Niemka - Wojciech Dutka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Niemka ebook i audiobook

Wojciech Dutka

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

„Mam przeklęte polskie serce i nie potrafię go z siebie wyrwać”.

 

Opowieść o polskiej Niemce, która musiała dokonać ostatecznego wyboru.

 

 

 

Magdalena Pohl jest dziedziczką fortuny łódzkiego fabrykanta niemieckiego pochodzenia, maturzystką 1938 roku. Ma wokół siebie czwórkę przyjaciół: Polkę, Żydówkę oraz ich braci. Młodość to także miłość – Magda kocha Poldka Rosenmana i jednocześnie wzdycha do brata przyjaciółki, Stefana Brychczyńskiego. Wybuch II wojny światowej przerywa beztroskie lata i dziewczyna musi zmierzyć się z ciężarem swojej podwójnej tożsamości. Wkrótce nawiązuje współpracę z niemieckimi władzami okupacyjnymi, a jednocześnie podejmuje służbę w ZWZ, a potem w Armii Krajowej. Jest znakomicie zakonspirowaną agentką polskiego podziemia, o której misji wie niewielu.

 

Która natura w niej zwycięży? Niemiecka czy polska? Czy Magda zdoła ochronić swoich polskich i żydowskich przyjaciół?

 

 

 

Wojciech Dutka, autor bestsellerowych powieści o tematyce wojennej, takich jak „Czerń i purpura” oraz „Amerykanka”, tym razem podejmuje temat niemieckich obywateli II Rzeczypospolitej – ich dylematów moralnych i bolesnych wyborów. „Niemka” to pełna suspensu wojenna powieść historyczna z elementami obyczajowymi, którą czyta się jak najlepszą sensację. To też próba odpowiedzi na pytanie, czy można mieć dwie tożsamości narodowe, czy można być zarazem Polką i Niemką, Polakiem i Niemcem.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,7 (620 ocen)
478
114
21
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krystian261180

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, naprawdę polecam z całego serca
10
Arletamaciej

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka
10
leniwo

Nie oderwiesz się od lektury

ksiazka pochłonęła mnie bez reszty. Smutna historia osoby rozdartej , czyniącej wiele dobra jednak niedocenionego przez ludzi o różnych poglądach.
10
kroliczamama

Nie oderwiesz się od lektury

polecam wszystkim
10
Miska0102

Nie oderwiesz się od lektury

pierwszy raz czytam książkę tego autora i jestem jak najbardziej na tak, ciężko się oderwać
10

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 9788367915953

PROLOG

BERLIN, WIĘZIENIE PLÖTZENSEE, GRUDZIEŃ 1944

Do więzienia Plötzensee latem tysiąc 1944 roku przyjechała w więźniarce kobieta, którą aresztowano w Berlinie za domniemany udział w zamachu z 20 lipca. Pochodziła z Litzmannstadt, czyli polskiej Łodzi, zaanektowanej przez Niemcy na początku wojny. Kobietę uznano za wyjątkowo groźną zdrajczynię — die Verräterin. Jej sprawę miał wkrótce rozpatrzyć sąd ludowy — der Volksgerichtshof, jedno z najbardziej brutalnych narzędzi reżimu hitlerowskiego do rozprawiania się z wrogami wewnętrznymi, nieliczną niemiecką opozycją, zarówno cywilną, jak i wojskową, szczególnie po nieudanym zamachu na Adolfa H. w lipcu tego roku.

Kobieta trafiła tu w wyniku głębokiego i szeroko zakrojonego śledztwa łódzkiego Gestapo, które wpadło na ślad jej zdradzieckiej działalności już w 1941 roku, ale przez lata nie miało żadnych podstaw, by wytoczyć sprawę wzorowej — jak się wydawało — niemieckiej kobiecie i obywatelce Rzeszy. W więzieniu przetrzymywano ją w izolacji, aby nie mogła się z nikim kontaktować. Jej męża stracono już wcześniej za udział w spisku Stauffenberga — od tamtej pory była pod ścisłą obserwacją Gestapo. W akcie oskarżenia podano zdradę Führera i niemieckiej ojczyzny, ale — co najgorsze — wskazano także na jej kontakty z polskim podziemiem. Właśnie to — oprócz głównego zarzutu, zdrady Adolfa H. — stało się powodem szczególnie zajadłych ataków osławionego sędziego Freislera podczas publicznych przesłuchań.

Zdumienie u najkrwawszego sędziego Führera wywołał protest kobiety przeciwko lżeniu jej przez niego. Do wściekłości natomiast — do szewskiej pasji niemal — doprowadziła go oskarżona odpowiedzią na pytanie, czy zdradziła niemiecką ojczyznę. Otóż oświadczyła ona, że nie, gdyż zawsze uważała się za Polkę, a więc w myśl nazistowskiej ideologii istotę niższą rasowo od Niemców. Sędzia Freisler dodał zatem do aktu oskarżenia wyparcie się niemieckiej narodowości i krwi niemieckiej, co równało się zbrodni obrazy czci niemieckiej. Na to kobieta w najczystszym niemieckim rzuciła mu w twarz:

— Pierwsze słyszę, żeby sędzia w praworządnym państwie sam uzupełniał akt oskarżenia, który ma być dziełem prokuratora. Łącząc funkcję sędziego i prokuratora, udowadnia pan, że nie jest żadnym sędzią, a to zgromadzenie nie jest sądem.

— Dość!!! Przeklęta zdrajczyni!!! — wrzasnął Freisler.

Postępowanie miało się toczyć dalej bez obecności oskarżonej, którą sędzia wykluczył z udziału w jej własnym procesie. Jednak z niewiadomych powodów spodziewany wyrok śmierci nie zapadł. Oskarżona została natomiast wysłana do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück jako polska więźniarka polityczna. Niemka stawała się Polką — a może już wcześniej nią była?

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ IAbsolwentki

WARSZAWA, MAJ 1938

Nadszedł czas matur. Magdzie Pohl kwitnące kasztanowce zawsze wydawały się niedoścignionym wzorem piękna. Kwiat był nietrwały, ale pachniał niezwykle. Dziewczyna kończyła dwuletnie liceum ogólnokształcące1 im. Królowej Jadwigi i w klasie miała dwie najserdeczniejsze przyjaciółki — Wandzię Brychczyńską i Lidkę Rosenman. Były siostrzanymi duszami i czas im upływał nie tylko na nauce — prestiżowe liceum było bardzo wymagającą szkołą żeńską — ale także na lekturze. Czytały powieści romantyczne z poprzedniego wieku: dzieła sióstr Brontë oraz powieści Jane Austen. Sięgały też po klasykę powieści grozy — uwielbiały powieści Edgara Alana Poe. Kiedyś Lidka przyniosła też zakupioną przez jej rodziców w Paryżu powieść Brama Stokera o wampirze2. Przekomarzając się o sens tej klasycznej opowieści, rozważały, czy miłość jest potężniejsza od śmierci oraz czy istoty złe potrafią kochać.

Magdalena Pohl nie była z urodzenia warszawianką. Pochodziła z Łodzi, ze znakomitej mieszczańskiej rodziny niemieckiej, osiadłej w tym mieście i prowadzącej tam interesy. Uwielbiała powieść Reymonta Ziemia obiecana, ale nie odpowiadał jej robotniczy charakter miasta. Z tego też powodu jej ojciec, Alois Pohl, łódzki przedsiębiorca tekstylny, właściciel fabryki, pozwolił córce pojechać do warszawskiego liceum. Magdalena uważała, że dwa lata w Warszawie były do tej pory najlepszymi w jej życiu. Znalazła tu przyjaźń — Wandzia i Lidka miały podobny gust, a tutejsze teatry i rewie, na które dziewczyny nie skąpiły sobie pieniędzy, dostarczały rozrywki na najwyższym poziomie intelektualnym. Teraz żałowała, że wspólny czas tak szybko przeminął.

*

Tego majowego dnia 1938 roku przyjaciółki umówiły się w eleganckiej kawiarni u Bliklego na Nowym Świecie. Były już wszystkie po egzaminach. Magdalena bardzo lubiła to miejsce — podawano tu najlepsze w całym mieście pączki i kawę. W kątach, w wielkich donicach, rosły duże paprocie i drzewka cytrusowe, a w kryształowych lustrach od braci Łopieńskich odbijały się tapety od Franaszka i jej postać — blondynki średniego wzrostu, z włosami spiętymi w kok. Zawsze była pierwsza, obojętnie, czy umawiała się w kinie, teatrze czy restauracji. Wynikało to z wpojonej jej przez rodziców punktualności. Magdalena weszła do Bliklego i upewniła się, że mają wolny stolik na trzy osoby. Usiadła obok wielkiej paproci, przy otwartym oknie, gdyż dzień był bardzo ciepły, i zamyśliła się.

Wszystkie trzy szalenie się zaprzyjaźniły w czasie nauki w liceum. Były razem w klasie profesorki Wandy Łempickiej, której sława nie wynikała bynajmniej z nazwiska jakże podobnego do słynnej Tamary. Łempicka była niezwykle wymagającą matematyczką, przygotowała je do trudnego polskiego egzaminu z tego przedmiotu. „Wymagam od was tyle, ile wymagałabym, ucząc w liceum męskim”, powtarzała, jednak jako wychowawczyni nie była aż tak surowa. Dziewczęta bardzo sobie ceniły jej wyrozumiałość i sprawiedliwość. Dla Magdy była kimś w rodzaju przewodnika po wiedzy. To Łempicka pokazała jej, że matematyka jest sztuką, z której utkana jest rzeczywistość otaczającej nas materii. Razem przeszły przez ułamki, rachunek prawdopodobieństwa, geometrię, potem trygonometrię i elementy matematyki wyższej — rachunki różniczkowy i całkowy.

— Dziękuję pani profesor za wszystko — powiedziała jej podczas pożegnania Magdalena Pohl. — Była pani mistrzynią. To dzięki pani pójdę na architekturę.

Profesor Łempicka uśmiechnęła się.

— Magdo, jesteś bardzo zdolna, tylko czasy mamy nieciekawe. Mam nadzieję, że w dalekiej Szwajcarii zrobisz wiele dobrego i przysporzysz mi dumy.

— Dobra nauczycielka jest na wieczność. — Mówiąc to, Magdalena nie wiedziała jeszcze, że spotka swoją profesorkę w zgoła innych okolicznościach i wówczas całki i różniczki będą stanowiły abstrakcję zupełnie nieprzystającą do rzeczywistości.

Trzy dziewczyny połączyła nieco może dziwna przyjaźń — tak bardzo się różniły i tak odmienne miały uzdolnienia. Magdalena wybierała się na architekturę. Wandzia Brychczyńska chciała być lekarzem, celowała w kierunek lekarski w Warszawie. Natomiast Lidka Rosenman — humanistka, która wiele wycierpiała na lekcjach matematyki u Łempickiej, ale na koniec dostała jednak dostateczny, co było dużą sztuką — chciała studiować malarstwo we Lwowie w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych. Tak z grubsza prezentowały się plany dziewczyn na studia. Wszystkie pochodziły w dobrych domów i miały spore ambicje.

Prawie punktualnie — zmieściły się w kwadransie akademickim — przybyły Wanda i Lidka.

— Jesteście! — ucieszyła się Magdalena. — Zamówiłam kawę i pączki.

— Jeszcze kilka takich pączków od Bliklego i nie zmieszczę się w sukienkę — zauważyła Wanda.

— Twoje obawy są stanowczo na wyrost — uspokoiła ją Lidka.

Zaśmiały się radośnie. Ich uroda przykuła uwagę męskiej części gości kawiarni Bliklego. Może starsi panowie przypomnieli sobie siebie samych z czasów, gdy Blikle otwierał tę kawiarnię, jeszcze w czasie zaboru rosyjskiego? Jednak trzy młode kobiety skupione były na sobie.

— Matura poszła nam dobrze — zaczęła Magdalena — i chciałabym wam coś powiedzieć.

— Zabrzmiało to jak „żegnamy się na dłużej”. — Wanda popatrzyła na nią z niepokojem.

— No wiesz?

— Tak to zabrzmiało — dopowiedziała Lidka.

Magdalena poczuła się trochę skonfundowana domyślnością przyjaciółek.

— Miałam wam powiedzieć w Łodzi… W ogóle od tego zacznę. Zapraszam was do mnie, do Łodzi, z okazji moich urodzin. I tak, wyjeżdżam na studia. Za granicę.

— Pewnie do Niemiec — powiedziała Wandzia Brychczyńska.

— Nie wierzę! Magdalena będzie studiowała poprawną rasowo architekturę w Niemczech! — odparowała Lidka.

Dziewczyny doskonale wiedziały, że Magdalena pochodziła z jednej z najbardziej szanowanych niemieckich rodzin w Łodzi. Jej przodkowie osiedlili się tam w latach sześćdziesiątych XIX wieku, już po powstaniu styczniowym, i szybko pięli się w górę bankiersko-fabrykanckiej elity miasta. Ojciec Magdy był właścicielem dużej fabryki tekstylnej, produkującej sukno na eksport oraz na potrzeby krajowe, również wojska polskiego. Jego zakład zatrudniał pięciuset ludzi, głównie kobiet ze sfer robotniczych Łodzi. Magdalena nigdy zatem nie narzekała na brak pieniędzy.

— Masz rację, Lidko — powiedziała teraz, wywołana niemal jak do tablicy. — Nie mogłabym pojechać do Niemiec, choć jeśli chodzi o język, nie miałabym żadnych problemów. Wybrałam Szwajcarię, politechnikę w Zurychu.

— To pięknie. — Lidka się uśmiechnęła. — Idziesz w ślady prezydenta Narutowicza.

Rzeczywiście — pierwszy wybrany przez Zgromadzenie Narodowe prezydent Polski był kiedyś profesorem politechniki w Zurychu. Ale jego śmierć w grudniu 1922 roku nie miała już dla dziewczyn znaczenia sentymentalnego.

— Nie ujęłabym tak tego, ale owszem, jesienią jadę do Szwajcarii. Tak się składa, że w następną niedzielę będziemy obchodzić moje urodziny i chciałabym świętować je z wami, w Łodzi.

— To wspaniale! — Wanda szczerze się ucieszyła.

Brychczyńska i Rosenmanówna nie pochodziły z aż tak bogatych domów, więc perspektywa odwiedzin u Magdy była dla nich bardzo kusząca. To popołudnie przegadały o wszystkim i o niczym. Prawie dwie godziny poświęciły na dywagacje o kabarecie Qui Pro Quo oraz o Sklepach cynamonowych Brunona Schulza, który — wypromowany przez Zofię Nałkowską — stał się pisarzem poczytnym, analizowanym i omawianym. Jednak to nie był jeszcze koniec niespodzianek na ten wieczór.

W pewnej chwili, gdy już nasyciły się kawą i pączkami, Magdalena rzuciła:

— Wasi braci też są zaproszeni.

Rzeczywiście — Wandzia Brychczyńska miała brata bliźniaka, Stefana, który chodził do równoległej klasy w znakomitym warszawskim Liceum im. Stefana Batorego. A Lidki brat, Poldek, chodził do klasy ze Stefanem. Tak się ułożyło, że obie jej przyjaciółki miały braci w równym wieku. Wszyscy więc zdawali maturę w maju 1938 roku.

— Dobrze, przekażemy — powiedziała Wanda.

Ona wiedziała, że pomiędzy Magdą i Stefanem zaczęło się to nieokreślone „coś”, co nie jest jeszcze w żadnym wypadku zakochaniem, ale tym, co Lidka nazwała „przedzakochaniem”. W tym stanie niepokój i zaintrygowanie wywołuje każda informacja o obiekcie zainteresowania. Wandzia tymczasem cieszyła się z tego zaproszenia, ponieważ ów osobliwy stan udzielił się także jej. Widziała kilka razy brata Lidki, Poldka. Byli razem na jakiejś prywatce w willi na Ochocie kilka miesięcy temu i od tego czasu Magdalena powracała myślami do Stefana Brychczyńskiego, a Wandzia — do Poldka. Dziewczyny nie potrafiły nazwać tego, czego pragnęły. W ich świecie, gdzie wciąż liczyły się konwenanse i fasada relacji, nie mogły sobie pozwolić na to, na co pozwalali sobie Nałkowska czy aktorzy warszawskich teatrów. Mieszczańskie pochodzenie — mieszczańskie zasady. Zasada to fasada. Dokładnie tak jak w Granicy Nałkowskiej, powieści, o którą o mały włos się poważnie nie pokłóciły. Bo takie to było pokolenie, które potrafiło się poróżnić o książki albo o rolę Dymszy, pośpiewać piosenki Hanki Ordonówny, upić się na umór jarzębiakiem nad Wisłą na plaży i kochać do szaleństwa tylko dlatego, że raz jeden ktoś na kogoś popatrzył. Trzy dziewczyny, pochodzące z trzech różnych gałęzi, które najpewniej nigdy się ze sobą nie zetknęły — a jednak były częścią tego samego drzewa.

*

Po spotkaniu z przyjaciółkami Magdalena miała pewność, że niedługo je ujrzy w towarzystwie ich braci. Nazajutrz przyjechał do Warszawy szofer ojca i zabrał ją do Łodzi. Zawsze miała ambiwalentne uczucia, gdy wracała do domu. Była jedynaczką, a to zwykle sprawia, że więź z rodzicami jest albo bardzo silna, albo wprost przeciwnie — niezwykle słaba. Dziewczyna dość wcześnie straciła matkę. Urodziła się w roku odzyskania przez Polskę niepodległości, jednak szalała wtedy grypa hiszpanka i sześć miesięcy po jej przyjściu na świat kobieta zmarła. Yvonne pochodziła ze szwajcarskiego kantonu Neuchâtel. Podobno była tancerką, ale ojciec nie lubił jej wspominać. Zawsze tłumaczył, że to dla niego zbyt bolesne. Kiedy Magdalena miała dziesięć lat, ożenił się po raz drugi — z Jadwigą, warszawską aktorką. Chyba niezbyt dobrą, bo nie grała za często, ale za to całe dnie spędzała na przeglądaniu prasy kobiecej albo u fryzjera. Jednak stała się dla Magdy przyjaciółką. Umiała słuchać i można się było przy niej wygadać. Natomiast z papą, jak mówiła o ojcu Magdalena, można było się dogadać — nie umiał niczego córce odmówić. Jednak dziewczynie wydawało się, że mimo poprawnych, a nawet serdecznych relacji ojciec w gruncie rzeczy zawsze był sam. Niby istniał, jego obecność wyciskała piętno na pałacu Pohlów w Łodzi, ale Magdalena wewnętrznie nie czuła, że go naprawdę spotkała jako człowieka. Miała też wrażenie, że jej problemy go nie interesują. Pochłaniały go przede wszystkim interesy, a ostatnie dziesięć lat pojawiał się w domu głównie w niedzielę.

— Kryzys, córeczko, kryzys. Muszę dbać o ciebie, ptaszynko — mawiał.

— Co to ma wspólnego ze mną, że nie ma cię w domu przez całe dnie?

— Papa pracuje — tłumaczył Alois. — Muszę dbać o interesy. Kłócę się z głównym technologiem włókiennictwa, Szlajerem, o nowe materiały, w tym jutę, którą sprowadzano do niedawna z Chin. Ale tam trwa wojna z Japończykami.

— Co mnie to obchodzi, papo! Nie ma cię przy mnie — odpowiadała niezadowolona.

Magdzie obijało się wprawdzie o uszy, że papa jeździł w interesach do Niemiec, ale co tam robił, z kim się spotykał — nie chciała wiedzieć. Miała naście lat i czuła się samotna, dlatego z wielką radością przyjęła informację, że będzie mogła uczęszczać do liceum w Warszawie. To oznaczało wyjazd z domu, gdzie wiało nudą — i życie na stancji! Dlatego gdy dwuletni pobyt w stolicy się skończył, poczuła, że coś straciła. Lubiła samodzielne życie. Nie musiała się przejmować pieniędzmi, bo papa o nią dbał. Tysiąc złotych w tę czy w tamtą stronę nie robiło różnicy.

A teraz nieodwołalnie Magdalena wracała do domu.

*

ŁÓDŹ, MAJ 1938

Na parkingu przed willą Pohlów w Łodzi do auta podszedł osiemnastoletni Romek Popiołek. Pracował u nich jako sprzątacz, wynosił śmieci, pucował okna, meble — w zamian za kąt do spania. Jego matka była kucharką u Pohlów od zakończenia wielkiej wojny w 1918 roku. Mieszkała w pokoju za kuchnią, a ponieważ chłopak wyrósł i miejsca u matki zrobiło się mało, przeniósł się do pokoiku obok składu z węglem. Zimą było tam przytulnie, gdyż obok znajdowała się kotłownia.

Romek sprawnie otworzył drzwi auta.

— Witamy panienkę Magdalenę w domu — powiedział uprzejmie.

— Dziękuję — odparła, zupełnie nie zauważając, jak się w nią wpatruje. Miała głowę zajętą planowaniem przyjęcia pożegnalnego, na którym wreszcie zdobędzie serce Stefana Brychczyńskiego i zachwyci przyjaciółki. A potem wyjedzie na studia do Szwajcarii. — Niech Romek zaniesie moje rzeczy do pokoju.

Zachowanie Magdy było typowe dla jej sfery, bardzo bogatego mieszczaństwa. W domu Pohlów obowiązywała zasada, że działanie dobrej służby ma być widoczne, podczas gdy ona sama — niekoniecznie. Romek patrzył na nią jak na bóstwo, gdyż dla takiego chłopaka dziewczyna jej pokroju tym właśnie była: boginią gracji, szyku, smaku i seksapilu. Wykonał więc to, czego oczekiwała, bez słowa, ale z tłumionym pragnieniem jednego ludzkiego gestu, prostego i nic niekosztującego słowa „dziękuję”. Istniał gdzieś obok niej, w świecie zapomnianych i zużywanych przedmiotów, przyblakłych kolorów, resztek z pańskiego stołu, pokoiku obok składu węgla.

Magdalena poszła do swojego pokoju. Było jeszcze przed południem, więc to oczywiste, że ojciec przebywał w fabryce, która była jego właściwym życiem, małżeńskim łożem i zarazem najukochańszym dzieckiem. Jadwiga pewnie wyruszyła gdzieś na miasto, by zebrać najświeższe ploteczki, więc dziewczyna udała się do łazienki, by się wykąpać po podróży — tego dnia było znów niezwykle upalnie. A ona zawsze dbała o siebie.

Romek Popiołek skorzystał z okazji, że tego dnia ani pana, ani pani Jadwigi nie było w domu. Zawsze bardzo mu się podobał przestronny i ze smakiem urządzony pałac Pohlów. Uważał, że wiele z tego dobra powinno się należeć jego matce za tyle lat ciężkiej pracy. Ale tego dnia, idąc bardzo cicho korytarzem w stronę łazienki, gdzie brała kąpiel panienka, mniej zastanawiał się nad aspektami materialnymi. Sama myśl o tym, że ona tam jest — i to naga! — sprawiła, że poczuł potężną i nieokiełznaną siłę, dotąd spokojnie w nim drzemiącą. W umyśle i sercu chłopaka narastał powoli bunt. Ośmielił się marzyć, że to wszystko — te wspaniałości z ich domu — będzie jego, a nade wszystko ubzdurał sobie, że sama panienka będzie jego. Wiele razy sobie wyobrażał, że widzi ją nagą i skrępowaną powrozem, ale nigdy się nie odważył zajrzeć do łazienki, gdy się kąpała.

Zażywająca relaksu w wodzie Magda Pohl nie miała zupełnie świadomości, że pod dachem jej domu czai się mrok ukryty w sercu prostego służącego. Nic dziwnego — w tej epoce Popiołek znaczył tyle co krzesło. A nawet mniej.

*

Gdy Magdalena była dzieckiem, uwielbiała spotkania z papą. Rozpieszczał ją, przez lata cieszyła się wszystkimi tymi czułymi słówkami i prezentami. Jednak z czasem ojciec zgorzkniał i zdystansował się. Dzięki wyjazdowi do Warszawy zrozumiała, że jego prawdziwym domem była fabryka, do domu zaglądał rzadko i od niechcenia. Kiedy przebrała się po kąpieli, poszła do jego gabinetu, gdyż wydawało się jej, że poczuła charakterystyczny zapach wody kolońskiej ojca i dobrych włoskich cygaretek, które namiętnie palił. Zastała go w gabinecie pochylonego nad papierami. Nawet nie zauważył, że stanęła w drzwiach.

— Zastanawiam się, papo, kiedy zarejestrujesz, że wróciłam do domu na moje urodziny — odezwała się w końcu.

Alois Pohl podniósł wzrok. Uśmiechnął się natychmiast.

— Och, przepraszam, córeczko, wiesz, że fabryka jest moim życiem…

— Ale ja też jestem twoim życiem. I Jadwiga — zaoponowała Magdalena.

Ojciec podszedł i czule ją przytulił.

— Wybacz mi, córeczko… Czy miałaś dobrą podróż?

— Jak zawsze. Luksusową.

— Pamiętaj, córcia, że szofer jest do twojej dyspozycji cały czas. Gdybyś miała ochotę gdzieś sobie pojechać, korzystaj.

— Dziękuję, papo, ale zabrzmiało to tak, jakbyś miał mnie dość już teraz. A jestem w domu po raz pierwszy od dwóch lat. — Magdalena nie spodziewała się, że powie coś takiego ojcu, ale uznała, że teraz jest na to najlepszy moment, zanim wyjedzie na dobre na studia do Szwajcarii.

— Nie miałem tego na myśli. Cieszę się, że jesteś. Owszem, poświęcam za dużo czasu na pracę, ale jak wiesz, w Niemczech zaszły głębokie zmiany.

— Co nas to obchodzi?

— Zadziwiasz mnie, moja droga. Jesteśmy Niemcami. To nasze korzenie.

— To prawda, ale nasza rodzina mieszka w Łodzi od siedemdziesięciu lat — skontrowała Magdalena. — Nie bardzo rozumiem, co mamy wspólnego z Niemcami Hitlera?

Ojciec utkwił w córce badawcze spojrzenie. Może staremu lisowi przebiegło przez myśl, że rozmija się z nią nie tylko w sprawach bycia w domu, odczuwania, wspólnoty myśli, ale nawet w kwestii identyfikacji narodowej.

— Tak, córeczko, jesteśmy obywatelami Polski. Jednak fakty są takie, że Niemcy Hitlera są naszym sąsiadem, czy tego chcemy, czy nie. Mamy tam interesy.

Magdalena poczuła, że coś jest nie tak jak kiedyś.

— My? — zapytała. — Nie, ojcze. Tylko ty masz tam interesy. Ja nie mam żadnych i nie chcę ich mieć. Jestem dorosła.

Alois Pohl nie spodziewał się takiej postawy u córki. Nie zamierzał jednak się kłócić. Na niedzielę przyjeżdżało wiele ważnych osobistości, w tym niemiecki ambasador w Polsce, Hans-Adolf von Moltke, oraz koledzy i koleżanki córki. Stary Pohl uznał więc, że korzystniej będzie załagodzić spór, zwłaszcza że Magdalena była przecież w wieku powszechnie uznawanym za buntowniczy.

— Owszem, jesteś dorosła — odparł, cedząc każde słowo. — Obiad o piętnastej. Będzie Jadwiga. Nie spóźnij się. Porozmawiamy potem. Jestem pewny, że twoje urodziny udadzą się wspaniale. Zjedzie się trochę gości, jak zawsze, ale pamiętaj, że papa przygotował też dla ciebie coś specjalnego.

I wrócił do swoich papierów.

— Oczywiście — odparła i zniknęła w przestronnym korytarzu.

*

— Dlaczego ojciec się tak zachowuje? — zapytała Magdalena drugą żonę swego taty, Jadwigę.

— To próżność. — Jadwiga paliła cienkiego, mentolowego papierosa w długiej szklanej lufce.

— Co proszę?

— Twój ojciec lubi się przeglądać w odbiciu swej władzy nad ludźmi. Dlatego wybiera zawsze fabrykę, potęgę i budowanie sieci kontaktów.

— Dlaczegóż więc za niego wyszłaś?

Jadwiga Pohl z domu Bielańska wstała z fotela i podeszła do Magdy.

— Bo kiedyś był innym człowiekiem. Nie wiem, na czym polega defekt jego serca. Starałam się, jak mogłam. Chciałam nawet urodzić mu dziecko, choć pewnie nie byłabyś z tego kontenta. Przyrodnie rodzeństwo jest takie trudne, Magdo. Ale on oddalił się ode mnie.

Słowa Jadwigi zastanowiły dziewczynę. Po chwili doszła do wniosku, że to niemożliwe, żeby ojciec przestał je kochać. Możliwe natomiast, że jego miłość własna wzięła górę nad wszystkim innym. Po chwili postanowiła zapytać o coś, co ją naprawdę niepokoiło.

— Czy tata ma kontakty z Niemcami?

Jadwiga parsknęła śmiechem.

— Pytanie! Przecież jesteście łódzkimi Niemcami.

— Nie chodzi mi o język ani o kulturę.

— O partię Hitlera? — zapytała zaskoczona Jadwiga. — Jeśli o to pytasz… Nie wiem. Twój ojciec nie spowiada mi się z żadnych swoich interesów. Czy wiesz, że jutro przyjedzie ambasador niemiecki Hans-Adolf, graf von Moltke?

— Tak, papa wspominał. — Magdalena uśmiechnęła się złośliwie.

Jadwiga wyczuła, że dziewczyna ma dystans do hitlerowskich Niemiec. Może to i dobrze, pomyślała.

— Czy ktoś przyjeżdża do ciebie, Magdo? — zapytała po chwili.

Dziewczyna uśmiechnęła się na samą myśl, że spotka się z tymi, na których naprawdę jej zależy. Ojciec stał się taki zimny i odległy.

— Oczywiście. Wandzia Brychczyńska z bratem Stefanem i moja druga koleżanka, Lidka Rosenman, i jej brat Poldek. To moi przyjaciele. Chcę spędzić z nimi trochę czasu, zanim wyjadę do Szwajcarii.

Jadwiga zaciągnęła się papierosem. Palenie w obecności maturzystki w dobrym domu uchodziłoby za nietakt, ale ona miała liberalne nastawienie. Zresztą — Magdalena także. Nie stanowiło to kłopotu.

— Nad czymś się zastanawiasz?

— Czy ta Lidka i Poldek to Żydzi? — zapytała Jadwiga.

— A czy to dla ciebie jakiś problem? — odpowiedziała pytaniem na pytanie Magdalena.

— Wiesz przecież, że nie. Ale myślę, że dla twojego ojca… W świetle tego, że…

— …przyjeżdża ten okropny ambasador — dopowiedziała i westchnęła. — Na szczęście to moje urodziny i mogę zaprosić, kogo chcę. Papa wspomniał o niespodziance. Powiedz mi, proszę, co to, bo okropnie się denerwuję.

— Nie mogę. Trzyma to w tajemnicy. — Jadwiga rozłożyła ręce.

Przegadały resztę czasu do obiadu.

ROZDZIAŁ IIWróżba

ŁÓDŹ, KONIEC MAJA 1938

Magdalena Pohl nie mogła się doczekać przyjaciół. Wanda i jej brat Stefan, a także Lidka i Poldek przyjechali do Łodzi pociągiem z Warszawy. Magda kupiła dla nich bilety w klasie pierwszej, żeby podróż była naprawdę luksusowa, a szofer wyruszył po gości na dworzec.

Dziewczyna czekała z niepokojem, więc gdy renault vivasport model 1935 w imponującej wersji z dachem zajechał w końcu na wybrukowany dziedziniec przed pałacem Pohlów, poczuła ulgę. Zaraz go zobaczę, westchnęła w duchu.

Cały czas myślała o Stefanie Brychczyńskim, bracie Wandy. Zbiegła na dół przez wielką klatkę schodową. Ujrzał ją wtedy Romek Popiołek, tego dnia przebrany w liberię lokaja, i pomyślał, że panienka Magdalena jest najpiękniejszą kobietą, jaką było mu dane widzieć. I że kiedyś nadejdzie dzień, w którym córka jaśnie państwa będzie jego, choć dziś stanowiła dla niego nieosiągalny poziom.

Magdalena tymczasem wyszła przywitać przyjaciółki. Wanda i Lidka wyglądały na bardzo zadowolone z zaproszenia i podziwiały piękno i ogrom pałacu Pohlów. Dziewczyny uściskały się bardzo serdecznie. W końcu jednak wzrok Magdy spoczął na Stefanie Brychczyńskim, wysokim, młodym człowieku, którego twarz przypominała jej młodego mężczyznę z obrazu Sandra Boticellego. Stefan miał przyjemną powierzchowność, nienaganne maniery i pewną dozę nieśmiałości, która tak pociąga kobiety.

— Czuję się prawie jak Karol Borowiecki przed pałacem Hermana Bucholca — rzekł.

— A ja mógłbym się poczuć jak Moryc Welt — dorzucił Poldek Rosenman, który umizgiwał się do Magdy na wszystkich prywatkach, na których widywali się w Warszawie.

— Cieszę się, że was widzę, choć Łódź to nie ziemia obiecana, a mój dom to nie pałac — powiedziała nieco zakłopotana Magdalena.

Uważała się za dziewczynę idącą z duchem Nałkowskiej, jak mówiono w kręgach warszawskich, wyzwolonych z mieszczańskiej moralności, ale w obecności Stefana Brychczyńskiego zupełnie traciła pewność siebie. Nawet dotyk jego dłoni podczas powitania elektryzował. Jednak starała się bardzo ukryć swoje uczucia, co jednak nie uszło uwadze Lidki, której Brychczyński też się podobał.

Po przywitaniu Magdalena zaprosiła ich do salonu na kawę i truskawki ze śmietaną, a milczący i pogodzony ze swoim losem Romek Popiołek zataszczył toboły do pokoi. Bez słowa. Żadna z tych radosnych, młodych osób nie zwróciła tego dnia uwagi na służącego.

*

Po truskawkach przyszedł czas na drzemkę, ale po południu zelektryzowała wszystkich wiadomość, że do rezydencji Pohlów przyjechał najsłynniejszy Szwajcar w Polsce — Eugeniusz Bodo. Przybył oczywiście własnym samochodem — choć z szoferem, sam nie prowadził — z wielkim dogiem arlekinem wabiącym się Sambo. Alois Pohl zrobił córce przyjemność — specjalnie dla niej Bodo miał w ogrodzie różanym zaśpiewać kilka swoich szlagierów podczas przyjęcia urodzinowego. Cóż, bogactwo przyciąga sławy. To truizm, ale w II Rzeczypospolitej była to prawda równa tej, że sława mijała szybciej od letniej burzy.

Młodzież oczywiście natychmiast otoczyła aktora.

— Kiedy doprowadzi pan wreszcie Dymszę do wariatkowa i zrobi kolejny wielki film? — zapytał Poldek Rosenman gwiazdora jedzącego zupę na szyjkach rakowych.

— Ja się bardzo staram, ale jest równie prawdopodobne, że to Adolf mnie wykończy — powiedział Bodo i zrobił śmieszną minę.

— Zwłaszcza że za miedzą drugi Adolf — zauważył przytomnie Stefan Brychczyński.

Bodo spoważniał. Przyłożył palec do ust.

— Cicho, chłopcze, cicho, bo z tym drugim Adolfem nie chcemy mieć nic wspólnego.

— Żeby pan wiedział — rzekł Stefan.

— Macie okazję zobaczyć mnie w moim najnowszym filmie.

Bodo przyjechał bowiem do Łodzi nie tylko dlatego, że występował tu za pieniądze, i to niemałe, ale także dlatego, że zbierał środki na swój własny film, który chciał wyreżyserować. A ojciec Magdy Pohl był… bogaty.

— A co to za film? — zapytała Wanda Brychczyńska.

Aktor znów zrobił minę w swoim stylu i odpowiedział kobiecym głosem:

— Skłamałam.

— Kto skłamał?

— Tak się nazywa film. „Skłamałam”. To dramat i gram w nim czarny charakter. Myślę, że dają go jeszcze w kinie.

Młodzież pogwarzyła z Bodo, pożartowała z nim, a Poldek stoczył ze słynnym aktorem pojedynek na miny, co chyba odpowiadało lekkości majowego wieczoru i czasu, w jakim wówczas żyli. Magdalena nie dostrzegała, że byli na krawędzi wulkanu, łudząc się, że nic strasznego nie może przyjść na ziemię obiecaną. Dla nich Łódź była niebem, ale dla większości robotników i ich rodzin — piekłem.

*

Piątka przyjaciół poszła zatem na wieczorny seans dramatu „Skłamałam” do Grand Kina na Piotrkowskiej. Ale nie wszyscy po filmie byli zadowoleni.

— Mnie się bardzo podobało — stwierdził Poldek Rosenman.

— Nie zgadzam się — zaoponował młody Brychczyński. — Nie grali przekonująco.

Dziewczyny słuchały z zainteresowaniem.

— Ale przyznasz, że oglądało się lekko. Poza tym Bodo jest aktorem naturszczykiem — nie dawał za wygraną Poldek.

— A ile takich filmów już widzieliśmy? Smosarska jak zwykle na dobrym poziomie, ale po prostu wynudziłem się pod koniec.

— Chodźmy do Grandki — zaproponowała Magdalena. W końcu znała Łódź najlepiej.

W restauracji Grand można było poszaleć za niezłe pieniądze. I choć papa nie dawał siebie samego, to nie skąpił jedynej córce pieniędzy w wigilię jej urodzin. W Grandce, jak zdrobniale nazywali ją łodzianie, nie było ulicznych zakapiorów. Tego wieczoru można było posłuchać naprawdę niezłej muzyki klezmerskiej, bo społeczność łódzkich Żydów była zżyta z miastem. Przy skocznych dźwiękach trąbki, klawesynu, skrzypiec i akordeonów młodzież omówiła film, oplotkowała Bodo i jego psa — przy czym Stefan stwierdził, że nigdy w życiu nie widział większego bydlęcia — i po prostu napiła się wódeczki. O wiek nikt ich nie pytał.

Magdalena bardzo się starała być blisko Stefana Brychczyńskiego, jak najbliżej tylko mogła. Między Wandą Brychczyńską i Poldkiem też jakby zaiskrzyło. Brat Lidki mógł się podobać — szczupły, śniady, ale o pięknej aszkenazyjskiej twarzy, ciemnych oczach i pięknych palcach. Wódka, dobrze zmrożona, tego wieczoru też nadzwyczaj dobrze się piła! W pewnej chwili jednak, kiedy dźwięczał jeszcze głos klezmerskiej trąbki, podeszła do nich Romka.

— Powróżyć młodym państwu?

Wszyscy mieli już nieźle w czubie, toteż nikt jej nie odgonił. Zresztą Lidka Rosemnan stanowczo by się sprzeciwiła.

— Powróż nam wszystkim, a nie każdemu z osobna.

Na te słowa wróżbiarka jak gdyby się zlękła. Patrzenie w przyszłość dla wielu osób przychodziło jej z trudem. Ale banknot dwudziestozłotowy z Kościuszką szybko ją przekonał.

— Pokażcie mi dłonie. Z nich popatrzę w waszą przyszłość.

— Sama nie wierzę, że to robimy — powiedziała Magdalena do Stefana.

Po raz pierwszy popatrzyli sobie głęboko w oczy. Siedzieli obok siebie. Dziewczyna czuła ciepło jego ciała. Stefan pachniał dobrą wodą kolońską. Pragnęła go bardziej niż kiedykolwiek, ale on, będąc dżentelmenem, nie próbował wykorzystać sytuacji.

— To zabawne, ale może ona coś zobaczy — zażartował Poldek.

— Może nawet poznamy naszą przyszłość — podchwycił temat Stefan.

— Młody człowieku — rzekła poważnie romska kobieta. — Nie powinieneś drwić z moich umiejętności.

— O tak, twoje umiejętności kosztują pewnie drogo, zważywszy na to miejsce — dodał chłopak.

Cała piątka wpatrywała się w tę dziwną kobietę, która zjawiła się w — co tu dużo mówić — ekskluzywnej restauracji nie wiadomo skąd. Emanowała z niej jakaś siła, której źródła nie potrafili odgadnąć. Spoglądała na nich jak ktoś, kto ma swój honor i niepojętą dla nich logikę, i dzięki niej widzi to, czego nie można zobaczyć.

— Obrażacie mnie, jednak ja wam powiem, jaka będzie wasza przyszłość. Jesteście przyjaciółmi, wiem to. Wiem też, że łączą was więzy uczuć jeszcze nienazwanych i niewypowiedzianych, ukrytych w waszych spojrzeniach.

Gdy wróżbiarka to powiedziała, natychmiast wszelkie żarty, docinki i drwiny zakończyły się w jednej chwili. Zapadła cisza. A ona czekała.

— W takim razie pokaż, co wiesz z linii życia — odezwała się w końcu Magdalena.

— Sami w to nie wierzycie — odpowiedziała kobieta.

— To powiedz, co nas czeka — zaproponował Poldek.

Kobieta spojrzała na nich raz jeszcze.

— Tylko jedno z was przeżyje następne dziesięć lat.

Stefan parsknął śmiechem, ale szybko się opanował, bo zarówno jego siostra, jak i Magdalena z Lidką pozostały poważne. Nikomu nie było do śmiechu. Mniej było ważne, co kobieta powiedziała, a bardziej — jak to zrobiła.

— Kto? — Magdalena nie wytrzymała napięcia.

Romka spojrzała na nią, ale nie odpowiedziała. Dziewczyna uznała, że chodzi o nią.

— Jak umrzemy w takim razie? — zapytała Wanda.

— Nagle i w sposób nieoczekiwany. Nie widzę dokładnie, ale wiem, że tylko jedno z was za dziesięć lat będzie żywe.

Zrobiło się dziwnie. Wódka szumiała im w głowach. Nie chcieli rozmawiać o śmierci, bo nie zakosztowali jeszcze w pełni życia. Magda wręczyła romskiej kobiecie banknot, żeby nie przedłużać tej niekomfortowej sytuacji. Kobieta szybko się ulotniła, jak gdyby nigdy jej tu nie było.

— Co za absurd — powiedział w końcu Poldek, który słynął z racjonalistycznych zapatrywań i z tego powodu na zajęciach z religii mojżeszowej często kłócił się z rabinem.

— Chodźmy — zaproponowała Magdalena, widząc, że Wanda trochę za dużo wypiła. — Czas się wyspać, bo jutro należy do mnie.

Poszli zatem do pałacu Pohlów. Każdemu z nich słowa Romki utkwiły jednak głęboko w duszy.

*

Na następny dzień zostało zaplanowane przyjęcie, na którym specjalnie dla Magdaleny miał zaśpiewać Bodo. Oprócz tego na gości czekały wspaniałe dania i najlepsze wina. Dziewczyna dobrze znała swego ojca, ale całe to niezwykłe przedsięwzięcie wydawało jej się nieprawdopodobne — papa nigdy wcześniej czegoś podobnego nie zrobił.

Zwierzyła się ze swoich myśli Jadwidze, a ta odrzekła:

— Więc to jest ten pierwszy raz. Kocha cię. Ma ciebie jedną. Jedyną. Doceń to.

Magdalena wzruszyła ramionami. Nie żeby nie doceniała gestu ojca, który wydał mnóstwo pieniędzy w czasie, gdy wszyscy wciąż odmieniali przez wszystkie przypadki słowo „kryzys”. W Polsce kryzys po krachu na Wall Street z 1929 roku z całą mocą dał o sobie znać w latach następnych. Alois Pohl dokonywał rzeczy niewyobrażalnych, żeby utrzymać się na powierzchni. Przez te wszystkie lata Magda dobrze się uczyła, miewała co rok urodziny, ale nigdy nie było takiej fety. Teraz wyczuwała, że kryło się pod tym coś jeszcze. Co takiego? — zastanawiała się.

— Czy naprawdę przyjeżdża ten ambasador z Niemiec?

— Tak — odpowiedziała Jadwiga. — Ojcu zależy, żebyś dobrze się zaprezentowała. Mówił mi wczoraj wieczorem przed pójściem spać, że jesteś jego klejnotem.

Magdalena nie miała ochoty pytać, o czym jeszcze małżonkowie rozmawiali przed zaśnięciem — uważała się za dobrze wychowaną dziewczynę. Słowa Jadwigi świadczyły jednak o tym, że wizyta niemieckiego ambasadora nie była przypadkowa.

*

Hans-Adolf von Moltke, pochodzący ze znanej pruskiej rodziny, przybył koło południa. Nie był sam — delegacja niemiecka przyjechała dwoma samochodami. Magdę to mocno zdziwiło, ale teraz miała pewność, że pod pretekstem jej urodzin papa spotykał się z jakimiś figurami z Rzeszy lub z przedstawicielami niemieckiej mniejszości na Śląsku. Aby pokazać ojcu, że nie podoba jej się takie traktowanie, postanowiła ubiec Jadwigę i wyszła do nich jako pani domu. Jako córka Aloisa Pohla mogła sobie na to pozwolić. Powitała ich po niemiecku, gdy wchodzili do wielkiego salonu, wszyscy nienagannie ubrani. Scenę obserwował Romek Popiołek — ubrany w liberię był niewidoczny, a po niemiecku nie rozumiał ani słowa.

— Miło mi, że panowie przyjechali na moje urodziny, choć chyba nie mieliśmy nigdy przyjemności się poznać.

Mężczyźni byli wyraźnie zaskoczeni. Dopiero po chwili pojawił się Alois Pohl.

— Poznajcie moją córkę — rzekł, po czym przywitał się z ambasadorem.

Co za wyniosły typ, pomyślała Magdalena.

— Miło mi poznać panienkę. — Hans-Adolf von Moltke skinął głową. — Mam nadzieję, że tak jak ojciec będzie panienka działać na rzecz naszej ojczyzny, Rzeszy Niemieckiej.

— Jesteśmy w polskim mieście i w Polsce — odpowiedziała Magdalena. — To jest mój kraj.

Jej akcent nie pozostawiał jednak wątpliwości, że jest też Niemką. O to jej chodziło. Widziała, że ojciec jest wściekły. Gdyby była młodsza, bez wątpienia by jej przylał. Ale teraz nie mógł nic zrobić. Nie przy tych ludziach.

Ambasador, przekonany, że będzie przyjęty w niemieckim domu, wyraźnie czuł się niezręcznie.

— Rozumiem, że panienka mieszka w Polsce. To naturalne. Jednak jest panienka Niemką i służba Rzeszy nie przyniesie jej ujmy na honorze — rzekł.

Trochę wybrnął z poprzedniej niezręczności, ale nie do końca.

— Papo, czy przedstawisz mi panów, skoro przyjechali na moje urodziny? — zapytała nagle Magdalena. Kolejny udany cios.

Alois przyjął wyzwanie i tak jego córka poznała kilku czołowych niemieckich działaczy związkowych w Polsce. Trzech przyjechało ze Śląska, a jeden z Bydgoszczy, gdzie mieszkała spora mniejszość niemiecka. Pozostali mężczyźni byli obstawą ambasadora.

— A teraz zapraszam do stołu — oznajmiła.

*

Na obiedzie pojawił się także Eugeniusz Bodo, który szybko ściągnął na siebie całą uwagę, przybyli również krewni Jadwigi, oczywiście Polacy, oraz zaprzyjaźnione rodziny fabrykantów z Łodzi. Magdalena pamiętała ich z dzieciństwa — uczestników obowiązkowych rautów odbywających się według scenariusza „raz u nas, raz u was”. Obiad podano na werandzie pałacu, między rozstawionymi wielkimi donicami z palmami, które zamówiono we Włoszech wiosną. Teraz rzucały przyjemny cień, choć dzień był upalny i duszny. Wciąż nie mogła się pogodzić z tym, że ojciec zaprosił na jej urodziny tamtych ludzi. Najważniejsze jednak dla niej było to, że w tym niezwykłym dniu miała przy sobie przyjaciół. I to oni zasiedli koło niej — Stefan Brychczyński z siostrą po prawej, a Poldek z Lidką po lewej. Wniesiono czerninę, świetnie doprawioną pieprzem, a potem szczupaki po litewsku, gotowane w czerwonym barszczu, i karasie, i liny w śmietanie. Do tego miód pitny.

Dobór dań nieco zaskoczył Magdalenę. Zerknęła na Niemców — jedli, ale jakoś tak niespecjalnie z apetytem.

— Nie smakują panu polskie dania rybne? Polacy mają wyjątkowe przepisy na ryby słodkowodne — zagadnęła po niemiecku ambasadora.

— Lubię tradycyjne niemieckie dania.

— Zawsze można spróbować czegoś innego. Jadł pan karpia po żydowsku?

Na te słowa Magdy Poldek uśmiechnął się. Nałożył sobie właśnie sporą porcję szczupaka i jadł ze smakiem. Wymienił spojrzenia ze Stefanem — obaj wiedzieli, że zaraz nastąpi zwarcie.

— Przepraszam, nie dosłyszałem. — Ambasador próbował uniknąć konfrontacji.

— Karpia po żydowsku — powtórzyła przesadnie wyraźnie. — Karp to taka ryba słodkowodna, bardzo w Polsce popularna. Polscy Żydzi mają oryginalną kuchnię, której powinien pan skosztować.

— Nie wiem, czy chciałbym o tym rozmawiać.

— Nie lubi pan jeść?

— Lubię — odparł von Moltke. — Ale preferuję niemieckie potrawy.

— To może jakieś charakterystyczne dania kuchni aszkenazyjskiej? Czulent na przykład — rzekła Magdalena przekonująco. — Aszkenazyjczycy to przecież Niemcy.

— Chyba nie polubiłbym tej potrawy, młoda damo. — Ambasador był coraz wyraźniej zirytowany.

— Dlaczego? To przecież bardzo smaczne. Jadamy na święta Bożego Narodzenia. — Dziewczyna nie ustępowała. — Wprawdzie smak jest dość oryginalny, ale warto spróbować.

Wtedy do rozmowy włączył się Alois Pohl.

— Magdo, pan ambasador nie jada potraw żydowskich z oczywistych powodów.

To miało uciąć niewygodną dla Niemca dyskusję, ale całą rzecz usłyszał zajadający obiad Bodo. Jego wielki pies chodził wokół stołu i żebrał o jakiś smaczny kawałek dla siebie.

— Ja tu jestem oczywiście gościem ze względu na młodą damę — rzekł aktor i puścił oko do Magdy. — Ale widzi mi się, że rozmowa o kuchni ustępuje rozmowie o narodowościach, a to jest już niebezpieczne.

— Dlaczego? — podchwyciła temat Jadwiga, która po cichu wspierała Magdę w jej walce z akolitami nazistowskich Niemiec.

— Bo zaraz się okaże, że taki ktoś jak ja — ciągnął Bodo — zostanie uznany za niebezpiecznego. Moja mama jest Polką, urodziłem się w Polsce, ale tato świętej pamięci był Szwajcarem. Mam też zresztą obywatelstwo szwajcarskie. Jestem więc mieszańcem, czyż nie?

Ktoś przetłumaczył ambasadorowi słowa aktora, który — choć mówił doskonale po niemiecku — nie chciał w tym momencie używać tego języka.

— Nie wiedziałem — rzekł von Moltke. — W takim razie mam nadzieję, że wystąpi pan w jakimś solidnym niemieckim kinie.

— To jest propozycja? Proszę wybaczyć, ale w Polsce mam nadmiar filmowych propozycji.

Rozmowa zupełnie się nie kleiła. Alois Pohl zamierzał przejść już z wysłannikami Rzeszy do omówienia swoich projektów, jednak na przeszkodzie znów stanęła Magdalena.

— Lidka, opowiedz, jak przyrządzacie karpia po żydowsku w waszym domu — zwróciła się po niemiecku do przyjaciółki.

Zanim zaskoczona Lidka zdołała zdradzić sekrety kulinarne, ambasador nagle wstał.

— Widzę, że nie jestem szanowany w pańskim domu, panie Pohl.

Tego Magdalena już nie wytrzymała. Postanowiła postawić wszystko na jedną kartę.

— Przeciwnie. Wszyscy w tym domu, zarówno ja, jak i moi przyjaciele, okazaliśmy panu szacunek, siadając z panem do stołu. Nie wiem, z jakiego powodu uważa pan, że został u nas źle potraktowany.

— Nie chciałem, żeby pani tak to odebrała. — Von Moltke poczuł, że się zagalopował, i spróbował uspokoić sytuację.

— Ja lubię karpia po żydowsku i wszystkie inne potrawy naszej kuchni. Oczywiście koszerne, bo jakże inaczej — oświadczył w końcu Poldek, dla którego postawa ambasadora także była nie do przyjęcia.

— Pan jest Żydem? — zapytał nieśmiało von Moltke.

— Owszem. Nie rozpoznał mnie pan rasowo, gdy zasiadał pan do stołu? — ironizował Poldek. — O proszę, mam żydowski nos.

Bodo podchwycił żart.

— A ja mam szwajcarski nochal. I bardzo mi się przez niego smarkać chce!

Wanda i Magdalena, a także Jadwiga, siedząca obok swego męża, wybuchły śmiechem. Tymczasem Bodo z Poldkiem omówili po kolei wszystkie części swoich twarzy i doszli do wniosku, że muszą być Żydami wymieszanymi ze Szwajcarami. Niemiecki ambasador z trudem to znosił — bardzo nie podobało mu się zasiadanie do jednego stołu z Żydem.

— W Rzeszy to byłoby niemożliwe — rzekł po cichu jeden ze Ślązaków.

— Ale tutaj jest na szczęście Polska — sparowała natychmiast Magdalena i mężczyzna natychmiast się uciszył, grzebał już tylko widelcem w talerzu.

Poldek Rosenman uśmiechnął się. Niemiecki ambasador musiał przełknąć to, że siedzi przy jednym stole z Żydami.

Gdy już się najedli, przyszedł czas na występ Bodo. Recital skupił wszystkich zaproszonych. Artysta akompaniował sobie na fortepianie3 i zaśpiewał część swoich piosenek z kabaretu Qui Pro Quo oraz z filmów muzycznych, co wszystkim bardzo się podobało. Rozległy się oklaski, a uczestnicy urodzin Magdy zachęcali aktora do bisów. Ta część wieczoru była bardzo udana.

*

Było już późno, może koło dwudziestej trzeciej, gdy Alois Pohl pożegnał swoich niemieckich gości. Rozmawiał z nimi kilka godzin od obiadu, podczas gdy Magdalena i jej przyjaciele spędzili wspaniały wieczór w towarzystwie Eugeniusza Bodo. Aktor wziął za ten występ na pewno kilka tysięcy złotych.

Teraz Magdalena czekała na ojca. Usiadła w jego salonie, wciąż jeszcze wypełnionym przenikliwym zapachem z wypalonych cygar. Po odprawieniu gości zawołał ją na rozmowę. Musiało do niej dojść.

— Próbowałaś mnie dziś zdyskredytować. Co to za idiotyczne pytania skierowane do naszego gościa? Myślałem, że zdałaś maturę i zmądrzałaś. Spodziewałem się, że pokażesz, jak dobrze znasz kulturę niemiecką. Ambasador mógł ci napisać list polecający na jakiś niemiecki uniwersytet…

— Co według ciebie miałabym studiować w Niemczech? — Magdalena nieoczekiwanie przerwała ojcu. — Może doktrynę polityczną Hitlera? A może uwolnioną od Żydów architekturę?

— To byłoby dobre dla rodziny!

— Żebyś mógł, papo, sprowadzać tutaj, do naszego domu, tych ludzi? — zapytała ironicznie. — Nigdy się na to nie zgodzę i wątpię, czy mama, gdyby jeszcze żyła, by się na to godziła.

Wspomnienie zmarłej zabolało ojca. Córka doskonale o tym wiedziała.

— Czy mogłabym wiedzieć, w jakim celu to zrobiłeś? Czemu posłużyłeś się moimi urodzinami, żeby to przykryć? Bo takie właśnie mam wrażenie.

— Moje interesy nie są twoją sprawą — rzekł twardo Alois Pohl. — To, co robię, robię dla dobra rodziny. Przyjdzie czas, że to docenisz. Tylko ze względu na ciebie tolerowałem tutaj tego Żyda i jego siostrę. Więcej ich tu nie zaprosisz.

— Będziesz więc tu mieszkał sam.

— Mam Jadwigę, nie jestem sam. A ty, moja droga, wyjeżdżasz do Szwajcarii. Niemiecka kultura dobrze ci zrobi. Masz być w Zurychu za dwa tygodnie. A teraz możesz iść do siebie.

Magdalena uznała, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Ojciec oddalił się od niej, znajdował się na jakimś niedostępnym dla niej lądzie. Chciało się jej płakać, ale powstrzymała się. Pozwoliła sobie na łzy dopiero wtedy, kiedy usiadła na łóżku w swoim pokoju. Ten dzień kosztował ją wiele emocji.

Po chwili usłyszała, że ktoś puka do drzwi. Zdziwiła się — było już dobrze po północy. Otarła łzy chustką i otworzyła. W korytarzu stał Poldek Rosenman. Nie spodziewała się go. W głębi serca liczyła na to, że przyjdzie Stefan Brychczyński, ale cóż — chłopak wypił dziś dużo wina i głównie żartował z Eugeniuszem Bodo.

— Czy możemy porozmawiać? — zapytał brat Lidki.

— Wanda i Lidka już śpią? — zapytała idiotycznie Magdalena.

— Tak, ale ja przyszedłem tutaj dla ciebie.

Dziewczyna przesunęła się i Poldek wszedł do pokoju. Zamknęli drzwi.

— Dla mnie?

— Tak, Magdo, dla ciebie. Byłem dziś bardzo dumny, że przeciwstawiłaś się tej hitlerowskiej świni.

— Bardzo cię przepraszam, ale mój ojciec…

— Nie musisz przepraszać. Postawiłaś się temu ambasadorowi i swojemu ojcu. To dla mnie najważniejsze.

Usiedli obok siebie na skraju jej łóżka.

— Co będzie dalej z nami? — zapytał Poldek.

Dopiero teraz zauważyła, że mógł się podobać. Dopiero teraz dostrzegła, że zajęta wcześniej fantazjowaniem o Stefanie zupełnie go przegapiła.

— A jesteśmy „my”? — zapytała.

— Bardzo chciałbym, żeby tak się stało — odparł Poldek.

— Ale ja wyjeżdżam do Szwajcarii i nie chciałabym cierpieć.

— Wiem, ale teraz jesteśmy tutaj razem i jeszcze przez kilka dni możemy udawać, że nie wyjedziesz.

Chciała tego. Czym innym jest mówić o inicjacji miłosnej, a czym innym ją przeżyć. Położyła dłoń na jego dłoni. Pomyślała, że być może będzie tego żałować, ale poddała się chwili. Pchnęła go na łóżko. Zdołała jeszcze zgasić lampę naftową na stoliku obok. I tak jej ciało zlało się z innym ciałem, stworzyły jedno. Noc wypełniła się dla nich miłością po raz pierwszy. Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że mieli świadka — Romek Popiołek lubił podsłuchiwać i podpatrywać. A teraz stał na tarasie i przez otwarte drzwi widział wszystko.

Kochał Magdę Pohl — i jednocześnie jej nienawidził.

*

Kiedy już Romek Popiołek zobaczył to, co powinno być dla wzroku innych ludzi zakryte, i sam zaspokoił się pokątnie i w największej skrytości, zszedł na dół do pomieszczenia, gdzie mieszkała matka — kucharka i gospodyni. Do miednicy, obitej, ale nieprzeciekającej, stara Popiołkowa nalała nieco ciepłej wody. Większość zużyła wcześniej do mycia naczyń, ale tę resztkę postanowiła wykorzystać dla siebie — była już starsza i puchły jej nogi. Cierpiała po cichu, ale bóle były coraz częstsze. Romek miał tylko ją. Jego ojciec, miejscowy szaławiła, pił, szalał, aż wreszcie poszedł w świat wiele lat temu i zostawił ją samą z dzieckiem. Pohlowie zlitowali się i pozwolili jej zostać u nich w małym pokoiku. W ramach obowiązków gotowała, dbała o porządek, pucowała wielkie korytarze. Syn skończył tylko cztery klasy szkoły powszechnej i poszedł do pracy, by pomagać matce. Sprzątał, wynosił wiadra z nieczystościami. Żywili się tym, co zostało z pańskiego stołu.

— Myj się i idziemy spać — rzekła teraz, bardzo zmęczona.

— Mama źle wygląda. — Romek przyglądał się jej z zatroskaniem.

— Umęczyłam się dziś tym zmywaniem.

— Mama ciągle musi zmywać gary tym… Szwabom. Widziała mama tego niemieckiego posła dzisiaj?

Jako służący nie powinien się tym interesować, ale polska ulica, polska knajpa, polska opinia bulwarowa, z której Romek czerpał pełnymi garściami, była zażarcie przeciwna Niemcom.

— Co ty gadasz, Pohlowie dobre ludzie są. Możemy tu mieszkać, jeść mamy za darmo…

— Jeść? — oburzył się Romek. — Resztki z ich stołu jemy, mamo!

Maria Popiołkowa miała już pięćdziesiąt lat. Życie jej nie rozpieszczało. Jakie miała wyjście? Wychowywała samotnie dzieciaka. Jeśli będzie się stawiać, powie coś nieuprzejmego Pohlom, to wyląduje na ulicy. W Łodzi żyły i gnieździły się w byle norach tysiące robotniczych rodzin, które miały gorzej niż oni. Pamiętała, że jak w 1930 roku w Polsce szalał kryzys, to z tych resztek ze stołu Pohlów najadali się nie tylko oni, ale też rodzina jej siostry. Tamci stracili pracę w przemyśle włókienniczym. Dopiero niedawno przenieśli się do Stalowej Woli. Za pracą.

— Żebyś wiedział, ile ludzi chciałoby tak jeść.

— To są ochłapy! — zaprotestował Romek. — A ja mam dziś urodziny, mamo.

— Całkiem zapomniałam! — Popiołkowa uśmiechnęła się przepraszająco. — Wszystkiego najlepszego, synu. Ale woda stygnie w miednicy. Nogi po tobie chciałam sobie wymoczyć.

— Bolą cię?

Dopiero teraz zauważył, że były opuchnięte. Matka nie mogła tak ciężko pracować. Musi o tym powiedzieć panu Aloisowi.

— Cicho, synek, cicho. Pan Pohl nie może nic wiedzieć, bo mnie zwolni. I co wtedy z nami będzie? Nie masz tu źle.

Romek poczuł wściekłość. Nie na matkę, bo tę kochał, ale na Pohlów — na tych skurwysynów, które wysysały z klasy robotniczej każdą kroplę krwi, każde tchnienie życia i zamieniały je w swoje bogactwo. Zacisnął zęby. Woda była ciepła. Umył matce nogi szarym mydłem. Potem sam się umył w tej wodzie. Zjedli resztki ze stołu. Nawet smaczne. Jak zawsze. Ale Romek tego właśnie dnia przysiągł sobie, że to wszystko będzie kiedyś jego. I Magdalena Pohl, ta wyniosła, dumna niemiecka dziewczyna — też będzie jego własnością. Nadejdzie zemsta na te wszystkie krezusy łódzkie czy warszawskie, cholera ich jedna. O tak, nastanie taki dzień, kiedy Romek Popiołek się zemści. Był tego pewien.

WARSZAWA, DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ

Dwa tygodnie od przyjęcia w pałacu Pohlów w Łodzi upłynęły Magdzie jak sen. Była szczęśliwa jak nigdy. Nie chciała zostawać w domu ojca, udała się więc z przyjaciółmi do Warszawy. Cieszyła się, że do Szwajcarii przez Wiedeń pojedzie z dworca kolejowego w stolicy. Miała przy tym wygodny pretekst, żeby pobyć z Poldkiem. Nigdy by nie przypuszczała, że miłość może — jak się jej wydawało — narodzić się między ludźmi pochodzącymi z tak różnych światów. Przez te dwa tygodnie przygotowywała się do wyjazdu, ale też chodziła z Poldkiem na każdy nowy film, wystawę i wydarzenie kulturalne.

Pewnego dnia chłopak oznajmił:

— Zabieram cię na Pragę.

— No co ty!

Dla panienki z dobrego domu prawobrzeżna część Warszawy była jak ziemia nieznana — ojczyzna zakapiorów i szemranych spelun. Ale Poldek miał inny pomysł — chciał, aby zapamiętała Warszawę jako miasto żywych ludzi, kontrastowe, żywe, wspaniałe i… brudne. Zabrał ją na koncert muzyki chodnikowej. Stali wśród ludzi, którzy klaskali grupie warszawskich muzykantów ulicznych. Leciały same szlagiery: „Tango grajcie mi”, a potem „Panna Andzia ma wychodne”, „W tramwaju” czy „U państwa Blajów”. Magdalena zobaczyła dzisiaj innego Poldka niż tego, którego widziała na przyjęciu u siebie w Łodzi — zwykłego, żydowskiego chłopaka, który jednak nade wszystko był i czuł się warszawiakiem. W pewnej chwili ścisnęła go silniej za dłoń, a on poczuł ten dotyk i uśmiechnął się do niej.

Było czarownie i niepowtarzalnie, dopóki ktoś za nimi nie powiedział:

— Co panienka tego Żydka tak obściskuje?

Magdalena i Poldek natychmiast się odwrócili. Stał tam jakiś gość z krótko podciętym wąsem, w lichym palcie, z papierosem w dłoni.

— Co to pana obchodzi? — zapytała Magdalena.

— Bo widać, że panienka z dobrego domu.

— Jestem warszawiakiem — rzekł dotknięty Poldek.

— Kto jest, a kto nie jest warszawiak, to się pan nie wtrącaj. Żydek jesteś, i już. Idźcie stąd, pókim dobry.

Słyszało to kilkoro ludzi. Ktoś powiedział do dziada, żeby się zamknął, bo muzycy grają bisy. Facet się uciszył, ale dalej patrzył nieprzyjemnie na młodych zakochanych.

— Chodźmy stąd — zaproponowała Magda.

Pojechali z powrotem przez most Kierbedzia tramwajem na lewy brzeg Wisły. Magdalena miała ochotę na pączki od Bliklego, ale postanowiła zabrać Poldka gdzie indziej, do niewielkiej, znakomitej warszawskiej kawiarni — Małej Ziemiańskiej, na ulicy Mazowieckiej 12, blisko placu Napoleona. Tam zamówili rurki z bitą śmietaną i kawę, cały dzbanek.

— Przepraszam, że naraziłem cię na nieprzyjemności — odezwał się Poldek.

— Nie przepraszaj nigdy za coś takiego. Tamten facet to był prostak.

Kawa była wyborna, ale Magda czuła, że to będzie ważna rozmowa, bo dotycząca jej i jego — ich romansu, który ledwo się zaczął, a już miał się skończyć z powodu jej wyjazdu na studia.

— Prostak nie prostak, to dziś powszechne zachowanie. — Poldek z rezygnacją pochylił głowę. — Gdybym poszedł na studia na Uniwersytet Warszawski… Przecież wiesz, że tam jest getto ławkowe.

Słyszała o tym. To smutne, ale jednak działo się w Polsce 1938 roku. W tym właśnie roku zaczęło obowiązywać na Uniwersytecie Warszawskim getto ławkowe. Szef Obozu Zjednoczenia Narodowego, zwanego Ozonem, pułkownik Adam Koc — a więc szycha w świecie sanacyjnej polityki — szukał kontaktu z endecją, która była przecież zawsze przeciwna polityce piłsudczyków. Marszałek nie żył już od trzech lat i nie zanosiło się, żeby ktokolwiek mógł go zastąpić. Ulica się radykalizowała. Zdarzało się coraz więcej antyżydowskich hucp, choć może nie było tego tak bardzo widać w Warszawie. Polska to jednak przede wszystkim prowincja. Dziś doświadczyli tego na Pradze.

— Polska nigdy nie będzie tym, czym stały się Niemcy — powiedziała Magdalena. — Wiem, co mówię.

— A czym się stały?

— Monstrum. Nie wiem, ile ten świat wytrzyma. Ja za chwilę wyjadę do bezpiecznej i sytej Szwajcarii, a ty, mój kochany, tu zostaniesz…

Poldek chwycił jej dłoń i pocałował ją delikatnie. Nikt nie zwracał na nich uwagi i nikt nie żądał nikczemnie, by opuścili kawiarnię.

— Co będziesz robił? — spytała ze smutkiem w oczach dziewczyna.

— Muszę pomóc ojcu. Rozważamy wyjazd do Ameryki, ale nie wiem, czy będzie nas stać na kupienie biletów. Poza tym… Warszawa to moje miasto — odrzekł Poldek.

Rurki ze śmietaną też były pyszne. Kawiarnia miała swój klimat, niepowtarzalny i urokliwy. Tutaj spotykali się skamandryci. Tutaj Wierzyński chodził z Lechoniem i Leśmianem, a teraz Magdalena rozmawiała ze swoim pierwszym chłopakiem, czułym i kochającym, o tym, że za chwilę ich drogi się rozejdą, bo świat zaczyna się walić.

— W Ameryce niechętnie przyjmują Żydów. Słyszałam, jak wielkie problemy mają ci, którzy chcą opuścić Niemcy. Poldek, ja nie zakochuję się łatwo…

— A zakochałaś się we mnie?

— Zależy mi na tobie — odparła dziewczyna. — Będziesz do mnie pisać?

— Oczywiście. Długie sążniste listy w stylu Abelarda i Heloizy. Tak długie, że będziesz mnie miała dość w tej dalekiej Szwajcarii. Poznasz jakiegoś Szwajcara jak Bodo i zapomnisz o mnie.

— Nie drocz się ze mną!

Tak, to był ich dzień. Poldek zostawił jej swój adres i obiecał, że przyjdzie na dworzec, kiedy będzie odjeżdżał pociąg. Wanda Brychczyńska i jej brat też obiecali się zjawić. Magdalena spędzała ostatnie chwile w stolicy, ale wierzyła, że to tylko krótkie rozstanie i że niedługo będą z Poldkiem szczęśliwi. Jednak jej racjonalna strona szeptała, że związek polskiej Niemki z polskim Żydem jest niemożliwy.

*

Do Łodzi Magdalena wróciła tylko na chwilę, żeby się spakować. Nieocenioną pomoc okazała jej macocha. Przygotowały wszystko sprawnie w niecały dzień. Bagaże pojechały wcześniej do Warszawy. Alois i Jadwiga postanowili, że odwiozą ją na dworzec. Ojciec w czasie podróży samochodem żartował, wprost sypał dowcipami. Magdalena zastanawiała się, czy to jej wyjazd sprawił, że papa ma taki dobry humor.

Na dworcu czekała już na nią Wandzia Brychczyńska z bratem. Stefan najwyraźniej dowiedział się, że Magdalena związała się z Poldkiem, i trochę się boczył. Dziewczyna pomyślała, że wreszcie jest o nią zazdrosny, ale zaraz skarciła się w duchu za tę próżność. Poldka i Lidki wciąż nie było.

— Co będziesz robić? — zagadnęła Stefana.

— Wybieram się do wojska. Nie chciałaś mnie, więc się zaciągnę.

— Nie żartuj sobie!

— On jest śmiertelnie poważny — wtrąciła Wanda. — Rodzice chcą, żeby szykował się na prawo, ale znasz go… Jak sobie coś wbije do głowy, to koniec.

Magdalena gawędziła z nimi, gdy rozległ się gwizdek. Trzeba wsiadać. Nerwowo szukała wzrokiem Poldka. Nie mogła uwierzyć, że nie przyszedł. Jak mógł jej to zrobić! Gdy już wsiadła do pociągu, chłopak dobiegł, zdyszany, z jakimiś kwiatkami.

— Przepraszam, miałem spięcie rodzinne — tłumaczył.

Tuż za nim zjawiła się Lidka, smutna i zapłakana.

— Co się stało?

— Ojciec się o nas dowiedział. Nie dał mi zgody, żebym był z tobą — rzekł Poldek. — Ale mam to gdzieś. Kocham cię.

Na to czekała! To takie romantyczne…

— Ja ciebie też.

Pociąg drgnął.

— Będę pisać!

Dotknęła jeszcze jego dłoni na pożegnanie.