatrzesz­czał bucha­jący dymem i sno­pami iskier pożar. Tu i tam mru­czały sil­niki cię­ża­ró­wek, raz po raz gęste od sadzy powie­trze roz­ci­nał obcy śmiech zwy­cięz­ców albo poje­dyn­czy kobiecy krzyk. Bywało, że w górze zawar­czał samo­lot. To wszystko jed­nak było niczym wobec kano­nady, która przez ostat­nie dwa mie­siące koły­sała go do snu. Bez niej czuł się nagi, a mono­tonne szu­ra­nie tysięcy stóp idą­cych z nim ramię w ramię ludzi dopro­wa­dzało go do obłędu.

Adam Wolecki nie pod­dał się razem z innymi oddzia­łami AK. Kiedy wybuch gra­nat­nika wyrzu­cił go z powro­tem na plażę, doczoł­gał się do „Bajki”. Tam, w pół­śnie, wstrzą­sany suchymi, gło­do­wymi tor­sjami, docze­kał do kapi­tu­la­cji. A kiedy umil­kły wystrzały, wło­żył na sie­bie cywilne ubra­nie pierw­szego z brzegu trupa (połówkę monety wsu­nął w pod­szewkę mary­narki) i powlókł się aż do punktu gra­nicz­nego obok Poli­tech­niki razem z całą armią upio­rów, w jakich zamie­nili się miesz­kańcy wysie­dla­nego mia­sta.

Głód bar­dzo go osła­bił. Z tru­dem wspi­nał się, a potem zsu­wał z resz­tek ulicz­nych bary­kad. Nie reago­wał na posztur­chi­wa­nia żoł­nie­rzy gna­ją­cych go razem z innymi uchodź­cami dalej – aż na Dwo­rzec Zachodni. Z wysił­kiem wspiął się do jed­nego z dzie­sią­tek wago­nów towa­ro­wych, pod­czoł­gał do ściany i padł na deski pod­łogi.

Ruszyli. Powolny stu­kot kół prze­ni­kał przez pod­łogę, odbi­ja­jąc się rezo­nan­sem w jego wycień­czo­nym ciele. Chyba gorącz­ko­wał, bo na prze­mian budził się i tra­cił przy­tom­ność. Kiedy jed­nak drzwi wagonu roz­su­nięto i kazano im wysia­dać, Adam poczuł się tro­chę lepiej.

Byli w pod­war­szaw­skim Ursu­sie. Cały, wie­lo­ty­sięczny tłum wynędz­nia­łych ludzi zago­niono z pociągu do opusz­czo­nej i zde­wa­sto­wa­nej fabryki. Usie­dli w hali, na gołej ziemi prze­siąk­nię­tej sma­rami. Szczę­śliwcy roz­mo­ścili się na kupach sta­lo­wych wió­rów. Cze­kali. Na co? Nikt nie był pewien. Komora gazowa? Obóz kon­cen­tra­cyjny? Przy­mu­sowe roboty w głębi Reichu? Bo gdyby chcieli roz­strze­lać – tak jak miesz­kań­ców Woli na początku powsta­nia – to chyba tak by się z nimi nie cac­kali?

Minęła noc. Bez jedze­nia i wody. Potem dzień. I jesz­cze jedna noc.

Adam nie czuł już głodu. Jego zmy­sły zda­wały się wyostrzać, reje­stro­wał wokół sie­bie każdy ruch oraz dźwięk. I tylko cza­sem miał wra­że­nie, że unosi się z ciała, szy­bu­jąc wysoko aż pod dachem hali, i patrzy na wszystko z góry.

Poru­sze­nie. Roz­kazy. Posztur­chi­wa­nia. Ludzie powoli zwle­kali się z miejsc, usta­wia­jąc w dłu­gie sze­regi. Tym­cza­sem żoł­nie­rze, pod okiem kilku ofi­ce­rów, zaczęli wyszar­py­wać z tłumu tych w miarę mło­dych i zdro­wych, odsy­ła­jąc ich na lewą stronę. Starsi, nie­do­łężni i kobiety z dziećmi tra­fiali na prawo.

Segre­ga­cja.

Wzdłuż sze­regu, w któ­rym stał Adam, szedł pod­ofi­cer, kolejno wska­zu­jąc zdat­nych do pracy. Nie­któ­rzy zbyt opie­szale reago­wali na roz­kaz przej­ścia w lewo – tych szar­pał, wyzy­wał i dawał kopa na drogę. Wolecki rozej­rzał się dys­kret­nie. Przed nim stał sta­ru­szek bez nogi wspie­ra­jący się na uła­ma­nej desce. Za nim kil­ku­na­sto­letni chło­pak. Cof­nął się więc za mło­dziaka i nie­mal przy­kleił do jego ple­ców. Nie­miec był już przy kale­kim sta­ruszku. Wska­zał mu prawą stronę. Dzia­dek ruszył. Następny był nasto­la­tek. Na lewo. Chło­pak się zawa­hał, Nie­miec chwy­cił go za rękaw. Kiedy pod­ofi­cer się odwró­cił, eks­pe­diu­jąc dzie­ciaka do grupy zdol­nych do pracy, Adam nie­spiesz­nie pod­szedł do kuś­ty­ka­ją­cego sta­ruszka i ujął go pod ramię. Tam­ten spoj­rzał na niego naj­pierw ze zdzi­wie­niem, a potem z wdzięcz­no­ścią. Razem doczła­pali do grupy po pra­wej stro­nie. Nikt ich nie zatrzy­my­wał.

Uff, udało się. Oto­czony zestre­so­wa­nymi kobie­tami z dziećmi na rękach, które wła­śnie roz­dzie­lono z mężami inwa­li­dami i zgrzy­bia­łymi star­cami, Adam ruszył do fabrycz­nej bramy. Przez dwu­skrzy­dłowe drzwi do ciem­nej hali wpa­dały pła­skie pro­mie­nie jesien­nego słońca i orzeź­wia­jący prąd świe­żego powie­trza. Dopiero po chwili dotarło do niego, że sły­szy też nie­miec­kie komendy „komm, komm!”. Cho­lera, drugi etap selek­cji.

Rozej­rzał się wokół. Był śred­nio o głowę wyż­szy od ota­cza­ją­cych go ludzi uzna­nych za nie­zdol­nych do pracy. Nawet nie pró­bo­wał się więc opie­rać, kiedy przez tłum prze­ci­snął się do niego roz­ju­szony gesta­po­wiec z pej­czem i zacią­gnął go z powro­tem w mrok hali.

Jedyna pocie­cha, że dru­gimi drzwiami wła­śnie wje­chała polowa kuch­nia. Po sta­rej fabryce roze­szła się cudowna woń zupy. Niczym kiper z fran­cu­skiej win­nicy wyczuł w niej zapach bru­kwi, pokrzywy i ziem­nia­ków! Co naj­mniej od mie­siąca nie widział tych warzyw na oczy! I tylko jeden kło­pot. Wszy­scy wokół powy­cią­gali miski, bla­szane tale­rze, stare puszki po kon­ser­wach. A on? Nie miał nic! W co nabrać zupy?! Krę­cił się bez­rad­nie wzdłuż kolejki cze­ka­ją­cych na swoje por­cje, aż zauwa­żył go wymu­skany ofi­cer w mun­du­rze Wehr­machtu, do któ­rego kle­iła się wysoka Niemka.

– Dla­czego nie jesz? – spy­tał.

– Ich habe kein Topf! (nie mam garnka) – zamel­do­wał.

– Da hast doch den Hut! – Tam­ten gruch­nął śmie­chem.

– Oder Stie­fel! – dorzu­ciła kobieta.

Ode­szli, zaśmie­wa­jąc się rubasz­nie, a on patrzył za nimi z wście­kło­ścią. „Nalej sobie do czapki. Albo do buta”. Bar­dzo śmieszne…

Na szczę­ście w końcu ktoś mu poży­czył prze­rdze­wiałą puszkę po kon­ser­wie. Była dziu­rawa, ale dało się ją zatkać pal­cem. Chwilę póź­niej, nie­mal dusz­kiem, wypił por­cję wod­ni­stej zupy. Poczuł, jak wstę­pują w niego nowe siły.

– Mły­narz Leonard z Nie­zna­no­wic koło Jędrze­jowa i Kielc – szep­nął sam do sie­bie. – Dobrze zapa­mię­ta­łem, Zosiu?

* * *

Czu­jąc cie­pło jesien­nego słońca na twa­rzy, uchy­liła powieki. Nie­bie­skie niebo, pie­rza­ste obłoczki, brzę­cze­nie owa­dów i świer­got pta­ków. Boże… Dopiero teraz zda­wała sobie sprawę, jak długo była zmu­szona patrzeć na zasnute dymem niebo, deszcz pyłu i sadzy, słu­chać nie­ustan­nego huku wybu­chów i ter­kotu wystrza­łów. Wokół niej pach­niała trawa, która tu – na mokra­dłach – nawet na prze­ło­mie wrze­śnia i paź­dzier­nika rosła zie­lona i gęsta. Zosia sie­działa, a raczej leżała, oparta o roz­dwo­jony pień strze­li­stej olchy. Wokół niej brzę­czały trzmiele, śmi­gały jaskółki, powie­trze wibro­wało jesz­cze wspo­mnie­niem lata. Jaskółki? Czy nie powinny już odla­ty­wać do cie­płych kra­jów? Uśmiech­nęła się. Choć z War­szawy ucie­kła kilka dni temu, wciąż nie mogła się przy­zwy­czaić do widoku żółk­ną­cych już wpraw­dzie, ale wciąż pięk­nych liści. Do mięk­ko­ści traw i piękna fio­le­to­wych wrzo­sów. Jej świa­tem był przez ostat­nie dwa mie­siące gruz, wypa­lona zie­mia, trupi odór i ceglany posmak w ustach. Zapo­mniała, jak piękny może być świat…

– A panienka to tylko się śmieje i śmieje… – zagad­nął ją szczu­pły chło­pak w fura­żerce z orłem w koro­nie wycię­tym z puszki po nie­miec­kiej kon­ser­wie.

Miał na imię Antek i pocho­dził z Iza­be­lina. To on ją pierw­szy wypa­trzył tam­tego ranka, wkrótce po tym, jak razem ze swoją belką dobiła w końcu do brzegu Wisły. Tyle tylko, że brzeg oka­zał się nie ten. Nurt rzeki poniósł ją aż w oko­lice Łomia­nek, gdzie sta­cjo­no­wali Niemcy. Dla­tego skie­ro­wała się stam­tąd, prze­my­ka­jąc boso przez zdzi­czałe łąki, poro­śnięte chwa­stami mie­dze i leśne zagaj­niki, w stronę Pusz­czy Kam­pi­no­skiej. Wie­działa, że jest tam duże zgru­po­wa­nie AK, któ­remu nie udało się przyjść z odsie­czą powsta­niu. Tyle że gdyby nie bystre oko Antka, być może ni­gdy by tam nie dotarła. Nie wie­działa, że Niemcy wła­śnie zebrali siły do ope­ra­cji „Spa­da­jąca Gwiazda” pole­ga­ją­cej na prze­cze­sa­niu pusz­czy i roz­bi­ciu par­ty­zan­tów. Fur­manka, którą powo­ził ten jasno­włosy, naj­wy­żej szes­na­sto­letni chło­pak, była ostat­nim „oddzia­łem” AK wyco­fu­ją­cym się w głąb lasu – do miej­sca wymar­szu całego zgru­po­wa­nia w stronę Gór Świę­to­krzy­skich. Od tam­tej pory Antek uwa­żał się chyba za jej ryce­rza. Z praw­dzi­wie męską powagą pil­no­wał, żeby na każ­dym popa­sie coś zja­dła, co wie­czór mościł dla niej wygodne lego­wi­sko i bar­dzo mar­twił się o jej bose stopy. Chciał nawet oddać Zosi swoje buty, ale kate­go­rycz­nie odmó­wiła. Nie było jesz­cze zimno, a szło jej się lekko, bo nie miała też nic do nie­sie­nia – całe zaopa­trze­nie jechało tabo­rami, w wozach cią­gnię­tych przez konie.

Rozej­rzała się, mru­żąc oczy przed słoń­cem. Zatrzy­mali się na roz­le­głej pod­mo­kłej rów­ni­nie mię­dzy wsiami Jak­to­rów a Budy Zosine. Na zachód od nich leżał Żyrar­dów, w któ­rym podobno sta­cjo­no­wali Niemcy, przed nimi – od połu­dnia – drogę prze­ci­nały tory kole­jowe. Musieli je prze­kro­czyć. Ale to, co jest jed­nym sko­kiem dla kom­pa­nii lub nawet bata­lionu – dla wie­lo­ty­sięcz­nej Grupy „Kam­pi­nos”, cią­gną­cej za sobą liczące setki wozów tabory – było już wyzwa­niem logi­stycz­nym. Pew­nie dla­tego ich dowódca, major Okoń, wolał zacze­kać do zmroku. To jed­nak nie spodo­bało się jego ofi­ce­rom. Kiedy się zatrzy­mali, Zosia sły­szała, jak kilku z nich zażą­dało od majora anu­lo­wa­nia roz­kazu. Prze­ko­ny­wali, że skoro Niemcy dep­czą im po pię­tach, a tuż obok w mie­ście mają spory gar­ni­zon, to lepiej nie cze­kać w nie­moż­li­wym do obrony tere­nie, aż pod­cią­gną posiłki. Okoń, przed­wo­jenny ofi­cer, był jed­nak nie­prze­jed­nany. Kazał się bun­tow­ni­kom zamknąć i wyko­ny­wać roz­kazy. Sze­re­gowi żoł­nie­rze przy­jęli to z ulgą. Mieli dość for­sow­nego mar­szu, chcieli się wyspać po ostat­niej nocy, kiedy straż tylna biła się z ata­ku­ją­cymi ich samo­cho­dami pan­cer­nymi.

– O! Już się panienka nie uśmie­cha. A szkoda… – odno­to­wał skrzęt­nie Antek, który nawet na chwilę nie spusz­czał z niej oczu.

Prze­cią­gnęła się i znowu przy­mknęła powieki. Tak, szkopy cza­iły się wszę­dzie dokoła. I pew­nie znowu zaata­kują. Będzie kolejna strze­la­nina. Jej jed­nak jakby to już nie doty­czyło. Bo raz, że nie miała broni, a dwa… no kur­czę, po tym, co widziała i co prze­żyła na Sta­rym Mie­ście i Czer­nia­ko­wie, nie mogło jej już przy­tra­fić się nic gor­szego. Szcze­rze mówiąc… jakoś się nie bała. Nie teraz, gdy w oczy świeci słońce, a nad głową śpie­wają ptaki.

Brzę­cze­nie.

Wysoko w górze, ponad rojem psz­czół, trzmieli, nawet wyżej niż jaskółki. Wytę­żyła wzrok, Antek wska­zy­wał coś pal­cem.

– To „Rama”, pro­szę panienki! Zna­czy się focke-wulf, ale zwia­dow­czy.

Odpro­wa­dziła spoj­rze­niem nie­zgrabną syl­wetkę dwu­ka­dłu­bo­wego samo­lotu. Zato­czył nad nimi pętlę, potem następną.

– Namie­rza nas. – W gło­sie chło­paka usły­szała nutę nie­po­koju.

„Rama” jesz­cze bar­dziej obni­żyła lot. Pro­mie­nie słońca wesoło zami­go­tały na szyb­kach dużej kabiny.

– Na pewno tylko zwia­dow­czy?

Led­wie spy­tała, a samo­lot już zater­ko­tał kara­bi­nem maszy­no­wym. Kule poszły daleko, w stronę tabo­rów. Tam jed­nak, gdzie spa­dły, wzbu­dziły panikę. Cia­sno zbite konie sta­nęły dęba, zaczęły wierz­gać i krę­cić się w kółko, prze­wra­ca­jąc wozy i roz­sy­pu­jąc ładu­nek.

Z ziemi odpo­wie­działa mu praw­dziwa kano­nada. W samo­lot walili wszy­scy. Nie tylko ci, któ­rzy mieli erka­emy. Także posia­da­cze zwy­kłych kara­bi­nów, maszy­no­wych ste­nów, nawet jakiś ofi­ce­rek uzbro­jony w przed­wo­jen­nego visa. „Rama” wykrę­ciła nie­spieszne kółko i pode­szła do kolej­nego ataku z lotu koszą­cego. Znów długi ter­kot i chmura poci­sków smu­go­wych pędzą­cych w skłę­biony tumult koni.

Nagle jeden z sil­ni­ków buch­nął ogniem.

– Tra­fiony! Dostał sukin­kot! – Na ziemi pod­nio­sła się wrzawa.

Samo­lot spró­bo­wał wykrę­cić, ale był za nisko. Cią­gnąc za sobą smugę ognia i smo­li­stego dymu, znik­nął za linią drzew, zza któ­rej po chwili wzniósł się grzyb ognia.

– Strą­cony! Strą­cony, panno Łaniu! – wykrzy­ki­wał, pod­ska­ku­jąc, Antek.

A potem do niej pod­biegł, pod­cią­gnął ją z ziemi za ręce i już miał porwać do sza­lo­nego tańca, gdy gdzieś z oddali dobiegł wystrzał, a potem z prze­cią­głym gwiz­dem nad­le­ciał poje­dyn­czy pocisk, który zarył w zie­mię, wyrzu­ca­jąc w powie­trze cięż­kie od wody pacyny.

Ptaki umil­kły na dobre.

ROZ­DZIAŁ 3

Paryż, cmen­tarz Père-Lacha­ise

paź­dzier­nik 1944 roku

Paryż wcale nie jest naj­pięk­niej­szy wio­sną. Przy­naj­mniej nie dla Marianne de Ville. Rodzinne mia­sto naj­bar­dziej podo­bało jej się w paź­dzier­niku, kiedy we Fran­cji nasta­wał czas wino­bra­nia, a małe knajpki w dziel­nicy Mont­par­nasse ser­wo­wały młode i cierp­kie wina, które szybko szły do głowy. Wciąż było cie­pło, pogod­nie, a prze­cha­dza­jący się uli­cami ame­ry­kań­scy chłopcy z Tek­sasu, Wir­gi­nii czy Bostonu odpro­wa­dzali ją spoj­rze­niami. Rzecz jasna, sporo im bra­ko­wało do ele­gan­cji i szyku nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Ich mun­dury też były takie jakieś… bufia­ste. A nawet, o zgrozo, wśród nich tra­fiali się cza­sem Murzyni! Jeden nawet za nią zagwiz­dał, kiedy wsia­dała do nie­dawno uru­cho­mio­nego metra. W Wehr­mach­cie, a już szcze­gól­nie w SS, byłoby to nie do pomy­śle­nia! Ta kon­sta­ta­cja spra­wiła, że Marianne poczuła ukłu­cie w sercu. Na wspo­mnie­nie Ulri­cha Schalke.

„Gdzie teraz jesteś, uko­chany?” – wes­tchnęła w myśli, wysia­da­jąc na sta­cji Père-Lacha­ise.

Nie miała poję­cia, co działo się z jej Ulri­chem. Ostat­nie wie­ści pocho­dziły z sierp­nia 1944 roku, kiedy oświad­czył Marianne, że się wybiera do Argen­tyny, gdzie pod skrzy­dłami tam­tej­szego pre­zy­denta Per­óna wkrótce powsta­nie IV Rze­sza. Bła­gała go wtedy, żeby wziął ją ze sobą, a on tłu­ma­czył, że limity miejsc na stat­kach są ści­śle ogra­ni­czone. „Tylko dla naj­waż­niej­szych funk­cjo­na­riu­szy i ich rodzin” – oznaj­mił, w ogóle nie zauwa­ża­jąc, jak bar­dzo zra­nił Marianne. Bo czyż ona nie była już prak­tycz­nie jego rodziną? Wierną kochanką? Pra­wie żoną? Kiedy widziała go po raz ostatni – w dniach, kiedy do Paryża zbli­żała się armia Pat­tona – Ulrich obie­cał, że „kiedy tylko będzie mógł”, napi­sze, a potem ścią­gnie ją do sie­bie. Od tam­tej pory cze­kała.

Po wyj­ściu z metra, zanim ruszyła w stronę zbu­do­wa­nej z bia­łego kamie­nia monu­men­tal­nej bramy cmen­tar­nej, dys­kret­nie się rozej­rzała. Od tam­tego pamięt­nego dnia, kiedy roz­ju­szony tłum pary­żan chciał ją roze­brać do naga, a potem wyta­rzać w smole i pie­rzu za kola­bo­ra­cję, wolała być czujna. Co prawda nikt już jej nie ata­ko­wał, ale cią­gle zda­rzało się, że jakaś sta­ru­cha, która na woj­nie stra­ciła syna lub męża, potra­fiła jej splu­nąć pod nogi.

Lustra­cja oto­cze­nia wypa­dła pomyśl­nie, ruszyła więc do wej­ścia. Nad oka­la­ją­cym cmen­tarz murem wzno­siły się klony i dęby. Drzewa jesz­cze nie tra­ciły liści, za to ich korony powoli zyski­wały dostojny kolor czer­wieni, poma­rań­czu i żółci.

Louis miał na nią cze­kać pod bramą. Odważ­nie stu­ka­jąc więc obca­sami o kamienny bruk, ruszyła przed sie­bie. Czuła się pew­nie. Buty na obca­sach doda­wały jej wzro­stu, kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem ocie­niał oczy, czy­niąc spoj­rze­nie bar­dziej tajem­ni­czym, a zbyt sze­roką twarz – szczu­plej­szą. Spód­nica do połowy łydki non­sza­lancko plą­tała się w oko­licy kolan, a zapięty na trzy wiel­kie guziki żakiet opi­nał oka­zały biust. Nieco swo­body odbie­rał jej jedy­nie brak poń­czoch – te wciąż były w mie­ście towa­rem defi­cy­to­wym. Oba­wiała się, że nary­so­wane na łyd­kach czarne kre­ski mające imi­to­wać szwy roz­mażą się, zdra­dza­jąc jej drobny modowy sekret.

Kamie­niarz Louis Devon, który wolał, gdy nazy­wano go „rzeź­bia­rzem”, był szczu­płym i drob­nym męż­czy­zną w śred­nim wieku. Miał nie­prze­nik­nioną twarz, bladą cerę i dło­nie pia­ni­sty. Postawna Marianne prze­wyż­szała go o głowę, dzięki czemu rzeź­biarz miał ide­alny widok na jej dekolt ści­śnięty żakie­tem. Podali sobie ręce i od razu ruszyli alejką w głąb cmen­ta­rza.

– To naj­słyn­niej­sza nekro­po­lia świata – skrze­czał Louis, drep­cząc obok niej jak jam­nik w towa­rzy­stwie bas­seta. – Roz­ciąga się na czter­dzie­stu hek­ta­rach powierzchni i spo­czy­wają tu takie sławy jak Bal­zac, Apol­li­na­ire, Cho­pin czy pary­scy komu­nar­dzi…

– Z całym sza­cun­kiem, panie Devon – prze­rwała mu ziry­to­wana – prze­stań się pan zacho­wy­wać jak prze­wod­nik i przejdźmy wresz­cie do inte­re­sów.

Rzeź­biarz sap­nął, po czym zdjął i zaraz wło­żył kape­lusz. Ruch był szybki, nie­mal ptasi, lecz wystar­czyło, żeby światu uka­zała się roz­le­wa­jąca na jego gło­wie łysina oko­lona obwa­rzan­kiem czar­nych wło­sów z mon­stru­al­nie długą zacze­ską.

– Naj­pierw muszę zoba­czyć miej­sce.

– Dla­tego wła­śnie się spo­tka­li­śmy, czyż nie? – Spoj­rzała na niego z góry, a potem pod­jęła osten­ta­cyjną, i z góry ska­zaną na porażkę, próbę osło­nię­cia wyry­wa­ją­cego się na wol­ność biu­stu.

Poły żakietu natych­miast wró­ciły do pier­wot­nej pozy­cji, a biedny Louis otarł ze skroni kro­pelkę potu.

Dal­szą drogę wśród kamien­nych gro­bow­ców poko­nali już w mil­cze­niu. Dopiero po dłuż­szej chwili skrę­cili w stronę dość oka­za­łego grobu, na któ­rym stała cha­rak­te­ry­styczna rzeźba z czar­nego mar­muru przed­sta­wia­jąca kobietę z małymi dziećmi. Miej­sce to nale­żało do jakiejś Kle­men­tyny Hof­f­ma­no­wej, pol­skiej pisarki. Nazwi­sko ani naro­do­wość nie­boszczki kom­plet­nie nic Marianne nie mówiły. Ale kilka miejsc dalej, w skrom­nej ziem­nej mogile z pro­stym drew­nia­nym krzy­żem, leżał jej ojciec: Leopold de Ville.

– Chcę mieć tu pomnik… – zasta­no­wiła się chwilę, a potem znów spoj­rzała na gro­bo­wiec Hof­f­ma­no­wej – jesz­cze wyż­szy niż ten!

Louis poki­wał głową z uzna­niem, ale i nie­po­ko­jem.

– To będzie bar­dzo drogo kosz­to­wało – uprze­dził nie­mal z naboż­nym sza­cun­kiem.

– Cena nie gra roli! To prze­cież mój papa! Boha­ter! Bojow­nik Résistance!

Devon, który znów zdjął kape­lusz, przy­ta­ki­wał z sza­cun­kiem łysą łepe­tyną.

– Natu­ral­nie. Lecz mimo wszystko… Trwa wojna, a ceny mar­muru… Będę musiał panią popro­sić o zaliczkę.

– Jak pan wie, pro­wa­dzę publiczną zbiórkę na jego gro­bo­wiec – odparła lodo­wato. – Pie­nią­dze wpły­wają wpraw­dzie na moje pry­watne konto, lecz jego stan jest pod kon­trolą spo­łecz­nej komi­sji zło­żo­nej z wielce zasłu­żo­nych oby­wa­teli naszego mia­sta.

– Tak, czy­ta­łem nawet o tej ini­cja­ty­wie w tym nowym dzien­niku, „Le Monde” – potwier­dził. – I pochle­bia mi, że już poja­wiło się tam moje nazwi­sko, mimo że jesz­cze nie uzgod­ni­li­śmy szcze­gó­łów finan­so­wych…

– Dosta­nie pan swoją zaliczkę – odparła wiel­ko­pań­skim tonem. – Zmie­rzam jedy­nie do tego, że wszel­kie decy­zje w tej spra­wie muszę kon­sul­to­wać z komi­sją dobro­czynną.

Louis ponow­nie się skło­nił. A potem wymie­nili jesz­cze kilka nic nie­zna­czą­cych uwag, po czym rzeź­biarz ruszył alejką z powro­tem. Jego drobne kroki odbi­jały się echem od mil­czą­cych płyt nagrob­nych.

– Gówno dosta­niesz, fra­je­rze! – wark­nęła, kiedy był już wystar­cza­jąco daleko, by jej nie usły­szeć.

Po czym odwró­ciła się do skrom­nej mogiły.

„Au revoir, sukin­synu! – zachi­cho­tała w myśli. – Naresz­cie się na coś przy­dasz, ty gruby, spe­da­lony wie­przu! Kiedy tylko uzbie­ram dość od tych wszyst­kich sen­ty­men­tal­nych dur­niów, któ­rzy naprawdę wie­rzą, że usta­wię ci w tym miej­scu Nike z Samo­traki, wyno­szę się do Argen­tyny. Za moim Ulri­chem!”

ROZ­DZIAŁ 4

Otwock

paź­dzier­nik 1944 roku

– Pić… Piiić! – zaskrze­czał w ciem­ność przez wyschnięte gar­dło.

Spo­wi­jała go cisza. I nie­prze­nik­niony mrok. Gdzie był? Czy umarł? W jego gło­wie zaczęły się wyła­niać strzępy obra­zów. Pło­nące mia­sto. Rzeka nio­sąca na sobie popioły. Grzmot dział przy­po­mi­na­jący war­cze­nie dobie­ga­jące z gar­dła przed­wiecz­nego demona. I nagły roz­błysk eks­plo­zji. Naj­pierw zdrę­twie­nie ogar­nia­jące całe ciało, a potem ból. Ostry, odbie­ra­jący siły, spra­wia­jący, że poczuł się jak zepsuta zabawka. Jak roz­dep­tany oło­wiany żoł­nie­rzyk. Jak lalka, któ­rej nie­grzeczne dziecko powy­ła­my­wało rączki i nóżki.

– Pić!

W ciem­no­ści coś się poru­szyło. Jękli­wie stęk­nęły sprę­żyny. Sprę­żyny? Czyżby od łóżka? Ostroż­nie poma­cał wokół sie­bie. Tak, pościel. Mate­rac. A więc to szpi­tal…

„Co robię w szpi­talu?”

Led­wie to pomy­ślał, wró­ciła pamięć. Byli w Wiśle, pły­nęli na prawy brzeg. Wybuchł pocisk z gra­nat­nika, wyrzu­ciło go w górę. A kiedy spadł, szybko zro­zu­miał, że jego ciało podziu­ra­wione jest odłam­kami. Ale jakoś dopły­nął. A potem czoł­gał się przez pia­sek. Wspi­nał na wał. I wresz­cie wycią­gnęły się po niego ręce żoł­nie­rzy w dziw­nych, oliw­ko­wych mun­du­rach. A więc udało się. Prze­pły­nął.

Zaraz jed­nak pierś ści­snął mu strach. A co z pozo­sta­łymi? Czy oni…

– Zosia! – zawo­łał w mrok sła­bym gło­sem.

Nie dostał odpo­wie­dzi, ale z pra­wej strony dobie­gło go skrzy­pie­nie i pisz­cze­nie sprę­żyn. Ktoś tam był! Na sąsied­nim łóżku. O pod­łogę pla­snęły czy­jeś bose stopy. Mrok zgęst­niał, stuk­nęło jakieś szkło i wresz­cie mocna dłoń ujęła go pod głowę, uno­sząc usta ku brze­gowi naczy­nia.

– Pij, bra­cie! Cie­szę się, że żyjesz.

W tym momen­cie otwo­rzyły się nie­wi­doczne do tej pory drzwi. Słaby snop świa­tła z kory­ta­rza wydo­był z czerni obszerną salę z rzę­dem obtłu­czo­nych meta­lo­wych łóżek. Tylko to obok niego było puste, bo jego loka­tor stał nad nim ze szklanką wody.

W progu zatrzy­mała się kobieca postać w czepku. Pie­lę­gniarka.

– Nie za dużo! – krzyk­nęła po pol­sku, ale zro­zu­miał. – Można mu tylko zwil­żyć usta!

Ożyw­czy stru­my­czek na jego war­gach natych­miast wysechł. Za mało się napił, ale i tak czuł, jakby jego ciało budziło się do życia.

– Jak się nazy­wasz? – spy­tał jego towa­rzysz w ciem­no­ści zapa­dłej po zamknię­ciu drzwi.

– Frank de Ville.

– Miło mi. Ja jestem cho­rąży „Motor”.

Zamil­kli. Frank myślał nawet, że tam­ten nie­po­strze­że­nie wró­cił do swo­jego łóżka, kiedy obok sie­bie znowu usły­szał głos.

– Wyszli­śmy z tego pie­kła, udało nam się. – Silna dłoń pokle­pała go po ramie­niu. – Inni nie mieli tyle szczę­ścia.

„Zosia” – powtó­rzył w myśli, a zaraz po tym spo­wiła go ciem­ność.

* * *

Kiedy obu­dził się drugi raz, był śro­dek dnia. Cięż­kie kotary w oknach zostały odsu­nięte, okna otwarte i Frank zoba­czył za nimi potężne sosny. Wiał wiatr, gałę­zie kiwały się na tle sza­rego nieba. Maje­sta­tyczne, silne, piękne.

– Gdzie jestem? – spy­tał, kiedy znów poja­wiła się pie­lę­gniarka.

– W szpi­talu w Otwocku – odpo­wie­działa piękną fran­cusz­czy­zną. – Przy­wożą tutaj wszyst­kich akow­ców, któ­rym udało się uciec z mia­sta.

Poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową. Rozej­rzał się po sali peł­nej ran­nych. Łóżko po pra­wej było puste. Pościel zdjęta, goły mate­rac. Poczuł, jak zaci­ska mu się krtań.

– Cho­rąży „Motor” – wydu­sił.

Pie­lę­gniarka, ładna kobieta o smut­nych i zmę­czo­nych oczach, które zda­wały się widzieć już wszystko, zmie­rzyła go peł­nym waha­nia spoj­rze­niem.

– Zabrali go tego ranka – wyszep­tała, mimo że roz­ma­wiali po fran­cu­sku.

– Kto?

– Oni.

Zapa­dła cisza.

– Zabie­rają wszyst­kich, któ­rzy tylko poczują się tro­chę lepiej.

– Gdzie?

Wzru­szyła ramio­nami.

– A któż to wie? Żaden nie wró­cił.

Przez chwilę patrzyli na sie­bie w ciszy, jak para spi­skow­ców.

– Podobno jest jeden spo­sób, żeby unik­nąć aresz­to­wa­nia – powie­działa, nachy­la­jąc się i uda­jąc, że spraw­dza pokry­wa­jące twarz Franka opa­trunki. – Trzeba wstą­pić do Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego.

ROZ­DZIAŁ 5

Jak­to­rów

jesień 1944 roku

Roz­kaz prze­kro­cze­nia linii kole­jo­wej został wydany za późno, teraz i Zosia już to zro­zu­miała. Kiedy bata­lion „Strzały”, osła­niany gęstym ogniem par­ty­zanc­kich ceka­emów, poszedł tyra­lierą na nasyp, Niemcy począt­kowo zaczęli się cofać. Ale wła­śnie wtedy od strony Żyrar­dowa nad­je­chał pociąg. Loko­mo­tywa cią­gnęła plat­formy, na któ­rych stały czołgi i trans­por­tery opan­ce­rzone, które otwo­rzyły do nacie­ra­ją­cych hura­ga­nowy ogień. Żoł­nie­rze zale­gli na pustej łące bez żad­nej osłony. Do swo­ich linii mieli jakieś trzy­sta metrów. Naj­pierw pró­bo­wali odpo­wia­dać, strze­la­jąc z angiel­skich prze­ciw­pan­cer­nych PIAT-ów, ale byli za daleko, żeby wyrzą­dzić jaką­kol­wiek krzywdę temu zaim­pro­wi­zo­wa­nemu pocią­gowi pan­cer­nemu. Pada­jąc gęsto, zaczęli więc ucie­kać z powro­tem, w stronę rowów melio­ra­cyj­nych, w któ­rych chro­nili się pozo­stali.

– Jeste­śmy w kotle! Oto­czyli nas! – wokół Zosi roz­le­gły się okrzyki.

I rze­czy­wi­ście, trudno już było roz­róż­nić strony świata, z któ­rych spa­dały na nich poci­ski. Sypały się z pół­nocy i połu­dnia, a także od strony Bud Zosi­nych i Jak­to­rowa. W tej lawi­nie oło­wiu zie­lona łąka zaczęła się zmie­niać w błot­ni­ste pola śmierci, nad któ­rymi zwi­sały smęt­nie pnie potrza­ska­nych olch. Jak szybko piękny pora­nek może się zmie­nić w upiorne popo­łu­dnie! Nie było już śpiewu pta­ków, brzę­cze­nia trzmieli ani bia­łych obłocz­ków na nie­bie. Ota­czało ją błoto zmie­szane z krwią, jazgot poci­sków, grzmot wybu­chów oraz odle­głe pomruki nacie­ra­ją­cych czoł­gów. Do licha! To wszystko za bar­dzo zaczęło jej przy­po­mi­nać powsta­nie!

Do zmroku sta­rała się być uży­teczna. Odcią­gała ran­nych, opa­try­wała, odbie­rała broń umar­łym i prze­ka­zy­wała żywym. Cza­sem pod­bie­gał do niej Antoś – cały w bło­cie i pod­nie­cony jak szcze­niak.

– Panienko Łaniu, tak im przy­fan­zo­li­łem z PIAT-a, że…

Nie miała siły słu­chać jego prze­chwa­łek. Ten nasto­la­tek był tak podobny do wszyst­kich innych, któ­rych poznała w cza­sie kon­spi­ra­cji, a potem stra­ciła w War­sza­wie. Czy on też umrze? Zapewne… Bo niby jak ina­czej może się skoń­czyć ta heka­tomba?

Był śro­dek nocy, a ona trzę­sła się z zimna w rowie, na któ­rego dnie roz­le­wała się się­ga­jąca kostek kałuża, kiedy znów usły­szała rado­sny szept Antka:

– Będziemy się prze­bi­jać! Porucz­nik „Dolina” zbiera oddział. Pój­dzie panienka z nami? Bo tu… to raczej już nic faj­nego.

Wstała zesztyw­niała z zimna. Nad pobo­jo­wi­skiem uno­siła się led­wie dostrze­galna łuna – marna kopia tej, którą co noc widziała nad swoim mia­stem.

– A co na to major „Okoń”? – spy­tała. – On jest dowódcą.

– Już nie – odpo­wie­dział Antoś z dziwną zacię­to­ścią w gło­sie. – Ktoś mu podobno wsa­dził kulkę w poty­licę…

Wolała nie dopy­ty­wać, co to ozna­cza. Czyżby samo­sąd? Bunt? Cze­goś takiego dotąd w Armii Kra­jo­wej nie było.

– Panienka to trzyma. – Chło­pak wci­snął jej w ręce maszy­no­wego stena. – Mamy teraz wię­cej broni niż ludzi do jej nosze­nia.

Poszli w mrok. Zosia sta­rała się nie klą­skać w bło­cie zbyt luź­nymi dla niej butami, które zabrała jakie­muś zmar­łemu. Omal się nie potknęła o przy­cza­jo­nego na łące żoł­nie­rza.

– Kogo pro­wa­dzisz? – ciem­ność prze­szył ostry szept.

– Sani­ta­riuszka. Z War­szawy, panie porucz­niku – przed­sta­wił ją Antek.

– Nie będzie czasu na opa­try­wa­nie ran­nych. Musimy iść szybko do przodu, jeśli chcemy się prze­bić do Pusz­czy Mariań­skiej.

Nagle poczuła, jak spływa z niej otę­pie­nie minio­nego dnia. Ze ści­ska­jącą serce siłą odkryła, że chce się wyrwać z tego kotła. Prze­cież w Nie­zna­no­wi­cach może cze­kać na nią Adam. A może i Frank. Oni też o niej myślą. Na pewno! Też się zasta­na­wiają, jak sobie pora­dziła. Pra­gnie­nie, żeby ich jesz­cze zoba­czyć, żeby usły­szeć spo­kojny głos Adama, ude­rzyło w nią z taką siłą, że na moment ode­brało jej dech.

– Umiem strze­lać – wyce­dziła, a potem bar­dziej wyczuła, niż zauwa­żyła, że porucz­nik „Dolina” z akcep­ta­cją kiwa głową.

– No to ruszajmy!

Kiedy bie­gła, powie­trze zro­biło się aż gęste od kul. Po kilku kro­kach zgu­biła buty, po kil­ku­na­stu dostrze­gła, jak głowa pędzą­cego przed nią Anto­sia eks­plo­duje chmurą krwa­wych ochła­pów. A zaraz potem był już nasyp. Bose stopy zadud­niły na drew­nia­nym pod­kła­dzie, a z dru­giej strony wyj­rzała blada plama czy­jejś twa­rzy. Twa­rzy oko­lo­nej nie­miec­kim heł­mem. Pocią­gnęła w tę plamę ze stena i twarz znik­nęła. Pobie­gła dalej. Na drugą stronę torów.

ROZ­DZIAŁ 6

Maroko, Tan­ger

jesień 1944 roku

Jasir ibn Hani al-Mut­ta­lib uniósł się w fotelu i zapa­trzył w roz­mi­go­tane w ostrym słońcu wody zatoki. Szkla­neczka whi­sky w jego dłoni znie­ru­cho­miała, podob­nie jak ame­ry­kań­ski papie­ros nie­dbale trzy­many w ustach. Do portu wcho­dził sta­tek. Widział go wyraź­nie z patio Café Nor­man­die, w któ­rej cze­kał od rana. Jed­nostka prze­sta­rza­łej już klasy Liberty była pordze­wia­łym trans­por­tow­cem – jed­nym z wielu pły­wa­ją­cych w atlan­tyc­kich kon­wo­jach na początku wojny – za który żaden arma­tor na świe­cie nie zapła­ciłby wię­cej niż rów­no­war­tość ceny złomu. Napis z nazwą na jego bur­cie był prak­tycz­nie nie­czy­telny, za to w oczy rzu­cała się dziwna, okryta plan­deką narośl na dzio­bie. Zarówno Jasir, jak i roz­le­ni­wieni popo­łu­dnio­wym upa­łem cel­nicy dobrze wie­dzieli, co się w niej kryje – solid­nie przy­krę­cone do desek pokładu gniazdo ceka­emu kali­ber 12,7 mili­me­tra. Nie­zbędna rzecz dla statku wożą­cego kon­tra­bandę po wodach, na któ­rych roiło się od fran­cu­skich, hisz­pań­skich i arab­skich pira­tów. Oczy­wi­ście jed­nostki cywilne nie mogły mieć na pokła­dzie takiej broni. Tyle że w nale­żą­cym do Fran­cji Tan­ge­rze cel­nicy byli Fran­cu­zami. A Jasir dobrze żył z wła­dzą kolo­nii. I to pomimo że od czasu ame­ry­kań­skiego desantu przed dwoma laty owa wła­dza prze­szła sub­telną prze­mianę – od wier­nych pod­da­nych kola­bo­ru­ją­cego z Niem­cami rządu Vichy do rado­śnie flir­tu­ją­cych z de Gaulle’em wyznaw­ców Wol­nej Fran­cji.

– Żad­nych pro­ble­mów? – zapy­tał Jasir po angiel­sku, kiedy do Café Nor­man­die, w któ­rej zasia­dał, wszedł, kule­jąc, spo­cony kapi­tan statku, Jeff McCon­nagh.

– Żad­nych – sap­nął stary wilk mor­ski, opa­da­jąc na krze­sło. – Co jest do picia?

Jasir zmie­rzył go spo­koj­nym, tak­su­ją­cym spoj­rze­niem. Jeff był prze­szło pięć­dzie­się­cio­let­nim Irland­czy­kiem zwol­nio­nym z floty po tym, jak w czter­dzie­stym dru­gim roku dwa razy w cza­sie jed­nego rejsu został zato­piony na pół­noc­nym Atlan­tyku. Tor­pedy U-Boota naj­pierw znisz­czyły mu pod sto­pami macie­rzy­sty sta­tek wio­zący broń ze Sta­nów dla wal­czą­cej Anglii. A chwilę póź­niej na dno poszła druga jed­nostka z tego samego kon­woju, na którą dopiero co Jeff wdra­pał się jako roz­bi­tek. Zakra­wało na cud, że oca­lała trze­cia łajba, która pod­jęła go z wody. Od tam­tej pory McCon­nagh został jed­nak uznany za Jona­sza przy­no­szą­cego innym mary­na­rzom pecha i żaden kapi­tan nie chciał go w swo­jej zało­dze. To oczy­wi­ście za mało, żeby w środku wojny komi­sja kwa­li­fi­ka­cyjna zwol­niła go ze służby, ale szczę­śli­wie – pły­wa­jąc przez dłuż­szą chwilę w lodo­wa­tych wodach Atlan­tyku – McCon­nagh naba­wił się odmro­żeń pal­ców u stóp, co skoń­czyło się skró­ce­niem ich o połowę. Tra­fił więc na ląd, ale nie zagrzał na nim długo miej­sca. Teraz, pod koniec wojny, pły­wał regu­lar­nie mię­dzy maro­kań­skim Tan­ge­rem a Wielką Bry­ta­nią, szmu­glu­jąc na pół­noc ame­ry­kań­skie papie­rosy, poń­czo­chy nylo­nowe i peni­cy­linę, a z powro­tem złoto, które mię­dzy Dover a Tan­ge­rem zyski­wało czte­ro­krot­nie na war­to­ści. Nie bez zna­cze­nia były też całe skrzy­nie wypeł­nione fun­tami szter­lin­gami w bank­no­tach o róż­nych nomi­na­łach, odbie­rane z Fran­cji i prze­ła­do­wy­wane na morzu bez zawi­ja­nia do portu. We Fran­cji było ich dużo, bo od 1940 roku na masową skalę pod­ra­biali je Niemcy, nikt ich więc nie chciał wymie­niać. Co innego angiel­skie banki – te bez mru­gnię­cia powieką pła­ciły za nie nowymi bank­no­tami, trzeba było tylko udo­ku­men­to­wać, że gotówka nie pocho­dziła z nie­miec­kiej strefy oku­pa­cyj­nej, ale… na przy­kład z wyzwo­lo­nego Tan­geru.

– Jest duń­skie piwo, ame­ry­kań­ska whi­sky i miej­scowe wino – wyli­czył al-Mut­ta­lib.

Był o połowę młod­szy od pra­cu­ją­cego dla niego kapi­tana, o głowę wyż­szy i lżej­szy o dwa­dzie­ścia kilo. Krótka czarna broda oka­lała pocią­głą twarz i nada­wała męską ostrość dużym, spra­wia­ją­cym wra­że­nie naiw­nych, mig­da­ło­wym oczom. Mimo mło­dego wieku i zmien­nych kolei wojen­nego losu on – siódmy syn nie­pi­śmien­nego Haniego z Mar­ra­ke­szu – był już milio­ne­rem. Miał w Tan­ge­rze kilka dzia­łek budow­la­nych nad samym morzem, sporo ulo­ko­wa­nych w szwaj­car­skich ban­kach pie­nię­dzy, całe stado opła­ca­nych przez sie­bie cel­ni­ków i poprawne układy z fran­cu­ską wła­dzą. Tyle że to ostat­nie tro­chę go zaczy­nało uwie­rać. W zacie­nio­nych sukach i wąskich ulicz­kach Petit Socco, czyli sta­rej dziel­nicy arab­skiej, szep­tano coraz gło­śniej, że Jasir za bar­dzo się zbli­żył do kolo­nial­nych cie­mię­ży­cieli i zbyt skrom­nie wspiera wierne sługi suł­tana Muham­mada V, dążą­cego do ode­rwa­nia Maroka od Fran­cji. A to nie­do­brze. W tych stro­nach za mniej­sze rze­czy roz­pła­ty­wano ludziom gar­dła.

ROZ­DZIAŁ 7

Nie­zna­no­wice

koniec paź­dzier­nika 1944 roku

Pociąg ruszył, kiedy zapa­dła noc. Stu­ka­jąc, skrzy­piąc i postę­ku­jąc, toczył się przez nie­oświe­tlone sta­cje wraz z ładun­kiem ludzi uzna­nych za zdat­nych do pracy. Adam wyglą­dał na zewnątrz przez szparę mię­dzy deskami w ścia­nie. Gdzie jadą? Co czeka ich na końcu podróży? Kole­jowa rampa i eses­mani z dober­ma­nami, któ­rzy zago­nią ich do komory gazo­wej?

Wolał nie spraw­dzać. Dra­pał i naci­skał szparę, suk­ce­syw­nie odłu­pu­jąc od desek drza­zgi. Pierw­sze były tak cien­kie, że wręcz nie­wi­doczne, kiedy jed­nak otwór posze­rzył na tyle, by wci­snąć w niego palce, mógł już pró­bo­wać wyła­my­wać więk­sze kawałki.

Pierw­sza deska pękła z dono­śnym trza­skiem koło pół­nocy. Odgłos zagłu­szył na szczę­ście łoskot kół. Adam usu­nął skru­szone drewno, czu­jąc na twa­rzy chłód jesien­nej nocy. Przy­tknął twarz do sze­ro­kiego na dzie­sięć cen­ty­me­trów otworu, wdy­cha­jąc zapach leśnego igli­wia, pod­mo­kłych łąk, dymu z komi­nów i mgły. Zapach wol­no­ści.

Obser­wo­wany przez współ­to­wa­rzy­szy podróży, zaparł się o pro­sto­pa­dłą ścianę wagonu ręką i zaczął kopać w kolejną deskę. Tę wyła­mał już znacz­nie szyb­ciej. Od razu zabrał się do następ­nej.

Już nie­mal koń­czył, kiedy w oddali pociągu roz­brzmiały strzały. Naj­wy­raź­niej nie był jedy­nym, który pró­bo­wał ucie­kać. Komuś w innym wago­nie udało się wybić otwór i wysko­czyć, a sie­dzący na dachu ostat­niego wagonu Niemcy otwo­rzyli ogień! Adam życzył ucie­ki­nie­rom szczę­ścia.

Był już brzask, kiedy pękła trze­cia deska. Otwór posze­rzył się do trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów. Wystar­czy. Już miał się wci­snąć w to wąskie przej­ście, kiedy przy­po­mniał sobie o straż­ni­kach na dachu. Sko­czy i co? Jeśli zbyt długo zosta­nie przy nasy­pie, szkopy zała­twią go, waląc z góry. A jeśli rzuci się do ucieczki na prze­łaj przez pole, będzie dla nich widoczny jak na dłoni.

– Trzeba pocze­kać, aż doje­dziemy do jakichś zabu­do­wań albo do lasu – mruk­nął do sie­bie.

Wtedy poczuł mocne szarp­nię­cie.

– I co? Nie ska­czesz pan? To się odsuń! – pie­klił się nie­wy­soki face­cik z wąsem i w bere­cie z antenką.

– Za wcze­śnie – odpo­wie­dział Adam i chciał dodać coś jesz­cze, tam­ten już jed­nak prze­ci­skał się przez otwór.

Sko­czył. Prze­ko­zioł­ko­wał nawet zwin­nie, jak piłka. Szybko zerwał się na nogi i niczym zając sko­czył przez łąkę. Wtedy padły strzały. Cała kano­nada! Zie­mia obok stóp bie­gną­cego jakby się zago­to­wała. Sekundę póź­niej upadł z roz­rzu­co­nymi na boki rękami.

Kolejka chęt­nych do ucieczki, która tym­cza­sem usta­wiła się przed wyła­maną dziurą, w mil­cze­niu się roz­pro­szyła. Zre­zy­gno­wani ludzie z powro­tem klap­nęli na pod­łogę.

Czas naglił. Robiło się coraz jaśniej, a pociąg wciąż jechał przez puste rów­niny. Raz i drugi w oddali zama­ja­czyły lasy, ale zbyt daleko, żeby bez­piecz­nie do nich dobiec. Adam tra­cił już nadzieję, gdy wresz­cie zoba­czył, że mijają prze­jazdy kole­jowe, domki, szopy, jakieś maga­zyny. Pociąg zwol­nił – wjeż­dżali do mia­sta!

– Teraz! – krzyk­nął sam do sie­bie i rzu­cił się w pustkę.

Zie­mia ude­rzyła go sła­biej, niż się spo­dzie­wał. Prze­ko­zioł­ko­wał i od razu sta­nął na nogi. Natych­miast rzu­cił się bie­giem za naj­bliż­szy, sto­jący obok torów budy­nek. Wszystko wyda­rzyło się tak szybko, że straż­nicy nie zdą­żyli zare­ago­wać.

Pół godziny póź­niej już roz­po­znał, że jest na przed­mie­ściach Czę­sto­chowy. To dobrze! Tro­chę zbo­czył z trasy, ale grunt, że wywie­ziono go na połu­dnie. Do Nie­zna­no­wic stąd już nie­zbyt daleko. Teraz trzeba do sta­cji, zdo­być jakoś bilet i wsiąść do pociągu przez Koniec­pol. Ruszył nasy­pem po torach, prze­ska­ku­jąc co drugi pod­kład.

Wcho­dził już na sta­cję, kiedy nie­spo­dzie­wa­nie pod­je­chały „budy” – cię­ża­rowe ople blitz z plan­deką. Zaro­iło się od zie­lon­ka­wych mun­du­rów Schutz­po­li­zei. Chciał się cof­nąć, ale było za późno. Niemcy spy­chali wszyst­kich na sta­cję. Cho­lera, łapanka.

Wolecki stał w zwar­tym tłu­mie oto­czo­nym kor­do­nem żan­dar­mów. Jakiś ofi­cer kon­tro­lo­wał ludzi usta­wio­nych z przodu. Nie­mal mar­szo­wym kro­kiem szedł od pra­wej do lewej, spraw­dza­jąc kolejno ken­karty. Tych, któ­rzy nie mieli moc­nych papie­rów, żoł­nie­rze od razu pako­wali do cię­ża­ró­wek. Szczę­śliwcy, któ­rzy zali­czyli kon­trolę, bo byli na przy­kład zatrud­nieni w oko­licz­nych fabry­kach, mogli iść przed sie­bie na perony i do pociągu.

Zbli­żała się jego kolej. Z tyłu napie­rał znie­cier­pli­wiony tłum. Co robić? Prze­cież nie miał nie tylko „dobrej”, ale w ogóle żad­nej ken­karty. Z pustymi rękami na pewno zosta­nie aresz­to­wany!

Ofi­cer pra­co­wi­cie spraw­dzał kolejne rzędy. Szedł zawsze od pra­wej do lewej, prze­pa­tru­jąc doku­menty kolej­nych podróż­nych, a potem wra­cał na począ­tek następ­nego sze­regu.

Co robić?

Pró­bo­wał się wyco­fać, co zresztą tylko nie­znacz­nie odwle­kłoby chwilę, kiedy zosta­nie aresz­to­wany. Zwarty tłum za nim napie­rał jed­nak do przodu. I w końcu, chcąc nie chcąc, Adam zna­lazł się w pierw­szym sze­regu. Ofi­cer już się zbli­żał, a ludzie trzy­mali w pal­cach przy­go­to­wane do kon­troli papiery. Wyglą­dało na to, że tylko Wolecki nie ma nic do poka­za­nia! Rozej­rzał się bez­rad­nie. Za nim już sfor­mo­wał się kolejny sze­reg, w któ­rym ludzie uno­sili gotowe do spraw­dze­nia ken­karty.

Ofi­cer był trzy osoby przed nim. Zaraz jego kolej. Czu­jąc, że brak mu tchu, znów zer­k­nął za sie­bie. Tuż za ple­cami miał ogo­rza­łego męż­czy­znę w robo­ciar­skiej czapce, z pew­no­ścią sie­bie wyma­chu­ją­cego swo­imi doku­men­tami. Pew­nie miej­scowy robot­nik. Taki nie musiał się mar­twić, że zosta­nie zatrzy­many.

Nie­miec był tuż obok, wczy­tu­jąc się w ken­kartę sąsiada. Teraz albo ni­gdy! Adam szyb­kim ruchem wyrwał sto­ją­cemu za sobą robo­cia­rzowi jego doku­ment i płyn­nie poka­zał odwra­ca­ją­cemu się wła­śnie do niego polic­maj­strowi. Ten tylko rzu­cił okiem, kiw­nął głową i prze­szedł do następ­nego w sze­regu. Wtedy Wolecki oddał ken­kartę robo­cia­rzowi, który – kom­plet­nie zasko­czony – dopiero otwie­rał usta do krzyku. Mając swój bez­cenny doku­ment z powro­tem w pal­cach, zamilkł. A Adam Wolecki prze­szedł lek­kim kro­kiem w stronę peronu.

Nie miał biletu na pociąg ani pie­nię­dzy na zakup. Sto­jący w przej­ściu bile­ter był jed­nak tak prze­jęty łapanką, że mach­nął ręką, kiedy z prze­pra­sza­jącą miną Wolecki go omi­nął.

Pięt­na­ście minut póź­niej wci­skał się już do pociągu. Zasię­gnął języka i dowie­dział się, że Nie­zna­no­wice to druga sta­cja za Koniec­po­lem. Po chwili ruszyli, zosta­wia­jąc zgiełk łapanki za sobą.

Wolecki cały czas stał przy drzwiach, gotów wysko­czyć w razie kło­po­tów. Pierw­sza sta­cja – bez­piecz­nie. Loko­mo­tywa gwizd­nęła i ruszyła w chmu­rze pary. Ktoś mu wyja­śnił, że młyn pana Leonarda stoi tuż przed mia­stecz­kiem, nad poto­kiem, na skraju lasu.

Przed Nie­zna­no­wi­cami roz­cią­gały się pola. Ani jed­nej cha­łupy, żad­nego drzewa! Tylko droga bie­gnąca wzdłuż nasypu. Kiedy więc pociąg zwol­nił, dojeż­dża­jąc do sta­cji, Adam na wszelki wypa­dek wysko­czył. Miał rację! Gdy skład wto­czył się na małą sta­cję, od razu obsko­czyli go Niemcy. Kolejna łapanka!

Nikt go już nie nie­po­koił, kiedy masze­ro­wał do młyna polną drogą. Buty zdjęte z trupa przy wraku „Bajki” szybko prze­mo­kły w kole­inach. Żało­wał, że nie ma ofi­ce­rek poda­ro­wa­nych mu w innym życiu przez ojca Róży, w któ­rych prze­wal­czył całe powsta­nie. Ale cóż, gdyby to w nich spró­bo­wał wyjść z mia­sta, uda­jąc cywila – nikt by mu nie uwie­rzył.

W końcu doszedł na miej­sce. Młyn był oka­zały, a pod nim uwi­jali się uwa­lani mąką robot­nicy. Wła­śnie łado­wali worki do kabrio­letu, w któ­rym zasia­dał ofi­cer w mun­du­rze wła­sowca i kie­rowca z MP40 prze­wie­szo­nym przez pierś. Adam odcze­kał, aż odjadą, i dopiero wtedy wszedł do środka. Chyba jed­nak nie wyglą­dał na klienta, bo na jego widok robot­nicy gniew­nie zmarsz­czyli brwi.

– Pan Leonard? – zagad­nął star­szego od pozo­sta­łych, postaw­nego męż­czy­znę z wąsami fan­ta­zyj­nie pod­wi­nię­tymi ku górze.

– Leonard Cze­pliń­ski – potwier­dził tam­ten, mie­rząc go twar­dym spoj­rze­niem spod krza­cza­stych brwi. – A pan to kto?

– Czy jest tu może Zosia? Zosia Zapo­re­wicz? Jestem jej przy­ja­cie­lem.

* * *

Zosi nie zastał, ale pan Leonard przy­jął go pod swój dach bez waha­nia. Oczy­wi­ście, że pamię­tał pana Rot­felda i jego piękną żonę Elwirę. A także ich uro­czą córeczkę Zosię i jej psot­nego bra­ciszka Kubu­sia. Adam kiwał głową, ale musiał przy­znać, że nie wie nic o rodzi­nie star­szej sze­re­go­wej Łani. Pierw­sze sły­szał nawet, że ma brata!

– Nie zna­li­ście się zbyt długo, co? – Pan Leonard pod­krę­cił wąsa.

– Krótko, ale inten­syw­nie – przy­znał Adam.

Stary zie­mia­nin nie pytał już o nic wię­cej.

Wolecki szybko odzy­skał siły i zaczął poma­gać we mły­nie. Nosze­nie cięż­kich wor­ków, łado­wa­nie wozów cią­gnię­tych przez per­sze­rony, macha­nie szu­flą – to było coś, w czym się odnaj­dy­wał. Jakby wró­cił do rodzin­nego Woły­nia…

Liście jesio­nów i buków pożół­kły i zaczęły się osy­py­wać z gałęzi przy byle wie­trze. Nocami chwy­tały pierw­sze przy­mrozki ści­na­jąc kałuże w mate­ma­tycz­nie czy­ste wzory frak­tali. Mate­ma­tyka… Czasy, kiedy stu­dio­wał na Uni­wer­sy­te­cie Jana Kazi­mie­rza we Lwo­wie, kiedy nie­mal codzien­nie widy­wał pro­fe­sora Bana­cha czy jego asy­stenta Sta­ni­sława Mazura, wyda­wały mu się już nawet nie odle­głą prze­szło­ścią, ale innym życiem. Zupeł­nie jakby był Hin­du­sem uwi­kła­nym w ciąg kolej­nych wcie­leń i na doda­tek pamię­tał je wszyst­kie…

Był naje­dzony, wyspany (choć cza­sem nocami do młyna wpa­dali par­ty­zanci i trzeba było do rana pole­wać im wódki), ale nie odzy­skał spo­koju. Każ­dego dnia wypa­try­wał Zosi. Ta dziew­czyna stała się jego obse­sją! Tłu­ma­czył sobie, że pew­nie udało jej się prze­pły­nąć Wisłę, że jest bez­pieczna z Fran­kiem na war­szaw­skiej Pra­dze. A mimo to pod­świa­do­mie czuł, że to nie­prawda. Myśli, że Zosia nie żyje, w ogóle nie dopusz­czał do sie­bie. Co więc mu pozo­stało? Tylko zer­kać co chwilę na drogę wio­dącą od sta­cji.

A tym­cza­sem Zosia nade­szła od strony lasu. Była wychu­dzona, ogo­rzała od słońca, ubrana wciąż w tę samą co w powsta­niu powy­cie­raną ponie­miecką pan­terkę, która teraz wisiała na niej jak na stra­chu na wró­ble. Szła jed­nak pro­sto, pew­nym sie­bie kro­kiem.

Roz­po­znał ją z daleka, kiedy aku­rat stał na szczy­cie zała­do­wa­nego mąką wozu. Jed­nym susem sko­czył na zie­mię i puścił się bie­giem. Dopadł do niej zdy­szany, jesz­cze nie­pewny, czy się aby nie wygłu­pił. Ale nie, to naprawdę była ona!

– Gdzieś ty się podzie­wała? – spy­tał przez ści­śnięte gar­dło.

Uśmiech­nęła się w odpo­wie­dzi samymi oczami.

– Tro­chę się włó­czy­łam po lesie z par­ty­zan­tami. Ale porucz­nik „Dolina” wła­śnie roz­wią­zał oddział, zwal­nia­jąc wszyst­kich z przy­sięgi.

Pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. „Oddział”, „przy­sięga” – czy te słowa miały jesz­cze jakie­kol­wiek zna­cze­nie? Prze­cież świat ich war­to­ści wła­śnie zawa­lił się na ich oczach! Zamiast jed­nak to powie­dzieć, ujął dłońmi jej twarz, wplótł palce we włosy, a potem nachy­lił się do jej ust.

ROZ­DZIAŁ 8

War­szawa

listo­pad 1944 roku

– Wlazł! – dobie­gło zza drzwi.

Frank naci­snął klamkę i na tyle sprę­ży­stym kro­kiem, na ile pozwa­lały mu bli­zny na nogach, wkro­czył do pokoju Komi­sji Uzu­peł­nień.

Za biur­kiem sie­dział wąsaty męż­czy­zna w roz­cheł­sta­nym pol­skim mun­du­rze. Na bla­cie spo­czy­wała roga­tywka z „pia­stow­skim” orłem bez korony, przez żoł­nie­rzy nazy­wa­nym po cichu „gołę­biem”. Cztery gwiazdki na epo­le­tach wska­zy­wały kapi­tana.

– Nu i kak z taboj? – zapy­tał pol­ski ofi­cer.

Frank tro­chę się zmie­szał. Pra­wie nie znał rosyj­skiego, a prze­cież był przy­go­to­wany na roz­mowę po pol­sku, który to język już tro­chę poznał.

– Cha­ra­szo – odpo­wie­dział z waha­niem.

Kapi­tan z uzna­niem poki­wał głową.

– Chcę wstą­pić do pol­skiej armii sfor­mo­wa­nej u boku Związku Radziec­kiego! – wyre­cy­to­wał.

Czy został zro­zu­miany? Trudno powie­dzieć – Rosja­nin w pol­skim mun­du­rze mie­rzył go badaw­czym spoj­rze­niem.

– Ty Fran­cuz?

– Tak jest!

– Skąd tutaj?

– W Paryżu aresz­to­wało mnie gestapo. A póź­niej tra­fi­łem do obozu kon­cen­tra­cyj­nego.

Sze­roka twarz kapi­tana roz­cią­gnęła się w uśmie­chu.

– Ty jew­riej!

Frank prze­łknął ślinę.

– Tak. Jestem Żydem. Fran­cu­skim Żydem.

Kapi­tan ocię­żale pod­niósł się z krze­sła i pod­szedł do sto­ją­cej w kącie szafy. Otwo­rzył, zanu­rzył w jej cze­lu­ściach rękę, przez chwilę cze­goś tam szu­kał, ale zaraz wydo­był ją z powro­tem uzbro­joną w trzy­maną w dłoni flaszkę samo­gonu i dwie mocno prze­cho­dzone szklanki.

Nie mówiąc nic, nalał po brzegi, podał jedną Fran­kowi, a drugą od razu wypił. De Ville pocią­gnął łyczek, krztu­sząc się i wal­cząc z tor­sjami, a w tym cza­sie kapi­tan uzu­peł­nił swoje naczy­nie.

Znowu zapa­trzył się na Franka. De Ville miał świa­do­mość, jak nędz­nie wygląda. Wychu­dzony, kulawy, twarz cała w bli­znach i lisza­jach. Może tam­ten zasta­na­wia się, czy rekrut nadaje się na żoł­nie­rza?

– A na chuj tie­bia ta gów­niana pol­ska armia? – zaga­dał dobro­dusz­nie kapi­tan.

Frank wyba­łu­szył na niego oczy. Czy się prze­sły­szał?

Ofi­cer, bar­dzo zado­wo­lony z efektu swo­ich słów, potarł wielką dło­nią gru­bego sta­li­now­skiego wąsa. Następ­nie, nie odry­wa­jąc wzroku od de Ville’a, już na spo­koj­nie upił trzy łyczki bim­bru. Cmok­nął, czknął, się­gnął do kie­szeni na piersi, wydo­by­wa­jąc paczkę che­ster­fiel­dów. Zapa­lili.

– Ty nie Polak – ode­zwał się znów, kiedy oto­czyła ich sina chmura dymu. – Na szto tie­bia iść z Pola­kami?

Frank wolał nie odpo­wia­dać. Może to pro­wo­ka­cja? Może źle zro­zu­miał? Wolał słu­chać. Tym­cza­sem kapi­tan mówił dalej swoim dzi­wacz­nym pol­sko-rosyj­skim.

– Nam trzeba takich jak ty. Ostrze­la­nych, ale piśmien­nych. Bez pań­stwa.

– Nam?

– Ty sły­szał o Narod­nym Kom­mi­sa­ria­tie Wnu­trien­nych Dieł? Zna­czy NKWD?

Frank de Ville nie sły­szał.

– No to wkrótce dowiesz się, co to za ptica! – zare­cho­tał kapi­tan. – Bo wła­śnie zosta­łeś jed­nym z nas. Sowiec­kim cze­ki­stą! Napijmy się!

ROZ­DZIAŁ 9

Oko­lice Buda­pesztu

marzec 1945 roku

Jakoś nie mógł polu­bić smaku papie­ro­sów, a prze­cież jesz­cze w grud­niu ubie­głego roku, pod­czas ofen­sywy w Arde­nach, skoń­czył szes­na­ście lat! Peter po cichu tęsk­nił do cza­sów, kiedy jego 12 Dywi­zja Pan­cerna „Hitler­ju­gend” dopiero się szko­liła i w ramach przy­dzia­łów dla żoł­nie­rzy zamiast fajek otrzy­my­wali sło­dy­cze. W życiu by się do tego przed kole­gami nie przy­znał, ale teraz wolałby ssać tabliczkę cze­ko­lady, zamiast wdy­chać gry­zący dym pozba­wio­nych fil­tra papie­ro­sów Juno.

– Stuma Zapo­re­vitz, kurwa mać! Co ty? Śpisz? – Z letargu wyrwał go pod­nie­siony szept dowódcy ich małego oddziału, uschy Wit­tem­berga. – Iwany jadą pro­sto na nas, czło­wieku!

Rze­czy­wi­ście, musiał się zdrzem­nąć wtu­lony w błot­ni­sty brzeg okopu, bo nagle odkrył, że papie­ros parzy go w wargę, a oparty o ramię pan­zer­faust zsu­nął się w kałużę. Cho­lerne błoto! Naj­pierw, w pierw­szych dniach Ope­ra­cji Frühlingserwachen, zasy­pał ich śnieg, który teraz top­niał, zamie­nia­jąc pod­bu­da­pesz­teń­skie łąki w bagni­ska, w któ­rych tonęły ich cięż­kie pan­tery i tygrysy. Frühlingserwachen – wio­senne prze­bu­dze­nie. Co za idiota wymy­ślił tę nazwę? Może sam Adolf Hitler?

Od razu się skar­cił za tę bun­tow­ni­czą myśl. Nie, nie, nie. Szcze­gól­nie teraz, kiedy wszystko zda­wało się brać w łeb, nie wolno było wąt­pić w geniusz Führera! Porzą­dek, dys­cy­plina, odda­nie – tego uczono go w Hitler­ju­gend. Tym się kie­ro­wał, zgła­sza­jąc się na ochot­nika do jedy­nej dywi­zji w nie­miec­kiej armii, w któ­rej mogły słu­żyć takie jak on dzie­ciaki. Ale… Póź­niej było Fala­ise i ten kocioł, w któ­rym nie­mal zamknęli ich ci prze­klęci Polacy z 1 Dywi­zji Pan­cer­nej. Led­wie im wtedy umknął razem z sze­ściu­set innymi chłop­cami. Potem Ardeny. Szli do ataku za ich dowódcą, oberstgruppenführerem Jose­fem Sep­pem Die­tri­chem, z pie­śnią na ustach. Pewni zwy­cię­stwa, silni i bez­względni. Ta ofen­sywa także skoń­czyła się klę­ską… Teraz więc, na błot­ni­stych rów­ni­nach Węgier, jego wiara w zwy­cię­stwo nieco osła­bła. Zwłasz­cza że z domu nad­cho­dziły coraz gor­sze wie­ści. Mama Lotta zgi­nęła, a dwie star­sze sio­stry zostały ranne w nie­spo­dzie­wa­nym nalo­cie dywa­no­wym na Dre­zno – a więc w mie­ście, do któ­rego wysłał je ojciec, aby ochro­nić je… przed nalo­tami demo­lu­ją­cymi Ber­lin. Sam tata, Alek­san­der von Zapo­re­vitz, został ciężko popa­rzony wła­śnie w Ber­linie, kiedy razem z innymi ochot­nikami pró­bo­wał gasić dachy, na które spa­dły bomby zapa­la­jące. Star­szy brat Eryk nie żył już od roku – zastrze­lony przez pol­skich ban­dy­tów w Gene­ral­nej Guberni.

– Wygląda na to, że ród Zapo­re­vit­zów się koń­czy – szep­nął, wysu­wa­jąc z okopu pan­zer­fau­sta.

Zoba­czył je od razu. Ruskie tanki sunęły powoli, mla­ska­jąc w bło­cie gąsie­ni­cami, mniej wię­cej kilo­metr od nich. Kilo­metr… Gdyby mieli jesz­cze wła­sne czołgi albo przy­naj­mniej armaty acht-acht, łatwo by sobie z nimi pora­dzili. Nie­miec­kim czoł­gom jed­nak kilka dni temu skoń­czyło się paliwo, więc porzu­cili je zako­pane po wieże w bło­cie, a arty­le­ria… tę stra­cili już dawno temu. Moc­niej ujął rączkę swo­jego gra­nat­nika. Pan­zer­faust jest sku­teczny na odle­głość kil­ku­na­stu metrów. Aż mu skóra cier­pła na myśl, co to ozna­cza. Nie będzie walki na długi dystans. Musi dopu­ścić tam­tych naprawdę bli­sko.

– Do dia­bła! To chyba te ich nowe, cięż­kie IS-2! – zaklął klę­czący obok stuma Wur­ster. – Mają tłu­miki na koń­cach luf!

– Prze­stań siać panikę! – syk­nął leżący nieco dalej uscha Wit­tem­berg. – Sprytne Iwany znów nało­żyły na lufy zwy­czaj­nych T-34 wia­dra, żeby nas nastra­szyć!

Wiel­kość nad­cią­ga­ją­cych czoł­gów i kali­ber ich dział nie miały dla Petera zna­cze­nia. I tak musiał cze­kać do ostat­niej chwili, żeby wypa­lić do nich z bli­ska. Z tak bli­ska, że sie­dząca na pan­cer­zach pie­chota zdoła zoba­czyć strach w jego oczach.

Tamci sunęli tym­cza­sem tyra­lierą. Pięć, nie – sześć pojaz­dów. Na każ­dym grono pie­chu­rów. Ile to razem będzie? Cała kom­pa­nia prze­ciw ich plu­to­nowi? Z cze­goś takiego nie da się wyjść cało.

Rozej­rzał się wokół. Znał dobrze wszyst­kich obec­nych tu towa­rzy­szy broni. Z nie­któ­rymi nosił jesz­cze pochod­nie pod­czas patrio­tycz­nych prze­mar­szów przez Ber­lin. Żaden z nich, nawet uscha Wit­tem­berg, nie miał jesz­cze dwu­dzie­stu lat. Byli dziećmi, ale śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nymi dla wro­gów. Podobno w cza­sie ubie­gło­rocz­nych walk w Nor­man­dii alianci nikogo nie bali się bar­dziej niż dywi­zji „Hitler­ju­gend”. To napa­wało dumą, ale i zobo­wią­zy­wało. A więc nie. Nie opusz­czą tego okopu. Sta­no­wili straż tylną całej 6 Armii Pan­cer­nej SS wyco­fu­ją­cej się w kie­runku Wied­nia. Sepp Die­trich liczył na nich. Liczyli pozo­stali żoł­nie­rze. Nie zawiodą więc. „Hitler­ju­gend” umiera, ale się nie pod­daje.

A Iwany naj­wy­raź­niej się ich nie spo­dzie­wali. T-34 (teraz już naprawdę widzieli stare wia­dra nało­żone na lufy) sunęły spo­koj­nie pro­sto na nich. To dobrze, bo gdyby z tego dystansu otwo­rzyły ogień ze swo­ich osiem­dzie­sią­tek­pią­tek, wybi­liby ich, zanim zdo­ła­liby im zaszko­dzić.

Dwie­ście metrów, sto, pięć­dzie­siąt. Peter upa­trzył sobie czołg sunący pro­sto na niego. Otwo­rzył celow­nik, uniósł broń, poło­żył palec na elek­trycz­nym spu­ście. W tym momen­cie z okopu wysko­czył Wur­ster. Co on? Osza­lał?! Biegł pro­sto na inny czołg. Bez kara­binu, tylko z tor­ni­strem trzy­ma­nym jak dziecko w ramio­nach. Peter od razu zro­zu­miał, co robi kolega. Widy­wał już takie rze­czy. W tor­ni­strze był mate­riał wybu­chowy i ręczny zapal­nik…

Iwany sie­dzące na czołgu naj­pierw zamarły, a potem unio­sły pepe­sze. Wur­ster miał jesz­cze kil­ka­na­ście metrów do prze­bie­gnię­cia, więc na pewno by go sko­sili, gdyby uscha nie wydał roz­kazu:

– Ognia!

Cały okop roz­pa­lił się ogniem kara­bi­nów. Ruscy dostali z tak bli­ska, że znaczna ich część została zdmuch­nięta z pan­ce­rzy czoł­gów. Pozo­stali zesko­czyli, kry­jąc się za czoł­gami. To dało Wur­ste­rowi cenne sekundy. Dobiegł i jed­nym susem zanur­ko­wał pod T-34. Moment póź­niej powie­trzem wstrzą­snął potężny wybuch. Czołg się zatrzy­mał i przez chwilę zda­wało się nawet, że nie ucier­piał, ale zaraz strze­liły z niego pło­mie­nie. Ogień objął go tak szybko, że załoga nie zdo­łała nawet otwo­rzyć wła­zów.

Tym­cza­sem potwór jadący na Petera nie zwol­nił. Z dna swo­jego okopu Zapo­re­vitz ujrzał nad sobą unie­siony kor­pus, gąsie­nice mie­lące przez chwilę powie­trze, a potem ciem­ność, kiedy czołg prze­jeż­dżał nad jego głową. Sku­lił się, czu­jąc, jak spa­dają na niego mokre grudy ziemi. Usły­szał basowe dud­nie­nie sil­nika i zgrzyt ogniw gąsie­nic. Po chwili czołg prze­je­chał, a Peter lekko uniósł pan­zer­fau­sta, celu­jąc w słabo opan­ce­rzony sil­nik. Naci­snął spust, gra­nat pole­ciał z sykiem. Tro­chę za wysoko, ponad pokrywą motoru. Na szczę­ście tra­fił w nasadę wieży. Huk­nęło, bły­snęło, syp­nęło iskrami. Peter wła­śnie opa­dał z powro­tem w kałużę na dnie okopu, kiedy zie­mia zatrzę­sła się od potęż­nej eks­plo­zji. Kom­plet­nie ogłu­szony uniósł wzrok aku­rat w tej chwili, kiedy cała wie­życzka została wyrzu­cona w powie­trze.

„Tra­fi­łem w skład amu­ni­cji” – pomy­ślał.

Spo­dzie­wał się, że teraz zała­twi go idąca za czoł­giem pie­chota, ale siła wybu­chu musiała zmieść z powierzchni nie­osło­nię­tych niczym żoł­nie­rzy.

„Suk­ces! Za coś takiego będzie naresz­cie Krzyż Żela­zny!” – pomy­ślał, ale zaraz zdał sobie sprawę, że order dosta­nie raczej pośmiert­nie. Bo znisz­cze­nie dwóch T-34 i prze­rze­dze­nie pie­choty było rów­no­cze­śnie koń­cem ich suk­ce­sów. Pozo­stałe cztery czołgi, jak roz­sier­dzone byki, zaczęły roz­jeż­dżać resztki ich plu­tonu! Wście­kli Rosja­nie nawet nie strze­lali ze swo­ich erka­emów! Gnie­tli wrzesz­czą­cych prze­raź­li­wie Niem­ców samymi gąsie­ni­cami! Ci oczy­wi­ście pró­bo­wali ucie­kać, zwłasz­cza że nie mieli już gra­na­tów. Cztery pan­cerne bestie oto­czyły ich jed­nak i suk­ce­syw­nie miaż­dżyły cię­ża­rem trzy­dzie­sto­to­no­wych kor­pu­sów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki