Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy młoda i piękna Weronika von Stiber dowiaduje się o śmierci męża, słynnego alchemika, ze wszystkich sił pragnie zacząć życie od nowa. Nie jest to jednak łatwe, ponieważ okoliczności jego zgonu pozostają niejasne. Młoda wdowa postanawia wyruszyć do Pragi, żeby uzyskać odpowiedzi na dręczące ją pytania. Wówczas w jej życiu pojawia się dwóch mężczyzn: pochodzący z Krakowa alchemik Michael Sendivogius oraz tajemniczy człowiek w złotej masce.
Jaką rolę każdy z nich odegra w życiu Weroniki? Co ukrywał przed nią jej zmarły mąż?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Paulina Kuzawińska, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
zdjęcia: © Kathy/AdobeStock; © olgakot19, © sergiobarrios/123 rf
Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-07-8 (EPUB); 978-83-67388-08-5 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Zobaczyłam ich na tle śniegu, na długo zanim zjawili się u bram zamku. Czyżby zatem rację mieli ci, którzy twierdzili, że mam w sobie coś z wieszczki lub z czarownicy, i od dawna omijali z daleka nasze mury? Czy zadziałało wówczas jasnowidzenie czy intuicja? A może po prostu mój nawyk wypatrywania przez ostrołukowe okno z widokiem na trakt odchodzący od drogi łączącej Śląsk, w granicach cesarstwa Habsburgów, z Najjaśniejszą Rzecząpospolitą? Zimą nie widywano na nim zbyt wielu podróżnych. Ja jednak spoglądałam na niego uparcie, dopóki oczy nie zaszły mi łzami. Czyniłam tak codziennie od niemal trzech lat – a dokładniej od dnia, w którym wreszcie zrozumiałam, że mój mąż i pan tych ziem, Alexander Sethon, naprawdę przepadł bez wieści.
Czasami, zwłaszcza zimą, kiedy śnieg w górach błękitniał o zmierzchu, wyobraźnia i cienie lasu płatały mi figle. Tuman mgły przybierał kształt powracającego rycerza. Jęk targanej wiatrem gałęzi zmieniał się w odległe wołanie, przyzywające i groźne, które przenikało nawet do mych snów. Budziłam się wtedy przestraszona, z sercem tłukącym się w piersi jak bijąca skrzydłami kuropatwa, którą podstępnie schwytano w sieci.
To dlatego tamtego wieczoru nie od razu dałam wiarę własnym zmysłom. Oszukiwały mnie zbyt długo – tak jak kiedyś oszukało mnie serce. Zamarłam z twarzą niemal przyklejoną do szyby, na której mróz wymalował gąszcz srebrnych paproci niczym załamujące światło witraże. Tamborek z niedokończonym haftem opadł na me kolana. Ukłułam się igłą w palec – ale nawet tego nie poczułam. Kropelka krwi skapnęła na białe płótno, plamiąc je intensywną czerwienią.
– Weroniko... – dobiegł mnie głos Wandy, która jak zwykle przypatrywała mi się ukradkiem znad własnego haftu.
Niemal wszystko wokół mnie na tę jedną chwilę zniknęło. Jak przez mgłę słyszałam radosne szczebiotanie Hanny. Moja trzyletnia córeczka bawiła się parą drewnianych koników na rozpostartych przed kominkiem wilczych skórach w towarzystwie karliczki, którą nazywaliśmy Niedźwiedzie Uszko. Karliczka i Hanna były praktycznie tego samego wzrostu – z daleka ktoś mógłby pomyśleć, że są bliźniaczkami.
Dwaj jeźdźcy znajdowali się coraz bliżej. Konie z mozołem brnęły przez zaspy białego puchu. Ich oddechy uciekały w nadciągający zmrok kłębami gęstej pary. Słońce już prawie zaszło. Co jakiś czas podróżnych skrywał cień wysokich, czarnych świerków, z których wiatr zdmuchiwał długie smugi bieli. Poczułam ostre ukłucie chłodu, mimo że w komnacie na kominku trzaskał ogień, ja zaś byłam okryta podbitym futrem płaszczem, który spływał aż do ziemi. Stopy dodatkowo grzał mi ulubiony pies Alexandra – Strzała. Płowy ogar o posiwiałym pysku z grubymi faflami i o zwisających, aksamitnych uszach warował u mych nóg. Nawet drzemiąc, zachowywał czujność – co jakiś czas unosił głowę i wpatrywał się we mnie wiernymi, wilgotnymi oczyma o barwie bałtyckiego bursztynu.
W pewnej chwili i on się poruszył. Westchnął, przechylił głowę, nastawiając uszu. Potem zerwał się z posłania i zaskowytał – przenikliwie, tęsknie i wyczekująco.
Dopiero wtedy naprawdę uwierzyłam w to, co ujrzałam. Wyostrzone, czujne zmysły zwierzęcia dodały mi wiary wówczas, gdy nie potrafiłam już zawierzyć własnym.
Jak to się właściwie stało? Jak doszło do tego, że stałam się tak niepewna siebie? – owa niepokojąca myśl prędko przemknęła mi przez głowę, kiedy poderwałam się z wysokiego krzesła. Była jak szybkie, ukradkowe spojrzenie w bezlitosne zwierciadło, które z każdym dniem zdradza ci wyraźniej, jak prędko upływa czas. Przejrzałam się w tamtej króciutkiej chwili jak w szybie, w którą wpatrywałam się już przez setki wieczorów. W swoich oczach dostrzegłam zarówno pytanie, jak i odpowiedź.
To małżeństwo z Alexandrem Sethonem tak mnie zmieniło – a jakiś czas potem jego nieoczekiwane zniknięcie.
Haft zsunął się z mych kolan na posadzkę wyłożoną warstwą świeżo ściętych świerkowych gałązek, które izolowały od przenikliwego chłodu. Dzięki nim w komnacie unosił się ostrawy, żywiczny zapach. Zbiegałam schodami donżonu ku zimnej zamkowej sieni i furcie prowadzącej na dziedziniec. Moja starsza o dziesięć lat owdowiała siostra musiała oczywiście pomyśleć, że oszalałam – że znów coś mi się zdaje, że widzę rzeczy, których nie ma. Przed snem zapewne nie omieszka podsunąć mi odrobiny laudanum – zalecanego w pismach Paracelsusa wywaru z domieszką opium, którego sama według mnie nadużywała.
– Otworzyć bramę! – zawołałam do strażnika.
Ostre zimowe powietrze zapiekło w płucach, a moje słowa poszybowały w dal wraz z podmuchem wiatru.
Potężny mechanizm zastękał i zaterkotał, grube łańcuchy zazgrzytały niczym dzwoniące o siebie olbrzymie zęby. Mimo zapadającego zmierzchu biel śniegu na dziedzińcu zakłuła mnie w oczy – musiałam je zmrużyć. Strzała wykorzystał moment mej nieuwagi i natychmiast wysforował się do przodu, jak gdyby nagle odnalazł zgubiony dawno trop i pognał za nim z rosnącym podekscytowaniem.
Bałam się za nim pobiec. Czekałam, aż żelazna kratownica całkiem się uniesie. Zresztą nogi jak gdyby wrosły mi w ziemię – niczym biblijnej żonie Lota, która zamieniła się w słup soli. Płatki śniegu spadały z ciemniejącego nieba coraz gęściej na moje czarne włosy i ramiona okryte czerwonym płaszczem. Razem z nimi opadały na mnie niepewność i niepokój. Zacisnęłam ukryte w futrzanych rękawach dłonie. Opuszki palców mrowiły mnie od cienkich igiełek zimna.
Aż w końcu to usłyszałam.
Szczekanie psa i kląskanie końskich podków na częściowo odśnieżonym bruku w krystalicznie czystym, zimowym powietrzu niosło się niemal nieziemskim echem. Brzmiało jak gdyby nie z tego świata.
Całą sobą poczułam, że za chwilę wszystko się zmieni. Zdarzy się coś, co wyrwie mnie z trwającego od trzech lat marazmu, życia w bezustannym wyczekiwaniu. I z całą pewnością wpłynie na moją przyszłość – oraz na przyszłość mojego dziecka, które przyszło na świat pod nieobecność swego ojca.
Czy to możliwe, że mój zaginiony mąż, Alexander Sethon, powrócił?
Dwóch jeźdźców wjechało na dziedziniec. Zatrzymali się przede mną.
Mężczyzna w długiej, podbitej futrem szubie i w futrzanej czapce ozdobionej pęczkiem ciemnych piór zeskoczył z konia i skłonił się głęboko.
– Jestem Michael Sendivogius herbu Ostoja, radca jego cesarskiej mości Rudolfa. Szukam Weroniki z domu von Stiber, pani na zamku Krawarz, małżonki cesarskiego dworzanina imć Alexandra Sethona.
Głos był głęboki, niski i dźwięczny, nieco ochrypły. Jego brzmienie sprawiło, że po mych plecach przewędrowały ciarki.
– Oto jestem. – Nieznacznie skinęłam głową, a przybysz utkwił w mych źrenicach swe czarne oczy.
Czy dostrzegł trawiące mnie od wewnątrz ból i rozczarowanie?
Odwzajemniłam jego lustrujące spojrzenie.
Bez wątpienia nie był duchem ani demonem zimy – ale nie był też moim mężem. Wiatr i śnieg upodobniły go do postaci nie z tego świata. Jego oddech zmieniał się w pulsujący obłok przed jego twarzą, częściowo zniekształcając rysy. Gęstą brodę oblepiły mu maleńkie kryształki lodu. Jego włosy i ramiona również były przyprószone bielą i w pierwszej sekundzie pomyślałam, że mam przed sobą siwiuteńkiego starca – lecz jego oczy wskazywały na coś innego. Na zimnie połyskiwały gorączkowym światłem niczym węgle żarzące się w palenisku.
– Przybywam z wieściami z Drezna.
– Z Drezna? – powtórzyłam jak echo.
– Wybuchł pożar... – Mężczyzna urwał i nagle przechylił się do przodu.
Osunął się na kolana na śnieg u mych nóg. Upadając, chwycił się poły płaszcza i bezwiednie, mocno przyciągnął mnie do siebie. Pomimo grubych szat poczułam żar bijący od jego ciała i gorąco jego oddechu, które niespodziewanie smagnęło moje usta i policzki.
Wstrzymałam dech.
– Mój pan jest ranny! – Usłyszałam wołanie jego sługi, który w tym samym momencie pochwycił wpół ciało omdlewającego mężczyzny.
Odsunęłam się pospiesznie i wtedy zobaczyłam, że śnieg w miejscu, gdzie wcześniej stał przybysz, jest zbrukany krwią. W zimowym krajobrazie gór wypełnionym odcieniami czerni i bieli ta czerwień zdawała się skupiać w sobie wszystkie utracone kolory świata. Przykuła mój wzrok niczym rozkwitająca róża.
– Napadnięto nas na szlaku... Raubritterzy...
Naraz zbiegło się kilku zamkowych sług.
– Zanieście tego człowieka do środka! Johanie, sprowadźcie felczera Mateusza! – rozkazałam.
– Brat Kostka zna się na leczeniu... – zauważył nieśmiało młody chłopak w czapce z owczej wełny.
– Czy kwestionujesz moje polecenia? – Uniosłam brew. Twarz miałam stężałą i bladą.
– Nie, pani...
– A więc czyńcie, co kazałam!
Słudzy zniknęli z rannym we wnętrzu donżonu. Ja nadal stałam na dziedzińcu. Gardło mi się ścisnęło, mięśnie znieruchomiały, a stopy wrosły w zmrożoną ziemię.
Straszne przeczucie wzrastało w głębi mej piersi.
Płatki śniegu wirowały tak samo jak moje myśli. Topiły się na policzkach, osiadały na falowanych włosach niczym roje umierających motyli. Z tego mroźnego letargu wyrwało mnie psie skowytanie. Strzała wcisnął włochaty łeb pod moją zgrabiałą dłoń, dopominając się pieszczoty. Zanurzając w kosmatą sierść bolące palce, odszukałam tchnienie ożywczego ciepła płynącego od innej żywej istoty. To wystarczyło.
Odwróciłam się i ruszyłam do zamkowej furty z sercem wypełnionym niepokojem.
W mrocznej zamkowej sieni Strzała zapamiętale strząsał śnieg z grzbietu. Tuż za progiem poczułam na sobie spojrzenie Wandy. Było chłodniejsze niż białe płatki topniejące na mych włosach. Moja owdowiała, starsza siostra schodziła po kamiennych schodach, na których krawędzi tańczył odblask pochodni. Płaszcz zwisał luźno na jej wychudzonych postami ramionach.
– Kazałam służce ułożyć twoją córkę do snu – szepnęła. – Podobno mamy przenocować w zamku obcego mężczyznę. Wiesz, co to oznacza. Jeszcze mało ci plotek na twój temat? – Zmarszczyła brwi i skrzyżowała ramiona.
Plotki. Tylko to obchodziło moją siostrę. Mimo że nosiłyśmy bardzo stare i szanowane nazwisko, odkąd pamiętałam, liczyło się tylko to, co powiedzą o nas inni. „Taki właśnie jest los kobiet” – mawiała Wanda. – „Tak jak klejnoty, podlegamy wiecznej ocenie”.
Właśnie dlatego Wanda przeniosła się do Krawarza po zaginięciu Alexandra. Kiedy w dodatku się okazało, że noszę w łonie jego dziecko, przyjechała przede wszystkim po to, żeby swoim dostojnym wdowieństwem osłaniać moją nieszczęsną reputację.
Reputację kobiety, która będzie miała dziecko bez męża – gdyż ten ostatni z dnia na dzień rozpłynął się w powietrzu.
Skoro odszedł, na pewno na to zasłużyłam.
Może nawet własnoręcznie się go pozbyłam?...
Pogłoski zaczęły krążyć kilka miesięcy po tym, jak mój mąż wyjechał na polowanie, po czym nigdy więcej nie dał znaku życia. Poszukiwania spełzły na niczym. Byłam w rozpaczy. Wówczas się dowiedziałam, że jestem brzemienna. Miałam wrażenie, że nowe istnienie zagnieździło się we mnie niczym pasożyt i wysysało ze mnie łapczywie wszystkie życiodajne soki. Mościło się w ciemnej, ciepłej jamie mego ciała, bez pytania cal po calu zagarniając je na własność – niczym lis bezpańską, mroczną norę, która odtąd miała należeć już do niego. Dokuczały mi mdłości i straszliwe boleści, ale najgorsza ze wszystkiego była niepewność. Nocami, szlochając w poduszkę, głośno wołałam imię Alexandra.
Niektórzy zaczęli twierdzić, że po zmroku na zamku Krawarz zawodzą duchy.
Urodziłam Hannę pół roku po zniknięciu człowieka, któremu ślubowałam wierność i posłuszeństwo. Urodziłam dziecko, żyjąc bez męża. To wystarczyło, żeby zaczęły krążyć legendy. Nagle zaczęto traktować mnie jak trędowatą.
Gdyby nie Wanda, byłoby mi jeszcze trudniej. Po narodzinach Hanny z czasem zadomowiła się w Krawarzu – i coraz częściej zauważałam, że zachowuje się jak pani na zamku. Pozwalałam jej na to, wycofana, przygwożdżona samotnością. Nie byłam już ani żoną, ani wdową. Bez wiedzy o losie mojego męża i z dzieckiem u boku sama o sobie myślałam, że znalazłam się poza nawiasem społeczeństwa. Pozwoliłam siostrze, by wyręczała mnie we wszystkim. Z każdym dniem wycofywałam się w krąg własnych obaw i nadziei, koncentrując się na wychowaniu Hanny. Niestety, nieustające posty i umartwienia, które zalecał mi kaznodzieja przyjęty pod nasz dach przez Wandę, zabierały mi coraz więcej fizycznej siły i odporności.
– A więc? Kim właściwie jest ten obcy? – Usłyszałam natarczywe pytanie Wandy, które rozdarło ciemną zasłonę mych skłębionych myśli.
Spojrzałam jej prosto w oczy.
– Nazywa się Michael Sendivogius i pieczętuje się herbem Ostoja. To radca cesarza. I wcale nie jest obcy. Jest przyjacielem Alexandra – rzekłam ze spokojem, który zaskoczył nawet mnie samą.
– Przyjacielem? – powtórzyła z powątpiewaniem Wanda.
Zrozumiałam, co ma na myśli.
Przecież mój mąż, Alexander Sethon, nie miał praktycznie żadnych przyjaciół.
Jakiś czas po naszym ślubie przestał wyjeżdżać do Pragi. Uważał, że skoro się ożenił, powinien rozluźnić stosunki z cesarskim dworem. Powtarzał, że mnie kocha i że chce poświęcić czas swojej młodej, pięknej żonie. Początkowo niezmiernie mnie to cieszyło. Wyszłam za niego w wieku siedemnastu lat, wnosząc w wianie zamek i – co zdarzało się niezmiernie rzadko – byłam w nim naprawdę zakochana. Uważałam, iż jego decyzja to znak, że jestem dla męża naprawdę ważna – i szczerze mówiąc, odczuwałam dumę. Cieszyłam się moim nowym życiem, przywilejami żony. Byłam pewna miłości starszego o dziesięć lat męża, który wybrał nasze wspólne, ciche życie w zamku zamiast kariery na pełnym przepychu praskim dworze i zmienności łaski cesarza.
Nie podejrzewałam, że pod tym wszystkim kiełkowało ziarnko tajemnicy.
Mój mąż miał sekrety, których nikomu nie chciał zdradzić.
W którym momencie przegapiłam pierwsze niepokojące oznaki?
Alexander coraz częściej znikał nocami z mego łoża i zaszywał się w samotności z księgami, po które ja nie miałam prawa sięgać.
Najwyraźniej nie byłam jedynym powodem, dla którego postanowił ukryć się w tych górach. Czyżby nie mówiąc mi o niczym, Alexander utracił łaskę cesarza? Coś go gnębiło. Wzrastał w nim sekretny mrok.
Bolało mnie to. Czy mąż się mną znudził? W listach Wanda tłumaczyła mi, że to normalne, że taka jest w małżeństwie kolej rzeczy.
Lecz za tym wszystkim kryło się coś więcej. Kiedy to zrozumiałam, było już za późno.
Alexander coraz bardziej stronił od ludzi – aż w końcu przepadł bez wieści.
– Wiesz, że teraz tylko ja troszczę się o ciebie. Musimy być ostrożne. To obcy człowiek i nic o nim nie wiesz. Może wcale nie być tym, za kogo się podaje – rzekła Wanda, intensywnie się we mnie wpatrując.
Wiem o nim więcej, niż możesz przypuszczać! – pomyślałam z nagłą żarliwością, ale tylko powoli skinęłam głową. Pierwszy raz od dawna poczułam, że chcę sprzeciwić się mojej starszej siostrze. Zrobiłabym o wiele, wiele więcej, żeby tylko dowiedzieć się prawdy o losie Alexandra. Przyjęcie rannego przybysza pod nasz dach, kiedy wokół panowała sroga zima, stanowiło doprawdy znikomą cenę. Zresztą, czyż chrześcijańskie miłosierdzie nie nakazywało pomóc człowiekowi w potrzebie?
Być może Wanda ujrzała decyzję w mych oczach, gdyż powiedziała:
– Mam nadzieję, że dowiesz się czegoś, co cię pocieszy.
Głaszcząc palcami kościane paciorki różańca, który zawsze nosiła przy sobie, udała się do swoich komnat.
Moje serce uderzało coraz mocniej. To była prawda. Czułam się tak, jak gdybym znała Michaela Sendivogiusa, choć nie spotkałam go wcześniej ani razu. Miałam nawet wrażenie, że znam go od wieków – tych wszystkich bezlitośnie leniwych stuleci, w które oczekiwanie na powrót męża zmieniło ostatnie lata mojego życia.
I doprawdy wiedziałam o nim więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać...
Czyż nie czytałam wielokrotnie wszystkich listów, które ten człowiek napisał do Alexandra?
To była moja głęboko skrywana tajemnica. Mój sekret, który w najbliższych dniach zapewne wyjdzie na jaw.
Ukryłam te listy bardzo dokładnie, żeby nikt ich nie znalazł.
Do tej pory niektóre zawarte w nich łacińskie zdania cichuteńko rezonowały w mym umyśle. O pewnych ustępach rozmyślałam w głębokiej ciemności, leżąc w ogromnym łożu, które zionęło pustką po moim mężu. Te słowa, te zdania... Kiedy je czytałam, wyobrażałam sobie, że były skierowane do mnie. To one pomogły mi poradzić sobie z najgłębszym żalem i z największą samotnością. W najtrudniejszych chwilach znaczyły dla mnie tyle co przyjaciel, który mnie pocieszał. Dodawały mi więcej otuchy niż pogardliwe, wyniosłe współczucie Wandy – za które i tak byłam wdzięczna. Doprawdy nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym przypadkiem nie odnalazła tych kartek gęsto zapisanych czarnym inkaustem. Gdybym pewnej nocy po urodzeniu Hanny nie odważyła się wreszcie otworzyć drzwi osobistego gabinetu Alexandra.
To było niespełna trzy miesiące po narodzinach córki. Jej pojawienie się na świecie kazało mi zebrać się w końcu na odwagę. Nadszedł ów moment, którego nie mogłam już dłużej odwlekać. Po trudach porodu i połogu moje ciało stopniowo wróciło do dawnej sprawności. Częściowo odzyskałam też utracony hart ducha.
Pewnej nocy stanęłam naprzeciw zaryglowanych drzwi w narożnej wieżyczce, na której szczyt wiodły strome kamienne schody. W dłoniach ściskałam płonący lichtarz oraz pęk kluczy na żelaznej obręczy. Ich ciężar niemal przygniatał mnie do podłogi. Dygotałam z chłodu, a klucze pobrzękiwały w mojej dłoni niczym łańcuchy u nóg skazańca. Obawiałam się wejścia do środka, ale teraz nie mogłam już zawrócić.
Dla mojej nowo narodzonej córki musiałam odkryć prawdę.
Podskórnie czułam, że coś mi umknęło. Jeżeli miałam rację, to musiało znajdować się właśnie tutaj. W zamkniętym przez Alexandra gabinecie, w którym mój mąż zaszywał się nocami.
Wypróbowałam klucze jeden po drugim. Za każdym razem czułam w piersiach coraz większy niepokój – mieszankę płochliwej nadziei i narastającej desperacji. Wreszcie zamek wydał głuche stęknięcie. Wstrzymałam oddech, naciskając ciężką klamkę. Zawiasy wciąż były dobrze naoliwione – nie dobył się z nich nawet najlżejszy jęk protestu.
Stanęłam w progu. Przez pojedyncze, zakratowane okno w narożnej wieżyczce wpadał do środka blask księżyca. Omiotłam spojrzeniem zaskakująco przestronne pomieszczenie.
Srebrzyste światło odbijało się w rzędach słojów spiętrzonych na półkach pod kamiennymi ścianami, wędrowało labiryntem szklanych i miedzianych rurek łączących ze sobą retorty i alembiki. Spływało nimi ku szklanemu naczyniu w kształcie kuli, które tkwiło pod uniesioną pokrywą pieca. Piec musiał być kiedyś często używany – w palenisku dostrzegłam zimne, skawalone resztki popiołu, blade i lśniące niczym ogołocone z mięsa kości.
Cicho jak wąż wśliznęłam się do gabinetu. Uniosłam wyżej lichtarz z zatkniętą w nim świecą. Płomyk zatrzepotał niespokojnie jak złoty motyl, gotów odfrunąć i pozostawić mnie samą w ciemności.
Odetchnęłam głęboko. Poczułam niejasny wewnętrzny opór. Naszła mnie myśl, że przecież ślubowałam posłuszeństwo, a teraz sprzeciwiam się woli mojego męża.
Lecz jego tu nie było. Nie było go zbyt długo, by kiedykolwiek miał do mnie wrócić. Nasze szczęśliwe chwile przeminęły za szybko i już nie miały się więcej powtórzyć.
Poczułam wzbierającą w gardle grudę goryczy i oczy niespodziewanie zaszły mi łzami. Razem z nimi pod powieki napłynęły mieniące się różnymi barwami wspomnienia.
Kiedy ojciec oznajmił mi, że szkocki szlachcic i dworzanin cesarza, Alexander Sethon, poprosił o moją rękę, skończyłam właśnie szesnaście lat. Byłam ufna i naprawdę szczęśliwa. Ojciec zawarł znajomość z dziesięć lat starszym ode mnie Alexandrem w czasie wyjazdu na dwór cesarza do Pragi. Mój przyszły mąż zauroczył go tak bardzo, że ojciec zaprosił go do spędzenia u nas kilku tygodni. W tym czasie mieli głównie polować. Pięknie prezentował się na koniu, kiedy wjechał na zamkowy dziedziniec: wysoki, lekko opalony, o przenikliwym spojrzeniu. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia – jego poważna twarz, melancholijne niebieskie oczy i to, w jaki sposób się wypowiadał. Imponowało mi, że był człowiekiem o rozległym wykształceniu i niezwykle szerokich horyzontach. Życiowe doświadczenie, którego mi brakowało, zdobywał w trakcie licznych zagranicznych podróży. Niewątpliwie potrafił z pasją opowiadać, lecz przede wszystkim był doskonałym słuchaczem, a tę cechę nieczęsto spotykałam u mężczyzn. Może właśnie dlatego, że pochodził ze Szkocji, Alexander Sethon wydawał mi się taki inny. Wyjątkowy. Gdy na mnie spoglądał, serce biło mi szybciej.
Służki nieraz powtarzały, że jestem piękna. Takie stwierdzenia były mi dotychczas obojętne. Jednak podczas pobytu Alexandra w naszym zamku po raz pierwszy spojrzałam na swoje lustrzane odbicie obcymi oczyma – i uradowałam się tym, co zobaczyłam. Poczułam przypływ wdzięczności za to, czym tak rozrzutnie obdarował mnie szczęśliwy los. Aż do tej pory przyjmowałam jego niezasłużone dary za oczywistość niewartą mych rozmyślań. Coś się jednak zmieniło. Nagle poczułam, że wiotka kibić, wysklepione policzki, modre oczy i włosy czarne jak krucze pióra są mym błogosławieństwem. Chciałam być piękna – nie dla siebie, lecz dla Alexandra.
A on spoglądał na mnie z coraz większym zachwytem. Jego oczy składały mi niewypowiedziane obietnice.
Jakże mogłabym im wówczas nie uwierzyć?... Wierzyłam przez cały ten czas, kiedy był przy mnie.
Teraz, gdy w świetle świecy spoglądałam na piętrzące się wokół mnie półki, poczułam się głęboko oszukana. Złość, a właściwie wściekłość na Alexandra zarumieniła mi policzki. Miałam wrażenie, że zgromadzone na regałach, rozsypujące się ze starości grymuary[1] drwią ze mnie, chichoczą złośliwie, szeleszcząc pożółkłymi kartami: „To my byłyśmy największą miłością Alexandra Sethona!”.
Przytłoczyły mnie bezcenne wydania dzieł filozofów greckich, rzymskich i arabskich, których nazwisk nawet nie potrafiłabym chyba powtórzyć. Zawładnęło mną szaleńcze pragnienie, by czytać. Chciałam zrozumieć, co odciągnęło ode mnie mężczyznę, którego kochałam – niczym zdradzona kobieta pragnąca za wszelką cenę choć raz spojrzeć prosto w twarz podstępnej kochanki.
Pogładziłam dłonią grzbiety zakurzonych ksiąg, które zdążyły już spowić pojedyncze woale pajęczyn. W moim sercu zrodziły się zachwyt, a potem paląca zazdrość – zazdrość o to sekretne królestwo Alexandra Sethona...
W końcu odważyłam się sięgnąć po pierwszą księgę. Szybko pojęłam, że jest dla mnie zbyt zawiła i zanadto abstrakcyjna. Została napisana hermetycznym językiem. Moje oczy stopniowo robiły się coraz większe z niedowierzania. Marginesy były upstrzone niezrozumiałymi zapiskami Alexandra, które wydawały się wyłącznie mącić i przeinaczać główną treść. Niektórym towarzyszyły wyjątkowo sugestywne rysunki. Przedstawiały spółkujące pary zwierząt różnych gatunków, które nigdy nie połączyłyby się w naturze: lew parzący się z osłem, osioł ze smokiem, orzeł z kozłem... Wszystkie te szkice drżały w blasku świecy, zastygłe w wynaturzonym miłosnym akcie.
Wstrzymałam oddech. Przez moją głowę przemknęła zasiewająca grozę myśl: mój mąż i ojciec mojego dziecka mógł być szalony! Może padł ofiarą choroby, która zatruła mu umysł i odebrała zdolność racjonalnego myślenia do tego stopnia, że nie był w stanie powrócić do domu z górskiego traktu.
Zamknęłam księgę z hukiem. Spomiędzy pergaminowych kartek wystrzelił srebrzysty obłoczek kurzu niczym powietrze z alchemicznego miecha. Ów huk, który przeszył hipnotyczną ciszę nocy, nieco mnie otrzeźwił. Przed chwilą nieomal zapomniałam, w jakim celu właściwie tu przyszłam.
Postanowiłam udawać przed samą sobą, że nie dostrzegam przyzywających błysków złotych liter na grzbietach grymuarów. Skierowałam się do stojącego w rogu komnaty wielkiego biurka. Usiadłam na miejscu, na którym kiedyś siadywał Alexander – w wysokim fotelu obitym barwioną na czarno skórą, która cichutko zatrzeszczała pod mym ciężarem. Pod wpływem impulsu zaczęłam przesuwać dłonią po spodniej stronie ciemnego blatu. To właśnie w ten sposób natrafiłam na owe listy.
Drżącymi dłońmi rozkładałam przed sobą zapisane pochyłym pismem karty. Na wszystkich czerwone pieczęcie były przełamane. Ostrożnie złożyłam fragmenty jednej z nich w całość i mym oczom ukazał się wyciśnięty w czerwonym laku miecz pomiędzy dwoma półksiężycami. Półksiężyce były swoimi przeciwieństwami – pierwszy znajdował się w fazie ubywającej, a drugi w fazie przyrastającej tarczy księżyca.
Ostatni list Alexander otrzymał na kilka tygodni przed swoim zniknięciem. Wszystkie przysłał mu ten sam człowiek – ktoś, kto posługiwał się herbem z mieczem i z dwoma półksiężycami, a podpisywał się „M. Sendivogius”.
Tamtej pamiętnej nocy świeca skracała się nieubłaganie. Gdy skończyłam czytać, wokół płomienia piętrzyła się wysoka korona z zastygłych kropelek i sopelków wosku. Pochłonęłam każde zapisane pochyłym pismem zdanie. Słowa rozbrzmiewały niskim echem w mych myślach. Czułam się tak, jak gdybym lada chwila pomiędzy wersami miała się natknąć na wyjaśnienie tajemnicy, której istnienia nie byłam nawet pewna...
Zatopiłam się w lekturze do tego stopnia, że nie usłyszałam zbliżających się kroków.
Brat Kostka miał nieprzyjemny zwyczaj skradać się cicho niczym polujący kot. I zawsze zjawiał się tam, gdzie usłyszał chrobotanie niczego niepodejrzewających myszy.
– Co tu robisz, pani? – Nagle usłyszałam jego chropowaty głos, zimny jak skrzypienie śniegu pod butami wędrowca.
Prędko odsunęłam się od świecy i wsunęłam listy za połę płaszcza.
W prostokątnej czerni uchylonych drzwi zamajaczyła wysoka i chuda sylwetka. Cień kaptura zdradzał tylko zarys długiego i ostrego nosa, który przypominał ptasi dziób.
Milczałam. Mimo przestrachu poczułam się rozgniewana jego pytaniem. Bądź co bądź to ja byłam panią na zamku Krawarz. Nie zamierzałam w żaden sposób się tłumaczyć. Chyba nie zauważyłam, kiedy ten mnich poczuł się pod moim dachem tak pewnie, że pospołu z Wandą zaczął wchodzić w rolę mojego opiekuna.
– Skończyłem odmawiać completorium[2], kiedy zobaczyłem światło w oknie baszty – odezwał się po chwili jezuita.
Nadal nie odpowiadałam. W cieniu przepastnego kaptura dostrzegałam zaledwie błysk jego oczu. Zdało mi się, że czyta w mych myślach.
– Nie masz pojęcia, czym się tu zajmował, prawda? – spytał cicho, przeciągając zgłoski.
Jakaś zmiana w tonie jego głosu sprawiła, że w ciemności lekko się wzdrygnęłam.
– Na pewno zadajesz sobie to pytanie. Pytanie... Od niego wszystko się zaczyna. Czy wiesz, pani, jak wielkim grzechem byłoby odkrycie lapis philosophorum?
Na dźwięk dwóch ostatnich słów moje brwi mimowolnie powędrowały w górę.
– Lapis philosophorum? Kamień filozoficzny? – szepnęłam pytająco. – Ależ to niedorzeczność!
– Kamień nazywany bazyliszkiem, znany również jako czerwona tynktura. Nie należy wątpić w jego istnienie. Czyż nie wspomina o nim samo Pismo Święte? Psalm sto osiemnasty mówi: Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym. A prorok Izajasz powiada nam: Oto Ja kładę na Syjonie kamień, kamień dobrany, węgielny, cenny, do fundamentów założony...[3]. Sądzisz może, że to metafora? – Jezuita uniósł podbródek, jak gdyby rzucał mi wyzwanie. Zbliżył się ku mnie i zobaczyłam jego wyłupiaste oczy, które błyszczały od płomienia świecy. – Czy wiesz, że na twym mężu ciążyło oskarżenie o herezję?
Nagle poczułam zimną, szponiastą dłoń zakonnika, zaciskającą się na mym ramieniu.
– Wszelkie zwodnicze odstępstwa od prawdziwej wiary, począwszy od herezji samego Lutra, powstają, kiedy człowiek próbuje samodzielnie interpretować nieomylne słowo Boga – zawyrokował tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Chcę cię przed tym uchronić, moja pani. Jak mówi Pismo: Kto wierzy, nie potknie się.
Pochyliłam głowę.
– Rozumiem. Nie zamierzam się potknąć.
Wtedy podał mi pierścień do ucałowania. W kwaśnym oddechu, wyczuwalnym spod kaptura, było coś tak odpychającego, że uczyniłam to z najwyższym obrzydzeniem.
Już nie byłam siedemnastoletnią panną młodą, przejętą i zapatrzoną w męża. Zgryzoty i tęsknota za Alexandrem sprawiły, że czułam się starsza, niż wskazywałby na to mój wiek. W dodatku macierzyństwo wiele we mnie zmieniło – jeżeli nie na zewnątrz, to w sercu. Poznałam zarówno jego słodycz, jak i ciężar odpowiedzialności za niewinne, bezbronne istnienie. Słowem – doświadczenia ostatnich kilku lat ukształtowały mnie na nowo.
Tym bardziej powinnam była już wiedzieć, jak mylące może być pierwsze wrażenie – zwłaszcza w przypadku mężczyzny. A jednak znowu dałam się zwieść i początkowo mu uległam...
Kiedy ujrzałam twarz Michaela Sendivogiusa na poduszce, mój puls przyspieszył, a usta niemal rozchyliły się ze zdziwienia.
Już opatrzony, śpiący pod opieką felczera ranny przybysz z Drezna nie przypominał człowieka, którego spotkałam na dziedzińcu ledwie godzinę wcześniej. Zorientowałam się, że musiał być o wiele młodszy, niż sądziłam. Miał ciemne brwi, gęste rzęsy i prosty nos. Rysy twarzy były mocne, stanowcze, ale też niezwykle harmonijne. Nie szpeciła ich nawet blada blizna po oparzeniu na policzku. Po prostu tam była – jeszcze jedna tajemnica, efekt nieszczęścia lub fatalnego przypadku.
– Wyjdzie z tego? – spytałam z narastającym niepokojem starego Mateusza.
Starzec głowę miał siwą jak gołąb i o ile go znałam, serce również gołębie. Biło ono jednak w ciele potężnym, o kończynach wciąż mocnych i gruzłowatych niczym gałęzie dębu, o klatce piersiowej wysklepionej jak zbroja, która z wiekiem zaczynała jednak rdzewieć i kruszeć. Podobno dawno temu Mateusz trudnił się pracą kata. To w tym właśnie fachu, torturując ludzi w taki sposób, by odpowiednio długo utrzymać ich przy życiu, poznał sekrety ludzkiej anatomii i medycyny.
– Jak Bóg da, pani. Stracił dużo krwi. Ale to silny człowiek. Myślę, że przeżyje.
– Musi przeżyć – powiedziałam, lekko zaciskając dłonie. – Po prostu musi.
Na samą myśl o tym, że Michael Sendivogius mógłby wyzionąć ducha pod mym dachem, nie zdradziwszy mi przedtem ani słowa o losie, jaki spotkał Alexandra, poczułam, że kręci mi się w głowie. Trzy lata mojego desperackiego wyczekiwania, jego podróż, której podjął się dla mnie w środku zimy, bezsenne noce pełne domysłów i dociekań, pomówienia, straszliwe plotki i przypuszczenia stanowiły wysoką cenę, a jednak byłam ją gotowa zapłacić za prawdę.
Ta cena nie obejmowała jednak śmierci jakiegokolwiek człowieka. A już na pewno nie zniosłabym śmierci autora listów, które pomogły mi przetrwać najtrudniejsze chwile w moim życiu.
Ten obcy mężczyzna uosabiał dla mnie ostatnią nadzieję na uzyskanie informacji o zaginionym mężu.
Wciąż jeszcze nie mogłam uwierzyć, że człowiek, którego słowa czytałam raz za razem przez tyle długich, bezsennych nocy – jak gdyby były skierowane właśnie do mnie – jest tutaj, tuż obok mnie. Jakby sen stał się jawą – albo myśl przyoblekła się w ciało. W ciało, które walczyło o przeżycie. O utrzymanie wewnątrz lotnej duszy, być może już wyrywającej się ku ciemnym, zimowym przestworzom.
Przysunęłam bliżej krzesło o misternie rzeźbionym oparciu i usiadłam przy wezgłowiu łóżka. Sięgnąwszy po ściereczkę złożoną na brzegu cynowej miednicy z wodą, delikatnie otarłam pot z czoła mężczyzny. Gęste krople pojawiały się na skórze niczym żywica na odartym z kory pniu sosny. Usta rannego poruszyły się nieznacznie. Natychmiast nachyliłam się nad jego twarzą, chcąc pochwycić chociażby cień słowa, ale ono pierzchło, rozpłynęło się w cichym trzaskaniu drewna i w szeleście płomieni. Zresztą nawet gdybym je dosłyszała, czyż nie byłoby ono wyłącznie owocem majaków chorego pogrążonego w malignie? A jednak pragnęłam nasycić jego słowami trawiącą mnie od środka pustkę – niczym wygłodniały żebrak, rzucający się na upuszczone na ziemię okruchy.
Poczułam na sobie przenikliwy wzrok chłopaka, który siedział na zydlu w kącie izby. To był młody sługa Michaela Sendivogiusa. To on podtrzymał rannego podczas upadku na dziedzińcu. Miał jasne, słomiane włosy przystrzyżone w sposób typowy dla pazia.
– Jak cię zwą? – spytałam.
– Jan Bodowski, pani. – Zerwał się z miejsca i skłonił.
– Opowiedz mi o tym, jak was napadnięto. Znasz ludzi, którzy to zrobili?
– Nie, pani. Ale to nie byli zwykli zbójcy. Raubritterzy – wyjaśnił mi po niemiecku, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Nie miałam powodu, by mu nie wierzyć. W zasadzie byłam pewna, że ma rację.
Liczne na Śląsku ruiny zamków dawały schronienie łupieżczym bandom, którym przewodzili potomkowie zubożałych rycerskich rodów. Do rabunku zachęcało bogactwo okolicznych kopalń – celem zbrojnych napadów był przede wszystkim urobek w postaci srebra i ołowiu. Bywało, że okoliczni mieszczanie i kler wysyłali w góry karne ekspedycje. Burzono i palono pozostałości dawnych warowni, gdzie ukrywali się owi rycerze-rozbójnicy. Grabieżczy proceder zwykle zamierał zimą, lecz i od tej zasady były, jak widać, wyjątki.
– Okradli was? Powiedz mi prawdę. Wszystko chętnie wam wynagrodzę.
– Nie, pani. Mój pan sam cisnął pod kopyta ich koni złoty puchar, który ze sobą wiózł, kiedy puścili się za nami w pogoń – wyjaśnił Jan. – Przedtem zwarliśmy się z paroma w potyczce. Mój pan i ja sam, nie chwaląc się, jesteśmy dobrymi szermierzami, ale tamci byli dla nas zbyt liczni. Jednemu udało się zranić mojego pana. Musieliśmy salwować się ucieczką.
– Mogli was zabić – szepnęłam.
– Myślę, że raczej zechcieliby pojmać mojego pana w niewolę i zażądać okupu za jego życie – odparł rezolutnie chłopak.
– Okupu? – Leciutko zmarszczyłam brwi.
– Mój pan jest radcą habsburskiego cesarza. Nie wątpię, że jego cesarska mość wykupiłby go z niewoli. Nie żałowałby ani srebra, ani złota.
Przełknęłam ślinę i wolno skinęłam głową. Znów utkwiłam oczy w twarzy rannego.
A więc to tak... Jeżeli to była prawda i ten człowiek skona, możliwe, że ściągnę na siebie gniew samego cesarza. Plotki głosiły, że Rudolf II Habsburg troszczy się o wąskie grono ludzi, których ceni, ale bywa okrutny i mściwy.
Poczułam ukłucie niepokoju, lecz również narastające wyrzuty sumienia. Prawda była taka, że to ja sprowadziłam Michaela Sendivogiusa do zamku Krawarz. Ja sama.
Otóż po wielu miesiącach w tajemnicy odpisałam na ostatni list, który Michael przysłał do Alexandra. Byłam zdesperowana i przekonana, że tylko ten człowiek jest w stanie mi pomóc, że zna prawdę. Sądziłam nawet, że być może ten człowiek jakimś cudem spotkał się z moim mężem po jego zniknięciu.
Nigdy mi nie odpisał, lecz ostatecznie przybył. Jeżeli umrze, nigdy sobie tego nie daruję.
– Jesteś dobrym i wiernym sługą. – Przeniosłam znów błyszczące oczy na młodego pazia. – Twój pan widać zna się na ludziach. Powiem służce, żeby przygotowała dla ciebie wieczerzę i naszykowała ci posłanie. Jeżeli zechcesz, możesz spać tutaj.
– Zamierzam przy nim czuwać i się modlić – zapewnił z głęboką powagą.
– Ja również – szepnęłam. – Ja również będę dzisiaj przy nim czuwać.
– Pani, gorączka spadła. Połóż się spać. Odpocznij. Jegomość będzie żył. – Głos felczera Mateusza doleciał jak przez gęstą mgłę, która spowiła mój umysł nieruchomą kurtyną.
Zdałam sobie sprawę z tego, że zdrzemnęłam się na krześle. Na jak długo? Nie wiedziałam. W komnacie panowała niemal całkowita ciemność. Za ostrołukowymi oknami rozświetlała ją biel śniegu, posrebrzonego światłem księżyca. Zimowe poranki nadchodziły późno – tak późno, że czasem mrok zdawał się nie mieć końca. Nawet zachrypniętym kogutom nie chciało się piać w mroźne dni.
Na szczęście w palenisku wciąż trzaskał równy ogień. Zapaliłam pojedynczy ogarek świecy i niemal po omacku, jak w transie, wróciłam zimnym korytarzem do komnaty, którą zajmowałam razem z Hanną i karliczką Niedźwiedzie Uszko.
Będzie żył! Będzie żył! – powtarzałam w myślach, które krążyły wciąż na granicy jawy i snu niczym wirujące ponad śniegiem czarne kruki. Serce biło mi szybciej, krew krążyła, próbując rozgrzać zmarznięte ciało. Napięcie, które wcześniej zgniatało mi klatkę piersiową i zmieniało żołądek w twardą kulę, topniało jak podgrzewany sopel lodu. Poczułam ulgę. Spłynęła mi na ramiona niczym miękki, aksamitny płaszcz. Była tak wielka, że przez moment miałam wrażenie, iż nie zniosę tej nagłej zmiany. Marzyłam już tylko o tym, żeby zasnąć. Zanurzyć się w niebyt i wreszcie nabrać sił. Być może będą mi one potrzebne, żeby zmierzyć się z prawdą o losie Alexandra.
Cicho wsunęłam się za ciężkie drzwi do komnaty. W łożu spowitym ciężkim baldachimem Hanna spała głębokim, słodkim snem dziecka, z rączkami rozrzuconymi na boki jak skrzydła. U jej nóg, zwinięta na baraniej skórze niczym psiak, donośnie pochrapywała karliczka Niedźwiedzie Uszko.
Na początku naszego małżeństwa Alexander sprowadził tę przedziwną osóbkę z Pragi. Miała być niespodzianką dla mnie – towarzyszką na czas jego nieobecności. Podobno sam cesarz odkupił karliczkę od wędrownej trupy cyrkowców, a następnie oddał ją Sethonowi jako prezent dla świeżo poślubionej żony. Cyrkowcy twierdzili, że dziewczynkę wykarmiła i wychowała jedna z niedźwiedzic. Dowód na to stanowiło jakoby jej silnie owłosione lewe ucho, które faktycznie wyglądało jak ucho niedźwiedzia. To od niego wzięło się imię miniaturowej osóbki. Z dworu cesarza karliczka trafiła do mnie. Po narodzinach Hanny stała się nieodłączną towarzyszką zabaw mej córki. Okazała się wyjątkowo pojętna i bystra, mimo że bardzo rzadko się odzywała. Potrafiła za to stroić najrozmaitsze miny i gestykulować tak sugestywnie, że Hanna co rusz wybuchała śmiechem. Cieszyłam się, że ta cudaczna mała panienka już nie podróżuje z cyrkiem, lecz uczy się dobrych manier i życia wśród ludzi. Po paru latach jedynie głośne chrapanie, przypominające pomruk niedźwiedzia, przywodziło myśl o dzikim leśnym zwierzęciu.
Ostrożnie, żeby nie obudzić śpiących, wsunęłam się pod grubą pierzynę. Wetknęłam nos w rozrzucone na poduszce włosy Hani, miękkie jak ptasi puch. Przez chwilę chłonęłam ich jedwabistą miękkość i słodkawy, znajomy zapach dziecka – nieskażonej jeszcze złem istoty, która bez względu na wszystko do końca życia miała mnie łączyć z Alexandrem. Zanurzyłam się w sen z rozkoszą jak w kąpiel, która miała obmyć z trosk moją duszę.
Nieoczekiwanie obudził mnie hałas.
Przekręciłam się na sienniku i wsłuchiwałam w odgłosy nocy. Rytmiczne trzaski rozlegały się raz za razem. Czasem cichły na moment, żeby zaraz dać się słyszeć na nowo.
Spuściłam stopy na podłogę i sięgnęłam po świecę. Wymknęłam się na korytarz i ruszyłam za powracającym odgłosem – przestraszona, a jednocześnie półprzytomna ze zmęczenia. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, dokąd zmierzam.
Drzwi sypialni Wandy były niedomknięte. Zbliżyłam oko do szczeliny, w której igrało migotliwe światło świec. Moja siostra klęczała przed krucyfiksem. Jej tors był nagi, maleńkie piersi sterczały ponad wystającymi żebrami. Krótki pejcz raz po raz smagał plecy i łopatki, po których ściekała krew, podczas gdy usta, rozchylone jak w ekstazie, mamrotały monotonne słowa modlitwy.
Cofnęłam się o krok. Nie wiedząc, co czynić, po prostu dałam pochłonąć się nocnej ciemności.
Na chwilę odzyskał przytomność, ale przebłysk świadomości nie był zupełny – jak gdyby trafił z jednego snu w zakamarki drugiego. Ujrzał rozpostarty nad sobą niebieski firmament. Nieboskłon był nieruchomy i płaski jak u Ptolemeusza, którego teoriom rzucił wyzwanie Mikołaj Kopernik. Owo niebo zasiedlały wyłącznie półksiężyce. Dopiero po sekundzie lub dwóch uświadomił sobie, że wyhaftowano je srebrną nicią na grubej, ciemnej materii baldachimu chroniącego od przeciągów.
Łupało go w skroniach. Spróbował nieznacznie poruszyć głową. Wówczas znów ujrzał tę kobietę. Pochyliła się nad nim z wyrazem troski. Poczuł, że powinien sobie coś przypomnieć, ale bez skutku. Jego umysł domagał się spoczynku. Srebrne księżyce nad jego głową zaczęły zachodzić ciemnymi plamami jak w trakcie zaćmienia.
Ostatecznie pozwolił, by powieki ciężko opadły. W mroku wyszukiwał twarz tej kobiety pośród pojawiających się strzępków wspomnień. Jednak przeszłość zakpiła z niego, podsuwając obrazy, o których w tej chwili wolałby zapomnieć.
Z ciemności wystrzeliwują wirujące płomienie. Michael czuje, jak żar kąsa mu skórę zajadle niczym huczący rój szerszeni. Krzyczy do Alexandra Sethona. Krzyczy do niego, żeby uciekał. Ale tamten się odwraca, po czym po prostu wchodzi w ogień. Płomienie zamykają się za nim jak falująca na wietrze złota kurtyna. Gorąco wdziera się do płuc Michaela. Nie może już krzyczeć. Zaczyna krztusić się dymem.
Popiół zapomnienia przykrywa wszystko.
Znowu czekałam. Tym razem na to, aż ranny się obudzi. Siedząc przy łóżku, co jakiś czas mimowolnie zawieszałam wzrok na tej uśpionej, tajemniczej twarzy naznaczonej bladym gruzełkiem dziwnej blizny. Potem, zatopiona w ponurych myślach, znów wpatrywałam się w okno. Od zewnątrz szybę pokryła mozaika lodowych kwiatów. Mimo to widziałam, jak ogromne płatki śniegu wolno spadają z popielatego nieba i zmieniają lesisty, górski krajobraz w morze bieli. Identyczna biała plama zionęła przejmującym zimnem w moim sercu – niczym brakujące stronice w bezcennej księdze lub strofy wiersza, których nie zdążyłam przeczytać.
Co jakiś czas moja dłoń poruszała się mechanicznie, kontynuując rozpoczęty ścieg haftu. Nagromadzone emocje próbowały znaleźć sobie ujście w jednostajnym tańcu grubej igły.
Przeniosłam wzrok znów na twarz mężczyzny. Tym razem jednak nie ujrzałam pogrążonego we śnie oblicza, lecz wpatrzone we mnie z uwagą ciemne oczy. Mocniej wciągnęłam powietrze. Zamarłam. W końcu poderwałam się z krzesła.
– Zawołam Jana Bodowskiego – oznajmiłam.
– To zamek Krawarz, prawda? – wychrypiał mężczyzna. Przymknął oczy. Miał gęste rzęsy, czarne jak węgiel.
Pomyślałam, że powinien zwilżyć gardło.
– Tak, jesteś pan w zamku Krawarz. Proszę pić. – Nabrałam wody z dzbana i ostrożnie podtrzymując jego głowę, zbliżyłam pełen czerpak do spękanych ust.
Wypił wszystko.
– Dziękuję – zamruczał. – Czy to ty, pani, jesteś Weronika Sethon z domu von Stiber?
Odłożyłam czerpak. Skinęłam głową.
– To ja. A waść jesteś przyjacielem mojego męża.
Przypatrzył mi się uważnie.
– Przyjacielem? – powtórzył cicho. Jego głowa ciężko opadła na poduszkę. – Być może. Jestem... uczonym – odetchnął głęboko.
Moje serce biło szybciej z każdą sekundą. Zacisnęłam pięści i wbiłam paznokcie w dłonie, sprawiając sobie ból. Nie mogłam czekać dłużej.
– Podobno przybyłeś waść z wieściami o Alexandrze. Zatem mów. Zaklinam cię, panie. Nie zatajaj przede mną niczego.
Poczułam, jak twarz mi tężeje. Patrzyłam temu mężczyźnie prosto w oczy. W głębi jego czarnych jak noc, lśniących źrenic musiałam już dostrzec cień nieuchronnego. Wiedziałam, co powie, zanim jeszcze poruszył ustami.
– Przykro mi, pani. Twój mąż nie żyje. Jesteś wdową.
Przygryzłam wargę. Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy, a odcień mej skóry upodabnia się do barwy śniegu.
– Jak? – spytałam głucho.
– Zginął w pożarze.
Niemal nie byłam w stanie w to uwierzyć. Lecz czy w tej chwili miałam jakieś inne wyjście? Poza tym po cóż ten obcy w gruncie rzeczy człowiek mógłby chcieć mnie okłamać? Gruda goryczy w mojej piersi zaciążyła mi jak młyński kamień.
– Kiedy?
– Niespełna trzy miesiące temu.
Poczułam, jak uderza we mnie gniew.
– Trzy miesiące...? – powtórzyłam na wydechu. Niedowierzanie nieomal ścięło mnie z nóg.
– Usiądź, pani...
Wcale nie słuchałam.
Trzy miesiące... Słowa tętniły w mojej głowie niczym podstępny i bolesny guz, który rozsadzał czaszkę od środka. Trzy miesiące...Trzy miesiące temu...
– Trzy miesiące! – powtórzyłam, dygocąc. Zrobiło mi się niedobrze. – A gdzież był przez ostatnie trzy lata?! – rzuciłam wyzywająco ostatkiem sił. Poczułam, że chyba zbiera mi się na torsje, jak gdyby mój organizm musiał wydalić z siebie zgromadzoną w nim od dawna truciznę, która paliła niczym piołun.
– Pani... Twój mąż był więziony w Dreźnie przez elektora saskiego Chrystiana. Możliwe, że dostał się do niewoli już trzy lata temu.
Tego było dla mnie zbyt wiele. Sądziłam, że usłyszawszy prawdę, poczuję ulgę, ale tylko się łudziłam. Komnata wokół mnie zaczynała z wolna wirować i rozmazywać się w strużkach burych kolorów, w miarę jak w mych oczach wzbierały łzy.
– Wybacz mi... – Rzuciłam się ku drzwiom, zanim przegram walkę ze wzbierającym wewnątrz mnie nieludzkim wyciem.
Biegłam przez śnieg. Obok mnie Strzała znaczył długimi szusami niewidzialną ścieżkę. Jego aksamitne uszy i długi ogon kołysały się niczym płowe chorągiewki. Czarny psi nos co jakiś czas nurkował w bieli. Upojony pędem ogar radośnie poszczekiwał, skakał wokół mnie, odbiegał na pewną odległość, a potem powracał. Wyraźnie traktował mój bieg jako świetną zabawę – a przecież tym, co gnało mnie teraz przed siebie, była rozpacz.
Nie myślałam o tym, dokąd pędzę ani gdzie się zatrzymam. Mój przyspieszony oddech pulsował, rwał się w powietrzu i przesłaniał świat srebrzystą mgiełką. Długi płaszcz i ciężka suknia ciągnęły się po śniegu, oplątywały mi kolana i kostki, więc każdy kolejny krok stawał się większym wyzwaniem okupionym morderczym wysiłkiem.
Padłam jak długa w zaspę na granicy gęstego lasu pełnego cieni potężnych, prastarych świerków. Z mojego gardła wydarł się dziki skowyt. Przypominał krzyk rannego zwierzęcia. Krzyknęłam jeszcze raz. I znowu. Na więcej zabrakło mi tchu. Gdy zamilkłam, Strzała głośno zawył, a jego wycie poniosło się ku górom przenikliwym echem.
Potem wszystko zamarło. Na świecie i we mnie.