Saga historyczna. Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski - ebook + audiobook + książka

Saga historyczna. Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima ebook i audiobook

Zbigniew Zborowski

4,4
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść o miłości, której nie zatrzyma nawet historia.

Miłość rzadko kiedy bywa łatwa i prosta. Szczególnie w czasie Powstania Styczniowego. W bitwie pod Żyrzynem Polacy zdobywają transport rosyjskich rubli. Żołnierz Jan Młynarski zachowuje jedną złotą monetę, by podzielić ją na połówki – jedną dla siebie, drugą dla ukochanej Oleńki Zaporewicz, z którą rozdzieliła go wojna.

Tak zaczyna się podróż kawałków złota przez czas i przestrzeń. Lwów w XIX wieku, Syberia, literacka Warszawa i artystyczny Paryż z przełomu wieków. Rozdzielone połówki monety przechodzą przez trzy pokolenia kobiet i mężczyzn z rodów Zaporewiczów i Młynarskich. Schowane po kieszeniach lub dumnie prezentowane w medalionach, wraz z kolejnymi właścicielami są świadkami rewolucji bolszewickiej w Rosji, Wielkiej Wojny, odzyskania niepodległości Polski, narodzin faszyzmu w Niemczech i hitlerowskiej okupacji podczas II wojny światowej.

Czy połówki monety się kiedyś spotkają? Czy dalecy potomkowie Oleńki i Jana wreszcie odnajdą zagubioną w powstaniu miłość? I co ma wspólnego z carskim złotem współczesna już historia Moniki Wilczyńskiej, która nie pamięta niczego, co wydarzyło się w jej życiu przed 1994 rokiem?

Zbigniew Zborowski (ur. 1966) – autor sag historycznych („Trzy odbicia w lustrze”, „Pąki lodowych róż”), kryminałów („Skaza”, „Kręgi”, „Głos przeszłości”) i thrillera science fiction („Nowy drapieżnik”). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Często pracował jako dziennikarz pod przykrywką, wchodząc do hermetycznych środowisk i poznając panujące w nich zwyczaje. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do napisania każdej kolejnej książki. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 468

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 56 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,4 (229 ocen)
124
76
19
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała saga czyta się szybko i chce coraz więcej.... Polecam
30
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Piękna. Może przez to, że bardzo prawdziwa. Wstrząsająca obrazami ludzkiej podłości, okrucieństwa, nienawiści. Powstania, zabory, wojny. Zbrodnie carskie, hitlerowskie, sowieckie i ukraińskie. Zdrajcy, tchórze i bohaterowie. Mocny i poruszający kawał polskiej historii. Na osłodę współczesny wątek kryminalny. Słabo zarysowany, ale intrygujący. Ciekawa, poruszająca. Polecam.
10
DossosD1

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka z nutką sensacji. Super lektor. Pecam.
00
MON2024

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale zarysowane postacie, znakomite dialogi i cięty język, plastycznie oddany charakter miast i okolic, jakbym tam był! Wspaniały autor, moje odkrycie. I jakże celne życiowe obserwacje!
00
86AnnKa

Dobrze spędzony czas

Ciekawa powieść. Dobrze się czyta. Na pewno sięgnę po kolejne części.
00

Popularność




PRO­LOG

– Pani wcale nie przy­szła do mnie jako dzien­ni­karka. Nie cho­dzi o wywiad do pisma, prawda?

I co teraz? Żeby zyskać na cza­sie, Monika zało­żyła nogę na nogę i rozej­rzała się po gabi­ne­cie. Pod oknem stało biurko. Cięż­kie. Pew­nie maho­niowe. Albo z jakie­goś innego szla­chet­nego drewna. Sre­brzył się na nim jedy­nie otwarty lap­top z nad­gry­zio­nym jabłusz­kiem, pysz­niła ciężka lampa z brązu i wygięty w łuk orien­talny nóż do papieru. Poza tym nic nie zakłó­cało ide­al­nej gła­dzi blatu. Obok dostoj­nego mebla lśniła prze­szklona półka z książ­kami. Same angiel­skie tytuły, co drugi miał w nazwie słowo psy­cho­logy. Jej roz­mówca, dok­tor Dowgiłło, sie­dział naprze­ciw niej na wyście­ła­nym skórą krze­śle; takie samo zaj­mo­wała Monika. Na prawo od niej stała pokryta iden­tycz­nym mate­ria­łem sofka, a obok drew­niany tabo­re­cik. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie wisiał obraz przed­sta­wia­jący mar­twego powstańca stycz­nio­wego Wit­kie­wi­cza. Jeśli była to repro­duk­cja, to pie­kiel­nie dobra.

„Chcia­ła­bym mieć w domu taki porzą­dek” – wes­tchnęła w myślach, jak zwy­kle w takich chwi­lach czu­jąc ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia. Na szczę­ście nie­zbyt silne.

– No więc… – Dok­tor Dowgiłło zachę­ca­jąco zawie­sił głos.

Prze­nio­sła na niego spoj­rze­nie i od razu przy­ła­pała go na śli­zga­niu się wzro­kiem po jej tro­chę zbyt opię­tych dżin­sach. Opię­tych, bo przez cztery lata od uro­dze­nia Tosi toczyła nie­równy bój z wagą, która chyba zacięła się na sześć­dzie­się­ciu pię­ciu kilo. Za dużo! Ale to prze­cież nie powód, żeby gapić się na jej pupę! Zwłasz­cza gdy się ma piękny gabi­net i tytuł dok­tora psy­cho­lo­gii. To chyba do cze­goś zobo­wią­zuje?

Dowgiłło dostrzegł przy­ganę w jej oczach i lekko się spe­szył. Szyb­kim ruchem popra­wił koszulę z roz­pię­tymi non­sza­lancko dwoma guzi­kami. Nie­wy­soki, szczu­pły, wręcz drob­nej postury, ale bar­dzo ele­gancki męż­czy­zna w śred­nim wieku. Prze­ty­kane siwi­zną włosy, dobrze przy­cięte i uło­żone, podob­nie jak krótka bródka wzmac­nia­jąca owal nieco zbyt chu­dej twa­rzy. Spodnie w kant, skó­rzane buty w szpic, i ta koszula w cenie wier­szówki za roz­kła­dów­kowy arty­kuł. Do tego mary­narka zawie­szona na opar­ciu fotela za biur­kiem. Na nosie oku­lary w cien­kiej, mod­nej oprawce.

– Jest pani dzien­ni­karką mie­sięcz­nika, hm, „Kobieta taka jak ty”, czyż nie? – Sta­rał się wypeł­nić dzie­lącą ich ciszę. – I umó­wiła się pani ze mną na wywiad. Ale wyczu­wam… widzę po pro­stu, że pani szuka pomocy.

Dobra, już czas się przy­znać. Pod­pie­ra­nie się legi­ty­ma­cją pra­sową w zała­twie­niu pry­wat­nej sprawy było bła­ze­nadą. Tak to jest, gdy się słu­cha dobrych rad kole­żanki. Edyta prze­ko­ny­wała, żeby Monika – zanim podda się tera­pii – wyba­dała faceta, czy to aby nie jakiś szar­la­tan. W sumie powinna być zado­wo­lona, że została zde­ma­sko­wana. Teraz wystar­czy popro­sić o pomoc. Tylko czemu to takie trudne?

– Jaki ma pani pro­blem, Moniko? – Dok­tor Dowgiłło posta­no­wił jesz­cze bar­dziej skró­cić dzie­lący ich dystans, pochy­la­jąc się ku niej poufale. – Z czym nie może pani dać sobie rady, że szuka pani pomocy hip­no­ty­zera?

Wzięła głę­boki wdech i nagle poczuła, że ma straszną ochotę na papie­rosa. A prze­cież rzu­ciła dzie­sięć lat temu, kiedy tylko zaczęli się z Bog­da­nem sta­rać o dziecko! No, dosyć głu­pot. Nie może prze­sie­dzieć całego spo­tka­nia, mil­cząc jak sfinks. Nie jest stu­dentką, a on jej pro­fe­so­rem. I to nie jest sesja. A więc…

– Wizytę u pana zasu­ge­ro­wał mi psy­cho­log.

– O, ho, ho! A więc odwie­dziła już pani jakie­goś psy­cho­loga!

– Tak – potwier­dziła, zasta­na­wia­jąc się, czy jowialny ton dok­tora ozna­cza urazę, że nie przy­szła pro­sto do niego, czy radość z przy­wró­co­nej mię­dzy nimi łącz­no­ści.

– A jaka była dia­gnoza tego spe­cja­li­sty?

A więc jed­nak uraza.

– Stwier­dził u mnie PTSD. Zna­czy…

– Post-trau­ma­tic stress disor­der. Czyli zespół stresu poura­zo­wego. Znam ter­mi­no­lo­gię fachową. – Dok­tor chyba tro­chę za bar­dzo się puszył, ale jej było już wszystko jedno. – Można wie­dzieć, jakie ma pani objawy?

Monika odkryła ze zdzi­wie­niem, że zaci­ska i roz­pro­sto­wuje pię­ści. Mocno. Tak, że paznok­cie wbi­jały jej się w dło­nie.

– Nazwa­łam męża nadę­tym bufo­nem.

– Nadęty bufon. – Dowgiłło zda­wał się sma­ko­wać te dwa słowa.

– I dup­kiem.

– Ha! Nie­złe, choć dość pospo­lite! – Nie­mal kla­snął w dło­nie. – Tylko tyle?

– Pro­szę pana, ja to zro­bi­łam na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym teścio­wej! I jesz­cze rzu­ci­łam o ścianę fili­żanką odzie­dzi­czoną po jego babci.

– Dla­czego, na miły Bóg?

– No wła­śnie… – wes­tchnęła. – Wcze­śniej zupeł­nie sobie nie radzi­łam z naszą córeczką. Tosia pła­kała, a ja nie umia­łam jej uspo­koić. Bra­łam na kolana, prze­ma­wia­łam, robi­łam miny. Teścio­wie patrzyli z poli­to­wa­niem, a ona wrzesz­czała coraz gło­śniej.

– Pew­nie wyczu­wała pani zde­ner­wo­wa­nie…

– Chyba tak. Więc w końcu Bog­dan wyjął mi ją z rąk i pohuś­tał. Od razu uci­chła. Jego rodzice spoj­rzeli na mnie z wyż­szo­ścią szkol­nego peda­goga, a on dodał men­tor­skim tonem, że trzeba mieć podej­ście do dziecka. Wtedy pękłam.

– To się zda­rza. – Wzrok Dowgiłły śli­zgał się teraz po jej dekol­cie.

Co jest, u licha? Prze­cież ubrała się w dżinsy i swe­ter! Na pewno nie chciała być pro­wo­ku­jąca. Czemu ten facet nie może utrzy­mać wzroku na wodzy?

– Ale mnie to się zda­rza cią­gle – skwi­to­wała nie­za­mie­rze­nie ponu­rym gło­sem. – W dodatku coraz czę­ściej. Wybu­chy zło­ści, utrata kon­troli… Więc po tej afe­rze u jego rodzi­ców Bog­dan pora­dził, żebym poszła w końcu do psy­cho­loga. A ten zdia­gno­zo­wał PTSD. I zasu­ge­ro­wał hip­nozę, żeby poznać jego genezę.

– A jakie wła­ści­wie zda­rze­nie wywo­łało u pani ten trau­ma­tyczny uraz?

– No wła­śnie, kur­czę, nie wiem.

– A więc ule­gła pani wypad­kowi lub padła ofiarą prze­stęp­stwa, ale pani umysł wyparł to, co się działo w trak­cie zda­rze­nia. I za pomocą hip­nozy regre­syj­nej chce pani…

– Dok­to­rze, ja nawet nie wiem, czy to był wypa­dek, czy prze­stęp­stwo.

– Jak to? Zupeł­nie nic pani nie pamięta? – Po raz pierw­szy do głosu męż­czy­zny wkradł się nie­po­kój.

– Zupeł­nie nic.

– Długa jest ta luka?

– Dzie­sięć lat.

– Co?!

– Nie pamię­tam niczego, co działo się przed moimi dzie­sią­tymi uro­dzi­nami.

Ner­wo­wym szarp­nię­ciem dok­tor roz­piął trzeci guzik.

„Trudny przy­pa­dek, tak się chyba okre­śla pacjen­tów takich jak ja” – zdą­żyła pomy­śleć, zanim Dowgiłło zadał kolejne pyta­nie:

– A rodzice? Nie spy­tała ich pani, co się działo, gdy była pani małym dziec­kiem?

– Rzecz w tym, że ich nie znam. Pierw­sze moje wspo­mnie­nie to to, jak się budzę w szpi­talu z zaban­da­żo­waną głową. A przy moim łóżku nikogo nie ma.

– Ktoś panią ude­rzył?

– Ktoś mnie postrze­lił. Z czaszki wyjęto mi kulę. To ona wywo­łała amne­zję. Nie wie­dzia­łam, jak się nazy­wam ani gdzie miesz­kam. Nic. Pustka. Po wyle­cze­niu tra­fi­łam więc do sie­ro­cińca jako NN, czyli w ter­mi­no­lo­gii poli­cyj­nej nazwi­sko nie­znane. Tam dosta­łam imię Monika i nazwi­sko Nie­po­mna. Pew­nie jako żart, że nic nie pamię­tam. Ha, ha.

– Rany, kto mógł strze­lać do dziecka?!

– Nie wiem, sprawcy ni­gdy nie zła­pano. Nikt też mnie nie szu­kał, nie figu­ro­wa­łam na liście osób zagi­nio­nych. Jak­bym w ogóle nie ist­niała przed tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym rokiem.

W ste­ryl­nie czy­stym gabi­ne­cie oświe­tlo­nym sączą­cym się ze ścien­nych kin­kie­tów świa­tłem zapa­dła nie­zręczna cisza.

– To jak? Pomoże mi pan cof­nąć się do prze­szło­ści?

– Cóż… hm, tak. Wła­ści­wie to sam jestem zain­try­go­wany pani… przy­pad­kiem.

– Tylko jedna prośba, dok­to­rze.

– Jaka, pani Moniko?

– Gdy będę w hip­no­zie, niech się już pan wię­cej nie gapi na mój tyłek. I rączki przy sobie.

* * *

– Obudź się! No obudź się, cho­lera jasna! – Do świa­do­mo­ści Moniki, gęstej i lep­kiej niczym melasa, wdzie­rał się płacz­liwy ton jakie­goś faceta.

Zamru­gała powie­kami. Potrzą­snęła głową. I naresz­cie obraz widziany przez oczy zaczął docie­rać do jej mózgu. Od razu tego poża­ło­wała.

– Obudź się, kobieto!!! – Głos dok­tora Dowgiłły wibro­wał na naj­wyż­szych tonach histe­rii.

Ten drobny, niż­szy od niej o pół głowy męż­czy­zna był prze­ra­żony. Powoli rozej­rzała się wokół.

Kur­czę, dla­czego gabi­net jest zruj­no­wany?

Skóra na sofie, na któ­rej dok­tor kazał jej się poło­żyć przed wpro­wa­dze­niem w hip­nozę, była pocięta, a gąbka wewnątrz poszar­pana. Blat biurka wyglą­dał jak tafla lodo­wi­ska po meczu hoke­jo­wym. Lap­top gdzieś znik­nął. To samo lampa. Nie! Oba przed­mioty wylą­do­wały roz­trza­skane pod ścianą, na któ­rej wciąż wisiał obraz Wit­kie­wi­cza. Tyle że roz­pła­tany na krzyż. Naj­go­rzej jed­nak przed­sta­wiała się półka z książ­kami. Leżała prze­wró­cona, szkło roz­pry­sło się na tysiące lśnią­cych drzazg, a dumne naukowe tomy zaście­łały pod­łogę.

– Kto to zro­bił? – szep­nęła, patrząc w roz­sze­rzone prze­ra­że­niem oczy hip­no­ty­zera.

Zamiast odpo­wie­dzieć, cof­nął się tylko o krok. Jakby zna­lazł się w klatce tygrysa. Monika opu­ściła wzrok. I zoba­czyła, że trzyma w ręku zakrzy­wiony nóż do papieru.

– To ja?!

Dowgiłło prze­łknął ślinę, a jego chuda grdyka pod­je­chała w górę i opa­dła w dół. Wciąż czujny i wystra­szony, poki­wał głową.

– Pro­szę stąd iść – szep­nął.

– Ale… Co się stało?

– Wynoś się stąd! Wariatko. Ja… – Głos mu się zała­mał, jakby miał zaszlo­chać. – Ja nie chcę mieć z tym nic wspól­nego!

CZĘŚĆ I

Oleńka

Roz­dział 1

Dwór w Gołu­bi­czach na Wileńsz­czyź­nie Sier­pień 1863 roku

Panna Alek­san­dra Zapo­re­wicz usły­szała dobie­ga­jący z zewnątrz tętent kopyt i wyj­rzała przez otwarte na oścież okno. Od razu roz­po­znała ojca galo­pu­ją­cego na swoim ulu­bio­nym karym ogie­rze. Pędził w tuma­nie kurzu sze­roką alejką, która pro­wa­dziła przez ogród fran­cu­ski do trzech stopni przed głów­nym wej­ściem do dworu.

– Boże, chyba nic się nie stało? – Jej matka, kobieta w wieku bal­za­kow­skim, zła­pała się za pierś, omal nie upusz­cza­jąc fili­żanki z saskiej por­ce­lany.

Nieco ope­ret­kowy gest natych­miast pode­rwał na równe nogi rezy­denta, pana Sta­ni­sława de Villeʼa, który w trzech susach poko­nał salon oraz sień i zatrzy­mał się dopiero pod wspar­tym czte­rema kolum­nami por­ty­kiem nad dwu­skrzy­dło­wym wej­ściem. Oleńka sko­czyła za nim.

– Jest mama? – spy­tał Hen­ryk Zapo­re­wicz, zgrab­nie zeska­ku­jąc z wierz­chowca. Mimo doj­rza­łego wieku, czter­dzie­stu lat, był nad­spo­dzie­wa­nie sprawny i gibki.

– Wszystko w porządku, papo? – odpo­wie­działa Oleńka pyta­niem.

– Pani Helena została w salo­nie – pospie­szył z wyja­śnie­niem rezy­dent.

Hen­ryk poufa­łym gestem rzu­cił mu wodze, ale zaraz potem – jakby dla zła­go­dze­nia tego dość nie­sto­sow­nego zacho­wa­nia – pokle­pał go przy­jaź­nie w ramię. Następ­nie poko­nał schodki i uśmie­cha­jąc się do naj­star­szej córki, wkro­czył w chłodny cień dużego domu z dwu­spa­do­wym dachem.

– Żni­wia­rzom koń­czy się popi­wek! – zagrzmiał, zanim jesz­cze wkro­czył do salonu. – Znaj­dzie się jesz­cze jakaś beczka w piw­nicy? Bo jeśli nie, to jak te zaścian­kowe sknery Mły­nar­scy będziemy musieli poić żeń­ców wodą z octem!

Pani Helena wstała sztywno z fotela, wład­czym ruchem odsta­wiła fili­żankę z nama­lo­waną na niej sceną łowiecką i bez słowa skie­ro­wała się do kuchni. Jej ciężka suk­nia zasze­le­ściła, zamia­ta­jąc ide­al­nie czy­stą dębową pod­łogę.

– Niech Andzia zawoła parob­ków i każe im wyto­czyć z dołu kolejną beczkę! Albo i od razu dwie – dobiegł z głębi domu jej opa­no­wany głos. – Te chłopy piją popi­wek jak wenecka gąbka wodę!

Ojciec i córka popa­trzyli po sobie z roz­ba­wie­niem. Hen­ryk pod­krę­cił nawet prze­ty­ka­nego już lekko siwi­zną wąsa. Na głos nie wypa­dało wyśmie­wać dwor­skich manier pani domu, ale jej wynio­słość tro­chę nie paso­wała do wiej­skiej gorączki żniw, która opa­no­wała mają­tek. Pogoda była ide­alna, na roze­dr­ga­nym upa­łem nie­bie ani jed­nej chmurki, pola aż raziły zło­tem kło­sów. Lecz jutro, a może nawet już tej nocy, spo­dzie­wano się burzy. Trzeba było się spie­szyć ze zbio­rem psze­nicy i to nor­malne, że w dusz­nym i cięż­kim skwa­rze zapa­mię­tale macha­jący kosami chłopi muszą coś pić.

– Każ im wynieść jesz­cze kilka kwa­te­rek wódki! – zawo­łał dzie­dzic nie­mal pro­szą­cym tonem w ślad za panią Heleną. – Zasłu­żyli na coś wię­cej niż sło­dowa lemo­niadka.

– No, jak tam sobie chcesz – odkrzyk­nęła raczej bez entu­zja­zmu pani domu. – Żeby tylko znów przo­dow­nika nie pobili. Wiesz, jacy oni są po gorzałce.

– Może pojadę z panem? Pomogę w czymś? – zapro­po­no­wał bez prze­ko­na­nia pan de Ville.

Był to zubo­żały szlach­cic z Mazow­sza albo i z Kujaw, któ­rego przy­jęli pod swój dach jesz­cze wio­sną. Ani to kuzyn, ani powi­no­waty, ale wia­domo – her­bowy musi pomóc w potrze­bie dru­giemu her­bo­wemu. Tym bar­dziej że de Ville miał podobno coś wspól­nego z fran­cu­skim hra­bią znad Loary o tym samym nazwi­sku. Tak przy­naj­mniej dawał do zro­zu­mie­nia po trze­cim kie­liszku pędzo­nej w dwor­skiej gorzelni starki.

– Nie, zostań w cie­niu, mło­dzień­cze. – Pan Hen­ryk znowu pozwo­lił sobie na poufa­łość. – Dzi­siaj, przed burzą, na polu wyjąt­kowy skwar. – A potem, wycho­dząc już na dwór, odwró­cił się i krzyk­nął za sie­bie: – Każę pod­je­chać wozem po te beczki! Dzię­kuję, Heleno!

Po chwili znów zadud­niły kopyta, a Sta­ni­sław i Oleńka zostali na scho­dach sami.

– Przej­dziemy się? Do sadu i z powro­tem – zapro­po­no­wał.

– Nawet do rzeczki! – odpo­wie­działa i z ochotą podała mu ramię, a drugą ręką się­gnęła po para­solkę.

Kiedy wyszli z dworu – spo­rego dwu­skrzy­dło­wego domu z bie­lo­nego drewna, spię­tego w środ­ko­wej czę­ści wspar­tym na kolum­nach por­ty­kiem i solid­nym wyku­szem z pół­okrą­głym oknem – wkro­czyli na zalany zło­tym świa­tłem traw­nik ogrodu fran­cu­skiego. Z nieba lał się taki żar, że nawet pta­ków nie było sły­chać. I tylko nad kwiet­ni­kami brzę­czały psz­czoły i trzmiele, a róże pach­niały bar­dziej osza­ła­mia­jąco niż zawsze, wycią­ga­jąc płatki ku pło­ną­cemu w błę­ki­cie słońcu. Zamiast od razu roz­ło­żyć para­solkę, Oleńka krę­ciła nią kółka i piru­ety. W sercu czułą dziwną lek­kość i pod­nie­ce­nie, bo oto chyba po raz pierw­szy była z imć panem Sta­siem sam na sam. I szli sobie pod rękę na spa­ce­rek. Dobrze, że mama tego nie widziała! Zaraz zresztą, mija­jąc kwiet­nik i w pary­skim stylu przy­cięty klomb, wkro­czyli w cień rzu­cany przez potężne pla­ta­nowce, za któ­rych szpa­le­rem roz­cią­gał się wielki sad, pełen sta­rych jabłoni i gru­szy.

– Piękne lato – zauwa­żył nie­zbyt ory­gi­nal­nie pan de Ville.

Oleńka zer­k­nęła na niego z ukosa. Wysoki, ale szczu­pły, wręcz kru­chy męż­czy­zna o ciem­nych wło­sach zacze­sa­nych z prze­dział­kiem, z cien­kim fran­cu­skim wąsi­kiem nad górną wargą. Star­szy od niej o cztery lata, uprzejmy i dobrze wycho­wany. Intry­go­wał ją. Mówiono o nim, że stra­cił mają­tek po tym, jak się zako­chał w Aka­szy, Cygance z wędrow­nej trupy. Ponoć zapro­sił do swego domu cały jej tabor, poił, kar­mił, prze­pi­jał z pro­stymi masz­ta­le­rzami – ku zgor­sze­niu sąsia­dów i dobro­dzieja pro­bosz­cza. Powia­dano, że za jeden poca­łu­nek śnia­dej pięk­no­ści roz­da­wał turec­kie sio­dła i pol­skie rzędy odzie­dzi­czone po przod­kach. Że tak był w nią zapa­trzony, iż się nie spo­strzegł, jak roz­kra­dziono mu mie­nie, a sprytni kupcy powy­sta­wiali kre­dyty pod zastaw ziemi. I kiedy jesie­nią tabor znów ruszył w drogę, zli­cy­to­wano jego mają­tek, który otrzy­mał w spadku po kolej­nych dum­nych poko­le­niach de Ville’ów.

„Jeśli to prawda, męż­czy­zna z niego nie­zbyt mądry, ale za to roman­tyk…” – pomy­ślała. I zaraz oprzy­tom­niała, upo­mi­na­jąc się w duchu, że prze­cież jest już po zarę­czy­nach z Jan­kiem Mły­nar­skim, pani­czem z sąsiedz­twa. Tylko że szybka cere­mo­nia dzień przed wyru­sze­niem jego oddziału do powsta­nia odbyła się w stycz­niu – a więc pół roku temu. „Wrócę, zanim nadej­dzie kolejna zima” – powie­dział wtedy. Pół roku… to sporo dla kogoś, kto ma dopiero szes­na­ście lat. Obraz Janka, rów­nie wyso­kiego jak de Ville, ale znacz­nie oka­zal­szej postury, nieco się w jej oczach zatarł. Tak, pamię­tała jego zawa­diacki uśmiech spod wąsa i skrzy­pie­nie śniegu pod kopy­tami, kiedy odjeż­dżał. Ale te wszyst­kie żar­liwe słowa o Pol­sce, Bogu, Hono­rze i Sła­wie, któ­rymi wtedy roz­pa­lał ją do czer­wo­no­ści, teraz, kiedy była star­sza, jakoś przy­bla­kły, a nawet – o zgrozo! – wyda­wały się troszkę naiwne.

– Co pan powie­dział? – Nagle zdała sobie sprawę, że Sta­ni­sław nie poprze­stał na wyra­że­niu zachwytu nad pięk­nym latem i mówi dalej coś, co puściła mimo uszu.

– Powie­dzia­łem, że cudow­nie by było wybrać się jed­no­konną linijką na prze­jażdżkę – powtó­rzył.

Czy się prze­sły­szała? Czy pro­po­no­wał jej wła­śnie wypad tylko we dwoje? Może nie sły­szał, że była już zarę­czona? Nie, nie­moż­liwe. O Janie nie mówiło się co prawda we dwo­rze zbyt gło­śno – wia­domo, Moskale wszę­dzie mieli szpicli – ale mariaż szlach­cianki, jed­nej z naj­lep­szych par­tii stąd aż do Wilna z jedy­nym spad­ko­biercą zna­mie­ni­tego, choć nieco pod­upa­dłego rodo­wego nazwi­ska i rów­nie pod­upa­dłego majątku? To nie mogło nie być tema­tem plo­tek. Trzeba być głu­chym, żeby nie zło­wić ich uchem, jeśli miesz­kało się tutaj od wio­sny!

– Lepiej pojedźmy czte­ro­kon­nym kabrio­le­tem – spro­sto­wała z uśmie­chem, wyzwa­la­jąc się z uści­sku jego ramie­nia – w któ­rym oprócz nas zmiesz­czą się papa, mama i Andzia!

– Aż tak się mnie pani boi? – Sta­ni­sław zatrzy­mał się, prze­szy­wa­jąc ją spoj­rze­niem ciem­nych oczu.

Oleńka poczuła się nie­swojo. Ale w taki przy­jemny, słodko omdle­wa­jący spo­sób.

– Może bar­dziej boję się sie­bie? – Zaśmiała się ner­wowo.

– Pani Oleńko, ja… – De Ville postą­pił o krok i chyba chciał ją objąć, ale…

Pach! Para­solka nie­mal wybu­chła mu z trza­skiem w twarz.

– Rze­czy­wi­ście, słońce pali dziś mocno – uspra­wie­dli­wiła się i unio­sła ambrelkę nad głowę.

De Ville nie odpo­wie­dział. Szedł w mil­cze­niu przed sie­bie i mocno zaci­skał szczęki.

– Ja wiem – wyce­dził w końcu, zatrzy­mu­jąc się w pla­mie cie­nia rzu­ca­nego przez kil­ku­dzie­się­cio­let­nią śliwę. – Mówiono mi. Szep­tem. Po kątach.

– Co takiego? – Oleńka czuła, jak krew odpływa jej z twa­rzy.

– Pani czeka na tego… war­choła.

– Powstańca – popra­wiła z naci­skiem.

– War­choła, bo całe to ich powsta­nie naro­dowe to zwy­kłe war­chol­stwo i roz­bój. Sły­szała pani? Zale­d­wie tydzień temu, ósmego dnia sierp­nia pod Żyrzy­nem, oddział pew­nego watażki zwa­nego Kru­kiem napadł na rzą­dowy trans­port pie­nię­dzy idący z War­szawy w głąb Rosji.

Zro­biło się jej słabo. Ledwo się powstrzy­mała, żeby nie oprzeć się o drzewo. Kruk… To pseu­do­nim pod­puł­kow­nika Hey­den­re­icha, dowódcy Janka…

De Ville nie zwró­cił uwagi na jej bla­dość i w zacie­trze­wie­niu pero­ro­wał dalej:

– Mie­nią się patrio­tami, a postą­pili jak przy­drożni zbóje. Poza­bi­jali rosyj­skich żoł­nie­rzy, podobno poło­żyli ich tam poko­tem pra­wie dwie setki! I wzięli ogromny łup. Ponoć dwie­ście tysięcy rubli. W zło­cie i bank­no­tach.

Oleńka, choć jesz­cze przed chwilą z tru­dem – a nawet gorzej, bo z iry­ta­cją – przy­wo­ły­wała wspo­mnie­nie chłopca, który na początku roku bła­gał ją o rękę, teraz poczuła dziwne roz­rzew­nie­nie i nie­po­kój.

– A powstańcy?

– Co powstańcy? – powtó­rzył de Ville, nie­mal nie masku­jąc zło­ści.

– Dużo ich zgi­nęło?

Dopiero teraz zmie­rzył ją uważ­nym spoj­rze­niem. Potem wypro­sto­wał się, obcią­gnął sur­dut, wes­tchnął i oznaj­mił sztyw­nym tonem:

– Nie. Ich padło led­wie dzie­się­ciu, czy coś koło tego. Wielki suk­ces. Można tak powie­dzieć.

* * *

Wie­czór tego samego dnia był nad­zwy­czaj­nie cie­pły i parny. Choć więc w ogro­dzie grały świersz­cze, w pla­ta­nach pohu­ki­wały sowy, a z odle­głego lasu docho­dziło prze­cią­głe zawo­dze­nie wilka, dla każ­dego było jasne, że szy­kuje się zmiana pogody. Nad­cho­dziła burza.

Pan Hen­ryk Zapo­re­wicz był roz­draż­niony – nie zebrał dzi­siaj całej psze­nicy. Pani Helena, dobrze zna­jąc męża, sta­rała się zatem, by wie­czór był ele­gancki i uro­czy­sty. Nie kazała służ­bie zapa­lać zwy­kłych, skwier­czą­cych i migo­czą­cych łojó­wek. Przy­naj­mniej nie na poko­jach. W kuchni, w izbach Andzi, sta­rego kamer­dy­nera Kle­ofasa i cze­la­dzi – ow­szem. Ale do kola­cji przy­nie­siono świece woskowe, odle­wane z surowca z wła­snej pasieki. A na samym stole pysz­nił się srebrny kan­de­labr obsa­dzony kupio­nymi w Wil­nie, a spro­wa­dzo­nymi aż z Peters­burga świe­cami ste­ary­no­wymi. Takich nie trzeba było co chwilę przy­ci­nać, a ich pło­mień nie drgnął, chyba że w prze­ciągu. Duszne, cięż­kie powie­trze było jed­nak nie­ru­chome.

Sie­dzieli przy stole, na któ­rym główną rolę grała szynka w razo­wym cie­ście, pie­czona w piecu chle­bo­wym i oto­czona kom­pa­nią potraw mniej­szego kali­bru i auto­ra­mentu. Stały tam ciężka waza chłod­nika litew­skiego, pół­mi­ski wypeł­nione cie­lę­ciną i krąż­kami wędzo­nej w komi­nie kieł­basy, tale­rze z usta­wio­nymi w pira­midę kulami żół­tego sera, przy­go­to­wa­nego na spro­wa­dza­nej aż ze Szwaj­ca­rii pod­puszczce i codzien­nie maso­wa­nego w piw­niczce przez Andzię i Kle­ofasa, a cza­sem też Oleńkę i jej dwie młod­sze sio­stry – bliź­niaczki Laurę i Klarę. Były jesz­cze gorące pszenne bułeczki, chleb żytni oraz razowy i zasma­żane ziem­niaczki. Same fry­kasy! Zwy­kły sal­ce­son, kaszankę i flaki pozwo­lono jeść w kuchni służ­bie.

Mimo tych wik­tu­ałów i luk­su­sów pan Hen­ryk ner­wowo przy­gry­zał wąsa i popa­try­wał na swego rezy­denta z led­wie skry­waną iry­ta­cją. Sta­ni­sław jed­nak nie­wiele sobie z tego robił, zdą­żył się bowiem przy­zwy­czaić do humo­rów pana domu. Zaba­wiał naj­star­szą z Zapo­re­wi­cza­nek roz­mową, jakby chciał przy­kryć nie­przy­jemne wra­że­nie wywo­łane ran­kiem, kiedy nazwał powstań­ców zbó­jami.

– My tu pasiemy brzu­chy, a oni tam gło­dują – burk­nął pan Hen­ryk i nie musiał doda­wać nic wię­cej.

Wszy­scy wie­dzieli, że ma na myśli tych, któ­rzy poszli wal­czyć z Moska­lami. Zimą i on się wyry­wał, ale pani Helena spo­koj­nie, acz sta­now­czo obja­śniła mu, że nie godzi się zosta­wiać we dwo­rze czte­rech kobiet, a wła­ści­wie kobiety i trzech dziew­czą­tek. Spa­so­wał więc i o powsta­niu nie mówił za dużo. Tylko cza­sem przy­ga­dał Sta­ni­sła­wowi o znie­wie­ścia­łych męż­czy­znach, co to sza­bli się boją, albo jak teraz ganił zbyt wystawne życie.

Trzeba było jed­nak uczci­wie przy­znać, że wojna z car­skim impe­rium jakoś nie rzu­cała się w Gołu­bi­czach w oczy. Żad­nych walk nikt tutaj nie widział. Tylko cza­sem drogą na Wilno prze­mknęła sot­nia Koza­ków lub szwa­dron ruskich dra­go­nów. Widy­wano też jadące w prze­ciw­nym kie­runku kibitki, a w nich zaku­tych w kaj­dany mło­dzień­ców. Żal było patrzeć na ich puste, pełne roz­pa­czy oczy. I na ich nad­garstki i kostki, obtarte do żywego w spię­tych przez kowala oko­wach. A zresztą – od maja tych trans­por­tów już nie było. Po dwo­rach szep­tano, że to sprawka nowego guber­na­tora rezy­du­ją­cego w Wil­nie, Micha­iła Muraw­jowa, który kazał schwy­ta­nych bun­tow­ni­ków wie­szać na miej­scu. Brrr. Zgroza.

Poza tym życie we dwo­rze toczyło się jak zawsze. Szcze­gól­nie w cza­sie żniw. Roboty w polu było dużo, plon był na szczę­ście obfity i tylko zie­miań­stwo rza­dziej urzą­dzało polo­wa­nia, bo gonić kłu­sem z flintą przez łąki i wykroty, kiedy tam nasi giną w słusz­nej spra­wie, to i jakoś nie­pa­trio­tycz­nie, i tro­chę strach, że na odgłos puka­wek przy­ga­lo­pują Kozacy lub Czer­kiesi. A ci nie umieli doce­nić uprzej­mej gościny. Żarli, pili, hań­bili słu­żebne, a bywało – o zgrozo! – że i szla­chet­nie uro­dzone panny.

Oleńka ode­rwała spoj­rze­nie od gorą­cych i ciem­nych jak wil­cze jagody oczu pana Staszka. Rezy­dent zawsze bar­dzo się sta­rał jej przy­po­do­bać, ale od czasu incy­dentu z para­solką w sadzie zro­bił się wręcz natar­czywy. Naj­gor­sze jed­nak, że jakoś to jej nie prze­szka­dzało. Ba! Nawet impo­no­wały jej te jego zaloty. I jesz­cze czuła coś… coś dziw­nego. Takie nie­po­jęte roz­le­ni­wie­nie połą­czone z febrą i ude­rze­niami gorąca do głowy. Może to jakaś cho­roba?

Wła­śnie się nad tym zasta­na­wiała, gdy za oknami zami­go­tały pochod­nie. Jacyś konni jechali do dworu! Laura i Klara pisnęły, pani Helena zbla­dła, dzie­dzic zerwał się od stołu i rozej­rzał za dwu­rurką.

– Mły­nar­scy! Mły­nar­scy jadą! – zawo­łał kamer­dy­ner Kle­ofas, wpa­da­jąc do sto­ło­wego.

Pan Hen­ryk od razu się odprę­żył.

– Ech, te wojenne czasy… – wes­tchnął ni to ze smut­kiem, ni z nostal­gią i ruszył przez sień powi­tać gości.

Wszy­scy przy stole zer­k­nęli po sobie. Sąsie­dzi zza rzeczki nie byli tutaj czę­sto widy­wani. I to pomimo pospiesz­nych zarę­czyn ich Janka i Oleńki. Zie­miań­skie rody od kilku poko­leń były skłó­cone. Tamci nazy­wali Zapo­re­wi­czów pro­stymi Litwi­nami, ci odwdzię­czali się, mówiąc, że Mły­nar­scy to szlachta zaścian­kowa, co herb pode­brała magnac­kim rodom. Rodzinne legendy i domowe księgi pro­wa­dzone w oby­dwu dwo­rach wspo­mi­nały coś nawet o daw­nych wza­jem­nych zajaz­dach i pogro­mach, ale pod ruskim zabo­rem mię­dzy sąsia­dami zapa­no­wał napięty wpraw­dzie, ale jed­nak pokój. Nic więc dziw­nego, że w innych mająt­kach nazy­wano ich naj­star­sze dzieci Romeo i Julia!

– Bóg w dom! – zagrzmiał pan Hen­ryk, pro­wa­dząc do sto­ło­wego postaw­nego Samu­ela Mły­nar­skiego z impo­nu­jącą brodą, która się­gała mu nie­mal do pasa, i jego niską, ale pękatą mał­żonkę. – Sia­daj­cie! Zjedz­cie z nami kola­cję! Andzia! Przy­nieś śli­wo­wicy!

– A napiję się, chęt­nie – sap­nął Mły­nar­ski, sado­wiąc się na krze­śle, które pod jego cię­ża­rem nie­po­ko­jąco zatrzesz­czało. – Oka­zja jest! – dodał i zer­k­nął podejrz­li­wie na de Ville’a.

– Możesz pan roz­ma­wiać przy naszym Staszku – pospie­szył z wyja­śnie­niami pan Hen­ryk. – To przy­ja­ciel domu.

– A więc… Za wik­to­rię żyrzyń­ską! – zagrzmiał Mły­nar­ski, wzno­sząc toast. – Pew­nie już sły­sze­li­ście, jak kom­pa­nia pod­puł­kow­nika Hey­den­re­icha wybiła pra­wie dwie setki Moskali, a do nie­woli wzięła nie­mal trzy­stu! Ich dowódca, porucz­nik Lau­dań­ski, sal­wo­wał się ucieczką w pod­sko­kach. List dosta­łem… – dodał ze wzru­sze­niem. – Od syna. – Tu spoj­rzał na Oleńkę i powie­dział: – Dam ci prze­czy­tać.

– Ha! – Pan Hen­ryk aż kla­snął w dło­nie. – Wojna już długo nie potrwa!

– Wia­domo! – zatrą­bił znów niczym surmy bojowe Mły­nar­ski. – Jak tylko Hey­den­re­ich przej­dzie ze swo­imi do Gali­cji i tam wznieci powsta­nie prze­ciw Habs­bur­gom, będzie po zabo­rach… Au! Czemu mnie kopiesz, kobieto?!

Spoj­rzał zasko­czony na żonę i zaraz się zre­flek­to­wał:

– A, tak! To tajem­nica woj­skowa. W kon­fi­den­cji Janek mi o tym napi­sał. Więc i wy – poto­czył spoj­rze­niem po sie­dzą­cych przy stole – zacho­waj­cie tę wia­do­mość w sekre­cie.

Oleńka zer­k­nęła szybko na de Ville’a. Oby tylko teraz nie wysko­czył z tymi swo­imi poglą­dami na temat powsta­nia! Na szczę­ście Sta­szek mil­czał. A nawet zda­wał się z uwagą wsłu­chi­wać w rewe­la­cje przy­nie­sione przez Samu­ela Mły­nar­skiego.

Roz­dział 2

Dwór w Gołu­bi­czach na Wileńsz­czyź­nie Sier­pień 1863 roku

Na szczę­ście burza tylko musnęła Gołu­bi­cze, bar­dziej dając się we znaki mająt­kowi Mły­nar­skich, co wydat­nie popra­wiło humor Hen­ry­kowi Zapo­re­wi­czowi. Zboże zebrano do końca i pousta­wiano w men­dle, do wyschnię­cia, a potem bez­piecz­nie zwie­ziono do młoc­karni.

Dwór został ude­ko­ro­wany, fran­cu­ski ogród (ku utra­pie­niu pani Heleny) zasta­wiony wynie­sio­nymi z domu sto­łami i krze­słami, nad pod­jaz­dem roz­pięto istny bal­da­chim utkany z kło­sów zboża i gir­land kwia­tów. Żyd Moj­żesz, który opo­dal pro­wa­dził karczmę, musiał pogo­dzić się z kolei, że z dwor­skiej gorzelni wydano cztery baryłki wódki, a z piw­nicy wyto­czono pięć beczek wina z ubie­gło­rocz­nego wino­bra­nia i dzie­sięć chmie­lo­wego piwa. Dożynki!

Pod wie­czór, kiedy na nie­bie roz­lał się krwi­sty ama­rant zacho­dzą­cego słońca, a z pobli­skiego ścier­ni­ska powiało zapa­chem słomy, do cze­ka­ją­cych pod kolum­nadą na szczy­cie trzech scho­dów pań­stwa Zapo­re­wi­czów pode­szli przo­dow­nik i przo­dow­niczka żniw. On, wyj­mu­jąc drżącą ręką zza pazu­chy wymię­to­loną kar­teczkę, odczy­tał wzru­szo­nym gło­sem:

– Plon nie­siemy, plon, w jego­mo­ści dom. Bodaj zdrowo plo­no­wała, każda kopa sto korcy dała! – prze­czy­tał, a potem ode­brał od sto­ją­cych za nim poma­gie­rów ple­ciony w kształ­cie korony dożyn­kowy wie­niec, zwią­zany na górze sło­mia­nymi war­ko­czami i ude­ko­ro­wany kło­sami.

Pan Hen­ryk podzię­ko­wał wszyst­kim za ponie­siony trud i zapro­sił do wspól­nej zabawy. Oleńka zaś pomy­ślała, że w zeszłym roku przo­dow­nik gadał znacz­nie dłu­żej, a do tego wie­niec był ze dwa razy więk­szy i oka­zal­szy. Czyżby praw­dziwe były pogło­ski, że pro­sty lud nie popiera powsta­nia i opo­wiada się za cara­tem, który – jak z nie­do­wie­rza­niem szep­tano po mająt­kach – ma znieść pańsz­czy­znę, wzo­ru­jąc się na gali­cyj­skich c.k. porząd­kach?

Na szczę­ście zaraz gruch­nęła muzyka, odbito beczki, polano do szkla­nek, misek, a nawet dzban­ków. Na drew­nia­nym pode­ście zadud­niły hołubce i przy­tupy. Przo­dow­nik popro­sił do pierw­szego tańca bladą i skrzy­wioną panią Helenę, pan Hen­ryk z galan­te­rią porwał przo­dow­nicę. Laura i Klara zachi­cho­tały, kiedy przed Oleńką wyrósł de Ville, strze­lił obca­sami i sprę­ży­ście się skło­nił.

– Mogę panią pro­sić?

Nie odmó­wiła mu, oczy­wi­ście. Bo nie wypa­dało, bo był ich ser­decz­nym rezy­den­tem i… bo nie chciała. Z dziw­nym dresz­czem pozwo­liła się nieść przy­stoj­nemu utra­cju­szowi po nie­he­blo­wa­nych deskach.

Tań­czył nie­źle, nawet dobrze. Radził sobie i w skocz­nych obe­rkach, i weso­łych polkach. „Cie­kawe, jaki by był w mazu­rze?” – prze­szło jej przez myśl.

I aku­rat wtedy ktoś nad jej uchem zakla­skał. A zaraz potem usły­szała nie­po­ko­jąco zna­jomy głos:

– Odbi­jam!

Nie od razu unio­sła wzrok. Opa­no­wał ją dziwny bez­wład, może nawet strach. Za to de Ville zare­ago­wał natych­miast płacz­li­wym fal­se­tem:

– Panna Alek­san­dra obie­cała mi kolejny taniec!

– Jak się pan jesz­cze nie wyba­wi­łeś, to idź w tany z przo­dow­nicą – odpo­wie­dział mu żar­to­bliwy, ale zabar­wiony tłu­mioną pogróżką głos. – Pan dzie­dzic wła­śnie spro­wa­dził ją z par­kietu.

Spoj­rzała w górę. Od razu poznała Janka. I… nie poznała. Ten sam chło­pak, któ­rego żegnała w stycz­niu. I nie ten sam. Zmęż­niał, wypro­sto­wał się – to jesz­cze nie dziwne. Był prze­cież woja­kiem. Ale naj­bar­dziej zmie­niło się jego spoj­rze­nie. To nie był już wzrok marzy­ciela. Roman­tyka cytu­ją­cego jej wśród jesien­nych liści Mic­kie­wi­cza i Sło­wac­kiego. Nie­bie­skie oczy miały cię­żar stali. Chłodne i gorące zara­zem. Pewne sie­bie. Harde. Nic dziw­nego, że de Ville szybko się wyco­fał. A ona patrzyła zafa­scy­no­wana i reje­stro­wała kolejne róż­nice. Szorstki, wręcz szcze­ci­nia­sty zarost na pod­bródku, gęste psze­niczne wąsy, głę­boka zmarszczka prze­ci­na­jąca czoło. I świeża bli­zna na policzku.

– Pozna­jesz mnie? – rzekł do niej bez­gło­śnie.

– Poznaję… – odpo­wie­działa, czu­jąc, jak nie tylko inni tan­ce­rze, ale i cały świat wirują wokół nich dwojga.

* * *

Nie wie­działa, ile czasu prze­tań­czyli. Niebo cał­ko­wi­cie pociem­niało, roz­sy­pu­jąc nad hory­zon­tem nie­prze­li­czone dia­menty gwiazd. Było ich dużo, bar­dzo dużo. Zda­wały się wiro­wać nad nimi w tuma­nach świe­tli­stego pia­sku. Od lasu i rzeczki powiał chłod­niej­szy wiatr, który niósł woń jeżyn, grzy­bów, igli­wia – pierw­szą zapo­wiedź nad­cho­dzą­cej jesieni. Oleńka jesz­cze ni­gdy nie żyła chwilą bie­żącą tak bar­dzo jak teraz. Zapo­mniała o de Ville’u, o wąt­pli­wo­ściach zwią­za­nych z narze­czeń­stwem, o nie­po­koju, który wzbu­dzały w niej wie­ści ze świata. Nie zasta­na­wiała się nad niczym. Oszo­ło­miona ota­cza­ją­cym Janka zapa­chem skór, koń­skiego potu i czar­nego pro­chu, wiro­wała w tańcu, jakby jutro miało ni­gdy nie nadejść. Wokół par­kietu trza­skały pochod­nie, spły­wa­jąc smol­nymi łzami, ludzie ustę­po­wali im miej­sca, w wyso­kich butach pani­cza Mły­nar­skiego pobrzę­ki­wały ostrogi.

– Co? Co powie­dzia­łeś? – Uświa­do­miła sobie nagle, że Janek coś mówi.

– Muszę wra­cać – powtó­rzył.

– Gdzie? – Nie zro­zu­miała, bo wciąż bliż­sze jej były gwiazdy i ta magiczna sierp­niowa noc niż tocząca się wokół wojna.

– Do oddziału. A raczej tego, co z niego zostało.

– Jak to, prze­cież wygra­li­ście pod Żyrzy­nem?!

– A pół mie­siąca póź­niej, pod Faj­sła­wi­cami, zebra­li­śmy sro­motne bicie. – Mocny głos Janka zadrżał i zachry­piał, jakby postawny męż­czy­zna znowu prze­mie­niał się we wraż­li­wego chłopca, który kie­dyś nie wsty­dził się łez. Mówił jed­nak dalej: – Puł­kow­nik Kruk pro­wa­dził nas do Gali­cji. Ale nie­spo­dzie­wa­nie oto­czyli nas Moskale. Jakby na nas cze­kali! Mieli arty­le­rię, pie­chotę, dużo jazdy. Byli przy­go­to­wani. Schro­ni­li­śmy się w lasku, a oni nas oto­czyli. I wiele godzin bili po nas arma­tami. Więk­szość towa­rzy­szy pole­gła… Tylko garstka z nas wyrwała się konno, pro­wa­dzona przez Kruka. Inni, pół­żywi, zostali.

Wciąż jesz­cze zdy­szana po tańcu, roz­grzana, zaru­mie­niona, patrzyła ze zdu­mie­niem na sto­ją­cego na środku par­kietu Janka. Nagle wydał się jej bez­bronny, słaby, zła­many.

– Nie wra­caj tam! – szep­nęła żar­li­wie.

Pokrę­cił głową.

– Zostań ze mną!

Sil­nymi ramio­nami wstrzą­snął bez­gło­śny płacz. Powstrzy­mał jed­nak łzy i z tru­dem się wypro­sto­wał.

– Muszę. Jestem to winny…

– Komu? Pol­ski i tak nie ma! To mrzonka! Śmie­chu warta efe­me­ryda.

Poczuła, jak ogar­nia ją nie­po­ha­mo­wana furia. Miała ochotę zła­pać go za bary i mocno potrzą­snąć.

– Wiem… – odpo­wie­dział bez­gło­śnie, jakby zasko­czony, że z jego ust wyszło bluź­nier­stwo. – Ale jestem to winny chło­pa­kom.

Stała przez chwilę, patrząc na niego z wście­kło­ścią. Mil­czała. Oddech powoli się uspo­ka­jał, a w nogach – po raz pierw­szy tego wie­czora – poczuła zmę­cze­nie i sła­bość.

– To jedź – wark­nęła. – Skoro to dla cie­bie naj­waż­niej­sze…

– Odpro­wa­dzisz mnie do stajni? – W jego gło­sie brzmiała prośba.

– Nie zosta­niesz do rana? Zmę­czony jesteś.

– Nie. Już i tak zbyt wielu ludzi mnie tu widziało. Ktoś donie­sie, będzie­cie mieli kło­poty. Nie, muszę ruszać.

Nagle roz­dzie­leni, nagle onie­śmie­leni i zawsty­dzeni sobą, poszli do stajni. Pan Hen­ryk nie­dawno ją odno­wił. Kle­pi­sko kazał prze­sy­pać świeżą zie­mią, na któ­rej uło­żył grube dębowe deski. Zro­bił też odpływy, któ­rymi gno­jówka spły­wała do spe­cjal­nych beczek. I nowe schody na strych, gdzie skła­do­wano siano, zamiast sta­rej, chwiej­nej dra­biny.

Zatrzy­mali się przy wychu­dzo­nej kla­czy pani­cza Mły­nar­skiego. W mil­cze­niu, wciąż daleko od sie­bie, zaczęli ją kul­ba­czyć. Janek aku­rat doci­skał popręg, kiedy w Oleńce coś pękło i dotknęła pal­cami jego sęka­tej, opa­lo­nej na brąz dłoni. Mie­liby się tak roz­stać? Bez słowa?

Mły­nar­ski pod­niósł głowę i po raz pierw­szy, odkąd zaczęli roz­ma­wiać na środku par­kietu, popa­trzył jej w oczy. Nie zoba­czyła już w jego źre­ni­cach ani łez, ani poprzed­niej har­do­ści. Znów miała przed sobą swo­jego chłopca o jasnym, nieco naiw­nym, ale weso­łym spoj­rze­niu. Nie wojow­nika i nie zła­ma­nego porażką mazgaja. Janka. Jej Janka. Jak to moż­liwe, że pra­wie o nim zapo­mniała przez te pół roku?

Nie zasta­na­wia­jąc się, co robi, objęła go za szyję i przy­cią­gnęła. Ich usta złą­czyły się, odde­chy splą­tały w nagłej eks­plo­zji gorąca. Po sekun­dzie zasko­cze­nia, a może waha­nia, Janek mocno zagar­nął ją do sie­bie, nie­mal miaż­dżąc jej usta poca­łun­kiem. O dziwo było to przy­jemne. Nawet bar­dzo! Niczym jakaś lubieżna flama czy ogni­sta Cyganka wpiła się w jego wargi, a potem wysu­nęła język. Jejku, skąd jej się to wzięło?! Zawsty­dziła się na moment, ale wtedy wyczuła na swoim bio­drze dziwną i bar­dzo intry­gu­jącą twar­dość. Czy to jest… wła­śnie to? Zadrżała z pod­nie­ce­nia, bo nagle przy­szła jej do głowy zupeł­nie sza­lona myśl, żeby nie poprze­stać na poca­łunku. A kiedy tylko to pomy­ślała, poczuła, jak silne ramiona Janka pod­ry­wają ją z ziemi, uno­szą, płyną ku scho­dom, cią­gle jesz­cze pach­ną­cym sosnową żywicą. Wciąż obej­mo­wała go za kark, na­dal nie odry­wała swo­ich ust od jego. Wargi parzyły ją ogniem, puchły, pul­so­wały, a ona chciała wię­cej.

Nie­mal nie zauwa­żyła, jak zna­leźli się na stry­chu i Janek zło­żył ją z namasz­cze­niem na beli siana. Drobne łodyżki zakłuły ją w skórę, kiedy gorącz­ko­wymi ruchami pozbyli się ubrań i nadzy z powro­tem opa­dli w pach­nące słoń­cem, latem i płod­no­ścią siano. Na pier­siach poczuła jego szorst­kie dło­nie, zaro­stem podra­pał jej dekolt. Cało­wał ją już nie tylko w usta. Mięk­kie wargi błą­dziły wszę­dzie – po szyi, pier­siach, ramio­nach, nawet brzu­chu – wznie­ca­jąc w jej ciele iskry, ogniki i zbie­ga­jące się w dzie­siątki wirów prądy gorąca i zimna. Znów zakrę­ciło się jej w gło­wie. Jak wtedy na par­kie­cie, pod patrzą­cymi na nich gwiaz­dami. No wła­śnie, gwiazdy…

Janek znie­ru­cho­miał, patrząc na nią wycze­ku­jąco – dwoje jasnych, błysz­czą­cych niczym w gorączce oczu. Pytał ją? O co? Zro­zu­mie­nie przy­szło w nagłym parok­sy­zmie, jaki wygiął w łuk jej ciało. Omal nie objęła udami jego bio­der, bio­rąc go w posia­da­nie niczym mityczna Gaja lub Afro­dyta – poże­raczka męskich serc. Omal… Nie zro­biła tego jed­nak. Krótka chwila jego waha­nia spra­wiła, że w ostat­niej chwili przy­po­mniała sobie, kim jest. Nie ucho­dzi dzie­dziczce na Głub­czy­cach, naj­star­szej pan­nie z rodu Zapo­re­wi­czów, robić tego, no wła­śnie – gdzie? Na jakimś sia­nie? W stajni? W pośpie­chu? Resztką sił zmu­siła się więc, by lekko pokrę­cić głową. Może Janek nie posłu­cha? Chyba tro­chę na to liczyła. Czy weź­mie ją, no, może nie siłą – to byłaby już prze­sada – ale z więk­szym zde­cy­do­wa­niem? On jed­nak, dobrze uło­żony panicz, wyco­fał się z tra­gicz­nie zawie­dzioną miną. Ciężko opadł obok niej, a ona – tro­chę zwy­cię­ska, a tro­chę roz­cza­ro­wana – zaczęła prze­sie­wać jego jasne włosy mię­dzy swo­imi pal­cami.

* * *

Pół godziny póź­niej, a może minutę lub całą wiecz­ność, Oleńka wsparła się na łok­ciu. Z trze­po­czą­cym w unie­sie­niu ser­cem, ale i odbie­ra­jącą dech roz­pa­czą patrzyła, jak Jan wciąga cia­sne bry­czesy. Jego sze­roka pierś wciąż była naga. Pod skórą grały mię­śnie, ciało na­dal lśniło potem.

– A więc jedziesz.

Spoj­rzał na nią bez słowa tymi pie­kiel­nie nie­bie­skimi oczami. Potem wcią­gnął byle jak koszulę i nie zawra­ca­jąc sobie głowy zawi­ja­niem onuc i wci­ska­niem dłu­gich kawa­le­ryj­skich butów, zbiegł boso na dół. Wró­cił po chwili, nio­sąc sza­blę w pochwie i… Co to wła­ści­wie było? Złota moneta? Pięć rubli?

– Nie zamie­rzasz mi chyba pła­cić jak ladacz­nicy? – zażar­to­wała gło­sem pod­szy­tym nie­po­ko­jem.

Uśmiech­nął się. Poło­żył pie­niądz na poprzecz­nej belce, płyn­nym ruchem dobył sza­bli, wziął zamach. Świst, ude­rze­nie i brzęk zlały się w jedno. Panicz Mły­nar­ski pod­niósł nad­ciętą monetę i – naci­ska­jąc oraz krę­cąc – prze­ła­mał ją wresz­cie na dwie czę­ści.

Jedną z nich podał Oleńce, drugą scho­wał w kie­szeni bry­cze­sów.

– Jeste­śmy teraz jak dwie połówki jed­nej monety – powie­dział. – Roz­jeż­dżamy się, może nawet na długo. Ale roz­dzie­leni, zawsze będziemy się szu­kać po świe­cie. I prę­dzej czy póź­niej odnaj­dziemy. Sie­bie samych i naszą miłość.

Nie­uf­nie obró­ciła w pal­cach wyszczer­biony kawa­łek złota. Chciała odpo­wie­dzieć, że ładna gadka, jak z Dzia­dów albo i Kon­rada Wal­len­roda, ale tak bar­dziej kon­kret­nie, to co u licha teraz z nimi będzie? Nie powie­działa jed­nak tego na głos. Wpa­tru­jąc się wciąż w oka­le­czone pięć rubli, spy­tała:

– Skąd to masz?

– Zdo­byczne – to słowo zawi­bro­wało w jego ustach nutką dumy – z Żyrzyna.

Roz­dział 3

Oko­lice placu Trzech Krzyży, War­szawa Redak­cja mie­sięcz­nika „Kobieta taka jak ty” Teraz

– To jak, powiesz wresz­cie, jak było u tego hip­no­ty­zera? – Edyta jedną ręką trzy­mała tacę z miską sałatki, a drugą ujęła się pod bok. – Od tygo­dnia mil­czysz jak księ­gowa spy­tana o wypłatę pre­mii. Albo facet, który dostał wszystko na pierw­szej randce… – dodała ciszej i jakby ze smut­kiem.

Owie­wała je dusząca woń kro­jo­nego pora, sma­żo­nych fry­tek, przy­pa­lo­nego mięsa i odświe­ża­cza powie­trza w spreju.

– No, dawaj, dziew­czyno! – pona­glała Edyta. – Co ci powie­dział o two­jej prze­szło­ści?

Monika ucie­kła wzro­kiem, uda­jąc, że szuka wol­nych miejsc w dość zatło­czo­nej w porze lun­chu redak­cyj­nej sto­łówce. Kilka osób przy gęsto obsa­dzo­nych sto­li­kach szybko odwró­ciło wzrok, parę innych zapra­sza­jąco mach­nęło widel­cami. Wśród jedzą­cych pano­wał gwar, sły­chać było brzęk sztuć­ców, iry­tu­jące skro­ba­nie o tale­rze i krót­kie, jakby nie­śmiałe syk­nię­cia otwie­ra­nych puszek coli lub napo­jów ener­ge­tycz­nych. Na tacy Moniki chy­bo­tały się zupa krem z zie­lo­nego groszku i gołą­bek z połową por­cji ziem­nia­ków – jej dzi­siej­szy wyrzut sumie­nia. Zwłasz­cza w zesta­wie­niu z asce­tyczną miską sałaty sauté kole­żanki.

– Mówi­łam ci, nic z tego nie wyszło – odburk­nęła. – Totalna porażka.

– Ale podaj jakieś szcze­góły! Szcze-gó-ły, kochana! Jak to się odbyło? Co z tobą robił? Czy miał obrączkę na palcu?

– Edzia! A co mnie obcho­dzi jego stan cywilny?!

– No, cie­bie może i nie. Ale są inne potrze­bu­jące. Trzeba cza­sem pomy­śleć o kole­żance. À pro­pos. Opo­wia­da­łam ci już o mojej wczo­raj­szej randce z Tin­dera?

Monika z ulgą przy­jęła zmianę tematu. Naprawdę nie chciała wra­cać do tam­tej klę­ski.

– No więc umó­wi­łam się z face­tem, który wyda­wał się inte­li­gentny i miły. Na por­ta­lach rand­ko­wych to rzad­kość. Pozwo­li­łam syn­kowi zapro­sić do nas na noc Szy­mona. Wiesz, to taki jego kolega, któ­rego kom­plet­nie nie tra­wię. Ale obaj lubią grać w Bat­tle­field i to do tego stop­nia, że mogę mieć pew­ność, że w samym epi­cen­trum randki mój szes­na­sto­la­tek nie zacznie do mnie wydzwa­niać.

Usia­dły przy sto­liku zaję­tym już przez Kona­rzew­skiego, wiecz­nie wal­czą­cego z nad­wagą dyrek­tora finan­so­wego, zapa­trzoną w niego sta­żystkę w bia­łej koron­ko­wej bluzce i sze­fową kadr, panią Poraj­czak, za którą cią­gnął się jakże trafny przy­do­mek „Pota­ki­waczka”. Edyta nie prze­sta­wała opo­wia­dać.

– Nie muszę doda­wać, że ogo­li­łam nogi i pachy, zro­bi­łam bra­zy­lij­ską depi­la­cję i wbi­łam się w majty za trzy­sta zło­tych w kom­ple­cie z biu­sto­no­szem. Na to mała czarna, poń­czo­chy, rozu­miesz? Poń-czo-chy. Oraz takie szpile, że ledwo po scho­dach zeszłam. I płasz­czyk poży­czony od sąsiadki. Też samot­nej nota­bene.

Dyrek­tor Kona­rzew­ski, o imie­niu Jędrzej, spoj­rzał na nią zza lekko zapa­ro­wa­nych od gro­chówki oku­la­rów. Sta­żystka onie­miała, a przy­naj­mniej takie spra­wiała wra­że­nie. Pota­ki­waczka zmarsz­czyła brew, ale nic nie mówiła, cze­ka­jąc na reak­cję wyż­szej szarży. Edzia za to nie zwra­cała na nich naj­mniej­szej uwagi. Tak samo jak na kop­nię­cia Moniki pod sto­łem. Cof­nęła nogi i kon­ty­nu­owała:

– No i pukam do niego taka odsta­wiona, pach­nąca, wprost bijąca po oczach i ude­rza­jąca w nos fero­mo­nami. A ten otwiera mi drzwi… w prze­bra­niu wie­wiórki! I mówi: „Ukarz mnie, kotku”.

Par­sk­nęła śmie­chem, nie cze­ka­jąc na reak­cję widowni. Dyrek­tor chyba też chciał, ale zachły­snął się zupą i roz­kasz­lał. Sta­żystka spło­nęła rumień­cem, a Pota­ki­waczka ujęła w zbie­lałe palce pusty już talerz i wstała, roz­ta­cza­jąc wokół aurę zde­gu­sto­wa­nia i braku akcep­ta­cji.

– Żar­tu­jesz. Wymy­śli­łaś to sobie! – Monika pokrę­ciła głową.

– No co ty, serio. To zresztą jesz­cze nic takiego. Jako wete­ranka por­tali rand­ko­wych mogła­bym ci opo­wie­dzieć wię­cej, ale…

Nie dokoń­czyła, bo drzwi sto­łówki, do któ­rych Monika usia­dła tyłem, znowu się otwo­rzyły i sta­nęły w nich osoby, które spra­wiły, że w gwar­nej salce zapa­dła gro­bowa cisza.

– Co? Kto? – zain­te­re­so­wała się Monika, a gdy nie docze­kała się odpo­wie­dzi, odwró­ciła głowę.

W progu stało dwoje poli­cjan­tów.

– Czy jest na sali Monika Wil­czyń­ska? – spy­tał grom­kim gło­sem funk­cjo­na­riusz, wyż­szy o głowę od swo­jej part­nerki.

– Tu sie­dzi! – zaskrze­czała usłuż­nie Pota­ki­waczka, celu­jąc w Monikę widel­cem.

Mun­du­rowi ruszyli w jej stronę, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy sto­li­kami.

– Ucie­kaj przez kuch­nię, a ja spró­buję ich zatrzy­mać! – Dono­śny szept Edyty roz­brzmiał w zamar­łej sali.

– No co ty, Edzia, pew­nie cho­dzi o zwy­kłą…

„No wła­śnie, o co może cho­dzić?” – zasta­no­wiła się Monika.

– Pani Monika Wil­czyń­ska, z domu Nie­po­mna? – Gli­niarz wypię­trzył się nad nią.

– T-tak.

– Pani pój­dzie z nami. – Się­gnął po przy­pięte do pasa kaj­danki.

– W jakim cha­rak­te­rze?

– Zatrzy­mu­jemy panią do dys­po­zy­cji pro­ku­ra­tora. Pro­szę wycią­gnąć rączki.

Klik. Klak. Na jej nad­garst­kach zatrza­snęły się cięż­kie bran­so­letki.

– Idziemy.

Z pustką w gło­wie i trze­po­ta­niem serca w piersi zaczęła się posłusz­nie uno­sić. Zer­k­nęła jesz­cze tęsk­nie na nie­tknię­tego gołąbka, gdy nagle zgęst­niałe powie­trze sto­łówki prze­ciął dziki okrzyk:

– Zostaw ją, ty… ty psie!

Jesz­cze nie prze­brzmiał okrzyk Edzi, gdy na łysej gło­wie funk­cjo­na­riu­sza wylą­do­wała miska sałaty; tłu­ste stru­myki zaczęły ście­kać po jego twa­rzy ku nara­mien­ni­kom, uno­sząc ze sobą kawałki list­ków rukoli i soczy­ste krążki cebuli.

„A jed­nak dodała majo­nez i oliwę” – pomy­ślała bez sensu Monika.

Na ten akt agre­sji do boju rzu­ciła się funk­cjo­na­riuszka, spraw­nie wykrę­ca­jąc Edy­cie ramię. Przy­ja­ciółka zgięła się w pół, spra­wia­jąc przez chwilę wra­że­nie poko­na­nej, lecz nagle poli­cjantka zawyła z bólu, bo drobne ząbki Edzi wbiły się w jej dłoń. Zako­tło­wało się jesz­cze bar­dziej, w akom­pa­nia­men­cie tłu­czo­nego szkła prze­wró­cił się sto­lik, zupa krem spla­miła jasny gar­ni­tur dyrek­tora finan­sów, a gołą­bek w pomi­do­ro­wym sosie umaił czer­wie­nią białą bluzkę sta­żystki. Szybko jed­nak zapa­no­wał spo­kój. Edzia leżała teraz na ziemi z rękami sku­tymi na ple­cach, klnąc i zło­rze­cząc dosia­da­ją­cej ją okra­kiem poli­cjantce, a Monika patrzyła na to osłu­piała z wyżyn pozy­cji sto­ją­cej wpraw­dzie, ale jed­nak spę­tana kaj­dan­kami. Jeden z więk­szych liści spły­nął funk­cjo­na­riu­szowi za koł­nierz, co wytrą­ciło go wresz­cie ze stu­poru i skło­niło do wyda­nia krót­kiego roz­kazu:

– Idzie­cie do radio­wozu. Obie.

Kiedy je wypro­wa­dzano, sto­łówka ożyła grom­kimi okrzy­kami dzien­ni­kar­skiej gawie­dzi:

– Oprawcy! ZOMO! Precz z cen­zurą! Niech żyją wolne media!

Ten jawny pro­test w naj­mniej­szym stop­niu nie obszedł jed­nak dwojga nieco wymię­tych i lekko zuży­tych tą inter­wen­cją poli­cjan­tów.

Roz­dział 4

Dwór w Gołu­bi­czach na Wileńsz­czyź­nie Marzec 1864 roku

Po krót­kiej odwilży znów przy­szły mrozy, śnieg i wiatr pod­no­szący z pól drobne, sie­kące po oczach krysz­tałki lodu. Kara­wana trzech sań i sze­ściu koni stała pod scho­dami pro­wa­dzą­cymi do dworu. W pierw­szych Helena i Hen­ryk sie­dzący bez ruchu, wyglą­da­jący jak dwie por­ce­la­nowe figurki tak kru­che, że byle ruch powie­trza może je roz­sy­pać w proch. Obok wtu­lone w sie­bie, chli­piące i sią­ka­jące nosami bliź­niaczki. Na koźle, obok zgar­bio­nego i posta­rza­łego Kle­ofasa, Oleńka. W futrza­nej cza­pie i kożuszku, zaru­mie­niona, wście­kła, zdy­szana od palą­cej ją zło­ści.

– Pan jesteś szuja! – syk­nęła do sto­ją­cego sztywno na scho­dach de Ville’a. – Papa wyho­do­wał żmiję na swym łonie.

– Niech pani się liczy ze sło­wami – wyce­dził Sta­ni­sław. – Przy­po­mi­nam, że prze­ma­wiasz do zarządcy majątku.

– Naszego majątku, ty gadzie!

– Już nie. Decy­zją guber­na­tora Muraw­jowa zosta­li­ście wywłasz­czeni za wspie­ra­nie dzia­łal­no­ści anty­pań­stwo­wej. Dwór i zie­mia są w dys­po­zy­cji jego świę­to­bli­wo­ści cara i w przy­szło­ści przy­padną któ­re­muś z ofi­ce­rów jego zwy­cię­skiej armii.

– Milcz, zdrajco! To ty donio­słeś o pla­nach oddziału Kruka! Masz krew na rękach!

Zapa­dła cisza prze­ry­wana jedy­nie kra­ka­niem wron i kru­ków oraz par­ska­niem koni. De Ville zbladł, zaplótł dło­nie z tyłu ple­ców i lekko wysu­nął prawą stopę do przodu niczym szer­mierz przyj­mu­jący pozy­cję.

– Mia­łaś wybór. To mogło zakoń­czyć się ina­czej, ale tam­tej nocy wybra­łaś… – Nie dokoń­czył, bo głos uwiązł mu w gar­dle.

Laura i Klara zaszlo­chały, ojciec i matka ani drgnęli, jak ludzie pogrą­żeni w kata­to­nii. Koń ude­rzył kopy­tem i zarzu­cił łbem.

– Jedźmy już, pro­szę panienki – ode­zwał się cicho i pro­sząco Kle­ofas.

– Tak, ruszaj. Nic tu po nas.

Dawny kamer­dy­ner, a obecny stan­gret zaciął konie, choć te i tak rwały się do biegu. Zaskrzy­piał śnieg, zadud­niły kopyta, zapisz­czały płozy. Helena zaci­snęła usta. Hen­ryk odwró­cił wzrok od dworu.

Pierw­sze sanie, a za nimi dwoje następ­nych – wio­zą­cych kre­dens, kilka kufrów, parę pakun­ków, trzy krze­sła i modrze­wiowe biurko – pomknęły aleją przez ogród fran­cu­ski ku rzę­dowi pla­ta­nów. Za ple­cami zosta­wili swój dom. Mil­czący, nie­ru­chomy, jakby onie­miały ze zgrozy.

Po chwili ostrym skrę­tem wydo­stali się na główną drogę. Kle­ofas strze­lił z bata i konie poszły nie­mal galo­pem. Sanie ska­kały, trzesz­czały i zarzu­cały na zamar­z­nię­tych kole­inach. W kre­den­sie dzwo­niły szybki, w pakach dygo­tała saska por­ce­lana, deli­katna jak poranne let­nie mgły.

Pędem minęli mostek, zosta­wia­jąc za sobą sto­doły, obory, chlewy, a także gorzel­nię i Moj­że­szową karczmę. A przede wszyst­kim roz­le­głe, pokryte świe­żym śnie­giem pola, na któ­rych latem wzejdą rze­pak, psze­nica i żyto. Ale już nie dla nich. Na chwałę cara, impe­rium i jakie­goś nowego dzie­dzica zasłu­żo­nego w tłu­mie­niu powsta­nia.

Jechali dalej. Przez lasek, wokół wzgó­rza, obok jaru utwo­rzo­nego przez stare, wyschnięte już koryto rzeki. I znowu mijali pola, ale już nie gołu­bic­kie, lecz mły­nar­skie.

Widok sąsied­niego dworu ich pora­ził. Dom stał, zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze także. Nowym ele­men­tem w dobrze im zna­nym kra­jo­bra­zie była jedy­nie szu­bie­nica usta­wiona na środku dzie­dzińca. A na niej wisiał pan Samuel. Jego długa broda uno­siła się w lek­kim powie­wie wia­tru, który bujał masyw­nym cia­łem i utrud­niał robotę kru­kom, dobie­ra­ją­cym się wła­śnie do oczu trupa.

– Boże… Toż to Tar­tar. Pochła­nia nas pie­kło! – jęk­nął Hen­ryk.

Oleńka z naj­więk­szym tru­dem ode­rwała wzrok od maka­brycz­nej sceny. Spa­lał ją taki gniew, że nie była w sta­nie nawet lito­wać się nad sobą, żało­wać dworu, współ­czuć Mły­nar­skim ani drżeć o Janka.

– Nie martw się, papo. Jak będzie trzeba, to i Bel­ze­buba zmu­szę, żeby poda­wał nam do kola­cji. A potem zacze­kam, aż dia­bli porwą tego de Ville’a. I wtedy jesz­cze raz sobie z nim zatań­czę!

Roz­dział 5

Guber­nia tobol­ska, Sybe­ria, Impe­rium Rosyj­skie Sty­czeń 1866 roku

Przez ostat­nie dni mróz na dwo­rze nie spa­dał ni­gdy poni­żej dwu­dzie­stu stopni, nocami prze­kra­czał nato­miast zawsze minus trzy­dzie­ści, a i do czter­dziestki chęt­nie się zbli­żał. Wczo­raj przy­szło co prawda ocie­ple­nie, ale za to powiała purga – lodo­waty wicher nio­sący ostre jak szkło krysz­tałki zmro­żo­nego śniegu. Choć więc od ude­rzeń wia­tru trzę­sły się ściany i trzesz­czał dach, w kan­torku, w któ­rym pra­co­wał Jan Mły­nar­ski, pano­wało roz­koszne cie­pło. Od świtu paliła się w nim żela­zna koza z długą, roz­grzaną do czer­wo­no­ści rurą zni­ka­jącą w ścia­nie z drew­nia­nych bali. Na niej buchał, per­ko­tał i syczał parą niczym loko­mo­bila zło­ci­sty samo­war. Her­baty, nawet dla takich jak on, katorż­nych, było skolko ugodno. Cukru za to bra­ko­wało, ale czaj wspa­niale sma­ko­wał ze słod­kim, leśnym mio­dem. Albo z wódką z nie­od­le­głej prze­cież gorzelni, choć tej Janek wolał się wystrze­gać. I nawet nie dla­tego, że widok pija­nych od rana do nocy sybi­ra­ków napa­wał go nie­sma­kiem. Miał wielki plan. Cze­kał już tylko, aż odej­dzie purga, a mróz zelżeje do kil­ku­na­stu stopni.

Tym­cza­sem ze zdwo­joną pil­no­ścią racho­wał słupki kosz­tów i zysków tar­taku, w któ­rym przy­dzie­lono go do pracy. Dzier­żawca, pan Suwio­łow, nie mógł się mu nadzi­wić. Roboty było teraz mało, bo naj­pierw mróz, a potem purga spra­wiły, że drwali, nawet tych katorż­nych, a więc w więk­szo­ści Pola­ków, nikt nie miał sumie­nia – czy może raczej roz­sądku – wyga­niać do lasu. Pnie sybe­ryj­skich świer­ków, modrzewi i brzóz tak stward­niały, że topory odbi­jały się od nich jak od żela­znych kolumn.

Za to o odmro­że­nia było bar­dzo łatwo. Wystar­czyło się spo­cić, a potem tro­chę za długo zma­ru­dzić z odpo­czyn­kiem. Nagle mokra koszula na ciele zmie­niała się w lód, a skóra robiła się biała. I już. Albo zadyszka. Jeśli oddy­chało się ustami, nie nosem, prędko przy­plą­ty­wało się zapa­le­nie płuc. Koniec zawsze był ten sam – choć bywało, że przy­cho­dził od razu. Nie dalej jak tydzień temu rówie­śnik Jana, Kon­rad, odszedł nieco dalej w tajgę od grupy drwali i roz­grze­wa­ją­cego ich ogni­ska z gałęzi. Szu­kał pod śnie­giem zmro­żo­nych jagód dzi­kiej porzeczki lub cho­ciaż cze­rem­szy albo saranki. Cze­go­kol­wiek, co powstrzy­ma­łoby ata­ku­jący dzią­sła szkor­but. Że nie wró­cił, zauwa­żono mniej wię­cej po pół godzi­nie. Poszli więc go szu­kać. I zna­leźli. Tak samo sztyw­nego i zamar­z­nię­tego jak pień cedru, o który się oparł.

Dawny panicz, a obec­nie pro­sty katorż­nik Mły­nar­ski miał więc wiel­kie szczę­ście, że tra­fił do księ­go­wo­ści w tar­taku. Zade­cy­do­wał o tym łut szczę­ścia, kiedy przy­wie­ziono go tutaj z grupą innych zaku­tych w kaj­dany ska­zań­ców. Suwio­łow obej­rzał wszyst­kim dło­nie, po czym przy­pa­tru­jąc się Jan­kowi, zawy­ro­ko­wał:

– Ty masz naj­bar­dziej pań­skie ręce ze wszyst­kich! Nie­na­wy­kłe do cięż­kiej pracy. Racho­wać pew­nie umiesz, a?

Potwier­dził. Prze­cież jesz­cze nie­dawno, kiedy był pod­rost­kiem, w każdą zimę ojciec wywo­ził go do Wilna, odda­jąc w ręce guwer­nan­tek i nauczy­cieli, któ­rzy wbi­jali mu do głowy łaciń­ską gra­ma­tykę i mate­ma­tykę. Coś tam liznął nawet z nauk tego angiel­skiego fizyka, New­tona. Ale nie pamię­tał dokład­nie, wła­ści­wie tylko to, że kie­dyś w łeb pal­nęło go jabłko. No, nie­ważne. Grunt, że sumo­wać i mno­żyć potra­fił, a do takich rachun­ków spro­wa­dzała się księ­go­wość tar­taku. Suwio­łow wziął go więc do kan­torka. I Jan liczył teraz, a potem zapi­sy­wał gęsim pió­rem macza­nym w inkau­ście, ile bel drzewa weszło, a ile kubi­ków desek wyje­chało. Ile kasa wydała, a ile do niej wpły­nęło.

Małe okienne szybki zady­go­tały w kolej­nym podmu­chu wia­tru. Omal nie zga­sła łojówka sto­jąca na biurku! Po pół­tora roku na kator­dze Jan wie­dział jed­nak, że jutro, naj­da­lej poju­trze purga odpu­ści i zrobi się ładna, bez­wietrzna pogoda. A wtedy dokona tego, co sobie tak dokład­nie zapla­no­wał. I do czego przy­go­to­wy­wał się przez całą jesień i połowę zimy…

A tym­cza­sem myśli ucie­kły mu do wspo­mnień. Noc żniw w Głub­czy­cach i to, co się wtedy stało pomię­dzy nim a Oleńką… Tro­chę żało­wał, że nie wyda­rzyło się wię­cej. Że w ogóle pytał ją o zgodę, że nie dał się ponieść fali pożą­da­nia. Lecz z dru­giej strony może to i lepiej. To, co naj­lep­sze, jesz­cze wciąż przed nimi. A na razie musiał mu wystar­czyć obraz jej wygię­tego ciała, nabrzmia­łych poca­łun­kami ust, jej oczu dzi­kich i roz­pa­lo­nych jak śle­pia rysicy. Teraz, zako­pany w śnie­gach, oto­czony nie­zmie­rzoną tajgą, wprost nie mógł uwie­rzyć, że to nie była bajka.

Kto wie, może by nawet zwąt­pił w siłę swo­jej pamięci, gdyby nie połówka pię­cio­ru­blo­wej monety, którą miał wciąż ze sobą. Nie ode­brali mu jej Kozacy, na któ­rych nadział się dwa dni po tam­tej nie­za­po­mnia­nej nocy, kiedy wra­cał do swo­jego oddziału. Żoł­dacy naj­pierw wypła­zo­wali go sza­blami, potem roz­gra­bili sakwy, rzu­cili kości o konia i rząd, zabrali starą sza­blę po dziadku, który słu­żył jesz­cze pod Napo­le­onem. Potem odarli go z ubrań do naga i wszyst­kie ciu­chy dokład­nie prze­pa­trzyli. Od razu zna­leźli skryte pod pod­szewką kubraka złote trzy- i pię­cio­ru­blówki, które miał jesz­cze z Żyrzyna. Zaszy­tej w koł­nie­rzu koszuli połówki monety jed­nak nie zma­cali. W końcu oddali mu więc rze­czy, pozwo­lili się ubrać i na arka­nie powle­kli do naj­bliż­szego poste­runku.

Bie­gnąc za koniem ze zwią­za­nymi z przodu rękami, Janek marzył tylko o tym, żeby go dobito i oszczę­dzono mu upo­ko­rzeń i nie­ludz­kiego wysiłku. Nie wie­dział jesz­cze wtedy, jak mało bra­ko­wało, żeby jego życze­nie się speł­niło. Gdyby schwy­tano go led­wie pięć­dzie­siąt wiorst wcze­śniej, na daw­nej ziemi wileń­skiej pod­le­głej teraz guber­na­to­rowi Muraw­jo­wowi, od razu zało­żono by mu stry­czek. Takie były roz­kazy car­skiego namiest­nika, nazy­wa­nego powszech­nie Wie­sza­tie­lem.

On jed­nak zdą­żył dotrzeć już na Pole­sie, a tu pano­wały nieco łagod­niej­sze zwy­czaje. Po krót­kim śledz­twie wysłano go eta­pami do Moskwy. Na ręce i nogi wło­żono sta­lowe pręty, nazy­wane przez Rosjan kaj­da­nami, i trzy­konną kibitką powie­ziono na wschód. Jan myślał, że będzie to długa podróż. Nie doce­nił spraw­no­ści car­skiego sys­temu pocz­to­wego! Jechali nie­mal cwa­łem od sta­cji do sta­cji. Kilka godzin zapie­ra­ją­cego dech w piersi galopu i już wyprzę­gano spie­nione konie, zmie­nia­jąc je na nowe. Nawet nie musiał wysia­dać z kibitki!

Po nie­ca­łych trzy­dzie­stu godzi­nach zna­lazł się w ponu­rym gma­szy­sku wię­zie­nia Butyrki, nad któ­rym góro­wały cztery okrą­głe, przy­sa­dzi­ste baszty. Tam zdjęto mu kaj­dany i zre­wi­do­wano jesz­cze raz. Tym razem bez rabunku, ale dokład­nie. Pół monety zostało zare­kwi­ro­wane, ale wcią­gnięto je na krótką listę rze­czy oso­bi­stych.

Kolejne dwa mie­siące Mły­nar­ski spę­dził w celi. Prze­słu­chi­wano go w tym cza­sie tylko raz. Nie pró­bo­wał się wypie­rać udziału w powsta­niu, a kiedy go popro­wa­dzono przed wojenny sąd, wygło­sił nawet mowę o umi­ło­wa­niu wol­no­ści przez Pola­ków i obo­wiązku służby ojczyź­nie. Trzech pod­sta­rza­łych ofi­ce­rów było pod wra­że­niem. Chyba tylko dla­tego nie ska­zali go na kamie­nio­łomy, kopal­nię lub budowę dróg, ale „zwy­kłą” katorgę za Ura­lem. Doży­wot­nią.

Była już jesień, kiedy wypro­wa­dzono go z celi, ponow­nie zakuto i wsa­dzono w kibitkę. Otrzy­mał też z powro­tem te oso­bi­ste rze­czy, któ­rych dotąd nikt nie ukradł – wśród nich połówkę zło­tej pię­cio­ru­blówki. I znów pęd powie­trza i kra­jo­brazy ucie­ka­jące wstecz. Mły­nar­ski zdą­żył już się przy­zwy­czaić do cia­snej, zaro­ba­czo­nej celi, więc pierw­szego dnia tej goni­twy roz­bo­lała go głowa.

Tym razem jed­nak podróż trwała dłu­żej. Etapy pomię­dzy kolej­nymi sta­cjami pocz­to­wymi roz­cią­gały się, więc czę­ściej musieli oszczę­dzać konie i jechać stępa. Drogi były coraz bar­dziej puste, lasy gęst­sze i dzik­sze. Do guberni tobol­skiej dotarli na początku listo­pada, a więc – według sybe­ryj­skiej miary – już zimą. Śniegu nie było jesz­cze bar­dzo dużo, ale mróz trzy­mał cza­sem nawet i za dnia, a sanie nie­zno­śnie trzę­sły na zlo­do­wa­cia­łych kole­inach, przez co otarte żela­zem nad­garstki bolały jak dia­bli. Doskwie­rały też kostki, mimo że kaj­dany na nogach miał zało­żone na ni­gdy nie­zdej­mo­wane buty i grube onuce. Te obcie­rały mniej, ale za to tłu­miły prze­pływ krwi w sto­pach, więc palce mar­zły mu i puchły.

W końcu tra­fił do tar­taku dzier­żawcy Ana­sta­zego Wło­dy­mi­ro­wi­cza Suło­wiowa. Jak na warunki katorgi – cie­pła i wygodna posadka, która dawała nawet w przy­szło­ści nadzieję na zmianę sta­tusu z katorż­nika na prze­sie­dleńca, czyli osad­nika. Tym ostat­nim wolno było się żenić, mieć dzieci, miesz­kać we wła­snym domu. Ale Janek nie myślał o ożenku. Przy­naj­mniej nie tu – na Sybe­rii. Nie chciał też zapusz­czać na tych zie­miach korzeni.

Kiedy zegar ścienny wska­zał dzie­siątą wie­czór i było pewne, że dobrze pod­pity dzier­żawca udał się już do swo­jej chaty, Mły­nar­ski wstał, zło­żył księgi rachun­kowe i przy­świe­ca­jąc sobie łojówką, poszedł do uśpio­nego tar­taku. Minął parową loko­mo­bilę i skie­ro­wał się do zamy­ka­nego na klucz skła­dziku narzę­dzi. Klucz doro­bił sobie już dawno, szli­fu­jąc i przy­ci­na­jąc pod wymiar inny, zna­le­ziony jesz­cze latem. Ostroż­nie prze­krę­cił zamek i wemknął się do środka.

Roz­dy­go­tany blask padł na rzędy topo­rów, pił dwu­ręcz­nych, dębo­wych kli­nów i ple­cio­nych lin konop­nych. Wła­śnie pod sto­sem tych ostat­nich Janek wyma­cał oblu­zo­wane deski. Pod­niósł je i ze skrytki wycią­gnął paku­nek: kożuch, dwie sybe­ryj­skie koszule, dodat­kowa para gru­bych, lnia­nych por­tek i futrzana, myśliw­ska czapa oraz takie same ręka­wice. Skó­rzaną kami­zelę, dru­gie por­tki i wykła­dane futer­kiem lisa buty miał na sobie. Do tego z dna skrytki wyjął dwa pię­cio- i jeden dzie­się­cio­ru­blowy bank­not – skrzęt­nie skry­wane oszczęd­no­ści z ostat­nich dwóch i pół roku. Obok nich leżał jesz­cze stary blan­kiet pasz­por­towy. Ukradł go miej­sco­wemu żan­dar­mowi, z pocho­dze­nia też Pola­kowi spod Wilna, któ­rego naj­pierw spił jak świ­nię. Blan­kiet był sta­rego typu, w dodatku nie miał urzę­do­wych pie­częci. Mły­nar­ski ład­nym pismem wypeł­nił odpo­wied­nie rubryki, a stem­ple wyciął z ziem­niaka i pod­bił w kilku miej­scach. Doku­ment wyglą­dał żało­śnie i z całą pew­no­ścią nie zwiódłby czuj­no­ści żan­dar­mów albo guber­nial­nych czy­now­ni­ków, nie mówiąc już o plac­ko­men­dan­tach, ale jakie­goś pro­win­cjo­nal­nego stój­ko­wego… była na to szansa.

– Już nie­długo, kochana, już nie­długo – wyszep­tał i poca­ło­wał niczym tali­zman połówkę noszo­nej zawsze w kie­szeni zło­tej pię­cio­ru­blówki. – Ucieknę stąd. Zmylę pogo­nie. I odnajdę cię w Głub­czy­cach, mój skar­bie.

Roz­dział 6

Ural, Impe­rium Rosyj­skie Koniec lutego 1866 roku

Sku­lony w śnież­nej jamie pod zwa­lo­nym świer­kiem już pra­wie zasy­piał, kiedy obu­dził go armatni wystrzał. Armatni? Nie! To w rosną­cym z godziny na godzinę mro­zie pękł pień jakie­goś drzewa. Jan Mły­nar­ski spró­bo­wał się poru­szyć i nagle zro­zu­miał, że pra­wie nie czuje rąk ani nóg. Zama­rzał! Długa broda oka­la­jąca mu twarz aż chrzę­ściła od szronu, z wąsów i brwi zwi­sały dłu­gie sople. Rów­no­cze­śnie nie czuł zimna, było mu nawet cie­pło. Powieki znowu zaczęły opa­dać. Spać, spać i nie myśleć o ota­cza­ją­cej go zewsząd sybe­ryj­skiej zimie…

– Nie! – Resztką sił zdo­był się na bez­gło­śny krzyk. – Musisz wstać i iść. Ruszać się. Ina­czej za godzinę albo dwie pod drze­wem zosta­nie jedy­nie twoje tru­chło.

Poru­szył się z tru­dem, opadł na czwo­raka. Ramiona ugięły się pod jego cię­ża­rem, ale wytrzy­mały. Powoli wyczoł­gał się z wydrą­żo­nej jamy. Wtedy w twarz ude­rzył go mróz. Silny, parzący, dużo sroż­szy niż jesz­cze wczo­raj­szego wie­czora. Z ogrom­nym tru­dem, cze­pia­jąc się gałęzi zwa­lo­nego świerka, uniósł się na nogi. Ustał! Ale nie mógł zro­bić ani jed­nego kroku. Czy już za późno na ratu­nek?

Poprzed­niego dnia szedł długo, poko­nał co naj­mniej dzie­sięć wiorst. Nie był to jego rekord, ale odkąd wkro­czył w góry, teren stale, choć łagod­nie się wzno­sił. Ile odszedł przez pół­tora mie­siąca od swo­jego cie­płego i wygod­nego kan­torka w guberni tobol­skiej? Tego nawet nie potra­fił już zli­czyć. Począt­kowo pędził ile sił w nogach, trwoż­nie oglą­da­jąc się, czy nie ściga go pogoń. Cza­sem dał parę kopie­jek chłopu powo­żą­cemu sanie za pod­wie­zie­nie o wior­stę czy dwie. Bywało, że noco­wał we wło­ściań­skich cha­tach, w któ­rych kupo­wał też chleb, pod­pło­myki, piel­mieni i kwas. Naj­czę­ściej jed­nak spał w lesie. Zwy­cza­jem miej­sco­wych Inu­itów prze­wra­cał kożuch futrem na zewnątrz i zagrze­bu­jąc się w śniegu, a cza­sem obkła­da­jąc nacię­tymi gałąz­kami świer­ko­wymi, drze­mał od wie­czora do pół­nocy, żeby wyru­szyć w dal­szą podróż, zanim pobledną gwiazdy na nie­bie.

Gwiazdy… Wciąż chwie­jąc się, oparty o zwa­lony pień i nie­zdolny do zro­bie­nia choć kroku, zadarł głowę. Nad nim wisiał wir Drogi Mlecz­nej. Sre­brzy­sty, fio­le­towy, chwi­lami czer­wo­nawy potok gwiazd.

– Daj mi jesz­cze tro­chę sił! – sap­nął, nie wie­dząc wła­ści­wie, czy zwraca się do Boga, czy do samego sie­bie. – Chcę ją zoba­czyć. Choć przez moment. Potem zabierz mnie, gdzie chcesz.

Te słowa jakby dodały mu sił. Przy­naj­mniej na tyle, żeby się schy­lić i pię­ściami zacząć obtłu­ki­wać zdrę­twiałe nogi. Po kilku chwi­lach zaczął coś w nich czuć – głów­nie kłu­jący ból powra­ca­ją­cego krą­że­nia. A potem zro­bił pierw­szy, ostrożny krok. Szedł! Znowu był w dro­dze na zachód!

A ta wzno­siła się coraz stro­miej. Powie­trze cięło mro­zem po oczach i ustach, ale za ple­cami już roz­pa­lała mu się czer­wona jutrz­nia przed­świtu.

– Kiedy ranne wstają zorze… – zanu­cił bez­gło­śnie i moc­niej wycią­gnął krok.

Szło mu się coraz lepiej. Coraz lżej. Czuł, że szczyt, a więc i gra­nica mię­dzy Azją i Europą, jest coraz bli­żej. Śnieg skrzy­piał, wręcz pisz­czał mu pod nogami. Para z nosa i ust zamie­niała się w sople, które co i rusz musiał odry­wać od sie­bie i strą­cać. Droga wciąż była pusta, na­dal ota­czał go gęsty, czarny, mil­czący las. I nagle z przodu usły­szał dzwonki. Ktoś nad­jeż­dżał! Scho­wać się? Ale po co? Mało to zaprzę­gów mijał po dro­dze? Pozo­stał na szlaku.

– Z Bogiem! – zawo­łał do woź­nicy, który chwilę póź­niej wyje­chał zza zakrętu.

Tam­ten ścią­gnął wodze, zatrzy­mu­jąc zgrab­nego, pęka­tego konika, całego pokry­tego szro­nem.

– A dokąd to tak wcze­śnie idzie­cie? – zdzi­wił się chłop sie­dzący na koźle.

– Do Soli­kam­ska i dalej do Soło­wiec­kiego Mona­styru, gdzie modły chcę zanieść do Pana za pośred­nic­twem Świę­tego Zosimy – wyre­cy­to­wał bez zająk­nie­nia Mły­nar­ski.

– To ty boho­mo­lec? – W czuj­nych oczach fur­mana dostrzegł ślad sza­cunku.

– Tak, piel­grzym.

– A z daleka idziesz?

– Z bar­dzo daleka. Aż z Irbitu. – Jan zde­cy­do­wa­nie umniej­szył poko­naną przez sie­bie trasę. Chciał wzbu­dzić w czło­wieku podziw, a nie go zaszo­ko­wać.

Tam­ten poki­wał głową. A potem, jakby z namy­słem, się­gnął za pazu­chę i wyj­mu­jąc mie­szek, dodał:

– W takim razie pomódl się i za moją duszę. Masz tu kopiejkę, święty czło­wieku.

Mły­nar­ski podzię­ko­wał i już miał ruszać, kiedy fur­man dorzu­cił nie­mal od nie­chce­nia:

– Za zakrę­tem jest war­tow­nia żan­dar­mów. Poka­żesz im pasz­port, a oni wysta­wią ci bilet na dal­szą drogę. Bywaj!

Zaciął konia, rusza­jąc ostro, a Jan został na dro­dze i poczuł, że serce pod­cho­dzi mu do gar­dła. Gdyby nie ten poczciwy czło­wiek, naj­da­lej za kwa­drans nadziałby się pro­sto na żoł­da­ków!

Kiedy sanie znik­nęły w lesie, Jan od razu wszedł w gąszcz. Natych­miast zapadł się nie­mal po pachy, ale brnął dalej pro­sto­pa­dle do szlaku. Dopiero po dłuż­szym cza­sie skrę­cił pod górę, pnąc się wyżej i wyżej, aż wresz­cie drzewa prze­rze­dziły się, a potem zupeł­nie znik­nęły. Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt mozol­nych kro­ków i teren wypłasz­czył się, w twarz zawiał mu jakby cie­plej­szy wiatr, a jego oczom uka­zała się roz­le­gła dolina. Europa! Udało się! Uciekł z Sybe­rii!

Bie­giem, nie­mal krzy­cząc z rado­ści, wró­cił do drogi. Był cały w śniegu i soplach, na ramio­nach pokryty war­stewką lodu, któ­rego sko­rupa pękała przy każ­dym poru­sze­niu. Nie zwa­żał na to. Za górą wsta­wał już świt; Jan minął war­tow­nię i wła­śnie wkro­czył na swój kon­ty­nent. Szyb­kim, mar­szo­wym kro­kiem pędził teraz w dół, ku maja­czą­cym w oddali, wynu­rza­ją­cym się z roz­pro­szo­nego mroku drew­nia­nym zabu­do­wa­niom Soli­kam­ska.

I wtedy po raz drugi usły­szał dzwonki. Przed nim pędził pod górę kolejny zaprzęg. Tym razem natych­miast roz­po­znał, że to sanie rzą­dowe. Zaprzę­żone w trzy wypo­częte konie, na nich fur­man w kożu­chu, za nim jacyś okryci skó­rami ofi­ce­ro­wie. Mły­nar­ski spu­ścił wzrok, zszedł na bok i pocie­szał się w myślach, że ewen­tu­alny pościg – o ile ktoś jesz­cze go szuka – nie nad­jeż­dżałby prze­cież z naprze­ciwka.

– Prrrr! – zawo­łał dono­śnie fur­man i sanie zatrzy­mały się obok.

– Ej, ty! – usły­szał wład­czy głos któ­re­goś z pasa­że­rów.

Nie pod­no­sząc wzroku, zdjął futrzaną czapkę, pokor­nie się skło­nił i obró­cił do mówią­cego.

– Słu­cham wie­leb­nego pana?

– Daleko jesz­cze do war­towni?

– Nie­da­leko – odparł, czu­jąc bez­brzeżną ulgę. Uff, woj­skowi zatrzy­mali się jedy­nie po to, żeby go spy­tać o drogę. – Jest tam – mach­nął w nie­okre­ślo­nym kie­runku ręką – zaraz za szczy­tem wzgó­rza.

– Aha – skwi­to­wał ofi­cer i krzyk­nął na fur­mana:

– Ruuuszaj!

„To mój szczę­śliwy dzień!” – zdą­żył pomy­śleć Mły­nar­ski, gdy jego uszu dobiegł inny głos:

– Stój! Zatrzy­maj się!

– A niby dla­czego? – spy­tał zaczep­nie pierw­szy.

– Chciał­bym się przyj­rzeć temu Sybi­ra­kowi. Ja… skądś go znam.

– No dobrze, byle szybko – zgo­dził się pierw­szy i wrza­snął na Jana: – Unieś ten kudłaty łeb!

Mły­nar­ski wypro­sto­wał się, po raz pierw­szy patrząc na dwóch ofi­ce­rów w saniach. Jed­nego z nich – noszą­cego urzęd­ni­czy mun­dur – roz­po­znał natych­miast, choć ostat­nio widział go dwa i pół roku temu.

Tam­ten przy­pa­try­wał mu się dłuż­szą chwilę w napię­ciu, aż w końcu na twarz wypły­nął mu rado­sny uśmiech.

– Co za nie­spo­dzianka! – zakrzyk­nął wesoło Sta­ni­sław de Ville. – Oto i panicz Jan Mły­nar­ski we wła­snej oso­bie! Cóż panicz pora­bia w tych stro­nach?

Roz­dział 7

Areszt śled­czy przy ulicy Rako­wiec­kiej, War­szawa Teraz

Miała dość. Chciało jej się wyć, dra­pać ściany, szar­pać drzwi lub paść na kolana i bła­gać kla­wi­szów, nazy­wa­nych tu gadami, żeby wypu­ścili ją choć na kory­tarz. Noc w zala­tu­ją­cej lizo­lem i stę­chłym potem celi przej­ścio­wej cią­gnęła jej się jak chyba żadna inna w życiu. Monika sie­działa w spor­to­wych butach, z któ­rych kazano jej usu­nąć sznu­ro­wa­dła, i w dżin­sach bez paska. Miała wra­że­nie, że każdy krok, każdy ruch spra­wią, że ubra­nia zsuną się z niej, nara­ża­jąc na jesz­cze więk­sze upo­ko­rze­nie. Naj­gor­szy jed­nak był brak zegarka. Czas był jej wro­giem, a kolejne godziny zmie­niały się w wiecz­ność.

Jakoś by tu jed­nak wytrzy­mała do rana, i to pomimo że roz­dzie­lono ją z Edytą, która tra­fiła ponoć do aresztu w Bia­ło­łęce – gdyby nie inne zatrzy­mane. W kącie przy­cup­nęła bez­domna, która znała tylko dwa stany emo­cjo­nalne: kata­to­nii lub mak­sy­mal­nego pobu­dze­nia. Na prze­mian więc kiwała się mono­ton­nie w przód i w tył albo bie­gała po celi, klnąc i zło­rze­cząc kla­wi­szom. Monika bała się, że ta sza­lona, spo­nie­wie­rana przez życie kobieta w nie­okre­ślo­nym, ale z pew­no­ścią już nie mło­dzień­czym wieku zrobi jej krzywdę, jeśli choć na chwilę zosta­nie spusz­czona z oka. A zresztą jeśli nie zosta­nie – to też.

Nie­po­ko­iły ją także dwie pro­sty­tutki wygar­nięte z piga­laka na tyłach hotelu Mar­riott. Od bez­dom­nej róż­niły się tylko now­szymi i zde­cy­do­wa­nie śmiel­szymi ciu­chami, poza tym wyglą­dały iden­tycz­nie. Tych jed­nak nie opusz­czał wesoły nastrój. Cały czas plot­ko­wały, wymie­nia­jąc uwagi na temat dłu­go­ści, sztyw­no­ści i ogól­nej spraw­no­ści swo­ich klien­tów (lub jej braku). Nie stro­niły też od roz­trzą­sa­nia nie­zwy­kłych ero­tycz­nych upodo­bań i ocze­ki­wań tych panów oraz spryt­nych metod, jakimi uni­kały ich speł­nie­nia. Dużo śmie­chu zapew­niały im też opo­wie­ści, jak to swo­ich kochan­ków zro­biły w konia, okra­dły lub nara­ziły na zde­ma­sko­wa­nie przez mał­żonkę. Może te histo­ryjki byłyby nawet intry­gu­jące dla trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­niej, było nie było, dzien­ni­karki maga­zynu porad­ni­czego, spe­cja­li­zu­ją­cej się w tema­tyce moda – psy­cho­lo­gia – kuli­na­ria – maj­ster­ko­wa­nie, gdyby nie duże zagęsz­cze­nie nazbyt pikant­nych szcze­gó­łów, poda­nych w zawie­si­stym sosie nie­wy­szu­ka­nych wul­ga­ry­zmów.

Naj­bar­dziej nie­po­ko­jącą posta­cią pośród tej mena­że­rii była jed­nak piąta współ­lo­ka­torka – ubrana wpraw­dzie w zde­cy­do­wa­nie dam­skie fata­łaszki, ale jed­nak nie­po­ko­jąco przy­po­mi­na­jąca faceta. Zwłasz­cza nad ranem, kiedy w miarę gładką jesz­cze wie­czo­rem buzię obsy­pał gęsty i twardy czarny zarost.

Kiedy po eonach czasu spę­dzo­nych w napię­ciu, jakby dosłow­nie sie­działa na szpil­kach, straż­nik wresz­cie wywo­łał ją na prze­słu­cha­nie, Monika nie­mal rzu­ciła mu się z wdzięcz­no­ścią na szyję. Posłan­nik wol­no­ści powiódł ją rów­nie sza­rymi jak jego mun­dur kory­ta­rzami przez kolejno otwie­rane kraty do pokoju, w któ­rym została przy­kuta kaj­dan­kami do kośla­wego krze­sła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki