Czarna pszczoła - Wojciech Dutka - ebook

Czarna pszczoła ebook

Wojciech Dutka

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

WSPÓŁCZESNA INTRYGA KRYMINALNA SIĘGAJĄCA KORZENIAMI DO LAT CZTERDZIESTYCH XX WIEKU.

I DETEKTYW MAX KWIETNIEWSKI – BOHATER, JAKIEGO JESZCZE NIE BYŁO W POLSKIEJ LITERATURZE!

Francja 1940. W Biarritz, francuskim kurorcie nad brzegiem Atlantyku zostaje odkryte ciało polskiego malarza, Józefa Rajnfelda. Mężczyznę znaleziono z poderżniętym gardłem i brzytwą w dłoni. Wszyscy uznali to za samobójstwo. Jedyny świadek mogący rozwiązać tę zagadkę ma swoje powody, by milczeć.

Warszawa 2015. Nad brzegiem Wisły zostają znalezione zwłoki siedemnastoletniego dobrze rokującego artysty. Ktoś poderżnął mu gardło i ułożył ciało w taki sam sposób jak ciało Józefa Rajnfelda blisko 75 lat wcześniej. Morderca ubrał go w podobne ubranie i włożył w ręce niemal identyczną brzytwę. Ku przerażeniu prokuratora prowadzącego śledztwo okazuje się, że zabity chłopak był synem Agaty Wróblewskiej, znanej dziennikarki, która odegrała znaczącą rolę w sprawie operacji Lunatyk. Załamana po śmierci syna Agata zwraca się do jedynego człowieka, który może rozwikłać zagadkę dwóch śmierci odległych od siebie o ponad 70 lat.

Max Kwietniewski, czarnoskóry polski detektyw, poruszony śmiercią syna przyjaciółki, decyduje się przylecieć do Warszawy, gdzie będzie musiał stanąć oko w oko z tajemnicą, której rozwiązanie tkwi w mrocznej przeszłości miasta nad Wisłą...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 433

Oceny
4,6 (103 oceny)
77
14
7
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniak2707

Nie oderwiesz się od lektury

Z pewnością książka jest warta przeczytania. Wątek sensacyjno- obyczajowy umiejętnie został połączony z detektywistycznym. Powieść jest napisana prostym, dla przeciętnego czytelnika, językiem. Wszystko to sprawia, że czyta się ją z zapartym tchem.
20
MagdaLewczuk

Nie polecam

Nie da się słuchać tego automatu
00

Popularność




O książce

Rok 1940. Wkrótce po zajęciu Francji przez Niemców na plaży w Biarritz zostają znalezione zwłoki z poderżniętym brzytwą gardłem. Francuska policja kolaborująca z faszystami utrzymuje, że Józef Rajnfeld - polski malarz żydowskiego pochodzenia - popełnił samobójstwo.

Rok 2015. Na nadwiślańskim bulwarze uprawiające jogging dziewczyny znajdują ciało siedemnastoletniego Dominika Wróblewskiego z poderżniętym gardłem. Brzytwa, którą trzyma w dłoni, wskazuje na samobójstwo. Prokurator trzyma się tej wersji, chociaż matka chłopaka, znana dziennikarka, w nią nie wierzy. Nie jest na szczęście skazana na policyjne śledztwo. W odkryciu prawdy pomaga jej Max Kwietniewski, nowojorski detektyw polskiego pochodzenia.

Samobójstwo z powodu fali hejtu?

Atak homofobów?

Polityczna zemsta na matce ofiary?

A może coś innego?

Ktoś zadał sobie mnóstwo trudu, by upodobnić śmierć Dominika do śmierci Rajnfelda sprzed 75 lat. Dlaczego? Jedyną osobą, która może Maxowi pomóc odpowiedzieć na to pytanie jest umierająca kobieta.

Tylko że ona z jakiegoś powodu nie chce mówić.

WOJCIECH DUTKA

(ur. 1979) W marcu 2014 r. obronił doktorat na Wydziale Historycznym U) w Krakowie. W 2014 roku był stypendystą Jewish Foundation for Righteous i Departamentu Stanu USA na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Publikował w najważniejszych polskich czasopismach naukowych: „Kwartalniku Historycznym”, „Przeglądzie Historycznym”, „Przeglądzie Humanistycznym”, „Czasach Nowożytnych”, „Klio”, „Kwartalniku Historii Żydów”, „Roczniku Historii Prasy Polskiej” i wielu innych.

Nakładem Wydawnictwa Albatros ukazało się siedem powieści jego autorstwa: Krew faraonów, Taniec szarańczy, Bractwo Mandylionu, Czerń i purpura, Kartagińskie ostrze, Lunatyk oraz Czarna pszczoła. W wolnych chwilach podróżuje. Lubi wino z Nowego Świata. Pisze następne powieści, jest też nauczycielem historii w programie matury międzynarodowej.

Tego autora

KREW FARAONÓWTANIEC SZARAŃCZYBRACTWO MANDYLIONUCZERŃ I PURPURAKARTAGIŃSKIE OSTRZE

Max Kwietniewski

LUNATYKCZARNA PSZCZOŁA

Copyright © Wojciech Dutka 2017

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Redakcja: Marta Gral

Zdjęcie na okładce: © Hayden Verry/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

ISBN 978-83-6578-135-2

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Ewa Szałańska, 88em.eu

Prolog

Pszczoły czarne są przystosowane do chłodnego klimatu; doskonale znoszą zimę. Są tak łagodne, że gdy ich ule zostają zaatakowane przez szerszenie, nie potrafią się bronić i zazwyczaj wszystkie giną w tej nierównej walce. Aby temu zapobiec, ludzie zaczęli je krzyżować z innymi rasami tych pożytecznych owadów.

Na dalekiej północy „czarnymi pszczołami” nazywa się ludzi, którzy nie potrafią się bronić przed zajadłą nienawiścią innych. Niewiele przecież trzeba, by człowiek nienawidził człowieka. Czasami wystarczy, że jeden ma coś, czego ten drugi nie ma. Czarne pszczoły umierają niepostrzeżenie i coraz częściej przyczyną ich śmierci jest samobójstwo. W tym ostatecznym targnięciu się na własne życie nie ma niczego, co przypominałoby morderstwo – szału, żądzy krwi, pasji czy nienawiści, tego, co stanowi o zbrodni. Po prostu najpierw umiera nadzieja, a potem wszystko dzieje się szybko. Nikt nie słyszy niemego krzyku człowieka, który nie potrafi już znieść szykan, nienawiści i podłości.

Właśnie ktoś taki umarł pod koniec czerwca 1940 roku w Biarritz nad Atlantykiem. Dwa miesiące wcześniej Francja skapitulowała, a jemu nie udało się uciec. Jego przyjaciel, Jan Lechoń, pracownik polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych rządu na uchodźstwie, a zarazem sławny poeta, odmówił mu pomocy, choć tamten bardzo na nią liczył. Zawiedziony, postanowił ukryć się z dala od Paryża. Mówił po francusku bez akcentu, z wyczuciem językowym dorównującym Proustowi czy Emilowi Zoli.

Ktoś jednak wydał nieszczęśnika w ręce Gestapo. Zgodnie z oficjalną wersją, francuscy policjanci znaleźli go na plaży należącej do posiadłości jego dalekich krewnych. Leżał na lewym boku; fale oceanu obmywały mu bose stopy. Był w spodniach i niebieskiej, kraciastej flanelowej koszuli. Dłoń miał zaciśniętą na brzytwie, którą jakoby poderżnął sobie gardło. Na szyi widniała głęboka rana; krew zdążyła wsiąknąć w piasek, barwiąc go na różowo. Uznano, że mężczyzna popełnił samobójstwo. Francuska policja była wówczas na usługach Niemców i nie zależało jej na tym, by dojść do prawdy. Śledztwo szybko zamknięto. Kto by się przejmował śmiercią jednego Żyda?

Malarza z Polski, Józefa Rajnfelda.

*

Siedemdziesiąt pięć lat później na bulwarze imienia Bohdana Grzymały-Siedleckiego nad Wisłą, jak co dzień, kilka osób uprawiało poranny jogging. Na wysokości Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, pod Mostem Świętokrzyskim, przy samym brzegu rzeki ktoś leżał. Zauważyło go jednocześnie, z różnych perspektyw, troje ludzi – pracownik firmy sprzątającej nabrzeże oraz dwie studentki. Człowiek z MPO, który nie cierpiał swojej pracy, był od rana nie w humorze, ale widząc leżącego mężczyznę, pospieszył na ratunek. Dziewczyny przez chwilę zastanawiały się, czy nie pobiec dalej, przypuszczały bowiem, że to kolejny pijak, amator wina marki Wino. Ale jedną z nich uderzyło coś w tym człowieku, choć nie umiałaby powiedzieć co. Może stare ciuchy, w których wyglądał jak kloszard. Ale nawet kloszardzi dziś się tak nie ubierają.

Zaciekawione, ruszyły w jego stronę i w tym momencie pracownik MPO zaczął krzyczeć. Mężczyzna był w starej flanelowej koszuli w niebieską kratę i czarnych wełnianych spodniach. Miał bose stopy. Sine palce prawej ręki zaciskał na brzytwie. Leżał na lewym boku, tak że dziewczyny nie widziały jego twarzy. Wokół głowy i szyi była jednak kałuża zakrzepłej krwi.

Jedna z dziewczyn natychmiast zadzwoniła pod 997. W niecałe pięć minut na nabrzeżu zjawiła się policja.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział pierwszyPANI OD PSZCZÓŁ

Kampinos, współcześnie

Odkąd emerytowana prokurator Barbara Siemieńska zamieszkała w Kampinosie, jej marzeniem było założenie pasieki. Słyszała, że las znajdujący się nieopodal jej domu i uli dosłownie brzęczy od pszczół spijających słodką wydzielinę zielonych mszyc, owadów żywiących się sokami drzew iglastych. W produkcji miodu, jej technicznych szczegółach, nie ma nic poetyckiego, mimo to Barbara traktowała swoje nowe zajęcie niemal z czułością. Własne pszczoły nigdy jej nie użądliły. Zawsze, gdy szła do uli podebrać miód, wkładała stary umazany woskiem fartuch i szeroki kapelusz z siatką, wyglądający jak moskitiera. Brała tylko dwa plastry miodu z czterech znajdujących się w ulu, nigdy więcej, zabierała przecież pszczołom ich własność. Następnie wkładała ramy z plastrami miodu do elektrycznego wirnika, z którego wyciekał do podstawionego garnka. Uwielbiała to. Produkcja miodu nie była dla niej sposobem zarabiania na życie. Pszczelarstwo to sztuka i pasja, a nie dorabianie się bez szacunku do żywych stworzeń. Traktowała pszczoły jak przyjaciół; były jej najwierniejszymi kompanami w leśnych ostępach.

Odwirowała właśnie świeży miód, tym razem żółtobrązowy, intensywnie pachnący jesienną spadzią i wrzosem. Czekała na córkę i wnuka, który uwielbiał babciny miód. Córka była dziennikarką i pracowała w stacji telewizyjnej o nazwie, której nie było sensu zapamiętywać. Wszystkie te wielkie firmy to wyścig szczurów. Jedna ich cholera, przeklęła Barbara, myśląc o życiu, jakie wybrała Agata. Urodziła ją późno, dobrze po czterdziestce, i córka chyba nie zdawała sobie sprawy, że jej matka nie miała łatwego i przyjemnego życia. Z drugiej strony, Agacie też nie było lekko. Ona również samotnie wychowywała dziecko, bardzo delikatnego i wrażliwego chłopca, Dominika. Mąż Barbary zmarł, kiedy ich córka miała trzynaście lat. Agata powielała więc model. Przed laty rozwiodła się z restauratorem Krzysztofem Wróblewskim, ale została przy jego nazwisku.

*

Barbara wiedziała, że jej czas się kończy. Rak płuc w bardzo zaawansowanym stadium. Mimo choroby i wieku – miała dziewięćdziesiąt lat – trzymała się doskonale. No ale przecież nigdy nie pozwalała sobie na niezdrowe jedzenie, nie przesadzała z alkoholem i od lat nie paliła.

– Żyłam dostatecznie długo – odparła lekarzowi, który namawiał ją na chemioterapię – operacji w moim wieku NFZ nie sfinansuje.

– Mówię o prywatnej terapii. Dam pani adres kliniki w Warszawie – powiedział zatroskany lekarz.

Westchnęła i pokręciła głową.

– Panie doktorze, mam dać się zamknąć w szpitalu, gdzie wlejecie we mnie ileś litrów chemii? Wypadną mi wszystkie włosy, będę wymiotowała własną krwią, żółcią i tym, co zdołam przełknąć z waszego szpitalnego wiktu. Dziękuję, nie.

– Właściwie nie powinienem pani stąd wypuścić – nalegał lekarz.

– Musi pan uszanować mój wybór. Mam prawo odejść tak, jak ja chcę. Jestem wolnym człowiekiem.

Nie był tym zachwycony, ale przyznał jej rację.

– Ile mam czasu? – zapytała po chwili Barbara.

– Długo pani zwlekała… Wiem to od lekarza rodzinnego. – Nie patrzył pacjentce w oczy.

– Ile? – powtórzyła z naciskiem.

– Trudno powiedzieć.

– To dla mnie bardzo ważne. Muszę wiedzieć, ile… miesięcy, tygodni, dni…

– Miesięcy – odparł cicho. Był jeszcze młody; miał za sobą za mało takich rozmów z pacjentami, więc wciąż go poruszały. – Może tygodni – dodał jeszcze ciszej.

Zdziwiła go reakcja starszej pani. Nie potrafił sobie tego zracjonalizować. Ludzie na ogół histeryzują, są przerażeni, krzyczą albo wpadają w apatię. Ale nie ona. Informację o swojej śmiertelnej chorobie przyjęła z wyjątkowym spokojem i autoironią.

– Muszę wracać do moich pszczół – powiedziała, ustaliwszy z lekarzem szczegóły leczenia paliatywnego.

Miała odłożone pieniądze, ale córka z pewnością pomoże jej finansowo. Barbara żyła wprawdzie w czasach, kiedy rodzice nie mogli być pewni pomocy dzieci na stare lata, ale nie miała wątpliwości, że Agata stanie na wysokości zadania. Chciała umrzeć w domu, w pobliżu swoich pszczół, i miała nadzieję, że leki przeciwbólowe nowej generacji pomogą jej walczyć z bólem. Bo tego duchowego nie da się uśmierzyć niczym. Nie można go wyłączyć jak światła, które razi w oczy. Barbara żyła z takim bólem od czasu, kiedy zdała sobie sprawę, że niczego nie można cofnąć, że nie da się już niczego odwrócić ani zadośćuczynić za wielką krzywdę, którą wyrządziła pewnemu człowiekowi wiele lat temu. Z takim cierpieniem żyje się jak z cierniem, którego nie można wyjąć, nie powodując jeszcze większego bólu. Dlatego wiadomość o swoim wyroku przyjęła spokojnie.

Agata będzie pewnie na mnie krzyczała, że się poddaję, pomyślała w drodze do domu, ale w końcu zaakceptuje moją decyzję.

Oswajała się z myślą o swojej chorobie przez tydzień. Codzienne doglądanie uli sprawiało jej przyjemność. Jesień to czas miodu wrzosowego, najbardziej aromatycznego, o lekko piekącym smaku. Ulubiony miód człowieka, którego kiedyś kochała. I teraz, i wtedy był to najdroższy gatunek na półkuli północnej. Gdy tej jesieni, ostatniej w jej życiu, odwirowywała miód wrzosowy, uśmiechnęła się do siebie po raz pierwszy od czasu, gdy usłyszała wyrok.

Spotkamy się wkrótce, pomyślała. I będę mogła poprosić cię o wybaczenie.

Nie żył już od siedemdziesięciu pięciu lat, a Barbara wciąż nosiła w sobie jego śmierć.

*

Następnego dnia przyjechała Agata z synem. Barbara uwielbiała wnuka, bo w jakiś sposób przypominał jej jego. Dominik miał w sobie tę delikatną wrażliwość, ukrytą pod powierzchownością zawadiackiego siedemnastolatka. Kiedyś zwierzył się babci, że pragnie zostać malarzem. Była tym zaskoczona, ale tylko przez chwilę. Poprosiła go, żeby pokazał jej próbkę swoich umiejętności. I pokazał – znakomicie uchwycone twarze, dłonie trzymające różne przedmioty, martwe natury i akty, wyłącznie męskie, ale piękne, urzekające formą i lekkością stylu. Patrząc na nie, zamarła, bo już kiedyś podobne widziała. Znała malarza o mistrzowskiej ręce do portretów węglem. A Dominik był do niego taki podobny, choć zewnętrznie, ze swoimi jasnymi włosami, raczej go nie przypominał.

– Cieszę się, że przyjechałeś – powiedziała, witając go.

Chłopiec się uśmiechnął. Rozumiał się z babcią bez słów. Nie musieli do siebie dzwonić po kilka razy dziennie i rozmawiać o wszystkich tych nieważnych rzeczach, o których ludzie zazwyczaj rozmawiają przez komórki. Widywali się raz na miesiąc, może dwa, i potrafili bez trudu zacząć rozmowę od miejsca, w którym ją skończyli.

– Nie wiem, mamo, czy to dobrze, że przyjechał. Zaniedbuje treningi – odezwała się Agata, wyjmując siatki pełne jedzenia, soków, wina i Bóg wie czego jeszcze z bagażnika terenowego volkswagena.

– Jeszcze się nachodzi na te treningi. Babcię ma się jedną – zwróciła się do córki Barbara, obejmując wnuka. – Odwirowałam miód. Wrzosowy, ostatni w tym roku.

– Musi być pyszny – powiedział chłopak.

– Jak jest? – zapytała Barbara, która potrafiła czytać nastroje wnuka.

Dominik był chłopcem, którego można było łatwo skrzywdzić. Miał serce na jak dłoni. Niezdolny do kłamstwa, niezdolny do podłości.

– Dobrze, babciu – odparł z promiennym uśmiechem. – Naprawdę.

– Porozmawiamy potem – rzuciła, widząc, że córka wzięła siatki pełne zakupów i weszła już na werandę.

Dominik poszedł na górę, do pokoju, który zajmował zawsze, kiedy przyjeżdżali do Kampinosu, a Barbara spojrzała na Agatę. – Jesteś tytanem pracy. Odpoczęłabyś trochę od tej harówki.

– A wiesz, że to jest dobry pomysł – podchwyciła Agata. – Skończyłam program o korupcji wśród polityków. Mordercza harówka, dosłownie padałam na pysk.

– Zawsze to samo. Politycy byli skorumpowani przed wojną, za komuny i są teraz. Nic nadzwyczajnego. Masz obsesję na tym punkcie.

– To nie obsesja, mamo. To po prostu moja praca.

– Ludzie zazwyczaj oddzielają pracę od życia prywatnego.

– Nie potrafię, przyznaję, ale patrzenie na ręce politykom jest kurewsko ważne, mamo.

– Ten twój język…

– Chciałam tylko podkreślić wagę problemu. – Agata wyciągnęła paczkę papierosów, włożyła jednego do ust, ale kiedy sięgnęła po zapalniczkę, matka pokręciła głową.

– Nie pal, proszę.

– Przepraszam, zwykle ci to nie przeszkadzało.

– Nie czuję się najlepiej – przyznała się Barbara.

– Co ci jest, mamo? Powinnaś chodzić do lekarza, ale tutaj, w tej głuszy, trudno o dobrego geriatrę.

– Po co mi geriatra?

– Mamo, nie masz czterdziestu kilku lat – odparła z przekąsem Agata.

– Ty masz prawie pięćdziesiąt i wyglądasz gorzej niż ja w twoim wieku. Jak przeżyjesz tyle lat co ja, to będzie cud. Po drodze wykończą cię stres, papierochy, niezdrowe jedzenie i alkohol. Mnie przy życiu trzymają pszczoły i dobrze o tym wiesz. Chciałabym wieczorem z tobą porozmawiać.

– Coś się stało? – Agata uważnie przypatrywała się matce.

– A czy musiałoby się coś stać, żebym mogła porozmawiać z własną córką? Po prostu mam ochotę z tobą porozmawiać.

Lubiły ze sobą być. Nie jest łatwo wychowywać córkę bez ojca, ale Barbara ustrzegła się przed błędami popełnianymi przez inne matki, które straciły męża: nie zawłaszczała życia Agaty, nie ingerowała w nie bardziej, niż było to konieczne. Nie lubiła ingerować w niczyje życie. Jej córka z wyróżnieniem skończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim i świetnie radziła sobie zawodowo. Jednak stacja telewizyjna, w której pracowała, żyłowała swoich pracowników, a pogodzenie macierzyństwa z korporacją nie jest sprawą łatwą. W zasadzie karkołomnie trudną, jak wejście na Matterhorn. Mimo to Agata wieczorami znajdowała czas, by zadzwonić do matki, i czasem gadały godzinami.

Obiad gotowały razem. Wystarczył dzień, a nieraz nawet kilka godzin w Kampinosie, a cały stres związany z pracą ustępował i Agata potrafiła cieszyć się drobiazgami, nawet tak prozaicznymi jak gotowanie z matką zupy jarzynowej. Na drugie zrobiły naleśniki z owocami leśnymi i bitą śmietaną.

Kiedy jedli wspólnie na tarasie, na horyzoncie ponad lasem zamajaczyła cienka wstęga burzowej chmury.

*

Był wieczór, dość chłodny po ciepłym jesiennym dniu, więc Agata pomogła matce rozpalić w kominku, a potem – tak jak lubiła na koniec dnia – nalała sobie kieliszek madery. Dominik był nie w humorze i szybko poszedł na górę spać.

– Dlaczego tak organizujesz mu czas? Po co mu te wszystkie treningi? – spytała Barbara.

– Pływanie jest zdrowe, a poza tym, chodząc na treningi, nie będzie miał czasu na różne bzdury, które dzieciakom w jego wieku przychodzą do głowy.

– Powinnaś dać mu szansę na rozwijanie talentu – zaoponowała Barbara.

– Mówisz o tym jego bazgroleniu? – Agata nie traktowała poważnie malarskich prób syna. – To niepoważne. Poza tym z tego na pewno nie będzie żył.

– A skąd wiesz? On naprawdę ma talent.

– A skąd ty, mamo, znasz się na malarstwie?

– Nie powiedziałam, że się znam, ale wiem, że Dominik ma talent. Powinien go rozwijać. Myślę, że mało znasz własnego syna.

– Mamo, nie zaczynajmy znowu. Wiem, co jest dobre dla mojego dziecka – upierała się Agata.

– A ja myślę, że byłby z tego dużo większy pożytek, gdybyś pozwoliła mu robić to, co chce. Ma artystyczną pasję. Znałam kiedyś takiego człowieka… Dominik maluje podobnie jak on – powiedziała Barbara.

– Jakiś twój znajomy z czasów Gomułki? – zapytała, ironizując, córka, która nie miała pojęcia, o kim matka mówi.

– Nie, ten człowiek zginął w czasie wojny. Był mi bardzo bliski.

Agatę korciło, by podpytać mamę, ale przestrzegała niepisanej zasady, że o pewnych sprawach nie należy z nią rozmawiać: o okupacji, czasach stalinowskich i w ogóle o okresie PRL-u. Ojciec Agaty, Ryszard Siemieński, wykładowca prawa na Uniwersytecie Warszawskim, zmarł miesiąc po wprowadzeniu przez ekipę Jaruzelskiego stanu wojennego.

– Mamo, o czym właściwie chciałaś porozmawiać? Zabrzmiało to tak tajemniczo, kiedy wspomniałaś o tym po południu.

Barbara westchnęła. Nadszedł ten moment. Na pewno nie będzie łatwo, ale doszła do wniosku, że im wcześniej to powie, tym lepiej. Pewne sprawy, nawet te najtrudniejsze, trzeba umieć z siebie wyrzucić, kiedy stają się tak nieznośnie ciężkie, że nie sposób dźwigać ich samemu.

– Mam raka płuc – powiedziała cicho Barbara. – Są już przerzuty… Myślę, córeczko, że niedługo umrę.

Kieliszek wypadł Agacie z ręki i z brzękiem rozbił się na drewnianym parkiecie.

– Nie dziś i nie jutro – próbowała ją uspokoić matka. – Mamy jeszcze trochę czasu.

– Co ty mówisz?! Rak nie musi oznaczać wyroku. Będziemy cię leczyć – powiedziała zrozpaczona córka. Doskonale znała matkę, dumną kobietę, która przetrwała wojnę i komunizm. Tak przynajmniej Agata uważała, bo nigdy nie pytała jej o przeszłość.

– Nie, Agatko, żadnej chemioterapii. – Barbara przygotowała się psychicznie na rozmowę z córką. – Nie będę przysparzała sobie dodatkowych cierpień. Nie będę tego niepotrzebnie przedłużać.

Agata, płacząc, wstała i podeszła do matki. Objęły się bardzo mocno. Barbara spodziewała się ataku wściekłej histerii, do której córka była zdolna, ale tym razem nic takiego się nie stało. Po prostu objęła mamę i razem płakały przez kilka minut.

– Mamy jeszcze przed sobą trochę czasu – powtórzyła potem Barbara, tuląc córkę.

– Musisz się leczyć. Wiesz, że pieniądze nie grają żadnej roli. Nie chcę, żebyś umarła.

– To wcale nie będzie takie straszne, córeczko. Przynajmniej odejdę spokojnie i świadomie.

– Nie mów tak!

– Ale tak będzie. Oczywiście, jeśli zaczną się bóle, które uniemożliwią mi normalne funkcjonowanie, chciałabym, żeby ktoś przy mnie był.

– Ja będę przy tobie, mamo.

– Masz pracę.

– Znajdziemy jakieś wyjście. Pojedziesz ze mną do Warszawy.

Barbara popatrzyła córce w oczy.

– Nie znoszę Warszawy. Zbyt wiele złych wspomnień, zbyt wiele duchów. Poza tym mam pszczoły, ktoś musi się nimi zająć.

– To je sprzedasz.

– Przyjaciół się nie sprzedaje.

– Mamo, to tylko głupie owady.

Barbara pokręciła głową. Znała córkę i wiedziała, że nie rozumie jej, tak jak nie rozumiała syna.

– Pszczoły nie są głupie. Są jednością. Jedna wie to co wszystkie. Razem żyją i współpracują. Pszczoły to życie.

– Mówisz, jakbyś naczytała się poradników. – Agata była poirytowana uporem matki. – Szczęśliwe życie w lesie wśród pszczół!

– Właśnie takie jest. Jak myślisz, dlaczego zawsze cię żądlą?

– Bo są wredne – parsknęła Agata.

– Nie, bo się ich boisz. Jesteś nerwowa, ponieważ tak żyjesz i taką masz pracę. Żyjesz bez przerwy w kieracie, w ciągłym stresie, zero życia osobistego. Wszystko podporządkowałaś tej cholernej stacji telewizyjnej. Pszczoły nie lubią nerwowości.

– Przestań, proszę. Mówisz jak nawiedzona, a byłaś kiedyś racjonalnie myślącą panią prokurator.

– Wyleczyłam się przy pszczołach. Nauczyłam się spokoju i ze spokojem przyjmę własną śmierć, czy się to komuś podoba, czy nie. Córeczko, nie kłóćmy się. Lepiej się z tym prześpijmy. Jutro też jest dzień.

– Ale ja chcę, żebyś się leczyła.

– Mam dziewięćdziesiąt lat. Wystarczy.

– Załatwię ci jakąś dobrą klinikę, w Warszawie albo w Niemczech.

– Pozwól, że umrę tak, jak sama tego chcę.

Barbara powiedziała to tonem tak nieznoszącym sprzeciwu, że Agata Wróblewska, gwiazda telewizji, znana z tego, że zawsze stawiała na swoim, nie śmiała protestować.

*

Agata nie mogła zasnąć. Jako osoba racjonalna spodziewała się tego, że matka kiedyś odejdzie, ale nie sądziła, że będzie to tak szybko. Dotąd nie zastanawiała się również nad tym, że zanim to nastąpi, mama może cierpieć. A ona nie godziła się na jej cierpienie. Agata chciała to kontrolować, jak wszystko w swoim życiu. Z tego powodu odszedł jej mąż Krzysztof. Chciała również kontrolować Maxa, czarnoskórego detektywa, męża jej zabitej przed laty przyjaciółki, z którym zbliżyła się, gdy przed dwoma laty wspólnie zdemaskowali aferę związaną z operacją Lunatyk. Tylko że Max był ostatnim człowiekiem, którego dałoby się kontrolować. Uświadomiła to sobie, kiedy po raz pierwszy odwiedziła go w Stanach. Spędzili wtedy razem ponad miesiąc i choć bywało cudownie, choć czuła się przy nim tak bezpiecznie jak z nikim dotąd, choć dzięki niemu przypomniała sobie, jak fantastyczny może być seks, oboje wiedzieli, że są do siebie zbyt podobni, by móc wspólnie budować związek. Mimo to był jej bardzo bliski i wiedziała, że zawsze może na niego liczyć. Czasami do siebie dzwonili. Zupełnie spontanicznie. Kiedy ją zdołowało coś w pracy albo gdy jego dopadła polska chandra. Potrafili rozmawiać dwie godziny, nieraz dłużej. I teraz, nie mogąc sobie znaleźć miejsca po tym, co usłyszała od matki, zapragnęła usłyszeć jego głos.

Sięgnęła do komody po komórkę i szybko wybrała numer Maxa. Po chwili włączyła się automatyczna sekretarka i Agata usłyszała nagrany przez niego komunikat, że nie może rozmawiać, ale z pewnością oddzwoni.

Max miał jedną słabość. Pił. Nigdy nie ukrywał, że zdarza mu się pić za dużo, ale twierdził, że nad tym panuje. Agata, mająca eksmęża alkoholika i obracająca się w środowisku celebrytów, wśród których było wiele osób uzależnionych, wiedziała jednak, że nad tym człowiek kontroli nie ma i mieć nie może. Max sięgał po butelkę głównie wtedy, gdy dopadała go… Polska i jej demony, które nosił w sobie za sprawą genów – w połowie polskich. Aga była u niego w Stanach, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy kompletnie pijanego, po tym, jak pokłócił się z matką. Jego relacje z polską częścią rodziny nie należały do łatwych. Tak czy inaczej widok Maxa wymagającego detoksu tak nią wstrząsnął, że postanowiła kontrolować swoje uczucia, bo właśnie w tym czasie zdawała sobie sprawę, że zaczyna się w Maxie zakochiwać. Zapanowała nad tym, wróciła do Polski, do kariery i syna, i czasem tylko cisnęły się jej do głowy niechciane myśli: jak by to było…?

Pewnie zachlał, pomyślała teraz, odłożyła komórkę, zamknęła oczy i bezskutecznie próbowała zasnąć.

*

Rano Dominik z babcią poszli do lasu na spacer. Chłopak wyczuwał, że coś jest nie tak, jak być powinno.

– Babciu, co się stało? Mama nie rozmawia z tobą od rana.

Barbara popatrzyła z czułością na wnuka. Troska o niego spędzała jej sen z powiek. Czy tak wrażliwy człowiek jak on da sobie radę w dzisiejszym świecie, tak bezwzględnym wobec ludzi, którzy są choć trochę inni?

– Jak twoje szkice? Chciałbyś studiować malarstwo? – zapytała.

– Marzę o tym – przyznał się Dominik. – Ale nie wiem, jak mama zareaguje.

– Powinieneś robić to, do czego stworzyła cię natura, niekoniecznie to, co mama uzna za najlepsze dla ciebie.

– Chce, żebym poszedł na prawo. Ale prawo jest nudne jak flaki z olejem… to zakuwanie na pamięć tych wszystkich paragrafów… Przepraszam… wiem, że jesteś prawniczką, tylko że mnie to nie interesuje.

Barbara ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Masz wielki talent. Uważam, że powinieneś go rozwijać i nie wolno ci go zaprzepaścić. Dostałeś go od Boga.

Dominik się uśmiechnął. Babcia rozumiała go doskonale.

– Nie wierzę w Boga – powiedział szczerze.

Podniosła na niego wzrok. Boże, jest taki sam jak on. Młodzieńczy ateizm, też go kiedyś doświadczyła, dlatego z dużym spokojem przyjęła jego deklarację.

– To w sumie nie ma znaczenia. Z perspektywy Boga, oczywiście. – Uśmiechnęła się przyjaźnie.

Chłopak popatrzył na nią swoimi niebieskimi oczami. Wiedziała, że jej wnuk zrobi wszystko, by postawić na swoją pasję, i nie będzie zakuwał formułek prawniczych. Chciał, żeby pomogła mu przekonać matkę.

– Wiesz, babciu, jaka jest mama. Bez przerwy próbuje decydować za mnie.

– No cóż. Zawsze była uparta jak osioł.

– Porozmawiasz z nią?

– Oczywiście.

Szli razem przez las, który łagodnie wznosił się i opadał wraz z pofałdowaniami terenu. Jesień tego roku przyszła wcześniej; czuło się ją, chociaż był dopiero koniec sierpnia. Drzewa czerwieniły się i żółciły wszystkimi odcieniami. Nieopodal na krzak sfrunęła z drzewa pliszka. Niezwykły żółty ptak. Inny niż wszystkie w polskich lasach. Piękny.

– Wspaniałe są szczególnie te męskie akty – odezwała się po chwili Barbara.

Dominik trochę się zakłopotał. To dziwne, pomyślał, że przy niej mogę się czuć zupełnie swobodnie.

– To kolega… Grzesiek. Był moim modelem – powiedział zmieszany.

– Jesteście ze sobą? – zapytała Barbara. – Nie powiem mamie ani nikomu innemu.

Dominik się uśmiechnął.

– Tak. Skąd wiedziałaś?

– Z twoich rysunków.

Nie zadawała mu więcej pytań. Musiała go jakoś przygotować na to, że wkrótce nie będzie jej już przy nim. Chciałaby też, żeby najbliżsi – córka i wnuk – ją zrozumieli. Wybory, jakich dokonywała w życiu, nie były łatwe, szczególnie te w czasie wojny i potem, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Miała nadzieję, że mimo choroby zostanie jej jeszcze trochę czasu, żeby wszystko wyjaśnić, poprosić o wybaczenie, choć zdawała sobie sprawę, że nie mogą go udzielić ci, którzy ją kochają.

– Posłuchaj, Dominiku, jesteś już prawie dorosłym mężczyzną i na pewno wiesz, że są sprawy, które znajdują się poza naszą kontrolą. Na przykład choroby.

Przystanął. Miał w sobie tyle empatii.

– Jesteś chora, babciu? – zapytał nieśmiało.

– Tak.

– Można to wyleczyć?

– Nie, kochanie. To właśnie chciałam ci powiedzieć.

– Czy… czy ty umrzesz, babciu?

Chwila prawdy. Bardzo bolesnej, ale w tym miejscu, w lesie, w którym wszystko zmierzało ku swojemu końcowi w rytm pradawnych praw natury, Barbara uznała, że nie należy bać się tej prawdy ani tego, żeby powiedzieć ją komuś, kto ją kocha. Nie chciała sprawić bólu temu wrażliwemu chłopcu, lecz wolała mieć pewność, że jej bliscy nie będą zaskoczeni, gdy nadejdzie ten moment.

– Tak, myślę, że tak. Mam jednak jeszcze trochę czasu.

Dominik nie płakał. Nie wypytywał, po prostu z nią był. Przytulił ją najczulej i najdelikatniej, jak potrafił. Pomyślała, że – o dziwo – jest w tym bardzo męski. Mógłby podobać się dziewczynom, gdyby chciał.

– Nigdy cię nie zostawię samej, babciu – obiecał.

Takie chwile są esencją życia, przemknęło Barbarze przez głowę.

Rozdział drugiPAMIĘTNE LATO

Spała, połowa sierpnia 1939 roku

W majątku państwa Szylingów w Spale wszystko było przygotowane na przyjazd gości. Wiesława Szyling z domu Serafinowicz mawiała, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, a była perfekcjonistką. Dwór Szylingów w XIX wieku należał do Skotnickich herbu Odrowąż, ale po powstaniu styczniowym rodzina podupadła i w efekcie musiała sprzedać majątek wraz z dworem oraz dwustoma morgami ziemi. Przed rewolucją 1905 roku majątek kupił Edward Szyling, warszawski finansista, dyrektor Carskiego Banku Handlowego z pensją stu pięćdziesięciu tysięcy rubli rocznie. Szylingowie przetrwali w nim Wielką Wojnę, a potem wojnę z bolszewikami. Edward Szyling, nestor rodu, dorobił się prawdziwej fortuny i mądrze ją lokował. W czasie odwrotu bolszewików część zabudowań została spalona, a dwór poważnie ograbiono. Najcenniejsze obrazy Edward Szyling i tak wywiózł, w tym gwasze Wojciecha Kossaka, sceny myśliwskie Fałata oraz płótna Gierymskiego. W rodzinnej kolekcji znajdował się także van Gogh, Edward Munch oraz warty fortunę mały obraz Caravaggia, przedstawiający młodego fauna. Pieniądze, sukces w interesach, a także wytworny styl życia gwarantowały Szylingom dużą popularność w Warszawie. Obok Lilpopów uważani byli za jedną z najbogatszych rodzin w stolicy. Jedyną córką Szylingów była Basia. Tego lata kończyła czternaście lat.

– Basiu, zamęczysz pana Józefa – zwróciła się Wiesława Szyling do córki, która bez przerwy towarzyszyła młodemu malarzowi, Józefowi Rajnfeldowi, przyjacielowi rodziny. – Podałam lemoniadę.

Rajnfeld co roku przyjeżdżał latem do Spały. Szylingowie przyjmowali u siebie wielu artystów, jego jednak lubili szczególnie, a on odwdzięczał się jak mógł, czyli dawał im swoje obrazy.

– Ależ skąd, Basia mi nie przeszkadza. Ona naprawdę interesuje się malarstwem.

Uchodził za najwybitniejszego spośród młodych polskich malarzy. Przyjaźnił się ze skamandrytami, malował obrazy do wierszy Leśmiana, znał się z Miłoszem i Józefem Czechowiczem. W swojej twórczości inspirował się Cézannem i Mattisem, ale widać w niej było wyraźnie, że coraz śmielej poszukuje własnego oryginalnego stylu.

Oczywiście Basia Szyling kochała się w nim na zabój. Wszyscy w domu o tym wiedzieli i traktowali amory młodej panny z przymrużeniem oka. Kochała się w Rajnfeldzie, ponieważ był uroczym chłopakiem; miał długie piękne palce, czarne włosy, a jego twarz, mimo dość śródziemnomorskiej karnacji, mogłaby służyć za model do rzeźby anioła. Basia nie była jedyną kobietą, której się podobał, ale żadna nie znalazła drogi ani do jego serca, ani do łóżka.

*

Tego lata przez dom Szylingów przewijało się sporo artystów, aktorów i pisarzy. Jeszcze trzy dni temu był tu Eugeniusz Bodo, lecz wyjechał do Ciechocinka. Ileż wypili butelek wiśniówki z Rajnfeldem! Tego dnia miał się zjawić poeta Jan Lechoń, brat cioteczny pani Szylingowej, który przyjeżdżał do kraju na urlop z Paryża, gdzie pracował w polskiej ambasadzie jako attaché kulturalny.

Wszyscy żyli w przekonaniu, że to ostatnie takie wakacje. Nieuchronnie zbliżała się wojna. Czuć ją było w powietrzu od kwietnia, kiedy Hitler, wrzeszcząc w Reichstagu, wypowiedział pakt o nieagresji z Polską. Szylingowie, jak większość polskiego społeczeństwa, ulegli propagandzie „silni, zwarci, gotowi”, no bo czy nie jest przyjemniej mieć złudzenia, niż zdawać sobie sprawę z gorzkiej prawdy? A więc w te ostatnie wakacje wolnej Polski niczego nie mogło brakować: ani przednich trunków, ani egzotycznych owoców czy sprowadzanych z Francji wybornych serów, ani żadnych innych przyjemności.

Rajnfeld w końcu postanowił się uwolnić od natrętnej obecności Basi i ruszył na taras, by napić się zimnej lemoniady. Dziewczyna jednak nie dała za wygraną i pobiegła za nim. Zarówno dobre wychowanie, jak i jego sytuacja – był tu przecież gościem – nie pozwalały mu potraktować jej obcesowo, nawet jeśli ten maślany wzrok czasami go irytował.

– Nie wiesz, Basiu, kto ma przyjechać na niedzielę? – zapytał.

– Nie wiem, ale pójdę zapytać mamy.

– Bądź taka dobra.

Pobiegła i dosłownie po chwili wróciła.

– Ma przyjechać pani Hanka Ordonówna z mężem i kolegami aktorami – oznajmiła, po czym, krzywiąc się, dodała: – No i wujek Lechoń. Nie lubię go.

Rajnfeld zaśmiał się szczerze rozbawiony.

– A dlaczegóż to, na Boga, wujek Lechoń nie zasługuje na względy panienki Basi?

– Wiem, że jest bratem ciotecznym mamy, ale go nie lubię i już – odparła bez ceregieli. – Jest zarozumiały. Bez przerwy podkreśla, jaki to on jest ważny. Ma się za największego poetę, a tymczasem wujek Tuwim jest bardziej utalentowany.

– Co też panienka Basia powie! – droczył się z nią Rajnfeld, popijając wyśmienitą lemoniadę. – Julian Tuwim też jest wujciem panienki?

Wcale nie było jej do śmiechu.

– Wujek Lechoń nigdy nie żartuje – powiedziała śmiertelnie poważnie. – Bez przerwy ma chandrę. Jest okropny. Uwielbiam za to panią Ordonównę. I uważam ją za moją ciocię, tak jak pana Tuwima za wujka. Mama powiedziała, że pani Hanka właśnie przed tygodniem wróciła z Ameryki.

– No to będziemy mieli bardzo miły koniec tygodnia.

*

Hanka Ordonówna rzeczywiście przyjechała wraz ze swoim wytwornym mężem, hrabią Tyszkiewiczem. Szofer zatrzymał fiata 508 balilla berlinetta na dziedzińcu pałacyku Szylingów, wysiadł i otworzył drzwi Ordonównie. Aktorka wpadła natychmiast w objęcia pani domu; uwielbiały się. Wiesława Szyling kilka lat wcześniej poradziła przyjaciółce, która chorowała ciężko na płuca, by pojechała się leczyć do Ameryki. Może właśnie dzięki temu Ordonówna nie podzieliła losu Karola Szymanowskiego, który w 1937 roku zmarł w Szwajcarii na gruźlicę. Wszyscy bardzo przeżyli śmierć wielkiego kompozytora. Goszczący akurat w Spale Jarosław Iwaszkiewicz, kuzyn Szymanowskiego, na wieść o jego śmierci przepłakał całą noc. Dziś jednak Wiesława nie chciała wracać do tych smutnych chwil ani do majaczącej na horyzoncie wojny.

– Haneczko, jakże się cieszę! – powiedziała do Ordonówny.

Hrabia Tyszkiewicz, nieprzytomnie zakochany w żonie, popełnił dla niej mezalians; wszyscy wiedzieli, że była córką kolejarza. On i Hanka, bardzo sobie oddani, byli dobrym małżeństwem, co w świetle luźnej atmosfery obyczajowej panującej w kręgach śmietanki towarzyskiej przedwojennej Warszawy było rzadkością.

Tyszkiewicz przywitał szarmancko gospodynię, całując ją w rękę.

– A gdzie pan Edward? – spytał.

– Edzio siedzi ciągle w Warszawie. W związku z sytuacją z Niemcami… sami rozumiecie – odparła Wiesława.

– Proszę, nie mówmy o tym – powiedziała zmartwiona Ordonówna.

– A kogóż to mi przywieźliście? – zapytała Wiesława Szyling, widząc kilka osób wysiadających z dwóch samochodów, które zajechały przed pałacyk za fiatem – młodych aktorów, spośród których wybijał się filmowy partner Ordonki, Igo Sym.

– Przyjaciele chcieli was poznać. Jeśli pozwolisz, zaśpiewam dziś wieczorem u was w salonie. Mój mąż będzie mi akompaniował. Ledwo wróciłam z Ameryki, a oni już chcą, żebym śpiewała.

– To wspaniały pomysł! – zawołała podekscytowana pani Szyling.

W niedzielę miało się odbyć przyjęcie urodzinowe Edwarda Szylinga, tylko w gronie najbliższych przyjaciół. Nestor rodu nie lubił splendoru Hotelu Europejskiego, gdzie zamierzali podjąć oficjalnych gości. Na to drugie przyjęcie zaproszono dwieście osób, w tym premiera pułkownika Sławoja-Składkowskiego, który w czasach, kiedy nie był jeszcze premierem, lubił grywać z Wiesławą Szyling w wista.

Igo Sym podszedł do gospodyni i z galanterią ucałował jej dłoń.

– Jest mi niezmiernie miło, że mogę panią poznać. Mamy wiele wspólnego.

– Doprawdy? – zdumiała się.

– Pani małżonek jest przecież Austriakiem, tak jak moja matka – powiedział Sym, znany w środowisku z proniemieckich sympatii.

Jego wizyta była dla niej kłopotliwa, ale Ordonówna nie przyjmowała do wiadomości żadnych plotek o swoim partnerze filmowym. Podejrzewano go, że pracuje dla niemieckiego wywiadu, ale czegóż to nie napiszą sensacyjne gazety! Wiesława była tak podekscytowana perspektywą koncertu Ordonówny, tym wspanialszego, że zupełnie nieoczekiwanego, że przestała przejmować się tym, co opowiadają o Symie. Pałacyk miał prawie dwadzieścia pokoi, więc nie było żadnego problemu z przyjęciem kilku dodatkowych osób. Basia zaraz po matce z nieukrywanym uwielbieniem rzuciła się Ordonównie na szyję.

– Jak ty wyrosłaś, moje dziecko! – powiedziała aktorka.

– Uwielbiam panią! – zawołała Basia.

Zanim wszyscy, wesoło rozmawiając, weszli do pałacyku, dziewczyna zauważyła Rajnfelda w oknie na piętrze. Wcale nie okazywał entuzjazmu w związku z przyjazdem gości. Stał wpatrzony w okno, jakby czekał na kogoś innego.

*

Wiesława Szyling kazała podać obiad w jadalni, dużym pomieszczeniu ze stołem na trzydzieści osób. Zaserwowano vou-au-vent z kurkami na przystawkę, następnie chłodnik z rakami, eskalopki cielęce w aksamitnym sosie cytrynowym, a na deser lody śmietankowe z poziomkami. To wyśmienite jedzenie i przednie trunki nie przesłoniły jednak wagi problemu, o jakim rozmawiano przy stole.

– Mówię państwu – zaczął Igo Sym – że nasz rząd źle zrobił, nie przyjmując warunków Hitlera. Nie jest to zresztą tylko moje zdanie. Józef Mackiewicz, który jest przecież socjalistą, czy choćby historyk wojskowy Pobóg-Malinowski myślą tak samo jak ja.

– Naprawdę uważasz, że oddanie Hitlerowi Korytarza powstrzymałoby go przed napaścią na Polskę? – zapytała zaniepokojona jego poglądami Ordonówna.

Hrabia Tyszkiewicz brzydził się Igo Symem i nie miał zamiaru z nim dyskutować. Józef Rajnfeld, do którego dotarły wieści o tym, co dzieje się z Żydami w Rzeszy, ledwo wytrzymał, by nie przyłożyć Symowi w twarz już przy stole. Opanował się jedynie przez wzgląd na obecność pani Szylingowej i świadomość tego, że jest tu gościem.

– Niemcy są pragmatykami – odpowiedział Igo Sym. – Na pewno można by się dogadać kosztem niewielkich cesji i zwrócenia polskiej kultury Polakom.

– Niewielkich cesji?! – Rajnfeld nie wytrzymał. – Z Niemiec uciekło ponad dwieście tysięcy Żydów. Marzą się panu ustawy norymberskie w Polsce!

Sym rzucił mu spode łba nieprzyjemne spojrzenie.

– Ustawy norymberskie nie są złe – oświadczył. – Dzięki nim każdy zna swoje miejsce.

– Jak możesz, Igo?! – Tego Hanka Ordonówna nie zdzierżyła. – Mamy nie szanować Wieniawskiego tylko dlatego, że był wyznania mojżeszowego? A nasi polscy współcześni poeci? Leśmian, skamandryci…?

– To jest żydowska poezja, nie polska – powiedział butnie Sym. – Polskim poetą był Mickiewicz.

Rajnfeld zaśmiał się ironicznie, nabierając łyżką chłodnik.

– Co pana tak bawi? – zapytał agresywnie Sym, wyczuwając, że młody człowiek śmieje się z niego.

– Pan! – odparł Józef Rajnfeld. – Każdy, kto ma pojęcie o polskiej kulturze, wie, że matka Adama Mickiewicza była żydowskiego pochodzenia, tak jak ja i kilka milionów ludzi w tym kraju.

Igo odłożył sztućce na talerz.

– Droga pani – zwrócił się do gospodyni. – Bardzo dziękuję za gościnę, ale nie mogę sobie pozwolić na to, by obrażał mnie… – spojrzał na młodego malarza – ktoś taki.

Atmosfera przy stole zgęstniała. Pani Szyling była wściekła na Syma i nie miała zamiaru go zatrzymywać.

– Przy moim stole nikt pana nie obraził – oświadczyła z powagą. – Pan Rajnfeld powiedział prawdę.

– Jest mi więc bardzo przykro, szanowna pani. Nie będę dłużej pani kłopotać.

– Rozumiem i dziękuję za odwiedziny – odparła z godnością Wiesława.

Sym wstał, ukłonił się damom i nie bacząc na zażenowanie Ordonówny, która – jako że trochę czasu spędziła w Ameryce – nie miała pojęcia, że jej były partner z planu filmowego wygłasza takie faszystowskie poglądy, wyszedł pospiesznie, wsiadł do swojego citroena i odjechał. Wkrótce został po nim tylko tuman kurzu na drodze.

Basia była zachwycona, że uwielbiany przez nią młody malarz przeciwstawił się temu okropnemu człowiekowi zachwyconemu Hitlerem.

*

Po południu, gdy całe towarzystwo udało się na poobiednią drzemkę, w pałacyku zjawił się jeszcze jeden gość. Poeta Jan Lechoń – a właściwie Leszek Serafinowicz, potomek znakomitej szlacheckiej rodziny o tatarskich korzeniach – przyjechał służbowym samochodem prosto z Paryża. Gdy tylko służba poinformowała o tym panią domu, ta natychmiast zeszła na dół, by powitać ciotecznego brata.

– Kochany Leszku, tak się cieszę, że cię widzę! – Objęła go i czule ucałowała.

Był od niej starszy o dobre kilka lat, znany i światowy. Jego tomik Srebrne i czarne okazał się fenomenem, niezwykle ciepło przyjętym przez wyrobioną i wymagającą krytykę literacką lat dwudziestych. Niestety, po roku 1924, kiedy to tomik się ukazał, Lechoń, wspiąwszy się na parnas literacki Warszawy, nie opublikował niczego, co mogło się liczyć. Był człowiekiem niezwykle delikatnej konstrukcji psychicznej. Małomówny, skryty, doskonały obserwator ludzkich zachowań. Miał okresy euforyczne, gdy nagle i nieoczekiwanie odwiedzał redakcję „Wiadomości Literackich”, sypiąc najnowszymi anegdotami z Paryża, gdzie mieszkał od 1930 roku. Często jednak wpadał w dramatyczne stany depresji, tak głębokiej, że zagrażała jego życiu. W 1921 roku targnął się na własne życie i jako formę autoterapii psychiatra zalecił mu pisanie dziennika.

Wiesława nigdy nie zadała sobie pytania o prawdziwą przyczynę jego melancholijnych stanów. Uważano po prostu, że literaci właśnie tak się zachowują. Tymczasem Lechoń był boleśnie rozdarty, pragnął przede wszystkim akceptacji i nie potrafił wyznać przyjaciołom i rodzinie, co jest przyczyną jego cierpienia. Kupił kiedyś w Paryżu w prezencie dla Wiesławy Portret Doriana Graya Oskara Wilde’a, ale nie zrozumiała aluzji. Odpisała, że książka bardzo się jej spodobała, lecz wątpił, by ją przeczytała.

Wybrał się do Polski zaniepokojony zbliżającą się wojną. Jechał przez Niemcy samochodem na numerach dyplomatycznych i widział, z jaką agresją ludzie reagowali, dostrzegając jego rejestrację. Kilka razy rzucono w niego zgniłymi jajami, owocami, a raz kamieniem, po którym został ślad na karoserii. Niemiec na stacji benzynowej pod Erfurtem nie sprzedał mu benzyny, mówiąc bez ogródek, że Polakom nie sprzedaje. Dopiero interwencja stojącego w kolejce po paliwo niemieckiego oficera umożliwiła Lechoniowi dalszą jazdę.

– Moja kochana – powiedział, przytulając kuzynkę. – Chciałbym, żebyście pojechali ze mną do Paryża, i to jak najszybciej.

– Tak nagle? – zdziwiła się Szylingowa. – Edzio jest w Warszawie.

– Powinniście uciekać, póki jeszcze można. Odradzałbym podróż samochodem albo pociągiem. Zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Niemcy uderzą, i to jest tak pewne, jak to, że teraz jestem tutaj, a nie w Paryżu. Zadzwoń do Edwarda. Nie będzie miał nic przeciw temu. Jestem tego pewny.

– Och, przynosisz takie straszne wiadomości. Nic nam tutaj nie grozi.

– Widziałem na niemieckich autostradach setki transportów wojskowych jadących w stronę naszej granicy. Pociągi pełne rezerwistów – mówił przekonująco Lechoń. – Nie mamy już zbyt dużo czasu. Może z tydzień.

– Wiesz, Leszku, myślałam, że to się skończy tylko pokrzykiwaniami, jak w marcu.

– Wtedy Hitler zajął Czechosłowację bez jednego wystrzału, przy milczeniu Zachodu, i wiem z pewnych źródeł, że ani Francja, ani Anglia nie ruszą palcem w naszej sprawie.

– No tak, jesteś dyplomatą.

– Najpóźniej jutro musicie wyjechać. – Potrząsnął kuzynką i dodał: – Uwierz mi. Nie mówiłbym tego publicznie nikomu, tym idiotom w MSZ-ecie też nie, bo oni wierzą tylko w to, w co chcą wierzyć.

– Dobrze, zaczniemy się jutro pakować. Potrzebuję dwóch, trzech dni.

– Nie bierz ze sobą kufrów, tylko dużo pieniędzy. Najlepiej, by Edward dał ci dolary i franki. Nie ma czasu do stracenia.

Lechoń miał oczywiście świadomość, że namówienie Szylingów na wyjazd nie będzie łatwe. Edward obracał się blisko rządowych kręgów i trudno go będzie przekonać, że wojna jest nieuchronna. Mimo to Lechoń był zdeterminowany, by zmusić Wiesławę do opuszczenia Polski.

– Jest u nas Hanka Ordonówna – powiedziała. – Właśnie wróciła z Ameryki.

– Tym lepiej, zostawisz jej dom. Czy jest jeszcze ktoś, kogo znam?

Wiesława odwróciła się. Wzięła kuzyna za rękę i zaprowadziła do domu, by przedstawić go pozostałym gościom.

– Tak, jest Józef Rajnfeld – powiedziała. – Maluje u nas całe lato. Mówi, że w Spale jest dobre światło.

Nie widziała, że po twarzy Lechonia przeszedł grymas bólu. Postanowił nie zdradzać się z tym, że zna Rajnfelda.

*

– Jestem zaszczycona, że mogę pana poznać. – Hanka Ordonówna znała Leszka Serafinowicza wyłącznie jako poetę Jana Lechonia, którego twórczość bardzo ceniła.

– Ja również, pani hrabino – odpowiedział Lechoń.

Był wysokim, szczupłym mężczyzną w okularach. Włosy, posmarowane brylantyną, starannie zaczesywał, tak by ukryć początki łysiny, która była dla niego kolejnym powodem do cierpień.

Wieczorem Hanka Ordonówna dała mały recital. Miała bardzo różnorodny repertuar – piosenki Żabczyńskiego, Popławskiego czy Fogga – ale dziś wszyscy czekali na dwa szlagiery. Rozpoczęła więc występ Piosenką o zagubionym sercu, a zakończyła swoim najsłynniejszym, skomponowanym przez Henryka Warsa przebojem Miłość ci wszystko wybaczy ze słowami Juliana Tuwima. Akompaniował jej na fortepianie mąż. Recital zrobił na wszystkich wielkie wrażenie. Basia cały czas wpatrywała się cielęcym wzrokiem w Józefa Rajnfelda i nie mogła nie zauważyć, że młodzieniec najwyraźniej wpadł również w oko Ordonównie. Aktorka w trakcie występu musnęła jego twarz szalem. Zaaferowana dziewczyna w ogóle nie widziała, jak na słowa piosenek, zwłaszcza tej ostatniej, reaguje Lechoń. Bo i dlaczego miałaby na to zwrócić uwagę, skoro nie przepadała za wujkiem. Ordonówna dostrzegła jednak wyraz smutku na twarzy poety i kiedy po występie rozległy się gromkie brawa, podeszła do niego.

– Dlaczego pan taki smutny? Z powodu mojej piosenki?

– Zrobiło mi się przykro, bo to Julian Tuwim napisał dla pani te słowa, a nie ja – wybrnął zręcznie z sytuacji Lechoń. Nie na darmo był dyplomatą.

Spodobała jej się błyskotliwa odpowiedź poety i stała się ona hasłem wieczoru. Podano wino malinowe, które w majątku Szylingów wyrabiała służba kuchenna – słodkie, aromatyczne i szybko uderzające do głowy. Towarzystwo było w świetnych humorach. Prawie całkowicie zapomnieli o Igo Symie. Lechoń rozmawiał z Ordonówną; zastanawiali się wspólnie, które z jego wierszy można by zaśpiewać. Sprzeczali się, czy bardziej nie nadają się do tego utwory Leśmiana.

Tego wieczoru mówiono jednak nie tylko słowami. Słowa da się przekręcać, nadawać im inne znaczenia, ale oczy nie kłamią. Lechoń popatrzył na Rajnfelda, a ten uchwycił to spojrzenie, w którym kryła się rozpacz.

Basia wypiła za dużo. Wiedziała, że mamie bardzo by się to nie spodobało, ale musiała sobie dodać odwagi. Noc po upalnym dniu pachniała upojnie. Dziewczyna wyczuwała zapach świeżo skoszonego siana i nieco mdłą woń lilii rosnących w ogrodzie. Nagrzany za dnia marmur na fasadzie pałacyku oddawał ciepło. Ta noc miała być inna niż wszystkie w życiu Basi.

W końcu goście, zmęczeni po podroży z Warszawy i przygnębieni widmem nadciągającej wojny, poszli spać.

*

Basia nie mogłaby jednak zasnąć. Bo jak można spać, kiedy człowiek jest tak nieprzytomnie, romantycznie zakochany! Kiedy wyszła z wanny, nie owinęła się ręcznikiem ani płaszczem kąpielowym, tylko długo stała przed lustrem i patrzyła na swoje szczupłe ciało, niewielkie piersi, z których po płaskim brzuchu spływały krople wody aż do jasnej kępki włosów i potem niżej po wewnętrznej stronie ud. Dziewczyna poczuła coś dziwnego w dole brzucha, zadrżały jej nogi i pomyślała, że choćby walił się świat, a Hitler miałby napaść na Polskę choćby jutro, ona zrobi wszystko, żeby tej nocy być z ukochanym.

Położyła się do łóżka, lecz nawet nie zamknęła oczu. Dobrze po północy wstała i na palcach, najciszej jak mogła, wyszła na korytarz. Światła w pokojach pogaszono – pod drzwiami nie widać było jasnych smug – tylko od strony okien na klatce schodowej, która serpentyną wiła się w górę, dochodziła blada poświata księżyca. Dziewczyna ruszyła korytarzem. Po jednej i po drugiej stronie znajdowały się pokoje. Wiedziała, w którym jest jej ukochany; często wpadała do niego, a to żeby obejrzeć któryś z obrazów, a to żeby zanieść mu lemoniadę lub powiedzieć, że kucharka pół godziny spóźniła się z obiadem. Każdy pretekst był dobry, by go zobaczyć.

Dziś jednak nie miała żadnego pretekstu. Jak niby miała wytłumaczyć to, że zjawia się u niego po północy? Mogła zrobić tylko jedno: po prostu wyznać mu miłość i liczyć na to, że on ją odwzajemnia.

Drzwi do jego pokoju były uchylone, jak gdyby ktoś tam przed chwilą wszedł i nie chcąc się zdradzić, zostawił sobie szybką furtkę do ucieczki. Basia lekko je popchnęła i najpierw ostrożnie wsunęła głowę, a potem przestąpiła próg. W pokoju nikogo nie było. Na biurku, na którym leżały dzisiejsze szkice węglem, paliła się lampa naftowa.

Gdzie on poszedł? – zastanawiała się, schodząc cicho na dół. Bardzo uważała, by skrzypienie starych drewnianych schodów nie obudziło służącego Leopolda Sztajchera, którego dziwnie się bała i nigdy nie lubiła.

Gdy znalazła się na pierwszym piętrze, zorientowała się, że przeszklone drzwi wychodzące na balkon są uchylone. Uznała, że Rajnfeld nie mógł zasnąć z powodu upalnej nocy i wyszedł na papierosa. Dwa dni temu ukradkiem zabrała mu z paczki papierosa i, zamknięta w łazience mamy, próbowała go palić. Nieprzyzwyczajona do dymu papierosowego – a Józef lubił mocne francuskie gitanes’y – okropnie się zakrztusiła. Długo kaszlała, w końcu nadpalony papieros spuściła w bidecie. W łazience pozostał jednak zapach, co doprowadziło matkę do szewskiej pasji. Nawet nie przyszło jej do głowy, że to sprawka córki, więc zbeształa służącą, starą Sztajcherową, matkę Leopolda.

Teraz Basia wyszła na balkon i poczuła na twarzy powiew ciepłego wiatru; jednocześnie usłyszała szmer rozmowy dochodzący z dołu, ale nie rozpoznawała ani słów, ani głosów. Cichutko podeszła do balustrady i lekko się wychyliła. Na tarasie rosły w wielkich donicach egzotyczne drzewka – figowce i pomarańcze – które służba wczesną jesienią zanosiła z powrotem do oranżerii. Basia zobaczyła dwóch mężczyzn obok figowca. Serce jej zamarło i zaczęła nasłuchiwać.

Rajnfeld i Lechoń stali blisko siebie. Nie rozmawiali ani o poezji, ani o malarstwie. Właściwie nie wiedziała o czym, czuła jednak, że w ten sposób mężczyźni mogą rozmawiać tylko z kobietami. Potem zaczęły do niej docierać słowa.

– Nie miałem pojęcia, że tu jesteś. Gdybym wiedział, nie przyjechałbym – powiedział Lechoń.

Barbara przypomniała sobie popołudniowe rozmowy i dałaby sobie głowę uciąć, że wynikało z nich, że ci dwaj wcześniej się nie znali.

– Jak mogłeś mnie zostawić wtedy tak bez słowa? – odparł Rajnfeld.

– Musiałem. Inaczej moja rodzina domyśliłaby się wszystkiego. – Lechoń spróbował dotknąć jego twarzy, ale malarz się cofnął. – Potem nie mogłem sobie darować, że cię rzuciłem. Trafiłem pod opiekę psychiatry. Próbowałem się zabić.

– Szkoda, że ci się nie udało.

– Pewnie kiedyś zrobię to lepiej – odparł Lechoń.

– Myślisz tylko o sobie, ty cholerny, zapatrzony w siebie egoisto! Miałem wtedy dwadzieścia lat… Nienawidziłem cię.

Spojrzeli sobie w oczy – w blasku księżyca w pełni Basia widziała to wyraźnie – nie tak jak jeden mężczyzna patrzy na drugiego.

– Do dzisiaj – dodał cicho Rajnfeld.

A potem… potem… Chciała odwrócić głowę, ale nie mogła się do tego zmusić. Potem się pocałowali. Nie w policzek jak przyjaciele. Całowali się w usta, długo i namiętnie. Chciała krzyczeć, lecz nie potrafiła.

To, co zobaczyła, było najbardziej traumatycznym doświadczeniem w jej czternastoletnim życiu i chwilę trwało, zanim była w stanie się ruszyć i uciec z balkonu.

*

Basia nie panowała nad sobą. Łkała, a całe jej ciało drżało niemal jak podczas ataku febry. W korytarzu zderzyła się z Leopoldem Sztajcherem, który wcześniej usłyszał kroki, a lubił wiedzieć, co się dzieje w domu. Był służącym, ale gdy państwo opuszczali na dłużej Spałę, stawał się tu szarą eminencją. Pałac miał swoje sekretne życie, o którym Szylingowie nie mieli pojęcia. Sekretne życie pod czerwonym sztandarem, w które wtajemniczeni byli tylko Leopold, jego matka i jedna z dziewczyn pracujących w kuchni, jego kochanka.

– Co panienka porabia po północy na balkonie? – zapytał. – Myślałem, że złodziej jakiś się zakradł.

Wyglądał groźnie. Był potężnym mężczyzną o atletycznej budowie. Jego twarz nosiła ślady po ospie wietrznej. Wydał jej się teraz jeszcze bardziej antypatyczny niż zwykle. Wciąż była w szoku po tym, co ujrzała, ale oprzytomniała na tyle, by wiedzieć, że musi zrobić wszystko, byle tylko odciągnąć służącego od balkonu. Bała się śmiertelnie tego, co mogłoby się stać, gdyby Leopold zobaczył to co ona. Wybuchłby straszny skandal i nie minąłby dzień, a cała Warszawa opowiadałaby sobie o tym przy podwieczorku. Basia miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby skierować jego uwagę na siebie.

– Panie Sztajcher, niech pan nie mówi mamie, błagam, ale przestraszyłam się wojny i nie mogłam zasnąć. Boję się okropnie! Dziś był tutaj pan Sym, kolega pani Ordonówny, i mówił jakieś straszne rzeczy – paplała, nie mając pojęcia, co Sztajcher wie o spięciu przy obiedzie.

Była gotowa na każde kłamstwo, byle tylko nie poszedł na balkon i nie zobaczył, co się dzieje na tarasie.

– Wiem, panienko. Ja to się dziwię, że mamusia panienki takiego faszystę obiadem przyjmuje. – Leopold spojrzał ponad jej ramieniem.

Po czym – ku jej przerażeniu – ruszył do drzwi balkonowych.

– Przeciąg jest – rzucił. – Zamknąć trzeba.

Gdy to zrobił, Basia odetchnęła z ulgą.

– A panienka niech się Hitlera nie boi. Pogonimy go – obiecał służący.

Przeprosiła za kłopot, co wyraźnie go zdziwiło. Nie był przyzwyczajony do tego, by ktoś z państwa przepraszał go albo za coś mu dziękował.

*

Nazajutrz przy śniadaniu Basia nie odezwała się ani słowem do Rajnfelda i przez cały dzień próbowała udawać, że traktuje go jak powietrze. Co, oczywiście, nie uszło uwadze domowników, ale uznano, że to po prostu fochy dojrzewającej panienki.

– Chyba się pan uwolnił od swojej wielbicielki – zażartowała jej matka, gdy została z Rajnfeldem sama.

Właściwie powinno mu to przynieść ulgę, ale był trochę zaskoczony zachowaniem dziewczyny, którą w sumie lubił, i zastanawiał się, czy przypadkiem poprzedniego dnia nie palnął czegoś, co mogło ją urazić.

Gdy matka oznajmiła Basi, że razem z wujkiem Leszkiem i panem Józefem wyjeżdżają do Paryża, nie było żadnego wybuchu entuzjazmu ani rozpaczy.

– Mnie to obojętne – rzuciła dziewczyna. W jej sercu jednak dokonywała się zmiana. Młodzieńcze uczucie do Rajnfelda zaczynało się zmieniać w nienawiść.

Pod wpływem nacisków Lechonia Wiesława Szyling w ciągu tygodnia zorganizowała wyjazd do Paryża. Lechoń jako pracownik MSZ załatwił szybko paszporty i pojechali pociągiem z Warszawy do Budapesztu tranzytem przez Wiedeń. Lechoń nalegał, by nie wychodzić z pociągu nawet na chwilę, ponieważ we wcielonej do Rzeszy Austrii poziom agresji był podobny jak w Niemczech. Potem pojechali pociągiem do Triestu, a stamtąd statkiem przez Adriatyk i Morze Śródziemne do Marsylii. W stolicy nad Sekwaną zameldowali się drugiego września, kiedy na Warszawę spadały już niemieckie bomby. Przez całą drogę Basia nie zamieniła z Rajnfeldem ani słowa. Gdy zapytał, czy w jakikolwiek sposób ją obraził, odparła:

– Pan Józef nie powinien się interesować mną, tak jak ja nie interesuję się panem Józefem.

W Paryżu się rozstali. Lechoń miał mnóstwo pracy związanej z wojną i ewakuacją rządu polskiego do Rumunii i nie bardzo zajmował się siostrą i jej córką. Zamieszkały w wynajętym mieszkaniu w dzielnicy łacińskiej. Rajnfeld, który miał w Paryżu wielu przyjaciół, zniknął.

Ale Basia o nim nie zapomniała.