Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o miłości, której nie zatrzyma nawet historia.
Miłość rzadko kiedy bywa łatwa i prosta. Szczególnie w czasie Powstania Styczniowego. W bitwie pod Żyrzynem Polacy zdobywają transport rosyjskich rubli. Żołnierz Jan Młynarski zachowuje jedną złotą monetę, by podzielić ją na połówki – jedną dla siebie, drugą dla ukochanej Oleńki Zaporewicz, z którą rozdzieliła go wojna.
Tak zaczyna się podróż kawałków złota przez czas i przestrzeń. Lwów w XIX wieku, Syberia, literacka Warszawa i artystyczny Paryż z przełomu wieków. Rozdzielone połówki monety przechodzą przez trzy pokolenia kobiet i mężczyzn z rodów Zaporewiczów i Młynarskich. Schowane po kieszeniach lub dumnie prezentowane w medalionach, wraz z kolejnymi właścicielami są świadkami rewolucji bolszewickiej w Rosji, Wielkiej Wojny, odzyskania niepodległości Polski, narodzin faszyzmu w Niemczech i hitlerowskiej okupacji podczas II wojny światowej.
Czy połówki monety się kiedyś spotkają? Czy dalecy potomkowie Oleńki i Jana wreszcie odnajdą zagubioną w powstaniu miłość? I co ma wspólnego z carskim złotem współczesna już historia Moniki Wilczyńskiej, która nie pamięta niczego, co wydarzyło się w jej życiu przed 1994 rokiem?
Zbigniew Zborowski (ur. 1966) – autor sag historycznych („Trzy odbicia w lustrze”, „Pąki lodowych róż”), kryminałów („Skaza”, „Kręgi”, „Głos przeszłości”) i thrillera science fiction („Nowy drapieżnik”). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Często pracował jako dziennikarz pod przykrywką, wchodząc do hermetycznych środowisk i poznając panujące w nich zwyczaje. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do napisania każdej kolejnej książki. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
– Pani wcale nie przyszła do mnie jako dziennikarka. Nie chodzi o wywiad do pisma, prawda?
I co teraz? Żeby zyskać na czasie, Monika założyła nogę na nogę i rozejrzała się po gabinecie. Pod oknem stało biurko. Ciężkie. Pewnie mahoniowe. Albo z jakiegoś innego szlachetnego drewna. Srebrzył się na nim jedynie otwarty laptop z nadgryzionym jabłuszkiem, pyszniła ciężka lampa z brązu i wygięty w łuk orientalny nóż do papieru. Poza tym nic nie zakłócało idealnej gładzi blatu. Obok dostojnego mebla lśniła przeszklona półka z książkami. Same angielskie tytuły, co drugi miał w nazwie słowo psychology. Jej rozmówca, doktor Dowgiłło, siedział naprzeciw niej na wyściełanym skórą krześle; takie samo zajmowała Monika. Na prawo od niej stała pokryta identycznym materiałem sofka, a obok drewniany taborecik. Na przeciwległej ścianie wisiał obraz przedstawiający martwego powstańca styczniowego Witkiewicza. Jeśli była to reprodukcja, to piekielnie dobra.
„Chciałabym mieć w domu taki porządek” – westchnęła w myślach, jak zwykle w takich chwilach czując ukłucie wyrzutów sumienia. Na szczęście niezbyt silne.
– No więc… – Doktor Dowgiłło zachęcająco zawiesił głos.
Przeniosła na niego spojrzenie i od razu przyłapała go na ślizganiu się wzrokiem po jej trochę zbyt opiętych dżinsach. Opiętych, bo przez cztery lata od urodzenia Tosi toczyła nierówny bój z wagą, która chyba zacięła się na sześćdziesięciu pięciu kilo. Za dużo! Ale to przecież nie powód, żeby gapić się na jej pupę! Zwłaszcza gdy się ma piękny gabinet i tytuł doktora psychologii. To chyba do czegoś zobowiązuje?
Dowgiłło dostrzegł przyganę w jej oczach i lekko się speszył. Szybkim ruchem poprawił koszulę z rozpiętymi nonszalancko dwoma guzikami. Niewysoki, szczupły, wręcz drobnej postury, ale bardzo elegancki mężczyzna w średnim wieku. Przetykane siwizną włosy, dobrze przycięte i ułożone, podobnie jak krótka bródka wzmacniająca owal nieco zbyt chudej twarzy. Spodnie w kant, skórzane buty w szpic, i ta koszula w cenie wierszówki za rozkładówkowy artykuł. Do tego marynarka zawieszona na oparciu fotela za biurkiem. Na nosie okulary w cienkiej, modnej oprawce.
– Jest pani dziennikarką miesięcznika, hm, „Kobieta taka jak ty”, czyż nie? – Starał się wypełnić dzielącą ich ciszę. – I umówiła się pani ze mną na wywiad. Ale wyczuwam… widzę po prostu, że pani szuka pomocy.
Dobra, już czas się przyznać. Podpieranie się legitymacją prasową w załatwieniu prywatnej sprawy było błazenadą. Tak to jest, gdy się słucha dobrych rad koleżanki. Edyta przekonywała, żeby Monika – zanim podda się terapii – wybadała faceta, czy to aby nie jakiś szarlatan. W sumie powinna być zadowolona, że została zdemaskowana. Teraz wystarczy poprosić o pomoc. Tylko czemu to takie trudne?
– Jaki ma pani problem, Moniko? – Doktor Dowgiłło postanowił jeszcze bardziej skrócić dzielący ich dystans, pochylając się ku niej poufale. – Z czym nie może pani dać sobie rady, że szuka pani pomocy hipnotyzera?
Wzięła głęboki wdech i nagle poczuła, że ma straszną ochotę na papierosa. A przecież rzuciła dziesięć lat temu, kiedy tylko zaczęli się z Bogdanem starać o dziecko! No, dosyć głupot. Nie może przesiedzieć całego spotkania, milcząc jak sfinks. Nie jest studentką, a on jej profesorem. I to nie jest sesja. A więc…
– Wizytę u pana zasugerował mi psycholog.
– O, ho, ho! A więc odwiedziła już pani jakiegoś psychologa!
– Tak – potwierdziła, zastanawiając się, czy jowialny ton doktora oznacza urazę, że nie przyszła prosto do niego, czy radość z przywróconej między nimi łączności.
– A jaka była diagnoza tego specjalisty?
A więc jednak uraza.
– Stwierdził u mnie PTSD. Znaczy…
– Post-traumatic stress disorder. Czyli zespół stresu pourazowego. Znam terminologię fachową. – Doktor chyba trochę za bardzo się puszył, ale jej było już wszystko jedno. – Można wiedzieć, jakie ma pani objawy?
Monika odkryła ze zdziwieniem, że zaciska i rozprostowuje pięści. Mocno. Tak, że paznokcie wbijały jej się w dłonie.
– Nazwałam męża nadętym bufonem.
– Nadęty bufon. – Dowgiłło zdawał się smakować te dwa słowa.
– I dupkiem.
– Ha! Niezłe, choć dość pospolite! – Niemal klasnął w dłonie. – Tylko tyle?
– Proszę pana, ja to zrobiłam na przyjęciu urodzinowym teściowej! I jeszcze rzuciłam o ścianę filiżanką odziedziczoną po jego babci.
– Dlaczego, na miły Bóg?
– No właśnie… – westchnęła. – Wcześniej zupełnie sobie nie radziłam z naszą córeczką. Tosia płakała, a ja nie umiałam jej uspokoić. Brałam na kolana, przemawiałam, robiłam miny. Teściowie patrzyli z politowaniem, a ona wrzeszczała coraz głośniej.
– Pewnie wyczuwała pani zdenerwowanie…
– Chyba tak. Więc w końcu Bogdan wyjął mi ją z rąk i pohuśtał. Od razu ucichła. Jego rodzice spojrzeli na mnie z wyższością szkolnego pedagoga, a on dodał mentorskim tonem, że trzeba mieć podejście do dziecka. Wtedy pękłam.
– To się zdarza. – Wzrok Dowgiłły ślizgał się teraz po jej dekolcie.
Co jest, u licha? Przecież ubrała się w dżinsy i sweter! Na pewno nie chciała być prowokująca. Czemu ten facet nie może utrzymać wzroku na wodzy?
– Ale mnie to się zdarza ciągle – skwitowała niezamierzenie ponurym głosem. – W dodatku coraz częściej. Wybuchy złości, utrata kontroli… Więc po tej aferze u jego rodziców Bogdan poradził, żebym poszła w końcu do psychologa. A ten zdiagnozował PTSD. I zasugerował hipnozę, żeby poznać jego genezę.
– A jakie właściwie zdarzenie wywołało u pani ten traumatyczny uraz?
– No właśnie, kurczę, nie wiem.
– A więc uległa pani wypadkowi lub padła ofiarą przestępstwa, ale pani umysł wyparł to, co się działo w trakcie zdarzenia. I za pomocą hipnozy regresyjnej chce pani…
– Doktorze, ja nawet nie wiem, czy to był wypadek, czy przestępstwo.
– Jak to? Zupełnie nic pani nie pamięta? – Po raz pierwszy do głosu mężczyzny wkradł się niepokój.
– Zupełnie nic.
– Długa jest ta luka?
– Dziesięć lat.
– Co?!
– Nie pamiętam niczego, co działo się przed moimi dziesiątymi urodzinami.
Nerwowym szarpnięciem doktor rozpiął trzeci guzik.
„Trudny przypadek, tak się chyba określa pacjentów takich jak ja” – zdążyła pomyśleć, zanim Dowgiłło zadał kolejne pytanie:
– A rodzice? Nie spytała ich pani, co się działo, gdy była pani małym dzieckiem?
– Rzecz w tym, że ich nie znam. Pierwsze moje wspomnienie to to, jak się budzę w szpitalu z zabandażowaną głową. A przy moim łóżku nikogo nie ma.
– Ktoś panią uderzył?
– Ktoś mnie postrzelił. Z czaszki wyjęto mi kulę. To ona wywołała amnezję. Nie wiedziałam, jak się nazywam ani gdzie mieszkam. Nic. Pustka. Po wyleczeniu trafiłam więc do sierocińca jako NN, czyli w terminologii policyjnej nazwisko nieznane. Tam dostałam imię Monika i nazwisko Niepomna. Pewnie jako żart, że nic nie pamiętam. Ha, ha.
– Rany, kto mógł strzelać do dziecka?!
– Nie wiem, sprawcy nigdy nie złapano. Nikt też mnie nie szukał, nie figurowałam na liście osób zaginionych. Jakbym w ogóle nie istniała przed tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym rokiem.
W sterylnie czystym gabinecie oświetlonym sączącym się ze ściennych kinkietów światłem zapadła niezręczna cisza.
– To jak? Pomoże mi pan cofnąć się do przeszłości?
– Cóż… hm, tak. Właściwie to sam jestem zaintrygowany pani… przypadkiem.
– Tylko jedna prośba, doktorze.
– Jaka, pani Moniko?
– Gdy będę w hipnozie, niech się już pan więcej nie gapi na mój tyłek. I rączki przy sobie.
– Obudź się! No obudź się, cholera jasna! – Do świadomości Moniki, gęstej i lepkiej niczym melasa, wdzierał się płaczliwy ton jakiegoś faceta.
Zamrugała powiekami. Potrząsnęła głową. I nareszcie obraz widziany przez oczy zaczął docierać do jej mózgu. Od razu tego pożałowała.
– Obudź się, kobieto!!! – Głos doktora Dowgiłły wibrował na najwyższych tonach histerii.
Ten drobny, niższy od niej o pół głowy mężczyzna był przerażony. Powoli rozejrzała się wokół.
Kurczę, dlaczego gabinet jest zrujnowany?
Skóra na sofie, na której doktor kazał jej się położyć przed wprowadzeniem w hipnozę, była pocięta, a gąbka wewnątrz poszarpana. Blat biurka wyglądał jak tafla lodowiska po meczu hokejowym. Laptop gdzieś zniknął. To samo lampa. Nie! Oba przedmioty wylądowały roztrzaskane pod ścianą, na której wciąż wisiał obraz Witkiewicza. Tyle że rozpłatany na krzyż. Najgorzej jednak przedstawiała się półka z książkami. Leżała przewrócona, szkło rozprysło się na tysiące lśniących drzazg, a dumne naukowe tomy zaściełały podłogę.
– Kto to zrobił? – szepnęła, patrząc w rozszerzone przerażeniem oczy hipnotyzera.
Zamiast odpowiedzieć, cofnął się tylko o krok. Jakby znalazł się w klatce tygrysa. Monika opuściła wzrok. I zobaczyła, że trzyma w ręku zakrzywiony nóż do papieru.
– To ja?!
Dowgiłło przełknął ślinę, a jego chuda grdyka podjechała w górę i opadła w dół. Wciąż czujny i wystraszony, pokiwał głową.
– Proszę stąd iść – szepnął.
– Ale… Co się stało?
– Wynoś się stąd! Wariatko. Ja… – Głos mu się załamał, jakby miał zaszlochać. – Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
Oleńka
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie Sierpień 1863 roku
Panna Aleksandra Zaporewicz usłyszała dobiegający z zewnątrz tętent kopyt i wyjrzała przez otwarte na oścież okno. Od razu rozpoznała ojca galopującego na swoim ulubionym karym ogierze. Pędził w tumanie kurzu szeroką alejką, która prowadziła przez ogród francuski do trzech stopni przed głównym wejściem do dworu.
– Boże, chyba nic się nie stało? – Jej matka, kobieta w wieku balzakowskim, złapała się za pierś, omal nie upuszczając filiżanki z saskiej porcelany.
Nieco operetkowy gest natychmiast poderwał na równe nogi rezydenta, pana Stanisława de Villeʼa, który w trzech susach pokonał salon oraz sień i zatrzymał się dopiero pod wspartym czterema kolumnami portykiem nad dwuskrzydłowym wejściem. Oleńka skoczyła za nim.
– Jest mama? – spytał Henryk Zaporewicz, zgrabnie zeskakując z wierzchowca. Mimo dojrzałego wieku, czterdziestu lat, był nadspodziewanie sprawny i gibki.
– Wszystko w porządku, papo? – odpowiedziała Oleńka pytaniem.
– Pani Helena została w salonie – pospieszył z wyjaśnieniem rezydent.
Henryk poufałym gestem rzucił mu wodze, ale zaraz potem – jakby dla złagodzenia tego dość niestosownego zachowania – poklepał go przyjaźnie w ramię. Następnie pokonał schodki i uśmiechając się do najstarszej córki, wkroczył w chłodny cień dużego domu z dwuspadowym dachem.
– Żniwiarzom kończy się popiwek! – zagrzmiał, zanim jeszcze wkroczył do salonu. – Znajdzie się jeszcze jakaś beczka w piwnicy? Bo jeśli nie, to jak te zaściankowe sknery Młynarscy będziemy musieli poić żeńców wodą z octem!
Pani Helena wstała sztywno z fotela, władczym ruchem odstawiła filiżankę z namalowaną na niej sceną łowiecką i bez słowa skierowała się do kuchni. Jej ciężka suknia zaszeleściła, zamiatając idealnie czystą dębową podłogę.
– Niech Andzia zawoła parobków i każe im wytoczyć z dołu kolejną beczkę! Albo i od razu dwie – dobiegł z głębi domu jej opanowany głos. – Te chłopy piją popiwek jak wenecka gąbka wodę!
Ojciec i córka popatrzyli po sobie z rozbawieniem. Henryk podkręcił nawet przetykanego już lekko siwizną wąsa. Na głos nie wypadało wyśmiewać dworskich manier pani domu, ale jej wyniosłość trochę nie pasowała do wiejskiej gorączki żniw, która opanowała majątek. Pogoda była idealna, na rozedrganym upałem niebie ani jednej chmurki, pola aż raziły złotem kłosów. Lecz jutro, a może nawet już tej nocy, spodziewano się burzy. Trzeba było się spieszyć ze zbiorem pszenicy i to normalne, że w dusznym i ciężkim skwarze zapamiętale machający kosami chłopi muszą coś pić.
– Każ im wynieść jeszcze kilka kwaterek wódki! – zawołał dziedzic niemal proszącym tonem w ślad za panią Heleną. – Zasłużyli na coś więcej niż słodowa lemoniadka.
– No, jak tam sobie chcesz – odkrzyknęła raczej bez entuzjazmu pani domu. – Żeby tylko znów przodownika nie pobili. Wiesz, jacy oni są po gorzałce.
– Może pojadę z panem? Pomogę w czymś? – zaproponował bez przekonania pan de Ville.
Był to zubożały szlachcic z Mazowsza albo i z Kujaw, którego przyjęli pod swój dach jeszcze wiosną. Ani to kuzyn, ani powinowaty, ale wiadomo – herbowy musi pomóc w potrzebie drugiemu herbowemu. Tym bardziej że de Ville miał podobno coś wspólnego z francuskim hrabią znad Loary o tym samym nazwisku. Tak przynajmniej dawał do zrozumienia po trzecim kieliszku pędzonej w dworskiej gorzelni starki.
– Nie, zostań w cieniu, młodzieńcze. – Pan Henryk znowu pozwolił sobie na poufałość. – Dzisiaj, przed burzą, na polu wyjątkowy skwar. – A potem, wychodząc już na dwór, odwrócił się i krzyknął za siebie: – Każę podjechać wozem po te beczki! Dziękuję, Heleno!
Po chwili znów zadudniły kopyta, a Stanisław i Oleńka zostali na schodach sami.
– Przejdziemy się? Do sadu i z powrotem – zaproponował.
– Nawet do rzeczki! – odpowiedziała i z ochotą podała mu ramię, a drugą ręką sięgnęła po parasolkę.
Kiedy wyszli z dworu – sporego dwuskrzydłowego domu z bielonego drewna, spiętego w środkowej części wspartym na kolumnach portykiem i solidnym wykuszem z półokrągłym oknem – wkroczyli na zalany złotym światłem trawnik ogrodu francuskiego. Z nieba lał się taki żar, że nawet ptaków nie było słychać. I tylko nad kwietnikami brzęczały pszczoły i trzmiele, a róże pachniały bardziej oszałamiająco niż zawsze, wyciągając płatki ku płonącemu w błękicie słońcu. Zamiast od razu rozłożyć parasolkę, Oleńka kręciła nią kółka i piruety. W sercu czułą dziwną lekkość i podniecenie, bo oto chyba po raz pierwszy była z imć panem Stasiem sam na sam. I szli sobie pod rękę na spacerek. Dobrze, że mama tego nie widziała! Zaraz zresztą, mijając kwietnik i w paryskim stylu przycięty klomb, wkroczyli w cień rzucany przez potężne platanowce, za których szpalerem rozciągał się wielki sad, pełen starych jabłoni i gruszy.
– Piękne lato – zauważył niezbyt oryginalnie pan de Ville.
Oleńka zerknęła na niego z ukosa. Wysoki, ale szczupły, wręcz kruchy mężczyzna o ciemnych włosach zaczesanych z przedziałkiem, z cienkim francuskim wąsikiem nad górną wargą. Starszy od niej o cztery lata, uprzejmy i dobrze wychowany. Intrygował ją. Mówiono o nim, że stracił majątek po tym, jak się zakochał w Akaszy, Cygance z wędrownej trupy. Ponoć zaprosił do swego domu cały jej tabor, poił, karmił, przepijał z prostymi masztalerzami – ku zgorszeniu sąsiadów i dobrodzieja proboszcza. Powiadano, że za jeden pocałunek śniadej piękności rozdawał tureckie siodła i polskie rzędy odziedziczone po przodkach. Że tak był w nią zapatrzony, iż się nie spostrzegł, jak rozkradziono mu mienie, a sprytni kupcy powystawiali kredyty pod zastaw ziemi. I kiedy jesienią tabor znów ruszył w drogę, zlicytowano jego majątek, który otrzymał w spadku po kolejnych dumnych pokoleniach de Ville’ów.
„Jeśli to prawda, mężczyzna z niego niezbyt mądry, ale za to romantyk…” – pomyślała. I zaraz oprzytomniała, upominając się w duchu, że przecież jest już po zaręczynach z Jankiem Młynarskim, paniczem z sąsiedztwa. Tylko że szybka ceremonia dzień przed wyruszeniem jego oddziału do powstania odbyła się w styczniu – a więc pół roku temu. „Wrócę, zanim nadejdzie kolejna zima” – powiedział wtedy. Pół roku… to sporo dla kogoś, kto ma dopiero szesnaście lat. Obraz Janka, równie wysokiego jak de Ville, ale znacznie okazalszej postury, nieco się w jej oczach zatarł. Tak, pamiętała jego zawadiacki uśmiech spod wąsa i skrzypienie śniegu pod kopytami, kiedy odjeżdżał. Ale te wszystkie żarliwe słowa o Polsce, Bogu, Honorze i Sławie, którymi wtedy rozpalał ją do czerwoności, teraz, kiedy była starsza, jakoś przyblakły, a nawet – o zgrozo! – wydawały się troszkę naiwne.
– Co pan powiedział? – Nagle zdała sobie sprawę, że Stanisław nie poprzestał na wyrażeniu zachwytu nad pięknym latem i mówi dalej coś, co puściła mimo uszu.
– Powiedziałem, że cudownie by było wybrać się jednokonną linijką na przejażdżkę – powtórzył.
Czy się przesłyszała? Czy proponował jej właśnie wypad tylko we dwoje? Może nie słyszał, że była już zaręczona? Nie, niemożliwe. O Janie nie mówiło się co prawda we dworze zbyt głośno – wiadomo, Moskale wszędzie mieli szpicli – ale mariaż szlachcianki, jednej z najlepszych partii stąd aż do Wilna z jedynym spadkobiercą znamienitego, choć nieco podupadłego rodowego nazwiska i równie podupadłego majątku? To nie mogło nie być tematem plotek. Trzeba być głuchym, żeby nie złowić ich uchem, jeśli mieszkało się tutaj od wiosny!
– Lepiej pojedźmy czterokonnym kabrioletem – sprostowała z uśmiechem, wyzwalając się z uścisku jego ramienia – w którym oprócz nas zmieszczą się papa, mama i Andzia!
– Aż tak się mnie pani boi? – Stanisław zatrzymał się, przeszywając ją spojrzeniem ciemnych oczu.
Oleńka poczuła się nieswojo. Ale w taki przyjemny, słodko omdlewający sposób.
– Może bardziej boję się siebie? – Zaśmiała się nerwowo.
– Pani Oleńko, ja… – De Ville postąpił o krok i chyba chciał ją objąć, ale…
Pach! Parasolka niemal wybuchła mu z trzaskiem w twarz.
– Rzeczywiście, słońce pali dziś mocno – usprawiedliwiła się i uniosła ambrelkę nad głowę.
De Ville nie odpowiedział. Szedł w milczeniu przed siebie i mocno zaciskał szczęki.
– Ja wiem – wycedził w końcu, zatrzymując się w plamie cienia rzucanego przez kilkudziesięcioletnią śliwę. – Mówiono mi. Szeptem. Po kątach.
– Co takiego? – Oleńka czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Pani czeka na tego… warchoła.
– Powstańca – poprawiła z naciskiem.
– Warchoła, bo całe to ich powstanie narodowe to zwykłe warcholstwo i rozbój. Słyszała pani? Zaledwie tydzień temu, ósmego dnia sierpnia pod Żyrzynem, oddział pewnego watażki zwanego Krukiem napadł na rządowy transport pieniędzy idący z Warszawy w głąb Rosji.
Zrobiło się jej słabo. Ledwo się powstrzymała, żeby nie oprzeć się o drzewo. Kruk… To pseudonim podpułkownika Heydenreicha, dowódcy Janka…
De Ville nie zwrócił uwagi na jej bladość i w zacietrzewieniu perorował dalej:
– Mienią się patriotami, a postąpili jak przydrożni zbóje. Pozabijali rosyjskich żołnierzy, podobno położyli ich tam pokotem prawie dwie setki! I wzięli ogromny łup. Ponoć dwieście tysięcy rubli. W złocie i banknotach.
Oleńka, choć jeszcze przed chwilą z trudem – a nawet gorzej, bo z irytacją – przywoływała wspomnienie chłopca, który na początku roku błagał ją o rękę, teraz poczuła dziwne rozrzewnienie i niepokój.
– A powstańcy?
– Co powstańcy? – powtórzył de Ville, niemal nie maskując złości.
– Dużo ich zginęło?
Dopiero teraz zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Potem wyprostował się, obciągnął surdut, westchnął i oznajmił sztywnym tonem:
– Nie. Ich padło ledwie dziesięciu, czy coś koło tego. Wielki sukces. Można tak powiedzieć.
Wieczór tego samego dnia był nadzwyczajnie ciepły i parny. Choć więc w ogrodzie grały świerszcze, w platanach pohukiwały sowy, a z odległego lasu dochodziło przeciągłe zawodzenie wilka, dla każdego było jasne, że szykuje się zmiana pogody. Nadchodziła burza.
Pan Henryk Zaporewicz był rozdrażniony – nie zebrał dzisiaj całej pszenicy. Pani Helena, dobrze znając męża, starała się zatem, by wieczór był elegancki i uroczysty. Nie kazała służbie zapalać zwykłych, skwierczących i migoczących łojówek. Przynajmniej nie na pokojach. W kuchni, w izbach Andzi, starego kamerdynera Kleofasa i czeladzi – owszem. Ale do kolacji przyniesiono świece woskowe, odlewane z surowca z własnej pasieki. A na samym stole pysznił się srebrny kandelabr obsadzony kupionymi w Wilnie, a sprowadzonymi aż z Petersburga świecami stearynowymi. Takich nie trzeba było co chwilę przycinać, a ich płomień nie drgnął, chyba że w przeciągu. Duszne, ciężkie powietrze było jednak nieruchome.
Siedzieli przy stole, na którym główną rolę grała szynka w razowym cieście, pieczona w piecu chlebowym i otoczona kompanią potraw mniejszego kalibru i autoramentu. Stały tam ciężka waza chłodnika litewskiego, półmiski wypełnione cielęciną i krążkami wędzonej w kominie kiełbasy, talerze z ustawionymi w piramidę kulami żółtego sera, przygotowanego na sprowadzanej aż ze Szwajcarii podpuszczce i codziennie masowanego w piwniczce przez Andzię i Kleofasa, a czasem też Oleńkę i jej dwie młodsze siostry – bliźniaczki Laurę i Klarę. Były jeszcze gorące pszenne bułeczki, chleb żytni oraz razowy i zasmażane ziemniaczki. Same frykasy! Zwykły salceson, kaszankę i flaki pozwolono jeść w kuchni służbie.
Mimo tych wiktuałów i luksusów pan Henryk nerwowo przygryzał wąsa i popatrywał na swego rezydenta z ledwie skrywaną irytacją. Stanisław jednak niewiele sobie z tego robił, zdążył się bowiem przyzwyczaić do humorów pana domu. Zabawiał najstarszą z Zaporewiczanek rozmową, jakby chciał przykryć nieprzyjemne wrażenie wywołane rankiem, kiedy nazwał powstańców zbójami.
– My tu pasiemy brzuchy, a oni tam głodują – burknął pan Henryk i nie musiał dodawać nic więcej.
Wszyscy wiedzieli, że ma na myśli tych, którzy poszli walczyć z Moskalami. Zimą i on się wyrywał, ale pani Helena spokojnie, acz stanowczo objaśniła mu, że nie godzi się zostawiać we dworze czterech kobiet, a właściwie kobiety i trzech dziewczątek. Spasował więc i o powstaniu nie mówił za dużo. Tylko czasem przygadał Stanisławowi o zniewieściałych mężczyznach, co to szabli się boją, albo jak teraz ganił zbyt wystawne życie.
Trzeba było jednak uczciwie przyznać, że wojna z carskim imperium jakoś nie rzucała się w Gołubiczach w oczy. Żadnych walk nikt tutaj nie widział. Tylko czasem drogą na Wilno przemknęła sotnia Kozaków lub szwadron ruskich dragonów. Widywano też jadące w przeciwnym kierunku kibitki, a w nich zakutych w kajdany młodzieńców. Żal było patrzeć na ich puste, pełne rozpaczy oczy. I na ich nadgarstki i kostki, obtarte do żywego w spiętych przez kowala okowach. A zresztą – od maja tych transportów już nie było. Po dworach szeptano, że to sprawka nowego gubernatora rezydującego w Wilnie, Michaiła Murawjowa, który kazał schwytanych buntowników wieszać na miejscu. Brrr. Zgroza.
Poza tym życie we dworze toczyło się jak zawsze. Szczególnie w czasie żniw. Roboty w polu było dużo, plon był na szczęście obfity i tylko ziemiaństwo rzadziej urządzało polowania, bo gonić kłusem z flintą przez łąki i wykroty, kiedy tam nasi giną w słusznej sprawie, to i jakoś niepatriotycznie, i trochę strach, że na odgłos pukawek przygalopują Kozacy lub Czerkiesi. A ci nie umieli docenić uprzejmej gościny. Żarli, pili, hańbili służebne, a bywało – o zgrozo! – że i szlachetnie urodzone panny.
Oleńka oderwała spojrzenie od gorących i ciemnych jak wilcze jagody oczu pana Staszka. Rezydent zawsze bardzo się starał jej przypodobać, ale od czasu incydentu z parasolką w sadzie zrobił się wręcz natarczywy. Najgorsze jednak, że jakoś to jej nie przeszkadzało. Ba! Nawet imponowały jej te jego zaloty. I jeszcze czuła coś… coś dziwnego. Takie niepojęte rozleniwienie połączone z febrą i uderzeniami gorąca do głowy. Może to jakaś choroba?
Właśnie się nad tym zastanawiała, gdy za oknami zamigotały pochodnie. Jacyś konni jechali do dworu! Laura i Klara pisnęły, pani Helena zbladła, dziedzic zerwał się od stołu i rozejrzał za dwururką.
– Młynarscy! Młynarscy jadą! – zawołał kamerdyner Kleofas, wpadając do stołowego.
Pan Henryk od razu się odprężył.
– Ech, te wojenne czasy… – westchnął ni to ze smutkiem, ni z nostalgią i ruszył przez sień powitać gości.
Wszyscy przy stole zerknęli po sobie. Sąsiedzi zza rzeczki nie byli tutaj często widywani. I to pomimo pospiesznych zaręczyn ich Janka i Oleńki. Ziemiańskie rody od kilku pokoleń były skłócone. Tamci nazywali Zaporewiczów prostymi Litwinami, ci odwdzięczali się, mówiąc, że Młynarscy to szlachta zaściankowa, co herb podebrała magnackim rodom. Rodzinne legendy i domowe księgi prowadzone w obydwu dworach wspominały coś nawet o dawnych wzajemnych zajazdach i pogromach, ale pod ruskim zaborem między sąsiadami zapanował napięty wprawdzie, ale jednak pokój. Nic więc dziwnego, że w innych majątkach nazywano ich najstarsze dzieci Romeo i Julia!
– Bóg w dom! – zagrzmiał pan Henryk, prowadząc do stołowego postawnego Samuela Młynarskiego z imponującą brodą, która sięgała mu niemal do pasa, i jego niską, ale pękatą małżonkę. – Siadajcie! Zjedzcie z nami kolację! Andzia! Przynieś śliwowicy!
– A napiję się, chętnie – sapnął Młynarski, sadowiąc się na krześle, które pod jego ciężarem niepokojąco zatrzeszczało. – Okazja jest! – dodał i zerknął podejrzliwie na de Ville’a.
– Możesz pan rozmawiać przy naszym Staszku – pospieszył z wyjaśnieniami pan Henryk. – To przyjaciel domu.
– A więc… Za wiktorię żyrzyńską! – zagrzmiał Młynarski, wznosząc toast. – Pewnie już słyszeliście, jak kompania podpułkownika Heydenreicha wybiła prawie dwie setki Moskali, a do niewoli wzięła niemal trzystu! Ich dowódca, porucznik Laudański, salwował się ucieczką w podskokach. List dostałem… – dodał ze wzruszeniem. – Od syna. – Tu spojrzał na Oleńkę i powiedział: – Dam ci przeczytać.
– Ha! – Pan Henryk aż klasnął w dłonie. – Wojna już długo nie potrwa!
– Wiadomo! – zatrąbił znów niczym surmy bojowe Młynarski. – Jak tylko Heydenreich przejdzie ze swoimi do Galicji i tam wznieci powstanie przeciw Habsburgom, będzie po zaborach… Au! Czemu mnie kopiesz, kobieto?!
Spojrzał zaskoczony na żonę i zaraz się zreflektował:
– A, tak! To tajemnica wojskowa. W konfidencji Janek mi o tym napisał. Więc i wy – potoczył spojrzeniem po siedzących przy stole – zachowajcie tę wiadomość w sekrecie.
Oleńka zerknęła szybko na de Ville’a. Oby tylko teraz nie wyskoczył z tymi swoimi poglądami na temat powstania! Na szczęście Staszek milczał. A nawet zdawał się z uwagą wsłuchiwać w rewelacje przyniesione przez Samuela Młynarskiego.
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie Sierpień 1863 roku
Na szczęście burza tylko musnęła Gołubicze, bardziej dając się we znaki majątkowi Młynarskich, co wydatnie poprawiło humor Henrykowi Zaporewiczowi. Zboże zebrano do końca i poustawiano w mendle, do wyschnięcia, a potem bezpiecznie zwieziono do młockarni.
Dwór został udekorowany, francuski ogród (ku utrapieniu pani Heleny) zastawiony wyniesionymi z domu stołami i krzesłami, nad podjazdem rozpięto istny baldachim utkany z kłosów zboża i girland kwiatów. Żyd Mojżesz, który opodal prowadził karczmę, musiał pogodzić się z kolei, że z dworskiej gorzelni wydano cztery baryłki wódki, a z piwnicy wytoczono pięć beczek wina z ubiegłorocznego winobrania i dziesięć chmielowego piwa. Dożynki!
Pod wieczór, kiedy na niebie rozlał się krwisty amarant zachodzącego słońca, a z pobliskiego ścierniska powiało zapachem słomy, do czekających pod kolumnadą na szczycie trzech schodów państwa Zaporewiczów podeszli przodownik i przodowniczka żniw. On, wyjmując drżącą ręką zza pazuchy wymiętoloną karteczkę, odczytał wzruszonym głosem:
– Plon niesiemy, plon, w jegomości dom. Bodaj zdrowo plonowała, każda kopa sto korcy dała! – przeczytał, a potem odebrał od stojących za nim pomagierów pleciony w kształcie korony dożynkowy wieniec, związany na górze słomianymi warkoczami i udekorowany kłosami.
Pan Henryk podziękował wszystkim za poniesiony trud i zaprosił do wspólnej zabawy. Oleńka zaś pomyślała, że w zeszłym roku przodownik gadał znacznie dłużej, a do tego wieniec był ze dwa razy większy i okazalszy. Czyżby prawdziwe były pogłoski, że prosty lud nie popiera powstania i opowiada się za caratem, który – jak z niedowierzaniem szeptano po majątkach – ma znieść pańszczyznę, wzorując się na galicyjskich c.k. porządkach?
Na szczęście zaraz gruchnęła muzyka, odbito beczki, polano do szklanek, misek, a nawet dzbanków. Na drewnianym podeście zadudniły hołubce i przytupy. Przodownik poprosił do pierwszego tańca bladą i skrzywioną panią Helenę, pan Henryk z galanterią porwał przodownicę. Laura i Klara zachichotały, kiedy przed Oleńką wyrósł de Ville, strzelił obcasami i sprężyście się skłonił.
– Mogę panią prosić?
Nie odmówiła mu, oczywiście. Bo nie wypadało, bo był ich serdecznym rezydentem i… bo nie chciała. Z dziwnym dreszczem pozwoliła się nieść przystojnemu utracjuszowi po nieheblowanych deskach.
Tańczył nieźle, nawet dobrze. Radził sobie i w skocznych oberkach, i wesołych polkach. „Ciekawe, jaki by był w mazurze?” – przeszło jej przez myśl.
I akurat wtedy ktoś nad jej uchem zaklaskał. A zaraz potem usłyszała niepokojąco znajomy głos:
– Odbijam!
Nie od razu uniosła wzrok. Opanował ją dziwny bezwład, może nawet strach. Za to de Ville zareagował natychmiast płaczliwym falsetem:
– Panna Aleksandra obiecała mi kolejny taniec!
– Jak się pan jeszcze nie wybawiłeś, to idź w tany z przodownicą – odpowiedział mu żartobliwy, ale zabarwiony tłumioną pogróżką głos. – Pan dziedzic właśnie sprowadził ją z parkietu.
Spojrzała w górę. Od razu poznała Janka. I… nie poznała. Ten sam chłopak, którego żegnała w styczniu. I nie ten sam. Zmężniał, wyprostował się – to jeszcze nie dziwne. Był przecież wojakiem. Ale najbardziej zmieniło się jego spojrzenie. To nie był już wzrok marzyciela. Romantyka cytującego jej wśród jesiennych liści Mickiewicza i Słowackiego. Niebieskie oczy miały ciężar stali. Chłodne i gorące zarazem. Pewne siebie. Harde. Nic dziwnego, że de Ville szybko się wycofał. A ona patrzyła zafascynowana i rejestrowała kolejne różnice. Szorstki, wręcz szczeciniasty zarost na podbródku, gęste pszeniczne wąsy, głęboka zmarszczka przecinająca czoło. I świeża blizna na policzku.
– Poznajesz mnie? – rzekł do niej bezgłośnie.
– Poznaję… – odpowiedziała, czując, jak nie tylko inni tancerze, ale i cały świat wirują wokół nich dwojga.
Nie wiedziała, ile czasu przetańczyli. Niebo całkowicie pociemniało, rozsypując nad horyzontem nieprzeliczone diamenty gwiazd. Było ich dużo, bardzo dużo. Zdawały się wirować nad nimi w tumanach świetlistego piasku. Od lasu i rzeczki powiał chłodniejszy wiatr, który niósł woń jeżyn, grzybów, igliwia – pierwszą zapowiedź nadchodzącej jesieni. Oleńka jeszcze nigdy nie żyła chwilą bieżącą tak bardzo jak teraz. Zapomniała o de Ville’u, o wątpliwościach związanych z narzeczeństwem, o niepokoju, który wzbudzały w niej wieści ze świata. Nie zastanawiała się nad niczym. Oszołomiona otaczającym Janka zapachem skór, końskiego potu i czarnego prochu, wirowała w tańcu, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Wokół parkietu trzaskały pochodnie, spływając smolnymi łzami, ludzie ustępowali im miejsca, w wysokich butach panicza Młynarskiego pobrzękiwały ostrogi.
– Co? Co powiedziałeś? – Uświadomiła sobie nagle, że Janek coś mówi.
– Muszę wracać – powtórzył.
– Gdzie? – Nie zrozumiała, bo wciąż bliższe jej były gwiazdy i ta magiczna sierpniowa noc niż tocząca się wokół wojna.
– Do oddziału. A raczej tego, co z niego zostało.
– Jak to, przecież wygraliście pod Żyrzynem?!
– A pół miesiąca później, pod Fajsławicami, zebraliśmy sromotne bicie. – Mocny głos Janka zadrżał i zachrypiał, jakby postawny mężczyzna znowu przemieniał się we wrażliwego chłopca, który kiedyś nie wstydził się łez. Mówił jednak dalej: – Pułkownik Kruk prowadził nas do Galicji. Ale niespodziewanie otoczyli nas Moskale. Jakby na nas czekali! Mieli artylerię, piechotę, dużo jazdy. Byli przygotowani. Schroniliśmy się w lasku, a oni nas otoczyli. I wiele godzin bili po nas armatami. Większość towarzyszy poległa… Tylko garstka z nas wyrwała się konno, prowadzona przez Kruka. Inni, półżywi, zostali.
Wciąż jeszcze zdyszana po tańcu, rozgrzana, zarumieniona, patrzyła ze zdumieniem na stojącego na środku parkietu Janka. Nagle wydał się jej bezbronny, słaby, złamany.
– Nie wracaj tam! – szepnęła żarliwie.
Pokręcił głową.
– Zostań ze mną!
Silnymi ramionami wstrząsnął bezgłośny płacz. Powstrzymał jednak łzy i z trudem się wyprostował.
– Muszę. Jestem to winny…
– Komu? Polski i tak nie ma! To mrzonka! Śmiechu warta efemeryda.
Poczuła, jak ogarnia ją niepohamowana furia. Miała ochotę złapać go za bary i mocno potrząsnąć.
– Wiem… – odpowiedział bezgłośnie, jakby zaskoczony, że z jego ust wyszło bluźnierstwo. – Ale jestem to winny chłopakom.
Stała przez chwilę, patrząc na niego z wściekłością. Milczała. Oddech powoli się uspokajał, a w nogach – po raz pierwszy tego wieczora – poczuła zmęczenie i słabość.
– To jedź – warknęła. – Skoro to dla ciebie najważniejsze…
– Odprowadzisz mnie do stajni? – W jego głosie brzmiała prośba.
– Nie zostaniesz do rana? Zmęczony jesteś.
– Nie. Już i tak zbyt wielu ludzi mnie tu widziało. Ktoś doniesie, będziecie mieli kłopoty. Nie, muszę ruszać.
Nagle rozdzieleni, nagle onieśmieleni i zawstydzeni sobą, poszli do stajni. Pan Henryk niedawno ją odnowił. Klepisko kazał przesypać świeżą ziemią, na której ułożył grube dębowe deski. Zrobił też odpływy, którymi gnojówka spływała do specjalnych beczek. I nowe schody na strych, gdzie składowano siano, zamiast starej, chwiejnej drabiny.
Zatrzymali się przy wychudzonej klaczy panicza Młynarskiego. W milczeniu, wciąż daleko od siebie, zaczęli ją kulbaczyć. Janek akurat dociskał popręg, kiedy w Oleńce coś pękło i dotknęła palcami jego sękatej, opalonej na brąz dłoni. Mieliby się tak rozstać? Bez słowa?
Młynarski podniósł głowę i po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmawiać na środku parkietu, popatrzył jej w oczy. Nie zobaczyła już w jego źrenicach ani łez, ani poprzedniej hardości. Znów miała przed sobą swojego chłopca o jasnym, nieco naiwnym, ale wesołym spojrzeniu. Nie wojownika i nie złamanego porażką mazgaja. Janka. Jej Janka. Jak to możliwe, że prawie o nim zapomniała przez te pół roku?
Nie zastanawiając się, co robi, objęła go za szyję i przyciągnęła. Ich usta złączyły się, oddechy splątały w nagłej eksplozji gorąca. Po sekundzie zaskoczenia, a może wahania, Janek mocno zagarnął ją do siebie, niemal miażdżąc jej usta pocałunkiem. O dziwo było to przyjemne. Nawet bardzo! Niczym jakaś lubieżna flama czy ognista Cyganka wpiła się w jego wargi, a potem wysunęła język. Jejku, skąd jej się to wzięło?! Zawstydziła się na moment, ale wtedy wyczuła na swoim biodrze dziwną i bardzo intrygującą twardość. Czy to jest… właśnie to? Zadrżała z podniecenia, bo nagle przyszła jej do głowy zupełnie szalona myśl, żeby nie poprzestać na pocałunku. A kiedy tylko to pomyślała, poczuła, jak silne ramiona Janka podrywają ją z ziemi, unoszą, płyną ku schodom, ciągle jeszcze pachnącym sosnową żywicą. Wciąż obejmowała go za kark, nadal nie odrywała swoich ust od jego. Wargi parzyły ją ogniem, puchły, pulsowały, a ona chciała więcej.
Niemal nie zauważyła, jak znaleźli się na strychu i Janek złożył ją z namaszczeniem na beli siana. Drobne łodyżki zakłuły ją w skórę, kiedy gorączkowymi ruchami pozbyli się ubrań i nadzy z powrotem opadli w pachnące słońcem, latem i płodnością siano. Na piersiach poczuła jego szorstkie dłonie, zarostem podrapał jej dekolt. Całował ją już nie tylko w usta. Miękkie wargi błądziły wszędzie – po szyi, piersiach, ramionach, nawet brzuchu – wzniecając w jej ciele iskry, ogniki i zbiegające się w dziesiątki wirów prądy gorąca i zimna. Znów zakręciło się jej w głowie. Jak wtedy na parkiecie, pod patrzącymi na nich gwiazdami. No właśnie, gwiazdy…
Janek znieruchomiał, patrząc na nią wyczekująco – dwoje jasnych, błyszczących niczym w gorączce oczu. Pytał ją? O co? Zrozumienie przyszło w nagłym paroksyzmie, jaki wygiął w łuk jej ciało. Omal nie objęła udami jego bioder, biorąc go w posiadanie niczym mityczna Gaja lub Afrodyta – pożeraczka męskich serc. Omal… Nie zrobiła tego jednak. Krótka chwila jego wahania sprawiła, że w ostatniej chwili przypomniała sobie, kim jest. Nie uchodzi dziedziczce na Głubczycach, najstarszej pannie z rodu Zaporewiczów, robić tego, no właśnie – gdzie? Na jakimś sianie? W stajni? W pośpiechu? Resztką sił zmusiła się więc, by lekko pokręcić głową. Może Janek nie posłucha? Chyba trochę na to liczyła. Czy weźmie ją, no, może nie siłą – to byłaby już przesada – ale z większym zdecydowaniem? On jednak, dobrze ułożony panicz, wycofał się z tragicznie zawiedzioną miną. Ciężko opadł obok niej, a ona – trochę zwycięska, a trochę rozczarowana – zaczęła przesiewać jego jasne włosy między swoimi palcami.
Pół godziny później, a może minutę lub całą wieczność, Oleńka wsparła się na łokciu. Z trzepoczącym w uniesieniu sercem, ale i odbierającą dech rozpaczą patrzyła, jak Jan wciąga ciasne bryczesy. Jego szeroka pierś wciąż była naga. Pod skórą grały mięśnie, ciało nadal lśniło potem.
– A więc jedziesz.
Spojrzał na nią bez słowa tymi piekielnie niebieskimi oczami. Potem wciągnął byle jak koszulę i nie zawracając sobie głowy zawijaniem onuc i wciskaniem długich kawaleryjskich butów, zbiegł boso na dół. Wrócił po chwili, niosąc szablę w pochwie i… Co to właściwie było? Złota moneta? Pięć rubli?
– Nie zamierzasz mi chyba płacić jak ladacznicy? – zażartowała głosem podszytym niepokojem.
Uśmiechnął się. Położył pieniądz na poprzecznej belce, płynnym ruchem dobył szabli, wziął zamach. Świst, uderzenie i brzęk zlały się w jedno. Panicz Młynarski podniósł nadciętą monetę i – naciskając oraz kręcąc – przełamał ją wreszcie na dwie części.
Jedną z nich podał Oleńce, drugą schował w kieszeni bryczesów.
– Jesteśmy teraz jak dwie połówki jednej monety – powiedział. – Rozjeżdżamy się, może nawet na długo. Ale rozdzieleni, zawsze będziemy się szukać po świecie. I prędzej czy później odnajdziemy. Siebie samych i naszą miłość.
Nieufnie obróciła w palcach wyszczerbiony kawałek złota. Chciała odpowiedzieć, że ładna gadka, jak z Dziadów albo i Konrada Wallenroda, ale tak bardziej konkretnie, to co u licha teraz z nimi będzie? Nie powiedziała jednak tego na głos. Wpatrując się wciąż w okaleczone pięć rubli, spytała:
– Skąd to masz?
– Zdobyczne – to słowo zawibrowało w jego ustach nutką dumy – z Żyrzyna.
Okolice placu Trzech Krzyży, Warszawa Redakcja miesięcznika „Kobieta taka jak ty” Teraz
– To jak, powiesz wreszcie, jak było u tego hipnotyzera? – Edyta jedną ręką trzymała tacę z miską sałatki, a drugą ujęła się pod bok. – Od tygodnia milczysz jak księgowa spytana o wypłatę premii. Albo facet, który dostał wszystko na pierwszej randce… – dodała ciszej i jakby ze smutkiem.
Owiewała je dusząca woń krojonego pora, smażonych frytek, przypalonego mięsa i odświeżacza powietrza w spreju.
– No, dawaj, dziewczyno! – ponaglała Edyta. – Co ci powiedział o twojej przeszłości?
Monika uciekła wzrokiem, udając, że szuka wolnych miejsc w dość zatłoczonej w porze lunchu redakcyjnej stołówce. Kilka osób przy gęsto obsadzonych stolikach szybko odwróciło wzrok, parę innych zapraszająco machnęło widelcami. Wśród jedzących panował gwar, słychać było brzęk sztućców, irytujące skrobanie o talerze i krótkie, jakby nieśmiałe syknięcia otwieranych puszek coli lub napojów energetycznych. Na tacy Moniki chybotały się zupa krem z zielonego groszku i gołąbek z połową porcji ziemniaków – jej dzisiejszy wyrzut sumienia. Zwłaszcza w zestawieniu z ascetyczną miską sałaty sauté koleżanki.
– Mówiłam ci, nic z tego nie wyszło – odburknęła. – Totalna porażka.
– Ale podaj jakieś szczegóły! Szcze-gó-ły, kochana! Jak to się odbyło? Co z tobą robił? Czy miał obrączkę na palcu?
– Edzia! A co mnie obchodzi jego stan cywilny?!
– No, ciebie może i nie. Ale są inne potrzebujące. Trzeba czasem pomyśleć o koleżance. À propos. Opowiadałam ci już o mojej wczorajszej randce z Tindera?
Monika z ulgą przyjęła zmianę tematu. Naprawdę nie chciała wracać do tamtej klęski.
– No więc umówiłam się z facetem, który wydawał się inteligentny i miły. Na portalach randkowych to rzadkość. Pozwoliłam synkowi zaprosić do nas na noc Szymona. Wiesz, to taki jego kolega, którego kompletnie nie trawię. Ale obaj lubią grać w Battlefield i to do tego stopnia, że mogę mieć pewność, że w samym epicentrum randki mój szesnastolatek nie zacznie do mnie wydzwaniać.
Usiadły przy stoliku zajętym już przez Konarzewskiego, wiecznie walczącego z nadwagą dyrektora finansowego, zapatrzoną w niego stażystkę w białej koronkowej bluzce i szefową kadr, panią Porajczak, za którą ciągnął się jakże trafny przydomek „Potakiwaczka”. Edyta nie przestawała opowiadać.
– Nie muszę dodawać, że ogoliłam nogi i pachy, zrobiłam brazylijską depilację i wbiłam się w majty za trzysta złotych w komplecie z biustonoszem. Na to mała czarna, pończochy, rozumiesz? Poń-czo-chy. Oraz takie szpile, że ledwo po schodach zeszłam. I płaszczyk pożyczony od sąsiadki. Też samotnej notabene.
Dyrektor Konarzewski, o imieniu Jędrzej, spojrzał na nią zza lekko zaparowanych od grochówki okularów. Stażystka oniemiała, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Potakiwaczka zmarszczyła brew, ale nic nie mówiła, czekając na reakcję wyższej szarży. Edzia za to nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Tak samo jak na kopnięcia Moniki pod stołem. Cofnęła nogi i kontynuowała:
– No i pukam do niego taka odstawiona, pachnąca, wprost bijąca po oczach i uderzająca w nos feromonami. A ten otwiera mi drzwi… w przebraniu wiewiórki! I mówi: „Ukarz mnie, kotku”.
Parsknęła śmiechem, nie czekając na reakcję widowni. Dyrektor chyba też chciał, ale zachłysnął się zupą i rozkaszlał. Stażystka spłonęła rumieńcem, a Potakiwaczka ujęła w zbielałe palce pusty już talerz i wstała, roztaczając wokół aurę zdegustowania i braku akceptacji.
– Żartujesz. Wymyśliłaś to sobie! – Monika pokręciła głową.
– No co ty, serio. To zresztą jeszcze nic takiego. Jako weteranka portali randkowych mogłabym ci opowiedzieć więcej, ale…
Nie dokończyła, bo drzwi stołówki, do których Monika usiadła tyłem, znowu się otworzyły i stanęły w nich osoby, które sprawiły, że w gwarnej salce zapadła grobowa cisza.
– Co? Kto? – zainteresowała się Monika, a gdy nie doczekała się odpowiedzi, odwróciła głowę.
W progu stało dwoje policjantów.
– Czy jest na sali Monika Wilczyńska? – spytał gromkim głosem funkcjonariusz, wyższy o głowę od swojej partnerki.
– Tu siedzi! – zaskrzeczała usłużnie Potakiwaczka, celując w Monikę widelcem.
Mundurowi ruszyli w jej stronę, przeciskając się między stolikami.
– Uciekaj przez kuchnię, a ja spróbuję ich zatrzymać! – Donośny szept Edyty rozbrzmiał w zamarłej sali.
– No co ty, Edzia, pewnie chodzi o zwykłą…
„No właśnie, o co może chodzić?” – zastanowiła się Monika.
– Pani Monika Wilczyńska, z domu Niepomna? – Gliniarz wypiętrzył się nad nią.
– T-tak.
– Pani pójdzie z nami. – Sięgnął po przypięte do pasa kajdanki.
– W jakim charakterze?
– Zatrzymujemy panią do dyspozycji prokuratora. Proszę wyciągnąć rączki.
Klik. Klak. Na jej nadgarstkach zatrzasnęły się ciężkie bransoletki.
– Idziemy.
Z pustką w głowie i trzepotaniem serca w piersi zaczęła się posłusznie unosić. Zerknęła jeszcze tęsknie na nietkniętego gołąbka, gdy nagle zgęstniałe powietrze stołówki przeciął dziki okrzyk:
– Zostaw ją, ty… ty psie!
Jeszcze nie przebrzmiał okrzyk Edzi, gdy na łysej głowie funkcjonariusza wylądowała miska sałaty; tłuste strumyki zaczęły ściekać po jego twarzy ku naramiennikom, unosząc ze sobą kawałki listków rukoli i soczyste krążki cebuli.
„A jednak dodała majonez i oliwę” – pomyślała bez sensu Monika.
Na ten akt agresji do boju rzuciła się funkcjonariuszka, sprawnie wykręcając Edycie ramię. Przyjaciółka zgięła się w pół, sprawiając przez chwilę wrażenie pokonanej, lecz nagle policjantka zawyła z bólu, bo drobne ząbki Edzi wbiły się w jej dłoń. Zakotłowało się jeszcze bardziej, w akompaniamencie tłuczonego szkła przewrócił się stolik, zupa krem splamiła jasny garnitur dyrektora finansów, a gołąbek w pomidorowym sosie umaił czerwienią białą bluzkę stażystki. Szybko jednak zapanował spokój. Edzia leżała teraz na ziemi z rękami skutymi na plecach, klnąc i złorzecząc dosiadającej ją okrakiem policjantce, a Monika patrzyła na to osłupiała z wyżyn pozycji stojącej wprawdzie, ale jednak spętana kajdankami. Jeden z większych liści spłynął funkcjonariuszowi za kołnierz, co wytrąciło go wreszcie ze stuporu i skłoniło do wydania krótkiego rozkazu:
– Idziecie do radiowozu. Obie.
Kiedy je wyprowadzano, stołówka ożyła gromkimi okrzykami dziennikarskiej gawiedzi:
– Oprawcy! ZOMO! Precz z cenzurą! Niech żyją wolne media!
Ten jawny protest w najmniejszym stopniu nie obszedł jednak dwojga nieco wymiętych i lekko zużytych tą interwencją policjantów.
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie Marzec 1864 roku
Po krótkiej odwilży znów przyszły mrozy, śnieg i wiatr podnoszący z pól drobne, siekące po oczach kryształki lodu. Karawana trzech sań i sześciu koni stała pod schodami prowadzącymi do dworu. W pierwszych Helena i Henryk siedzący bez ruchu, wyglądający jak dwie porcelanowe figurki tak kruche, że byle ruch powietrza może je rozsypać w proch. Obok wtulone w siebie, chlipiące i siąkające nosami bliźniaczki. Na koźle, obok zgarbionego i postarzałego Kleofasa, Oleńka. W futrzanej czapie i kożuszku, zarumieniona, wściekła, zdyszana od palącej ją złości.
– Pan jesteś szuja! – syknęła do stojącego sztywno na schodach de Ville’a. – Papa wyhodował żmiję na swym łonie.
– Niech pani się liczy ze słowami – wycedził Stanisław. – Przypominam, że przemawiasz do zarządcy majątku.
– Naszego majątku, ty gadzie!
– Już nie. Decyzją gubernatora Murawjowa zostaliście wywłaszczeni za wspieranie działalności antypaństwowej. Dwór i ziemia są w dyspozycji jego świętobliwości cara i w przyszłości przypadną któremuś z oficerów jego zwycięskiej armii.
– Milcz, zdrajco! To ty doniosłeś o planach oddziału Kruka! Masz krew na rękach!
Zapadła cisza przerywana jedynie krakaniem wron i kruków oraz parskaniem koni. De Ville zbladł, zaplótł dłonie z tyłu pleców i lekko wysunął prawą stopę do przodu niczym szermierz przyjmujący pozycję.
– Miałaś wybór. To mogło zakończyć się inaczej, ale tamtej nocy wybrałaś… – Nie dokończył, bo głos uwiązł mu w gardle.
Laura i Klara zaszlochały, ojciec i matka ani drgnęli, jak ludzie pogrążeni w katatonii. Koń uderzył kopytem i zarzucił łbem.
– Jedźmy już, proszę panienki – odezwał się cicho i prosząco Kleofas.
– Tak, ruszaj. Nic tu po nas.
Dawny kamerdyner, a obecny stangret zaciął konie, choć te i tak rwały się do biegu. Zaskrzypiał śnieg, zadudniły kopyta, zapiszczały płozy. Helena zacisnęła usta. Henryk odwrócił wzrok od dworu.
Pierwsze sanie, a za nimi dwoje następnych – wiozących kredens, kilka kufrów, parę pakunków, trzy krzesła i modrzewiowe biurko – pomknęły aleją przez ogród francuski ku rzędowi platanów. Za plecami zostawili swój dom. Milczący, nieruchomy, jakby oniemiały ze zgrozy.
Po chwili ostrym skrętem wydostali się na główną drogę. Kleofas strzelił z bata i konie poszły niemal galopem. Sanie skakały, trzeszczały i zarzucały na zamarzniętych koleinach. W kredensie dzwoniły szybki, w pakach dygotała saska porcelana, delikatna jak poranne letnie mgły.
Pędem minęli mostek, zostawiając za sobą stodoły, obory, chlewy, a także gorzelnię i Mojżeszową karczmę. A przede wszystkim rozległe, pokryte świeżym śniegiem pola, na których latem wzejdą rzepak, pszenica i żyto. Ale już nie dla nich. Na chwałę cara, imperium i jakiegoś nowego dziedzica zasłużonego w tłumieniu powstania.
Jechali dalej. Przez lasek, wokół wzgórza, obok jaru utworzonego przez stare, wyschnięte już koryto rzeki. I znowu mijali pola, ale już nie gołubickie, lecz młynarskie.
Widok sąsiedniego dworu ich poraził. Dom stał, zabudowania gospodarcze także. Nowym elementem w dobrze im znanym krajobrazie była jedynie szubienica ustawiona na środku dziedzińca. A na niej wisiał pan Samuel. Jego długa broda unosiła się w lekkim powiewie wiatru, który bujał masywnym ciałem i utrudniał robotę krukom, dobierającym się właśnie do oczu trupa.
– Boże… Toż to Tartar. Pochłania nas piekło! – jęknął Henryk.
Oleńka z największym trudem oderwała wzrok od makabrycznej sceny. Spalał ją taki gniew, że nie była w stanie nawet litować się nad sobą, żałować dworu, współczuć Młynarskim ani drżeć o Janka.
– Nie martw się, papo. Jak będzie trzeba, to i Belzebuba zmuszę, żeby podawał nam do kolacji. A potem zaczekam, aż diabli porwą tego de Ville’a. I wtedy jeszcze raz sobie z nim zatańczę!
Gubernia tobolska, Syberia, Imperium Rosyjskie Styczeń 1866 roku
Przez ostatnie dni mróz na dworze nie spadał nigdy poniżej dwudziestu stopni, nocami przekraczał natomiast zawsze minus trzydzieści, a i do czterdziestki chętnie się zbliżał. Wczoraj przyszło co prawda ocieplenie, ale za to powiała purga – lodowaty wicher niosący ostre jak szkło kryształki zmrożonego śniegu. Choć więc od uderzeń wiatru trzęsły się ściany i trzeszczał dach, w kantorku, w którym pracował Jan Młynarski, panowało rozkoszne ciepło. Od świtu paliła się w nim żelazna koza z długą, rozgrzaną do czerwoności rurą znikającą w ścianie z drewnianych bali. Na niej buchał, perkotał i syczał parą niczym lokomobila złocisty samowar. Herbaty, nawet dla takich jak on, katorżnych, było skolko ugodno. Cukru za to brakowało, ale czaj wspaniale smakował ze słodkim, leśnym miodem. Albo z wódką z nieodległej przecież gorzelni, choć tej Janek wolał się wystrzegać. I nawet nie dlatego, że widok pijanych od rana do nocy sybiraków napawał go niesmakiem. Miał wielki plan. Czekał już tylko, aż odejdzie purga, a mróz zelżeje do kilkunastu stopni.
Tymczasem ze zdwojoną pilnością rachował słupki kosztów i zysków tartaku, w którym przydzielono go do pracy. Dzierżawca, pan Suwiołow, nie mógł się mu nadziwić. Roboty było teraz mało, bo najpierw mróz, a potem purga sprawiły, że drwali, nawet tych katorżnych, a więc w większości Polaków, nikt nie miał sumienia – czy może raczej rozsądku – wyganiać do lasu. Pnie syberyjskich świerków, modrzewi i brzóz tak stwardniały, że topory odbijały się od nich jak od żelaznych kolumn.
Za to o odmrożenia było bardzo łatwo. Wystarczyło się spocić, a potem trochę za długo zmarudzić z odpoczynkiem. Nagle mokra koszula na ciele zmieniała się w lód, a skóra robiła się biała. I już. Albo zadyszka. Jeśli oddychało się ustami, nie nosem, prędko przyplątywało się zapalenie płuc. Koniec zawsze był ten sam – choć bywało, że przychodził od razu. Nie dalej jak tydzień temu rówieśnik Jana, Konrad, odszedł nieco dalej w tajgę od grupy drwali i rozgrzewającego ich ogniska z gałęzi. Szukał pod śniegiem zmrożonych jagód dzikiej porzeczki lub chociaż czeremszy albo saranki. Czegokolwiek, co powstrzymałoby atakujący dziąsła szkorbut. Że nie wrócił, zauważono mniej więcej po pół godzinie. Poszli więc go szukać. I znaleźli. Tak samo sztywnego i zamarzniętego jak pień cedru, o który się oparł.
Dawny panicz, a obecnie prosty katorżnik Młynarski miał więc wielkie szczęście, że trafił do księgowości w tartaku. Zadecydował o tym łut szczęścia, kiedy przywieziono go tutaj z grupą innych zakutych w kajdany skazańców. Suwiołow obejrzał wszystkim dłonie, po czym przypatrując się Jankowi, zawyrokował:
– Ty masz najbardziej pańskie ręce ze wszystkich! Nienawykłe do ciężkiej pracy. Rachować pewnie umiesz, a?
Potwierdził. Przecież jeszcze niedawno, kiedy był podrostkiem, w każdą zimę ojciec wywoził go do Wilna, oddając w ręce guwernantek i nauczycieli, którzy wbijali mu do głowy łacińską gramatykę i matematykę. Coś tam liznął nawet z nauk tego angielskiego fizyka, Newtona. Ale nie pamiętał dokładnie, właściwie tylko to, że kiedyś w łeb palnęło go jabłko. No, nieważne. Grunt, że sumować i mnożyć potrafił, a do takich rachunków sprowadzała się księgowość tartaku. Suwiołow wziął go więc do kantorka. I Jan liczył teraz, a potem zapisywał gęsim piórem maczanym w inkauście, ile bel drzewa weszło, a ile kubików desek wyjechało. Ile kasa wydała, a ile do niej wpłynęło.
Małe okienne szybki zadygotały w kolejnym podmuchu wiatru. Omal nie zgasła łojówka stojąca na biurku! Po półtora roku na katordze Jan wiedział jednak, że jutro, najdalej pojutrze purga odpuści i zrobi się ładna, bezwietrzna pogoda. A wtedy dokona tego, co sobie tak dokładnie zaplanował. I do czego przygotowywał się przez całą jesień i połowę zimy…
A tymczasem myśli uciekły mu do wspomnień. Noc żniw w Głubczycach i to, co się wtedy stało pomiędzy nim a Oleńką… Trochę żałował, że nie wydarzyło się więcej. Że w ogóle pytał ją o zgodę, że nie dał się ponieść fali pożądania. Lecz z drugiej strony może to i lepiej. To, co najlepsze, jeszcze wciąż przed nimi. A na razie musiał mu wystarczyć obraz jej wygiętego ciała, nabrzmiałych pocałunkami ust, jej oczu dzikich i rozpalonych jak ślepia rysicy. Teraz, zakopany w śniegach, otoczony niezmierzoną tajgą, wprost nie mógł uwierzyć, że to nie była bajka.
Kto wie, może by nawet zwątpił w siłę swojej pamięci, gdyby nie połówka pięciorublowej monety, którą miał wciąż ze sobą. Nie odebrali mu jej Kozacy, na których nadział się dwa dni po tamtej niezapomnianej nocy, kiedy wracał do swojego oddziału. Żołdacy najpierw wypłazowali go szablami, potem rozgrabili sakwy, rzucili kości o konia i rząd, zabrali starą szablę po dziadku, który służył jeszcze pod Napoleonem. Potem odarli go z ubrań do naga i wszystkie ciuchy dokładnie przepatrzyli. Od razu znaleźli skryte pod podszewką kubraka złote trzy- i pięciorublówki, które miał jeszcze z Żyrzyna. Zaszytej w kołnierzu koszuli połówki monety jednak nie zmacali. W końcu oddali mu więc rzeczy, pozwolili się ubrać i na arkanie powlekli do najbliższego posterunku.
Biegnąc za koniem ze związanymi z przodu rękami, Janek marzył tylko o tym, żeby go dobito i oszczędzono mu upokorzeń i nieludzkiego wysiłku. Nie wiedział jeszcze wtedy, jak mało brakowało, żeby jego życzenie się spełniło. Gdyby schwytano go ledwie pięćdziesiąt wiorst wcześniej, na dawnej ziemi wileńskiej podległej teraz gubernatorowi Murawjowowi, od razu założono by mu stryczek. Takie były rozkazy carskiego namiestnika, nazywanego powszechnie Wieszatielem.
On jednak zdążył dotrzeć już na Polesie, a tu panowały nieco łagodniejsze zwyczaje. Po krótkim śledztwie wysłano go etapami do Moskwy. Na ręce i nogi włożono stalowe pręty, nazywane przez Rosjan kajdanami, i trzykonną kibitką powieziono na wschód. Jan myślał, że będzie to długa podróż. Nie docenił sprawności carskiego systemu pocztowego! Jechali niemal cwałem od stacji do stacji. Kilka godzin zapierającego dech w piersi galopu i już wyprzęgano spienione konie, zmieniając je na nowe. Nawet nie musiał wysiadać z kibitki!
Po niecałych trzydziestu godzinach znalazł się w ponurym gmaszysku więzienia Butyrki, nad którym górowały cztery okrągłe, przysadziste baszty. Tam zdjęto mu kajdany i zrewidowano jeszcze raz. Tym razem bez rabunku, ale dokładnie. Pół monety zostało zarekwirowane, ale wciągnięto je na krótką listę rzeczy osobistych.
Kolejne dwa miesiące Młynarski spędził w celi. Przesłuchiwano go w tym czasie tylko raz. Nie próbował się wypierać udziału w powstaniu, a kiedy go poprowadzono przed wojenny sąd, wygłosił nawet mowę o umiłowaniu wolności przez Polaków i obowiązku służby ojczyźnie. Trzech podstarzałych oficerów było pod wrażeniem. Chyba tylko dlatego nie skazali go na kamieniołomy, kopalnię lub budowę dróg, ale „zwykłą” katorgę za Uralem. Dożywotnią.
Była już jesień, kiedy wyprowadzono go z celi, ponownie zakuto i wsadzono w kibitkę. Otrzymał też z powrotem te osobiste rzeczy, których dotąd nikt nie ukradł – wśród nich połówkę złotej pięciorublówki. I znów pęd powietrza i krajobrazy uciekające wstecz. Młynarski zdążył już się przyzwyczaić do ciasnej, zarobaczonej celi, więc pierwszego dnia tej gonitwy rozbolała go głowa.
Tym razem jednak podróż trwała dłużej. Etapy pomiędzy kolejnymi stacjami pocztowymi rozciągały się, więc częściej musieli oszczędzać konie i jechać stępa. Drogi były coraz bardziej puste, lasy gęstsze i dziksze. Do guberni tobolskiej dotarli na początku listopada, a więc – według syberyjskiej miary – już zimą. Śniegu nie było jeszcze bardzo dużo, ale mróz trzymał czasem nawet i za dnia, a sanie nieznośnie trzęsły na zlodowaciałych koleinach, przez co otarte żelazem nadgarstki bolały jak diabli. Doskwierały też kostki, mimo że kajdany na nogach miał założone na nigdy niezdejmowane buty i grube onuce. Te obcierały mniej, ale za to tłumiły przepływ krwi w stopach, więc palce marzły mu i puchły.
W końcu trafił do tartaku dzierżawcy Anastazego Włodymirowicza Sułowiowa. Jak na warunki katorgi – ciepła i wygodna posadka, która dawała nawet w przyszłości nadzieję na zmianę statusu z katorżnika na przesiedleńca, czyli osadnika. Tym ostatnim wolno było się żenić, mieć dzieci, mieszkać we własnym domu. Ale Janek nie myślał o ożenku. Przynajmniej nie tu – na Syberii. Nie chciał też zapuszczać na tych ziemiach korzeni.
Kiedy zegar ścienny wskazał dziesiątą wieczór i było pewne, że dobrze podpity dzierżawca udał się już do swojej chaty, Młynarski wstał, złożył księgi rachunkowe i przyświecając sobie łojówką, poszedł do uśpionego tartaku. Minął parową lokomobilę i skierował się do zamykanego na klucz składziku narzędzi. Klucz dorobił sobie już dawno, szlifując i przycinając pod wymiar inny, znaleziony jeszcze latem. Ostrożnie przekręcił zamek i wemknął się do środka.
Rozdygotany blask padł na rzędy toporów, pił dwuręcznych, dębowych klinów i plecionych lin konopnych. Właśnie pod stosem tych ostatnich Janek wymacał obluzowane deski. Podniósł je i ze skrytki wyciągnął pakunek: kożuch, dwie syberyjskie koszule, dodatkowa para grubych, lnianych portek i futrzana, myśliwska czapa oraz takie same rękawice. Skórzaną kamizelę, drugie portki i wykładane futerkiem lisa buty miał na sobie. Do tego z dna skrytki wyjął dwa pięcio- i jeden dziesięciorublowy banknot – skrzętnie skrywane oszczędności z ostatnich dwóch i pół roku. Obok nich leżał jeszcze stary blankiet paszportowy. Ukradł go miejscowemu żandarmowi, z pochodzenia też Polakowi spod Wilna, którego najpierw spił jak świnię. Blankiet był starego typu, w dodatku nie miał urzędowych pieczęci. Młynarski ładnym pismem wypełnił odpowiednie rubryki, a stemple wyciął z ziemniaka i podbił w kilku miejscach. Dokument wyglądał żałośnie i z całą pewnością nie zwiódłby czujności żandarmów albo gubernialnych czynowników, nie mówiąc już o plackomendantach, ale jakiegoś prowincjonalnego stójkowego… była na to szansa.
– Już niedługo, kochana, już niedługo – wyszeptał i pocałował niczym talizman połówkę noszonej zawsze w kieszeni złotej pięciorublówki. – Ucieknę stąd. Zmylę pogonie. I odnajdę cię w Głubczycach, mój skarbie.
Ural, Imperium Rosyjskie Koniec lutego 1866 roku
Skulony w śnieżnej jamie pod zwalonym świerkiem już prawie zasypiał, kiedy obudził go armatni wystrzał. Armatni? Nie! To w rosnącym z godziny na godzinę mrozie pękł pień jakiegoś drzewa. Jan Młynarski spróbował się poruszyć i nagle zrozumiał, że prawie nie czuje rąk ani nóg. Zamarzał! Długa broda okalająca mu twarz aż chrzęściła od szronu, z wąsów i brwi zwisały długie sople. Równocześnie nie czuł zimna, było mu nawet ciepło. Powieki znowu zaczęły opadać. Spać, spać i nie myśleć o otaczającej go zewsząd syberyjskiej zimie…
– Nie! – Resztką sił zdobył się na bezgłośny krzyk. – Musisz wstać i iść. Ruszać się. Inaczej za godzinę albo dwie pod drzewem zostanie jedynie twoje truchło.
Poruszył się z trudem, opadł na czworaka. Ramiona ugięły się pod jego ciężarem, ale wytrzymały. Powoli wyczołgał się z wydrążonej jamy. Wtedy w twarz uderzył go mróz. Silny, parzący, dużo sroższy niż jeszcze wczorajszego wieczora. Z ogromnym trudem, czepiając się gałęzi zwalonego świerka, uniósł się na nogi. Ustał! Ale nie mógł zrobić ani jednego kroku. Czy już za późno na ratunek?
Poprzedniego dnia szedł długo, pokonał co najmniej dziesięć wiorst. Nie był to jego rekord, ale odkąd wkroczył w góry, teren stale, choć łagodnie się wznosił. Ile odszedł przez półtora miesiąca od swojego ciepłego i wygodnego kantorka w guberni tobolskiej? Tego nawet nie potrafił już zliczyć. Początkowo pędził ile sił w nogach, trwożnie oglądając się, czy nie ściga go pogoń. Czasem dał parę kopiejek chłopu powożącemu sanie za podwiezienie o wiorstę czy dwie. Bywało, że nocował we włościańskich chatach, w których kupował też chleb, podpłomyki, pielmieni i kwas. Najczęściej jednak spał w lesie. Zwyczajem miejscowych Inuitów przewracał kożuch futrem na zewnątrz i zagrzebując się w śniegu, a czasem obkładając naciętymi gałązkami świerkowymi, drzemał od wieczora do północy, żeby wyruszyć w dalszą podróż, zanim pobledną gwiazdy na niebie.
Gwiazdy… Wciąż chwiejąc się, oparty o zwalony pień i niezdolny do zrobienia choć kroku, zadarł głowę. Nad nim wisiał wir Drogi Mlecznej. Srebrzysty, fioletowy, chwilami czerwonawy potok gwiazd.
– Daj mi jeszcze trochę sił! – sapnął, nie wiedząc właściwie, czy zwraca się do Boga, czy do samego siebie. – Chcę ją zobaczyć. Choć przez moment. Potem zabierz mnie, gdzie chcesz.
Te słowa jakby dodały mu sił. Przynajmniej na tyle, żeby się schylić i pięściami zacząć obtłukiwać zdrętwiałe nogi. Po kilku chwilach zaczął coś w nich czuć – głównie kłujący ból powracającego krążenia. A potem zrobił pierwszy, ostrożny krok. Szedł! Znowu był w drodze na zachód!
A ta wznosiła się coraz stromiej. Powietrze cięło mrozem po oczach i ustach, ale za plecami już rozpalała mu się czerwona jutrznia przedświtu.
– Kiedy ranne wstają zorze… – zanucił bezgłośnie i mocniej wyciągnął krok.
Szło mu się coraz lepiej. Coraz lżej. Czuł, że szczyt, a więc i granica między Azją i Europą, jest coraz bliżej. Śnieg skrzypiał, wręcz piszczał mu pod nogami. Para z nosa i ust zamieniała się w sople, które co i rusz musiał odrywać od siebie i strącać. Droga wciąż była pusta, nadal otaczał go gęsty, czarny, milczący las. I nagle z przodu usłyszał dzwonki. Ktoś nadjeżdżał! Schować się? Ale po co? Mało to zaprzęgów mijał po drodze? Pozostał na szlaku.
– Z Bogiem! – zawołał do woźnicy, który chwilę później wyjechał zza zakrętu.
Tamten ściągnął wodze, zatrzymując zgrabnego, pękatego konika, całego pokrytego szronem.
– A dokąd to tak wcześnie idziecie? – zdziwił się chłop siedzący na koźle.
– Do Solikamska i dalej do Sołowieckiego Monastyru, gdzie modły chcę zanieść do Pana za pośrednictwem Świętego Zosimy – wyrecytował bez zająknienia Młynarski.
– To ty bohomolec? – W czujnych oczach furmana dostrzegł ślad szacunku.
– Tak, pielgrzym.
– A z daleka idziesz?
– Z bardzo daleka. Aż z Irbitu. – Jan zdecydowanie umniejszył pokonaną przez siebie trasę. Chciał wzbudzić w człowieku podziw, a nie go zaszokować.
Tamten pokiwał głową. A potem, jakby z namysłem, sięgnął za pazuchę i wyjmując mieszek, dodał:
– W takim razie pomódl się i za moją duszę. Masz tu kopiejkę, święty człowieku.
Młynarski podziękował i już miał ruszać, kiedy furman dorzucił niemal od niechcenia:
– Za zakrętem jest wartownia żandarmów. Pokażesz im paszport, a oni wystawią ci bilet na dalszą drogę. Bywaj!
Zaciął konia, ruszając ostro, a Jan został na drodze i poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Gdyby nie ten poczciwy człowiek, najdalej za kwadrans nadziałby się prosto na żołdaków!
Kiedy sanie zniknęły w lesie, Jan od razu wszedł w gąszcz. Natychmiast zapadł się niemal po pachy, ale brnął dalej prostopadle do szlaku. Dopiero po dłuższym czasie skręcił pod górę, pnąc się wyżej i wyżej, aż wreszcie drzewa przerzedziły się, a potem zupełnie zniknęły. Jeszcze kilkadziesiąt mozolnych kroków i teren wypłaszczył się, w twarz zawiał mu jakby cieplejszy wiatr, a jego oczom ukazała się rozległa dolina. Europa! Udało się! Uciekł z Syberii!
Biegiem, niemal krzycząc z radości, wrócił do drogi. Był cały w śniegu i soplach, na ramionach pokryty warstewką lodu, którego skorupa pękała przy każdym poruszeniu. Nie zważał na to. Za górą wstawał już świt; Jan minął wartownię i właśnie wkroczył na swój kontynent. Szybkim, marszowym krokiem pędził teraz w dół, ku majaczącym w oddali, wynurzającym się z rozproszonego mroku drewnianym zabudowaniom Solikamska.
I wtedy po raz drugi usłyszał dzwonki. Przed nim pędził pod górę kolejny zaprzęg. Tym razem natychmiast rozpoznał, że to sanie rządowe. Zaprzężone w trzy wypoczęte konie, na nich furman w kożuchu, za nim jacyś okryci skórami oficerowie. Młynarski spuścił wzrok, zszedł na bok i pocieszał się w myślach, że ewentualny pościg – o ile ktoś jeszcze go szuka – nie nadjeżdżałby przecież z naprzeciwka.
– Prrrr! – zawołał donośnie furman i sanie zatrzymały się obok.
– Ej, ty! – usłyszał władczy głos któregoś z pasażerów.
Nie podnosząc wzroku, zdjął futrzaną czapkę, pokornie się skłonił i obrócił do mówiącego.
– Słucham wielebnego pana?
– Daleko jeszcze do wartowni?
– Niedaleko – odparł, czując bezbrzeżną ulgę. Uff, wojskowi zatrzymali się jedynie po to, żeby go spytać o drogę. – Jest tam – machnął w nieokreślonym kierunku ręką – zaraz za szczytem wzgórza.
– Aha – skwitował oficer i krzyknął na furmana:
– Ruuuszaj!
„To mój szczęśliwy dzień!” – zdążył pomyśleć Młynarski, gdy jego uszu dobiegł inny głos:
– Stój! Zatrzymaj się!
– A niby dlaczego? – spytał zaczepnie pierwszy.
– Chciałbym się przyjrzeć temu Sybirakowi. Ja… skądś go znam.
– No dobrze, byle szybko – zgodził się pierwszy i wrzasnął na Jana: – Unieś ten kudłaty łeb!
Młynarski wyprostował się, po raz pierwszy patrząc na dwóch oficerów w saniach. Jednego z nich – noszącego urzędniczy mundur – rozpoznał natychmiast, choć ostatnio widział go dwa i pół roku temu.
Tamten przypatrywał mu się dłuższą chwilę w napięciu, aż w końcu na twarz wypłynął mu radosny uśmiech.
– Co za niespodzianka! – zakrzyknął wesoło Stanisław de Ville. – Oto i panicz Jan Młynarski we własnej osobie! Cóż panicz porabia w tych stronach?
Areszt śledczy przy ulicy Rakowieckiej, Warszawa Teraz
Miała dość. Chciało jej się wyć, drapać ściany, szarpać drzwi lub paść na kolana i błagać klawiszów, nazywanych tu gadami, żeby wypuścili ją choć na korytarz. Noc w zalatującej lizolem i stęchłym potem celi przejściowej ciągnęła jej się jak chyba żadna inna w życiu. Monika siedziała w sportowych butach, z których kazano jej usunąć sznurowadła, i w dżinsach bez paska. Miała wrażenie, że każdy krok, każdy ruch sprawią, że ubrania zsuną się z niej, narażając na jeszcze większe upokorzenie. Najgorszy jednak był brak zegarka. Czas był jej wrogiem, a kolejne godziny zmieniały się w wieczność.
Jakoś by tu jednak wytrzymała do rana, i to pomimo że rozdzielono ją z Edytą, która trafiła ponoć do aresztu w Białołęce – gdyby nie inne zatrzymane. W kącie przycupnęła bezdomna, która znała tylko dwa stany emocjonalne: katatonii lub maksymalnego pobudzenia. Na przemian więc kiwała się monotonnie w przód i w tył albo biegała po celi, klnąc i złorzecząc klawiszom. Monika bała się, że ta szalona, sponiewierana przez życie kobieta w nieokreślonym, ale z pewnością już nie młodzieńczym wieku zrobi jej krzywdę, jeśli choć na chwilę zostanie spuszczona z oka. A zresztą jeśli nie zostanie – to też.
Niepokoiły ją także dwie prostytutki wygarnięte z pigalaka na tyłach hotelu Marriott. Od bezdomnej różniły się tylko nowszymi i zdecydowanie śmielszymi ciuchami, poza tym wyglądały identycznie. Tych jednak nie opuszczał wesoły nastrój. Cały czas plotkowały, wymieniając uwagi na temat długości, sztywności i ogólnej sprawności swoich klientów (lub jej braku). Nie stroniły też od roztrząsania niezwykłych erotycznych upodobań i oczekiwań tych panów oraz sprytnych metod, jakimi unikały ich spełnienia. Dużo śmiechu zapewniały im też opowieści, jak to swoich kochanków zrobiły w konia, okradły lub naraziły na zdemaskowanie przez małżonkę. Może te historyjki byłyby nawet intrygujące dla trzydziestosześcioletniej, było nie było, dziennikarki magazynu poradniczego, specjalizującej się w tematyce moda – psychologia – kulinaria – majsterkowanie, gdyby nie duże zagęszczenie nazbyt pikantnych szczegółów, podanych w zawiesistym sosie niewyszukanych wulgaryzmów.
Najbardziej niepokojącą postacią pośród tej menażerii była jednak piąta współlokatorka – ubrana wprawdzie w zdecydowanie damskie fatałaszki, ale jednak niepokojąco przypominająca faceta. Zwłaszcza nad ranem, kiedy w miarę gładką jeszcze wieczorem buzię obsypał gęsty i twardy czarny zarost.
Kiedy po eonach czasu spędzonych w napięciu, jakby dosłownie siedziała na szpilkach, strażnik wreszcie wywołał ją na przesłuchanie, Monika niemal rzuciła mu się z wdzięcznością na szyję. Posłannik wolności powiódł ją równie szarymi jak jego mundur korytarzami przez kolejno otwierane kraty do pokoju, w którym została przykuta kajdankami do koślawego krzesła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki