Japonka - Wojciech Dutka - ebook + książka
NOWOŚĆ

Japonka ebook

Wojciech Dutka

4,8

135 osób interesuje się tą książką

Opis

Ona jako jedyna nie bała się japońskich najeźdźców…

 

Opowieść o Polce, którą los rzucił na ogarnięty wojną Daleki Wschód

 

 

Barbara Prażmowska, polska studentka, zostaje pierwszą kobietą na japonistyce w Londyńskiej Szkole Studiów Orientalnych i Afrykańskich – SOAS. Wkrótce poznaje Davida Fitzroya, potomka arystokratycznego rodu angielskiego, a on popełnia dla niej mezalians. Gdy rozpoczyna się bombardowanie Londynu w 1940 roku, David postanawia udać się z żoną do Singapuru, wielkiej bazy brytyjskiej floty na Indo-Pacyfiku. Kiedy w lutym 1942 roku wojska japońskie zdobywają twierdzę, urywają się wszelkie ślady po Basi i jej mężu.

 

 

 

W 1959 do Karaczi w Pakistanie przybywa cyngiel CIA, były pracownik polskiego wywiadu w czasie wojny – Antoni Mokrzycki. To właśnie on podejmuje się misji odnalezienia zaginionej w 1942 roku młodej Polki. Nie ma jednak pojęcia, dokąd – przez czas, różne kultury i koszmar światowej wojny – zaprowadzi go to śledztwo…

 

 

 

Wojciech Dutka, autor bestsellerowych powieści o tematyce wojennej – „Amerykanka” i „Niemka” – tym razem opowiada o losie kobiety, którą wojna rzuciła na Daleki Wschód. W tej porywającej historii ukazuje także zderzenie kultur oraz determinację jednostki chcącej za wszelką cenę przetrwać. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (18 ocen)
15
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jolad6

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść zdecydowanie warta przeczytania. Uczta dla czytenika
00
JoannaMi4321

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam tak wciągającej książki. Autor wprawnie buduje historię w powieści czym wciąga czytelnika na maksa. Przeczytałam tą książkę w jeden dzień. Polecam bardzo.
00
dana59

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna wspaniala powiesc,kolejna lekcja histori
00
Kapodolec

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka!!!
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-68101-63-8

PROLOG

Pewna dziewczyna śniła dziwny sen, w którym podróżowała ogromnym statkiem — a może płynęła nim w powietrzu, sny są przecież amorficzne — do dalekowschodniej krainy. Gdy tam dotarła i wędrowała już uliczkami wielkiego miasta portowego, napotkała śpiącego w pozycji siedzącej buddyjskiego mnicha. Patrzyła na niego i coś do niego mówiła, ale on nie reagował. Próbowała go szturchnąć, ale bez skutku. Wtedy jedna z dziwnych postaci — pół ludzkich, pół zwierzęcych — które ją otaczały, powiedziała do niej:

— Nie budź go. On śni ciebie.

— To niemożliwe.

— Jeśli on się zbudzi, umrzesz.

— Dlaczego?

— Ty i całe twoje życie jesteście tylko snem.

Dziewczyna próbowała się oczywiście kłócić z postaciami, które obok niej przechodziły. Nie zgadzała się z tym, że ona i jej życie mogą być czyimś snem. Jednak w ferworze dyskusji, poszturchiwań, wśród padającego ulewnego deszczu — który jednak nie był deszczem, ponieważ nie był mokry, a składał się z kwiatów — spostrzegła w pewnej chwili, że mnich się poruszył. Dopiero wtedy zrozumiała, że to, co jej powiedziano, to prawda. On rzeczywiście śnił ją i jej życie, o którym zapewne nic nie wiedział, gdyż światy niemające ze sobą kontaktu w istocie są dla siebie na zawsze zamknięte. Dziewczyna wpadła w autentyczne przerażenie. Nie chciała, aby buddyjski mnich się zbudził. Chciała żyć, krzyczała więc, żeby spał, choć było to kontrfaktyczne — ale we śnie logika nie istnieje lub jest pozorna.

Właśnie wtedy buddyjski mnich zaczął otwierać oczy…

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział IPod niebem Pakistanu

Karaczi, 1959

Samolot pasażerski z Istambułu wylądował na lotnisku międzynarodowym w Karaczi o czasie. Podróżowali nim do stolicy nowego islamskiego kraju, utworzonego po rozpadzie brytyjskich Indii, wojskowi, biznesmeni, ale niewielu turystów. Na pokładzie znalazł się także mężczyzna, który przyleciał tu z Paryża z międzylądowaniem w największym mieście Turcji — Istambule. Nosił on sportową marynarkę w kolorze brązowym, amerykańskie dżinsy i lekkie mokasyny. Przybył do Pakistanu na amerykańskim paszporcie. Na lotnisku odebrali go wojskowi z pakistańskich sił powietrznych. Upewnili się co do jego tożsamości, ale nie zadawali zbędnych pytań, a on też nie był zbyt wylewny. Amerykanie stawiali na Pakistan w gorącym starciu z Indiami, gdyż za republiką Indii i jej energicznym premierem Nehru stali Sowieci. Wszystko było podporządkowane zimnej wojnie, która od czasu do czasu stawała się gorącą wojną proxy. Eskortujący mężczyznę żołnierze nie wiedzieli, kim jest ten Amerykanin. Zapewne jakiś ważniak. Zawieźli go pod Karaczi, do wielkiego obozu wojskowego, gdzie znajdowały się kwatery generalicji. W jednym z budynków kompleksu mieściło się dowództwo lotnictwa pakistańskiego.

— Generał czeka na pana — powiedział po angielsku jeden z oficerów.

— Dziękuję — odparł lakonicznie Jankes.

Poszedł za prowadzącym go strażnikiem. Gdyby to był dziennikarz, zostałby przeszukany. Tymczasem on przyjechał do Karaczi z jedną walizką. To wszystko było dziwne. Jak gdyby nie zamierzał zostawać zbyt długo. Może Pakistan był jedynie punktem na trasie jego podroży? Pakistańczycy tego nie wiedzieli, ale bez dyskusji zaprowadzili go do generała lotnictwa, z którym ów tajemniczy człowiek miał się spotkać.

Szli długim korytarzem, na którego końcu znajdował się gabinet dowódcy. Amerykanin wszedł do środka. Na ścianach widniały szerokoformatowe zdjęcia najnowszych pakistańskich myśliwców, pośrodku znajdował się stół konferencyjny do odpraw, zawalony mapami i projektami. Obok okna, w wielkiej donicy rosła jakaś tropikalna roślina o długich liściach pokrytych czymś jakby wosk. Za biurkiem siedział mężczyzna. Był wysoki, ciemne szatynowe włosy miał pociągnięte brylantyną. Pisał coś na kartce. Gdy skończył, spojrzał na przybysza.

— Nie wygląda pan na Amerykanina, ale poprzedza pana w branży spora sława — rzekł po polsku generał pakistańskich sił zbrojnych.

— A pan nie wygląda na zadziornego Pakistańczyka — odparł Jankes w tym samym języku.

Po akcencie, bezbłędnie polskim, choć w przypadku Amerykanina zabarwionym jakąś nutą wschodnią, niespotykaną już w Polsce po zakończeniu II wojny światowej, można było poznać dwóch Polaków. W istocie — byli oni obywatelami nieistniejącego państwa, Rzeczypospolitej Polskiej, pierwszej ofiary hitlerowskich Niemiec i Związku Radzieckiego. Obydwaj po wojnie nie wrócili do kraju rządzonego przez komunistów. PRL to nie był ich kraj. Nie mieli już ojczyzny.

Przywitali się serdecznie.

Polak w mundurze pakistańskiego generała uśmiechnął się. Miał świadomość, że ten drugi pracuje dla CIA — Centralnej Agencji Wywiadowczej, i jest agentem do specjalnych spraw. Dowiedział się o nim od znajomych w wywiadzie pakistańskim. Był to ponoć fachowiec od brudnej roboty, nadzorował jakieś operacje w Europie Wschodniej. Od czasów II wojny światowej nosił pseudonim Hrabia i niewiele osób wiedziało, jak naprawdę się nazywa. Generał pakistański — Polak — nie wiedział nawet, jak jego gość ma na imię. Ale z wszystkich ludzi na świecie tylko jego mógł prosić o pomoc w sprawie delikatnej i niebezpiecznej.

— Nazywam się Władysław Turowicz1. Przepraszam, że tak pana tutaj ściągnąłem — zaczął. — Wiem, że ma pan swoje zadania. Niemniej dziękuję, że zgodził się pan poświęcić mi swój czas w Karaczi.

— To przyjemność pomóc lotnikowi z 303 — odparł „Hrabia”. — Choć nie ukrywam, że pana list mnie zdziwił.

— Wykorzystałem służby pakistańskie, które mają sprawy z Centralną Agencją Wywiadowczą — rzekł pakistański generał. — W zasadzie nie byłem lotnikiem, ponieważ z powodu słabego wzroku nie pozwolili mi latać. Odpowiadałem za techniczną stronę funkcjonowania naszych dwóch dywizjonów: 302 i 303.

— Ale był pan w tej samej armii, w której i ja byłem. Obaj przegraliśmy. Kraj, za który walczyliśmy, nie istnieje — zauważył agent CIA.

Słowa gorzkie jak piołun. Taki był los polskich żołnierzy, którzy nie chcieli się pogodzić z panowaniem komunistycznym w kraju nad Wisłą. Teraz spotykali się na krańcu świata i znów doświadczali tej samej samotności, tej samej bezradności i tej samej pustki, której nikt i nic nie mogło zapełnić.

— To prawda — zgodził się generał. — Jesteśmy oficerami przegranej armii nieistniejącego państwa.

Zdawało mu się, że zna tego dziwnego gościa, choć widział go tak naprawdę pierwszy raz w życiu.

— Nie przedstawił się pan — rzekł.

— Jestem znany w branży jako „Hrabia”. To na razie wystarczy. Charakter mojej pracy i moje zobowiązania wymuszają ograniczone zaufanie do nowo poznanych osób. Proszę mi wybaczyć — odparł amerykański agent.

— A rzeczywiście jest nim pan — hrabią?

— O, to długa historia2.

— Zapraszam pana do mnie. Moja żona Zofia świetnie gotuje. Myślę, że w zaciszu domowym będzie mi łatwiej wyrazić, o co chciałbym pana prosić. Pozna pan też moje dzieci.

— Ma pan dzieci? — zainteresował się „Hrabia”.

— Tak, czworo. Chodzą do szkoły tutaj, w Pakistanie. Najstarszy syn już studiuje.

— Zazdroszczę rodziny. Mnie się nie poszczęściło — powiedział oficer CIA.

Przełamali pierwsze lody. Spotykało się dwóch wybitnych Polaków. Teraz czekał ich polski wieczór pod pakistańskim niebem.

*

Generał Turowicz mieszkał skromnie w Karaczi, w bloku, na siódmym piętrze, w obszernym pięciopokojowym lokalu z ładnym widokiem na miasto. To był najzwyklejszy polski dom, z krzyżem na ścianie i wydaniem Pisma Świętego w przekładzie księdza Wujka na półce regału, ale w Pakistanie — egzotyka, gdyż przecież do niedawna były to muzułmańskie Indie. Przez otwarte okno w ten jakże ciepły wieczór dochodziła ich wszystkich modlitwa muezzina, wzywająca wiernych muzułmanów na modlitwę do meczetu. Byli przeszczepionym drzewem, które — o dziwo — znalazło żyzną glebę w państwie tak odległym i tak odmiennym kulturowo od ich starego kraju. „Hrabia” wciąż się nie przedstawił, ale Turowicz, znając się na ludziach, wiedział, że lody ustąpią. On jest nadzwyczaj ostrożny, pomyślał. Pewnie na palcach obu rąk można policzyć ludzi, którzy wiedzą, jak naprawdę się nazywa. Bo nie było wątpliwości, że to Polak. Zofia Turowiczowa podała na kolację fantastyczne pierogi — z nadzieniem z pikantnej soczewicy, ulubionego pożywienia Pakistańczyków. Potem napili się nadzwyczaj dobrej, tutejszej herbaty o wielkich liściach, delikatnie palonej, o wspaniałym aromacie, nieporównywalnym z niczym dostępnym w Europie.

— Muszę przyznać, że to wyśmienita kolacja. Bardzo polska, co dla mnie jest niezwykłe. Odzwyczaiłem się żyć i jeść po polsku — odezwał się „Hrabia”.

— Kim pan jest? — zapytał generał Turowicz, wyciągając z barku butelkę szkockiej, single malta z 1939 roku.

Polski cyngiel CIA postanowił zaufać gospodarzowi.

— Muszę przyznać, że zaskoczył mnie pana list. Nazywam się Antoni Mokrzycki, choć rzadko używam tego nazwiska. Pracowałem przed wojną w Oddziale Drugim Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Jako pracownik wywiadu w sekcji Zachód byłem w Hiszpanii podczas wojny domowej, w czasie kampanii wrześniowej broniłem Kut nad Czeremoszem przed Sowietami, a potem trafiłem do obozu w Starobielsku.

— Pan widział Katyń? — zapytała przejęta żona generała Turowicza.

— Tak i nie, gdyż na stacji Gniezdowo oddzielili mnie od transportu. Pojechałem jako szpieg na proces do Moskwy. Potem trafiłem do Andersa, ale zostałem kurierem, cichociemnym. Zrzucali mnie do kraju, a potem kilka razy przemierzałem świat. Pierwszy dowiedziałem się o decyzjach dotyczących Polski w Teheranie, ale to nic nie dało. Nikt mi nie uwierzył, że sprzedano nas na konferencji w listopadzie czterdziestego trzeciego roku.

— Rzeczywiście, my się tego dowiedzieliśmy dopiero po wojnie — zauważyła pani Zofia.

Mokrzycki kontynuował opowieść:

— Generał Anders wysłał mnie do kraju, zdążyłem przed powstaniem w Warszawie, ale sztab AK mnie nie wysłuchał. Potem… Sami wiecie, stolica została zniszczona. Generał „Monter” skierował mnie przez Wisłę do czerwonych. Zostałem szeregowym i razem z moim podwładnym z trzydziestego dziewiątego roku czmychnęliśmy z Drugiej Armii ludowego wojska do chłopców w lesie. Walczyliśmy z czerwonymi do czterdziestego siódmego. Musiałem zabić moją byłą kobietę, chciała mnie wydać ubekom. Dostałem wyrok śmierci za zdradę komunistycznego państwa. I mam to w dupie, za przeproszeniem. Mojej Polski już nie ma, a z tym tworem nie chcę mieć nic wspólnego.

Turowiczowie słuchali go z przejęciem. Jakież skomplikowane były polskie losy. Polacy lubią swoje rany — lubią je rozpamiętywać, otwierać na nowo i posypywać solą, rzucać najlepszych ludzi jak kamienie na szaniec i na koniec nic z tego nie mieć, nic nie zyskać, nie cieszyć się dobrobytem, ale wielbić swoich zmarłych i przepijać czystą wódką do ich cieni. Dokładnie jak oni. Wrośli w inną ziemię i podłączyli się do innego krwiobiegu. Czy jednak II wojnę światową i polską klęskę — bo była to klęska największa z możliwych — można było ot tak zapomnieć, przejść nad nią do porządku dziennego? Ci ludzie właśnie, wybierając życie na obczyźnie, dowiedli, że nie można.

Generał Turowicz po takim dictum musiał im trojgu nalać szkockiej. A potem opowiedział swoje dzieje — od kampanii września trzydziestego dziewiątego, przez dywizjony 302 oraz 303, aż po rok czterdziesty piąty, gdy Brytyjczycy powiedzieli mu, że sprawdza się jako technik, ale już go nie chcą, bo jest Polakiem. Cóż miał zrobić? Do Polski wrócić nie chciał pod żadnym pozorem. Wiedział, że czekałyby go komunistyczne więzienie albo wyrok śmierci. Wybrał więc pracę. W 1947 trafiła się oferta z nowo powstającego Pakistanu, czyli dawnej części muzułmańskiej brytyjskich Indii. Dlaczegóż jej nie przyjąć? Ponoć koledzy z 303 latali w Afryce jako kondotierzy — najmowali się do każdej nowej wojenki, która tam wybuchała.

— Dlaczego pan mnie zaprosił? — Antoni Mokrzycki spoglądał pytająco.

Turowicz wstał, podszedł do kredensu i otworzył szufladę, zamkniętą do tej pory na kluczyk. Wyjął skórzany klaser, zapewne pamiątkę rodzinną. Podszedł do Mokrzyckiego. Otworzył album. Były w nim zdjęcia z innego świata — zakonserwowane, stare, obstrzępione kawałki czasu.

— To ona. Moja kuzynka Barbara Prażmowska. A teraz wiem, że ten facet obok niej to pan.

Antoni zaniemówił. Nie spodziewał się, że pod niebem Pakistanu odkryje jakiś zapomniany odprysk prawdy o swoim życiu, jakiś dawno zapomniany epizod, który zdążył wyparować w miarę trzeźwienia. Spojrzał na zdjęcie, zrobione może w latach trzydziestych, na jakiejś imprezie, zapewne noworocznej. Zupełnie mu to wyleciało z głowy — ostatni sylwester jego próżniaczego życia, kiedy był zaręczony z kobietą, której nie kochał, i pragnął innego życia, które nie było mu dane.

Na twarzy tego starego agenta zagościł na chwilę uśmiech. Przez to wydał się Turowiczom odrobinę bardziej ludzki.

— Z którego roku pochodzi to zdjęcie?

— To sylwester trzydziestego czwartego — odparł Turowicz. — Nie wiem, jak ono się znalazło u mnie. Może kuzynka mi je posłała? Piękna kobieta, prawda?

Rzeczywiście, była pięknością, Mokrzycki nie mógł zaprzeczyć — kasztanowe włosy, piękne oczy. Ile ona mogła mieć wtedy lat? Wyglądała na nastolatkę.

— Miała wtedy dwadzieścia lat — rzekł Turowicz.

Mokrzycki musiał sobie przypomnieć to miejsce i tę scenę. Tak, przebywał w Warszawie na przełomie grudnia 1934 i stycznia 1935. Z racji konfliktu rodzinnego nie pojechał do dworu w Mokrzycach, kiedy ojciec już bardzo chorował, ale celowo przeciągał swój pobyt w stolicy. Był wówczas u narzeczonej Moniki, swojej późniejszej żony, ale w istocie szalał na zabawach noworocznych (teraz uważał swoje zachowanie w tamtym czasie za niepoważne i mało dojrzałe). I wtedy spotkał tę dziewczynę. To musiało być jakieś przyjęcie w noc sylwestrową — miał wielu znajomych i jako łazęga noworoczna szwendał się od jednego przyjęcia do drugiego. Ta dziewczyna musiała być na którymś z nich. Ktoś zrobił zdjęcie. Niesamowite — kompletnie o tym zapomniał!

— Tak więc mamy zaczepienie — ciągnął Turowicz. — Potem Basia zaczęła studia orientalistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, jedynym, który proponował taki kierunek. Fascynowała ją kultura japońska. To była taka idée fixe tej niesamowitej dziewczyny. Potem dostała stypendium Rothschildów w Wielkiej Brytanii, co — jak może pan przypuszczać — nie było łatwe. Rodzice nie chcieli jej puścić, ale koniec końców zgodzili się, żeby wyjechała na rok do Londynu. Chciała tam pracować nad dysertacją o kulturze japońskiej i kobietach gejszach. Wróciła z narzeczonym, Davidem Fitzroyem, porucznikiem brytyjskiej floty. Zdołali wyjechać z Polski jeszcze przed pierwszym września.

— I co było dalej?

— Zobaczyłem się z nimi, ale dopiero po jakimś czasie, gdy przybyłem do Anglii po klęsce Francji latem tysiąc dziewięćset czterdziestego. Odwiedziłem ich w Krainie Jezior. Warunki były wówczas bardzo ciężkie. Szwankowało zaopatrzenie, prawie wszystko było na kartki.

— To naturalne. Działała blokada Anglii przez niemieckie U-Booty — zauważył Mokrzycki.

— Tak, ale David Fitzroy w pewnym momencie dostał możliwość wyjazdu do Singapuru. Ich statek dołączył do floty brytyjskiej, która udawała się na Daleki Wschód.

— Kiedy dokładnie to było? — zapytał Mokrzycki.

— W czerwcu czterdziestego pierwszego roku, po zatopieniu „Bismarcka” i po tym, jak „Prince of Wales”,w owym czasie najpotężniejszy brytyjski okręt, wraz z drugim krążownikiem — „HMS Repulse” — w asyście okrętów eskorty wraz z tysiącami angielskich żołnierzy wyruszył do Azji, żeby wzmocnić garnizon brytyjski w Singapurze — wyjaśnił Turowicz.

— Miał pan od kuzynki jakieś wiadomości?

Turowicz wyjął z szafy pocztówkę. Jedną. Miała datę „24 grudnia 1941 roku” — w przeddzień zdobycia przez Japończyków Hongkongu. Basia pisała wówczas do swego kuzyna, że Singapur jest wspaniały i że nic jej nie grozi. Dodawała, że o nim pamięta i że pozdrawia gorąco w imieniu swoim i Davida.

— Co pan sądzi o ich małżeństwie? Mieli dzieci?

— Syna. Wie pan, wojna była czasem trudnych decyzji. To i tak cud, że Basi pozwolono wyjechać razem z mężem. Ich syn został chyba w Brytanii u dziadka, ojca Fitzroya, człowieka starej daty. Basia służyła w formacji pomocniczej kobiet. Zresztą jej mąż był chyba jakimś trochę zdeklasowanym szkockim lordem, skoligaconym z dynastią. Tak czy owak, Basia na Wschód pojechała i tam zniknęła.

Teraz Mokrzycki naprawdę się zdziwił.

— Jak to — zniknęła? Szukał pan po wojnie?

— Oczywiście, napisałem do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Czerwonego Półksiężyca, brytyjskich misji na Malajach, wszędzie, gdzie tylko mogłem. Nie udało mi się nic ustalić. Nie wiem, co jej się przydarzyło. Po wojnie nie wróciła. Czy pomoże mi pan ją odnaleźć lub dowiedzieć się, co się z nią stało?

Zadanie wydało się Mokrzyckiemu szalone. Równie dobrze mogła zginąć podczas bombardowania Singapuru przez Japończyków, jak tysiące ludzi. Podjąć się takiego zadania to jak zgodzić się na szukanie igły w stogu siana. Co się stało z tą kobietą?

— Czy miał pan jakiekolwiek wiadomości o niej?

Turowicz westchnął.

— Plotki. Jeden z naszych pilotów, Witold Urbanowicz, as Dywizjonu 303, w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku był w Chinach i tam służył w amerykańskim dywizjonie Latające Tygrysy. To chyba jedyny polski żołnierz, który walczył z Japończykami podczas ostatniej wojny. Widziałem się z nim w brytyjskiej strefie w okupowanych Niemczech w czterdziestym siódmym roku. Powiedział mi coś, co mnie zastanowiło, ale i zirytowało. Uznałem to wtedy za nieistotne. Popełniłem błąd. — Turowicz znów westchnął.

— To może być bardzo ważne — odparł Mokrzycki niecierpliwie. — Proszę mówić.

— Urbanowicz opowiedział historię, o której się dowiedział od wziętych do niewoli Japończyków. Przesłuchiwał ich i kiedy się zorientowali, że nie jest Amerykaninem, ale Polakiem, uznali, że powinienem wiedzieć, że w cesarskiej armii jest jeden oficer, chyba major czy kapitan, który ma polską gejszę.

— To niedorzeczne — powiedział Mokrzycki. — Gejszami mogą być tylko Japonki.

— No właśnie! Dlatego wydawało mi się to dziwne. Miała ona być oficjalnie kobietą jakiegoś wysoko postawionego japońskiego oficera. Polka! Na pytanie, skąd Japończycy ją wytrzasnęli, tamci odparli, że widzieli ją w Singapurze. Umiała ponoć mówić po japońsku i przeszła na ich stronę. Wyrażali się o niej z szacunkiem.

Mokrzycki głęboko się zastanowił.

— Od lat nie daje mi to spokoju — rzekł Turowicz. — Nie wiem, czy to prawda. Nie znali jej nazwiska, ale upierali się podobno, że to na pewno była Polka. To jedyny trop, jaki mam. Myślę dziś, że to mogła być moja kuzynka. To jedyna Polka, która mogła się znajdować w Singapurze w lutym czterdziestego drugiego roku, kiedy miasto zdobyła cesarska armia japońska.

Wyglądało to naprawdę beznadziejnie. Ale Mokrzycki lubił takie sprawy. Przecież całe jego życie było jedną wielką niemożliwą i nierealną opowieścią.

— W takim razie zgadzam się — oznajmił. — Ale śledztwo będę prowadzić nieregularnie. Nie wiem, kiedy uda mi się przylecieć do Pakistanu. Będę się odzywał, jeśli czegoś się dowiem. Zostawię numer skrzynki kontaktowej, na którą może pan pisać do Langley3.

Turowicz domyślał się, że Mokrzycki wykonuje wyroki jak podczas wojny — CIA potrafiła działać skrycie, choć nie udało się zabić na przykład Fidela Castro. Wiedział, że ten niesamowity człowiek, agent bez twarzy, bez tożsamości, odnajdzie jego Basię, która zaginęła i o której losie nie było żadnej pewnej wiadomości. Żaden z nich nie przypuszczał, jak daleko zaprowadzi ich ta tajemnica.

Mokrzycki spędził u Turowiczów dwa dni, potem odjechał na lotnisko i amerykańskim samolotem wojskowym poleciał z Karaczi do Sajgonu. Był jednym z doradców CIA w południowym Wietnamie, który znajdował się wtedy w przedsionku piekła długiej wojny z komunistami.

Rozdział IIStypendium barona Rothschilda

Barbara Prażmowska pochodziła z polskiej rodziny, która w czasie wielkiej wojny i wojny domowej w Rosji miała zostawić za sobą w miarę wygodne życie, jakie ułożyła sobie w dawnym państwie carów. Od powstania styczniowego najpierw zesłańcy, a potem najbardziej przedsiębiorczy Polacy robili interesy daleko na Syberii. Z różnym skutkiem. Prażmowscy herbu Ciołek byli rodziną podzieloną, ale wytrwale dążącą do zdobycia wpływów w Rosji. Basia urodziła się jeszcze w carskiej Rosji w Czelabińsku wiosną 1914 roku. Wobec groźby bolszewików, wywracających do góry nogami cały porządek tego wielkiego wszechświata w roku 1917, już po upadku caratu, głowa rodziny i ojciec Basi, Romuald Prażmowski, syn zesłańca (imię dostał po ostatnim dowódcy powstania styczniowego — Traugutcie), zdecydował się na karkołomną podróż przez Azję i Bliski Wschód. Wprawdzie nie opowiadał legend o szklanych domach, ale Polska była mitem, na którym rodzina zbudowała swoją tożsamość — była Edenem bez ogrodów rajskich, Ziemią Obiecaną płynącą nie mlekiem i miodem, ale tym, co ojciec opowiadał w długie niedzielne syberyjskie wieczory — biedą wsi, ciasnym antysemityzmem ulicy, wszechwładzą duchową Kościoła.

Gdy rodzina odbywała tę szaloną podróż przez Azję, Basia miała cztery latka. Nie potrafiła przywołać oczywiście żadnych szczegółów, ale jako mała dziewczynka chłonęła muzykę każdego kraju, przez jaki przejeżdżali lub przepływali, zapamiętywała zapach ulicy w Sajgonie, pełnym francuskich żołnierzy kolonialnych w lipcu 1918 roku. Z Indii z kolei zachowała wspomnienie smaku dojrzałego mango. Rodzina Prażmowskich, podróżując ze Wschodu, zatrzymała się w Bombaju w czasie, kiedy akurat był sezon na te owoce. Nigdy nie zapomniała tego doznania.

Gdy trafili w końcu po bardzo długiej i krętej drodze do Polski, Romuald Prażmowski z miejsca zapisał się do Pepeesu — uważał się zawsze za socjalistę, ale nie komunistę. Naczelnik państwa Józef Piłsudski zachęcał przedsiębiorczych ludzi do tego, by angażowali się w sprawy kraju. Prażmowscy osiedli więc we Lwowie, ledwo co odzyskanym z rąk ukraińskich, a ojciec rodziny z miejsca zajął się biznesem. Sprowadzał z Azji różne towary — kawę, przyprawy, tytoń i inne luksusowe dobra. Interes się kręcił. Żona Romualda, Cecylia z Turowiczów, w wolnej Polsce urodziła jeszcze czworo dzieci — czterech chłopaków w ciągu pięciu lat. Basia była już duża i starała się pomagać matce. Kończyła szkołę jako prymuska z rzadkim talentem do języków. Któregoś dnia ojciec zauważył, że córka rozmawia z sąsiadem Ormianinem w jego języku. Zapytał ją potem w domu:

— Jak ty mówiłaś z Artemem Pakosjanem?

— Jak to: jak? Normalnie, po ormiańsku — odparła.

— To niezwykłe, moja córko. Jak ty się tego nauczyłaś?

— Artem to mój przyjaciel. W jego domu są różne książki, pokazał mi alfabet, to sobie poczytałam, a potem nauczył mnie mówić.

Ojciec nie mógł się temu nadziwić. Rozmawiał często z żoną o tym, że ich córka jest niezwykle uzdolniona, znacznie mądrzejsza od dziecinnych jeszcze synów. Świetnie radziła sobie też z chłopakami z ulicy, gdy wołali za nią coś w stylu: „Hej, dziunia, pokaż nogi”. Nie była dla nich żadną „dziunią”! To słowo doprowadzało ją do pasji. Zawsze ich goniła i jak którego dopadła, to tłukła bez litości. Z tego powodu wszyscy chłopcy z ulicy kochali się w niej na zabój. Rodzice patrzyli na te szaleństwa przez palce, ale chcieli ją wydać dobrze za mąż.

— A co, mężu, jeśli nasza córka będzie chciała iść na studia? — zapytała raz matka Basi. — Zdumiewa mnie to, mój drogi, że dziś dziewczęta pragną iść na studia. W moich czasach znalezienie męża to był cel dziewczyny.

— Z tym nie będzie problemu. Basia pobiła już wszystkich synów sąsiadów, więc każdy z nich chciałby ją za żonę — zauważył Romuald Prażmowski.

— Co ty opowiadasz, Romualdzie! Moja córka?!

— Nie musimy być staromodni — skwitował ojciec.

— Tylko żeby nie była drugą Rodziewiczówną! — żachnęła się pani Prażmowska.

Romuald uwielbiał córkę. Nie potrafił jej niczego odmówić. Jednak Basia musiała jeszcze przez jakiś czas zostać w domu ze względu na gwałtowny opór matki. „Najpierw szkoła średnia dla dziewcząt we Lwowie, potem ze dwa lata w domu i może wówczas zgodzę się na studia” — mówiła Cecylia. Basia tymczasem nie miała nic do powiedzenia. Ale wróciła do tego tematu w pewną niedzielę pod koniec września 1933 roku. Była obecna cała rodzina, więc wieczór idealnie nadawał się na bitwę o niezależność, jak wmówiła sobie Basia.

— Chciałabym pójść na studia. Zdałam świetnie maturę w maju. I tak zbyt długo czekam na wasze pozwolenie — zwróciła się do rodziców.

— Romualdzie, nie mogę! Powiedz coś swojej córce! — zaczęła histeryzować matka.

— Mamo, znowu będzie ci trzeba podać sole trzeźwiące — upomniała ją Basia.

Nagle przy stole zrobiło się cicho.

— Basiu, porozmawiamy o tym potem. Teraz barszcz twojej mamy. Przyznasz, że jest niezrównany.

— Jak zawsze nie chcesz zabrać głosu, kiedy trzeba — skwitowała córka.

Romualda wciąż zaskakiwały jej niepodporządkowanie, brak cnoty milczenia, hardość charakteru.

— A jakie konkretnie studia chciałabyś podjąć?

— Jak to: jakie? Chciałabym studiować orientalistykę na Uniwersytecie Warszawskim.

Matka upuściła srebrną łyżkę wazową do zupy. Czerwień barszczu zabarwiła śnieżnobiały obrus. Co za nieszczęście! Wszyscy zaniemówili. Nie bardzo wiedzieli, jak ugryźć marzenie ambitnej dziewczyny, w której głowie nie było miejsca na polską literaturę romantyczną (po prawdzie — uważała ją za nieskończenie nudną i pretensjonalną). Natomiast rzeczywiście — orientalistyka na Uniwersytecie Warszawskim była nowym pomysłem, pierwszych studentów zdołała przyjąć dopiero w tym roku. Basia uparła się, żeby zacząć owe studia na specjalizacji indologicznej. Cóż to za dziwactwo! Jeśli się jednak zastanowić — przejeżdżała przecież przed laty przez Indie z rodzicami, dla niej to był powrót do tej podróży. Dziewczyna się uparła. Kobiety bywały już lekarzami, nauczycielkami, pisały doktoraty i broniły ich — argumentowała. Mimo dąsań matki, oblanego obrusa rodzina w końcu zaakceptowała jej decyzję.

Warszawa, jesień 1935

Po dwóch latach Barbara Prażmowska była najlepszą studentką i jedyną kobietą w Instytucie. Orientalistyka wystartowała w Warszawie dwa lata wcześniej z czterema specjalizacjami: egiptologiczną, indologiczną, sinologiczną i turkologiczną. Nie było jej najbardziej wymarzonego kierunku — japonistyki. Studiowała zatem Indie i uczyła się sanskrytu. Jej dobrym kolegą na wydziale został Jakub Lebenstein, syn aptekarzy ze Lwowa, pochodzący z dobrego, zamożnego żydowskiego domu, w pełni jednak zasymilowanego z polską kulturą.

Basia lubiła rozmowy z nim. Jednak tego dnia Kuba siedział długo w zakładowej bibliotece w Pałacu Staszica, w jakiś dziwny sposób przybity i zrezygnowany.

— Kuba, co się stało?

— Ty nic nie wiesz, Basiu? — Lebenstein odparł pytaniem na pytanie.

Basia lubiła tembr jego głosu — zupełnie jak gdyby czytał jedną z baśni tysiąca i jednej nocy.

— Otóż, moja droga, w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego studenci narodowcy zażądali numerus clausus. Boję się, że i na naszym uniwersytecie ta smutna praktyka będzie mieć miejsce.

— Nie wierzę! — zaoponowała stanowczo Basia. Nie wyobrażała sobie takiej nikczemności.

— Ruch narodowy nie cofnie się przed wykluczeniem nas z życia społecznego — zauważył smutno Lebenstein.

Rozumiała go. We Lwowie ponoć już się odbywały takie ekscesy antysemickie przed gmachem politechniki, a w Wilnie przypadkową ofiarą podobnych zdarzeń był student Stanisław Wacławski. Rok później, już w jej ukochanym mieście, zginął w ulicznej bijatyce z Żydami student Jan Grotkowski. To się mogło powtórzyć w Warszawie.

— Nie wiesz, jak bardzo jest mi przykro — powiedziała i usiadła koło niego. — Duszna zrobiła się atmosfera w kraju. Nie uważasz, od śmierci Marszałka w maju osuwamy się w najciemniejszą dyktaturę?

— Nie mam co do tego wątpliwości.

— Skoro się zgadzamy — rzekła Basia — to logiczne jest, że muszę zadać pytanie o to, czy ty i ja zamierzamy zostać w Polsce. To mój kraj, wychowałam się tutaj, przetrawiłam romantyzm, od którego jeszcze boli mnie brzuch, ale nie chcę żyć w ciasnej przestrzeni, gdzie mówią nam, jak mamy oddychać i co czytać.

— Ostra jesteś wobec sanacji — zauważył Lebenstein. — Zapraszamy do koła lewicowego.

— Dziękuję. Socjalizm jest mi równie obojętny jak myśl endecka czy sanacyjna.

— To jakie masz poglądy polityczne? Przecież jakieś musisz mieć.

Basia westchnęła.

— Jestem osobą środka. Nie chcę nikomu niczego narzucać. Każdy ma prawo do życia wedle swego uznania.

— Liberałka z ciebie.

Uśmiechnęła się.

— Przede wszystkim nie wiem, czy chcę kończyć u nas, w Polsce, indologię. Sanskryt i znajomość kultury czy historii to nie wszystko. Chciałabym móc wyjechać do tego kraju i tam studiować i poznać język jeszcze lepiej.

— Ciągnie cię gdzieś dalej? — zapytał Lebenstein, który żałował, że Basia nie chce zostać w Polsce dla… niego.

Po krótkim namyśle dziewczyna postanowiła mu zaufać.

— Tak naprawdę chciałabym studiować japonistykę i wyjechać do Kraju Kwitnącej Wiśni.

Lebenstein pomyślał, że to jakaś fanaberia, chwilowa zachcianka kobieca. Nie był wolny od myślenia takimi kategoriami. Religijne środowisko żydowskie zamykało przecież kobietę w domu z dziećmi. To, że miał teraz poglądy socjalistyczne, nie wykluczało przecież tego, że wyszedł z takiego właśnie świata.

— Naprawdę?

— To największa fascynacja mojego życia. Czytam wszystko, co dotyczy Japonii. Zgromadziłam w domu we Lwowie pokaźną bibliotekę. Mam nawet dedykację, którą wpisał dla mnie w Historii Japonii poseł japoński, pan Kawai — pochwaliła się Basia. — Ojciec spotkał się z nim w sprawach handlowych ze dwa lata temu.

— To ten poseł, który zmarł w Polsce? — zapytał Lebenstein.

Rzeczywiście — w roku 1933, w sierpniu, zmarł w Otwocku, gdzie leczył się na gruźlicę, poseł cesarski przy rządzie Rzeczypospolitej Polskiej Hiroyuki Kawai. Była to osobowość niezwykle popularna w Polsce, znana z odczytów i działalności w Towarzystwie Polsko-Japońskim.

— Tak. To bardzo smutne. Ale nie wiem, czy mnie zrozumiałeś. Ja nie chcę jechać do Japonii teraz, kiedy nie znam języka. Chciałabym się go nauczyć, zarówno w mowie, jak i piśmie, ale gdzieś na Zachodzie. Choćby we Francji.

— Najlepsza japonistyka, jak słyszałem, jest w Anglii. Masz niezłe wyniki, ale czy będą chcieli kobietę? Do tego z takiego kraju jak Polska? — zapytał przytomnie Lebenstein. — Dla Anglików to jak kraj niedźwiedzi. Albo Eskimosów.

Basia musiała przyznać, że to było nazbyt górnolotne pragnienie.

— Napiszę podanie do Anglii o stypendium. Rodzice mi pomogą.

— To za mało. — Lebenstein pokręcił głową. — Musiałabyś mieć ponad tysiąc funtów na semestr, to gigantyczne pieniądze nawet dla Anglików.

Po chwili jednak zaczął mamrotać pod nosem, jak gdyby sobie coś przypominał.

— Co ci tam szepcze do ucha dybuk? — zapytała Basia.

— Jest pewna teoretyczna możliwość. Ale tylko teoretyczna — zastrzegł Jakub. — Mój ojciec ma kilka aptek w Krakowie, Lwowie, Rzeszowie, w Bielsku oraz w Wiedniu, choć teraz w Austrii same problemy. Nie dalej jak rok temu naziści próbowali przejąć rządy i zabili Engelberta Dollfussa. Ojciec wówczas chciał sprzedać kamienicę oraz interes w Wiedniu, w czwartej dzielnicy. Wyperswadował mu to jego stary znajomy, baron Rothschild. I to jest twoja szansa.

— Twój ojciec czy baron Rothschild?

— Ja. Musisz się ze mną umówić na randkę.

Basia przypatrzyła się swemu koledze. Doprawdy, nie poznawała go.

— Czyżby pan, panie Lebenstein, próbował mnie zaciągnąć do łóżka?

— Skłamałbym, mówiąc, że tego nie chcę — odparł bez żenady Lebenstein. — Ale szanuję cię i chcę ci pomóc.

— Czy to komplement?

— Oczywiście. Najwyższe wyróżnienie — dodał. — Napiszę do ojca. Być może będziesz musiała się udać osobiście do Wiednia. Baron lubi wiedzieć, komu funduje stypendia. Może akurat ma jakiś interes w Japonii? Oni teraz potrzebują pieniędzy, napadli przecież na Mandżurię przed dwoma laty.

Basia nie zareagowała. Co miałoby ją poruszyć? Że perspektywa wojny drzemała na horyzoncie jak burza w upalny letni dzień i ona jej nie dostrzegała? Dziewczyna zajęta była przede wszystkim sobą. W jej wieku miała do tego prawo.

*

Stało się tak, jak ustalili. Lebenstein napisał do ojca, aby ten zwrócił się pilnie o stypendium dla bardzo zdolnej studentki zafascynowanej Japonią. To wciąż była duża nowość. Umiejętność rozmawiania z mieszkańcami Kraju Kwitnącej Wiśni w ich języku stanowiła niezwykle rzadką i pożądaną cechę. Basia w tym okresie swojego życia snuła śmiałe marzenia. Musiała czekać na spełnienie obietnicy przez Lebensteina kilka tygodni. W międzyczasie ojciec kolegi chorował, więc nie było jak prosić go o przysługę. Wreszcie, w styczniu 1936 roku, przyszło zaproszenie do rozmowy o stypendium Rothschildów, ale wtedy Jakub oświadczył jej, że nie ma mowy, aby pojechała sama do Wiednia. Basia nie powiedziała o tym rodzicom, chcąc postawić ich przed faktem dokonanym. Wiedziała, że prędzej czy później udobrucha ojca, który miał do niej słabość, ale zdawała sobie też sprawę z nieprzejednania matki.

Do Wiednia rzeczywiście udali się razem, ale Basia stanowczo powiedziała, że Lebenstein nie może liczyć na żadną wdzięczność wyrażającą się w zmianie charakteru ich relacji. Młody człowiek poczuł się urażony. Zachował się jednak jak należy.

— Wolałbym mieć jakąś nadzieję, ale cóż… Znam cię i nie mogę wymagać od ciebie niczego, jeśli w twoim sercu jest miejsce tylko dla Japonii.

Basia uśmiechnęła się na to wyznanie.

Dotarli pociągiem do Krakowa, a stamtąd odchodził pociąg jadący po dawnej linii warszawsko-wiedeńskiej. Nazajutrz zameldowali się w Wiedniu. Spotkania z szefami fundacji naukowej znanej rodziny bankierów miały się odbyć za dwa dni. Jak się okazało, o takie stypendium ubiegało się sporo osób z Austrii, Czechosłowacji i nawet jedna dziewczyna z Węgier, ponoć bardzo uzdolniona malarka — ona akurat starała się o wyjazd do Paryża. Mimo to Basia pozostała spokojna. Bardziej denerwował się Lebenstein. Ta dziewczyna naprawdę mu się podobała i chciał, żeby właśnie ona dostała to stypendium. Gdyby tylko mógł coś jeszcze zrobić… Jednak obowiązywała kolejka na komisję. Rothschildowie, konstruując program stypendialny, czerpali z brytyjskich wzorców — jak fundacja Wellcome Trust.

W dniu spotkań jako pierwsza na rozmowę weszła malarka. Po półgodzinie była już po. Z nikim nie chciała rozmawiać. Potem był młody skrzypek. I jemu też się nie powiodło. Basia szalenie się tym zdenerwowała. Wreszcie przyszedł czas na nią. Wstała z krzesła i z lekkością gazeli wkroczyła na salę.

— Skąd pani jest? — zapytano ją po francusku.

Nie wiedziała, że rozmowa kwalifikacyjna odbędzie się w tym języku, ale może było to sprawdzenie, czy osoba, która ubiega się o stypendium, zna pierwszy podstawowy kod zachodniej kultury, funkcjonujący od czasów Króla Słońce. Na szczęście Basia miała w domu dobrych nauczycieli, najlepszych we Lwowie.

— Z Polski.

— Proszę siadać. Czy gdyby pani miała do wyboru: spędzić całe życie, pisząc jedną powieść o Japonii, ale nigdy tam nie pojechać albo pojechać tam na krótko, zatracić się w całości, ale nigdy nie wrócić do domu, to co by pani wybrała?

— Bez wahania to drugie.

— Dlaczego? — padło pytanie.

— Bo chcę żyć szybko, wspaniale, doświadczając wielkiej miłości i wielkiego cierpienia. Chcę zobaczyć Japonię i jej kwitnące wiśnie, nawet gdyby były mitem, bo nie ma przecież niczego wspanialszego ponad mit.

— Wygłasza pani nazbyt śmiałe poglądy jak na osobę mającą tak niewiele lat — rzekł przewodniczący komisji.

Był to sam baron Rothschild — lub ktoś przez niego upoważniony. Basia nie była tego pewna.

— Pochodzę z kraju, gdzie kobiety mogą odważnie wygłaszać poglądy. Kobiety w Polsce mają prawa wyborcze od listopada tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, podczas gdy w takiej Belgii czy Szwajcarii, które uchodzą ponoć za bardziej cywilizowane od mojego kraju — nie. Jestem córką szlachcica i mogę mówić to, co jest logiczne, spójne i nieodbiegające od prawdy.

W oczach rozmówcy na ułamek sekundy błysnął uśmiech, szybko stłumiony.

— Dlaczego takie stypendium powinniśmy dać Polce?

— Bo w moim kraju nie mam możliwości nauczenia się języka japońskiego.

— To dość osobliwe, przyzna pani.

— Nie mniej osobliwe byłoby udzielenie stypendium na naukę języka inuickiego. Mój pomysł na wyjazd do Anglii jest spójny i logiczny. Opanowałam sanskryt w ramach studiów w Polsce, ale nauczenie się japońskiego i zostanie tłumaczką kultury japońskiej dla Polaków byłoby możliwe tylko dzięki temu stypendium. Chciałabym przekładać dzieła japońskiej poezji i nowożytnej od czasu panowania cesarza Meiji4. To byłoby coś nowego i wspaniałego.

Ta wypowiedź otworzyła dyskusję z dwoma innymi powołanymi do komisji osobami. Jak się dziewczyna mogła przekonać, byli to byli dyplomaci austriaccy, których poproszono o ocenę jej aplikacji. Musiała odpowiedzieć na wiele pytań. Wydawało się Basi, że uczyniła to wedle swojej najlepszej wiedzy.

— Co fundacja barona Rothschilda będzie miała z pani stypendium?

Bez wahania odpowiedziała.

— Baron Rothschild będzie miał pewność, że dobrze wydał pieniądze i Hitler już mu ich nie ukradnie, kiedy tu wkroczy, bo chyba nie mają panowie wątpliwości co do losu Austrii, prawda?

Komisję zamurowało. Jej członkowie popatrzyli po sobie. Nikt dotąd nie śmiał do nich tak mówić. Nie przywykli do czegoś takiego. A już na pewno nie do tego, by takie słowa pochodziły od kobiety.

— Dziękujemy pani. Informacja o przyznaniu stypendium lub odmowie zostanie wysłana do pani pocztą w terminie trzech miesięcy.

Basia wyszła i dopiero przy Lebensteinie, który czekał na nią przed drzwiami, rozpłakała się z wrażenia. Podczas rozmowy cały czas tłumiła w sobie emocje.

— Zawaliłam, na pewno — powiedziała w końcu, śmiejąc się przez łzy.

Cieszyła się, że ma to już za sobą.

Rozdział IIILondyńskie lekcje pana Saburo

Oczywiście, gdy dziewczyna powiedziała rodzicom, że dostała stypendium Rothschildów, zrazu jej nie uwierzyli. Matka nawet powiedziała, że to kolejna fanaberia „szalonej Basi, która ubzdurała sobie Japonię”, ale kiedy do niej dotarło, że to prawda, wpadła w histerię. Gdy już pani Cecylii przeszedł pierwszy atak, córka na spokojnie przeczytała treść uzasadnienia. Natychmiast przybiegli jej bracia, dumni z siostry. Tekst był długi — podkreślono w nim, że to jedyna kandydatka, która ma tak ambitny plan: nauczyć się języka japońskiego. Duże znaczenie miało też to, że pochodziła ze Lwowa, który — jako Lamberg — stanowił przecież najwspanialsze miasto w północno-wschodniej części dawnego imperium habsburskiego. I właśnie to zdecydowało o przyznaniu stypendium w obszarze „nieistniejącego już cesarstwa”.

— Najważniejsze, że nie dołożycie do mojego wyjazdu ani grosza. Stypendium Rothschildów pokryje czesne za studia i zostanie mi jeszcze na skromne życie — oznajmiła Basia.

— Mama się nie zgadza na twój wyjazd.

— Mama nigdy się nie zgodzi, żebym stała się inną kobietą niż ona — odparła córka.

Ojciec był z niej dumny. Na początku miał trochę żalu o to, że nic nie powiedziała, ale po trochu ją rozumiał. Rozedrganie emocjonalne matki bardzo utrudniłoby Basi zdobycie tego wyróżnienia. Romuald rozumiał, że nie może stać córce na przeszkodzie. Cecylia też będzie musiała to zaakceptować. Teraz odgrywała rolę obrażonej — wzięła sobie kieliszek laudanum i zamknęła się w pokoju.

— Nie o to chodzi — rzekł łagodnie. — Będziesz nas rzadko widywać. Mama to przeżywa.

— Ty za pracą wyjechałeś do Rosji przed wielką wojną.

— To były inne czasy. Polski wówczas nie było.

— Ale ja nie wyjeżdżam na zawsze. To jedyna szansa nauczyć się języka japońskiego i na przykład podjąć pracę w ambasadzie japońskiej w Warszawie — powiedziała przytomnie Basia. — Przecież do was wrócę.

— Właściwie na jaki uniwersytet ty się udajesz?

— Wybrałam Szkołę Studiów Orientalnych i Afrykańskich na Uniwersytecie Londyńskim5. To w ogóle pierwsza wyższa szkoła japońskiego w Europie. Tato, to wspaniała przygoda, pełna pasji. Nie możecie mi nie pozwolić jechać!

— Dlaczego to się nazywa jak u nas szkoła powszechna?

— Bo tak działa uniwersytet w Londynie. Jest kolegialny, a nie centralny jak nasze uniwersytety.

Gdy rodzina już się pogodziła z jej szalonym planem wyjazdu na studia do Anglii, nie było sensu ukrywać dalej tej wiadomości. I tak lwowscy przyjaciele Prażmowskich rozpowiedzieli wszystkim znajomym i oczywiście rodzince dalszej i tej całkiem bliskiej, jak to Basia zamierza zawojować Uniwersytet Londyński. Ze szczerymi gratulacjami do Lwowa — w odwiedziny do „wujcia i cioteczki” — przyjechał w maju 1936 roku kuzyn od strony matki, Władek Turowicz, który wtedy w głowie miał tylko samoloty i studiował na Wydziale Inżynierii Politechniki Warszawskiej. Przybył już jako świeżo mianowany podporucznik lotnictwa.

— Kochany kuzynie, będziesz latał! — zaszczebiotała Basia, która bardzo go lubiła.

Może przystojny pan inżynier lotnictwa się w niej po kryjomu podkochiwał? Nawet gdyby tak było, Basia miała w głowie tylko Japonię!

— No, niestety, nie będę — wyznał smutno. — Wada wzroku mi to uniemożliwia. Ale ty, jak słyszę, kuzynko, wkrótce pojedziesz do Anglii!

— Tak, to wspaniałe, prawda!? Powiedz, że się cieszysz i że mi nie zazdrościsz!

— Oczywiście, że ci zazdroszczę! — odparł, uśmiechając się, kuzyn Władysław.

Znał ją i wiedział, że sprawi jej tym przyjemność. To rzeczywiście było niesamowite i niespotykane! Szansa na taką karierę dla młodej, ładnej i zdolnej kobiety! Basia byłaby szalona, gdyby z niej nie skorzystała.

I tak spędzała czas, zdając już ostatnie kolokwia i egzaminy w Warszawie. Do Londynu jechała z dobrym angielskim ze studiów (znakomity lektorat języka zachodniego), wspomnianym sanskrytem i zjawiskowym francuskim, który znała od guwernera w domu rodzinnym. Zadbała o to, by Uniwersytet Warszawski wydał jej transkrypt ocen w języku łacińskim, jako że był to język, który wciąż świetnie rozumiano w kręgach akademickich w Anglii. Lebenstein się z nią nie pożegnał, co bardzo ją zdziwiło. Powiedział jedynie: „Do zobaczenia!”. Basia była jednak zbyt zajęta sobą, żeby to rozpamiętywać. A przecież chłopak naprawdę się w niej zakochał, choć na przepełnionym antysemickimi ekscesami Uniwersytecie Warszawskim ich uczucie (które sobie usilnie wyobrażał) nie mogło się przecież ziścić.

W Anglii miała się zjawić we wrześniu 1936 roku. Zajęcia zaczynały się od października, ale Basia musiała się zaaklimatyzować, znaleźć mieszkanie i tym podobne. Załatwiała także od wiosny tego roku wizę w ambasadzie brytyjskiej w Warszawie, i tam urzędnicy konsularni, gdy zobaczyli jej wniosek stypendialny, natychmiast zaoferowali pomoc przy składaniu aplikacji na Uniwersytet Londyński. Bardzo się całej sytuacji dziwowali: ładna, znająca języki, ale przede wszystkim — pochodząca z kraju biedy i niedźwiedzi kobieta chce studiować japoński na Uniwersytecie Londyńskim! To był prawdziwy news w ambasadzie przez wiele tygodni. Jednak nikt nie robił Basi problemów i urzędnicy zachowali się wobec niej w porządku.

*

Cała rodzina przybyła pociągiem, żeby pożegnać Basię. Pani Cecylia dawała córce mnóstwo dobrych rad w czasie krótkiego pobytu w Warszawie i podczas podróży do Gdyni. Nowe portowe miasto, skąd odpływał statek, wybudowane w szczerym polu, wyrosło na stutysięczny ośrodek i zaczynało już stanowić dla Gdańska wyzwanie.

MS „Batory” wprawdzie płynął do Nowego Jorku, ale miał przystanki w Hamburgu i właśnie w Plymouth w Anglii. Basi nie podobał się Hamburg tonący w swastykach. Niemcy Hitlera ją przerażały. Nie mogła się doczekać celu swej podróży i tego, co i kogo tam zastanie. Po trzech dobach rejsu Anglia powitała ją oczywiście deszczem, co było dość przykre. W porcie czekała ją jednak niespodzianka.

— Pada dziś, Basiu, a ty nie masz parasolki. Dla wszystkich tutaj to oznaka, że nie jesteś Brytyjką.

Dziewczyna uświadomiła sobie, że doskonale zna ten głos. Ale należał on do człowieka, co do którego była całkowicie pewna, że został w Polsce. Odwróciła się. Obok niej przechodzili robotnicy portowi, noszowi, ktoś wołał bliskiego. A tymczasem dwa metry dalej stał Jakub Lebenstein — przypłynął do Anglii na tym samym statku, ale ukrywał się przed nią przez cały rejs, chcąc jej zrobić niespodziankę.

— Co ty tutaj robisz? — zapytała zaskoczona.

— A myślałaś, że ja ciebie samą do Anglii puszczę? Kiedy aplikowałaś o stypendium, wiedziałem już, że odejdę z Uniwersytetu Warszawskiego, ponieważ nie chcę, by ktokolwiek z szacownych rodaków wytykał mi żydowskie korzenie. Nie chcę siedzieć w oślej ławce.

— Ale jak…? — Dziewczyna nie mogła się otrząsnąć z zaskoczenia przez dłuższą chwilę.

— Moja rodzina jest bogata. Aptekarze mieli więc za co posłać syna do Londynu. — Kuba Lebenstein uśmiechnął się.

Rozpostarł nad nią duży czarny parasol. Basia poleciła służbie okrętowej zabrać bagaż z pokładu. Za drobną kwotę można było kupić usługę człowieka, którego twarzy żadne z nich i tak by nie zapamiętało. Klasą robotniczą nikt nie zaprzątał sobie głowy. Kuba, który wcześniej podróżował już do Anglii z ojcem, miał nieco doświadczenia. Skierowali się do posterunku służby granicznej i celnej. Basia przedstawiła zaproszenie z Uniwersytetu Londyńskiego. Miała też do dyspozycji inne dokumenty — wiedząc, że będą potrzebne, umieściła je w bagażu podręcznym.

Brytyjski strażnik graniczny spoglądał to na dokumenty, to na nią. Nie wyrażał emocji, za to ona aż od nich kipiała. Jak to wszystko długo trwało!

— Czy cierpi pani na jakieś choroby dziedziczne?

— Nie.

— Czy ma pani wszy?

To pytanie ją zbulwersowało. Ale w Wielkiej Brytanii, w jej gasnącej po wielkiej wojnie, ale wciąż widocznej dumie ze splendid isolation6, takie pytania zadawano tym, którzy mieli spędzić na Wyspach jakiś czas. Brytyjczycy nie chcieli przybyszów z kontynentu, nie chcieli obcych.

— Nie, nie mam.

Przez głowę przemknęła jej myśl, by powiedzieć temu rudemu policjantowi: „Sam je pan masz”, ale uznała, że mężczyzna tylko wykonuje procedurę.

— Paszport proszę.

Podała mu dokument — książeczkę w niebieskiej okładce z płótna, pośrodku której widniał tłoczony na złoto orzeł Rzeczypospolitej w koronie w delikatnie zarysowanym złotą linią okręgu. Polski paszport był elegancki, tak jak elegancka była ta, która go podała brytyjskiemu urzędnikowi. Zerknął tylko na poprawność wizy wystawionej w ambasadzie w Warszawie. Przyłożył pieczątkę PERMITTED.

— Następny — rzekł urzędniczym tonem.

Basia była już formalnie w Zjednoczonym Królestwie. Nigdy sobie nie wyobrażała, że w tym dniu, tak pełnym emocji, będzie z nią przyjaciel. Właśnie za takiego uważała Jakuba Lebensteina. Był nieocenioną pomocą. Obejrzała się — musiała na niego poczekać. Urzędnik brytyjski łypnął na Kubę niezbyt przychylnym okiem, słusznie odgadując w nim starozakonnego.

— Miałeś problem?

— Ja zawsze mam problem. Wyobraź sobie, że pochodzenie mam wypisane na twarzy.

— Biedaku. To tylko prosty urzędas, nie przejmuj się.

Poszli razem w stronę dworca kolejowego, a bagażowi przywieźli tam ich walizy. Z Plymouth, największego miasta portowego w hrabstwie Davon, pociąg do Londynu odchodził dwa razy dziennie. Kupili bilety w pierwszej klasie — Lebenstein nie musiał oszczędzać. Dojechali do Londynu późnym wieczorem tego samego dnia.

— Będziemy się często spotykać, ponieważ zamierzam skończyć tutaj arabistykę i zacząć hebraistykę w jedynym ośrodku w Europie, gdzie jest odpowiedni poziom — powiedział jej przyjaciel.

— Po co arabistyka?

— Jestem syjonistą — odparł Lebenstein. — Musimy poznać tych, którzy mieszkają w Palestynie.

Basia nie wchodziła w politykę ani w sprawy światopoglądowe. Była skupiona na sobie.

Wysiedli z pociągu i Jakub odnalazł postój taxi. Autem dotarli pod adresy poleconych im przez uczelnię stancji. Wybierali je oczywiście oddzielnie — Basia nie wiedziała przecież, że będą studiować w Londynie razem. Londyńska Szkoła Studiów Orientalnych i Afrykańskich mieściła się w dzielnicy Bloomsbury, oboje wybrali stancje niedaleko od uczelni. Było to ważne szczególnie dla dziewczyn — obracanie się w odpowiednim towarzystwie, chadzanie do miejsc znanych z dobrych manier i moralności oraz nienaganne osobiste prowadzenie się. To były cechy pożądane u kobiet również w ówczesnych brytyjskich sferach intelektualnych. Mieszkanie w złej dzielnicy czy brak koneksji mogło zrujnować studia i wejście w społeczność. A tego Basia nie chciała.

*

Stancja pani Eleonory Marii Ludwiki Fitzroy, wnuczki Augustusa Charlesa Lennoxa Fitzroya, księcia Grafton, uchodziła za miejsce wykwintne, eleganckie i bezpieczne dla tak zwanych panien z dobrego brytyjskiego rodu szlacheckiego. W Rzeczypospolitej ziemiaństwo było już klasą schodzącą ze sceny, ale nie w Anglii. Basia miała wprawdzie pochodzenie szlacheckie, ale raczej ze szlachty średniej, co w Anglii nie znaczyło zbyt wiele. Ona sama nie przywiązywała do tego wagi.

Pani Eleonora była dość osobliwą kobietą. Na samym wstępie oświadczyła:

— Nie znam nikogo z Polski ani z żadnego innego kraju na wschód od Niemiec. Kiedyś wszystko było proste. Była Rosja, którą władał car. A teraz wszystko się skomplikowało. Tak więc niewiele wiem o pani kraju, nie są mi też znane obyczaje wschodnich kobiet. Oczekuję jednak, że pani zachowanie będzie nienaganne.

Gdyby pani Eleonora Maria Ludwika Fitzroy pociągnęła jeszcze kilka zdań owej mowy powitalnej, Basia najprawdopodobniej zagotowałaby się z wściekłości. Jednak zniosła to spokojnie. Nie popełniła jednak błędu, tak częstego wśród Polaków za granicą, którzy kiedy słyszą jakąś nie do końca pochlebną opinię o kraju i jego obyczajach, często wynikającą z niewiedzy mówiących, natychmiast zaczynają opowiadać o Chopinie, który miał matkę Polkę, a następnie gładko przechodzą do króla Jagiełły, który — choć był Litwinem, to jednak królem Polski, a przez to Polakiem — zgiął kark niemiecki pod Grunwaldem. I gdy tak tłumaczą, że Grunwald to w istocie Tannenberg, to wtedy osoba z Zachodu, mająca przecież w owym czasie żywe wspomnienia z wielkiej wojny, zaczyna coś kojarzyć — zdaje się, że w 1914 roku to Niemcy pobili Rosjan pod Tannenbergiem. I wtedy… wychodzi na to, że Polacy to tacy zachowujący się inaczej Niemcy.

Żarty na bok. Basia musiała się zaadaptować w nowym i niezbyt przyjaznym środowisku. Zauważyła, że pani Eleonora przestrzega szalenie godzin podawania posiłków. Śniadanie było o siódmej i trwało do siódmej trzydzieści — i ani minuty dłużej. Podawano paniom herbatę earl grey, tosty, dżem morelowy (w ostateczności — brzoskwiniowy), kilka plasterków sera cornish yarg. Basia naczytała się o brytyjskich śniadaniach, że są treściwe — fasola, boczek, jajka — ale pani Eleonora najwyraźniej schlebiała gustom kontynentalnym, zakładając, że śniadanie brytyjskie jest dobre dla klasy robotniczej, a nie dla młodych dam, które powinny się kierować umiarem, dobrym tonem, nawet jeśli za trzy godziny miałyby chodzić głodne.

Basia musiała się też zmierzyć z biurokracją uniwersytecką. Na szczęście miała przy sobie Kubę Lebensteina, który nie odstępował jej na krok (co czynią zakochani mężczyźni). Studenci SOAS musieli mieć tutora na każdym roku. Lebenstein, który łapał to wszystko znacznie szybciej od Basi, namówił ją, aby udali się do doktora Franka Danielsa (po brytyjsku przed nazwiskiem tytułował się: PhD in philosophy), jednego z ważniejszych specjalistów brytyjskich od Japonii w ogóle — odbył on w Tokio staż na cesarskim uniwersytecie. To robiło na młodych ludziach wrażenie. Dziewczyna zamartwiała się, gdy szli na tę rozmowę, że jej angielski jest niedobry.

— Całkiem znośny. Tylko masz okropny francuski akcent.

— Bo uczyłam się głównie francuskiego.

Nie było jednak czasu na przekomarzanie się. Gabinet doktora był otwarty, co znaczyło, że można wejść, co też uczynili. Za biurkiem siedział szpakowaty Brytyjczyk w brązowej marynarce — z wełny, ale cienkiej i wygodnej, w okularach, po trzydziestce. Był od nich starszy o dziesięć lat bez mała, a już tak utytułowany! Doktorat o Japonii, która wciąż jawiła się Zachodowi jako kraj egzotyczny, potężny i potencjalnie niebezpieczny, to było „coś” — przez wielkie C.

— Czy państwo są nowymi studentami?

— W istocie.

Doktor Daniels spojrzał na Basię. Ładna, ale nie wiadomo, czy mądra.

— Pani jest studentką? — zdziwił się wyraźnie. — Do tej pory studiowali u nas wyłącznie chłopcy.

— Czas zmienić ten utarty schemat — odpowiedziała pewnie Basia.

Poprosił, aby usiedli. Szybko wydobył z biurka ich dokumentację. Obydwoje studiowali indologię, indeks ocen po łacinie bez zarzutu, znajomość sanskrytu…

— Dlaczego zatem Japonia? — Patrzył na studentkę pytająco.

— Bo ten kraj mnie fascynuje, a gdy mnie coś fascynuje, nie mogę się temu oprzeć i muszę zrealizować to, co sobie założyłam — powiedziała z przekonaniem.

Jak się miało okazać, studia odbywały się tu innym trybem niż w Polsce. W zasadzie na pierwszym roku były tylko dwa przedmioty. Pierwszy to historia Japonii, którą wykładał — posługując się mnóstwem japońskich źródeł, bazując na świetnie zaopatrzonej bibliotece SOAS — doktor William Montgomery McGovern, Amerykanin, wybitny znawca buddyzmu i w ogóle Wschodu. Jego książka o Lhasie i Tybecie stała się w Anglii popularnym bestsellerem w roku 19247, co nie mogło dziwić, zwłaszcza po tragicznej śmierci Mallory’ego i jego partnera Irvine’a w drodze na Everest. Natomiast drugim przedmiotem, który mieli niezwykle intensywnie studiować na pierwszym roku, w wymiarze dziesięciu godzin tygodniowo, był kurs języka japońskiego. Prowadził go pan Yoshitake Saburo, który w Anglii mieszkał od kilku lat i zdobył sobie uznanie londyńskiej uczelni.

Basia pomyślała, że to będzie fascynujące. Lekcje pana Saburo miały się wkrótce rozpocząć — nie mogła się ich doczekać. Nie przypuszczała nawet, jak ona, nieokiełznana Słowianka, żywa i pełna temperamentu, namiesza w założonej w 1916 roku przez króla Jerzego V szkole.

*

Pan Yoshitake Saburo nosił się z europejska. Miał starannie wyprasowane koszule z inicjałem naszytym na każdym rękawie — i opinię pedanta. Nigdy się nie spóźniał na zajęcia. Uchodził za człowieka, który z nauczania japońskiego uczynił coś w rodzaju sztuki. Był przy tym niesłychanie wymagający. Duża liczba godzin tego języka na pierwszym roku wynikała z konieczności opanowania pisowni i japońskiej gramatyki oraz wymowy, co dla Europejczyków było przecież bardzo trudne. Zdarzało się, że ktoś wylatywał po niezdanej poprawce z praktycznej nauki języka japońskiego. Jednak pan Saburo nie miał dotąd uczniów spoza Wielkiej Brytanii.

Na pierwszych zajęciach nauczyciel przedstawił się studentom. Oprócz Basi zaczynało rok jeszcze pięciu Brytyjczyków — wszyscy służyli w Royal Navy. Jako jedyna kobieta w grupie ściągała na siebie spojrzenia mężczyzn. Kiedy przeszli do wzajemnego prezentowania się, pan Saburo przyglądał się jej bacznie. Następnie przeprosił ją za swoją uwagę i poprosił, by usiadła w ostatniej ławce, gdyż siedząc w pierwszej, rozprasza męskie towarzystwo — studenci zamiast na japońskie znaki patrzyli tylko na nią.

Zdenerwowało ją to. Po pierwszych zajęciach opowiedziała o tym Kubie Lebensteinowi.

— Teraz masz swoje własne getto ławkowe — szepnął ironicznie.

Na drugich zajęciach dziewczyna nie robiła jednak sceny i usiadła tam, gdzie kazał wykładowca. Saburo zaczął wykład. Powiedział wprost, że w czasie pierwszego roku nauki muszą opanować dwa tysiące sto trzydzieści sześć kanji, znaków ideograficznych oddających całe pojęcia, a także nauczyć się dwóch oficjalnych systemów sylabicznego pisma japońskiego — hiragany i katakany, oraz transkrypcji Hepburna, która umożliwiała korzystanie ze znakomitego słownika angielsko-japońskiego, wydanego i opracowanego w roku 1886. Mogli też wypożyczyć z biblioteki świetne brytyjskie gramatyki języka japońskiego, w tym słynną pozycję Basila Halla Chamberlaina8. Na zakończenie zajęć Basia jednak nie wytrzymała i zapytała:

— Dlaczego pan mnie posadził do oślej ławki?

Saburo zwrócił ku niej swoją niezdradzającą emocji twarz i rzekł:

— Zaprawdę, tylko osły mogą pytać o miejsce jedzenia.

Basia uznała, że chce ją obrazić, tymczasem prawda była inna — Japończyk był tylko ironiczny. Zajęcia były niebywale angażujące i trzeba było zachować uwagę i skupienie na zawiłych kwestiach gramatyki japońskiej.

— Czy ma pan w zwyczaju w ten sposób prowadzić konwersacje z kobietami? — Dziewczyna spróbowała jednak zaatakować jego stanowisko.

— Przeciwnie, uważam, że odbyliśmy znakomitą konwersację. Ja przedstawiłem się pani, a pani przedstawiła się mnie. To znakomity początek.

Mówił po angielsku z dość dziwnym akcentem, ale Brytyjczycy, którzy mieli u niego zdać gramatykę i ortografię japońską, już dawno przestali się z niego śmiać.

Basia zaniemówiła. Pan Saburo grzecznie się pożegnał i bardzo cicho wyszedł.

*

Następne tygodnie i miesiące to była naprawdę niezwykle wyczerpująca nauka symboli. Basia przewróciła pokój na stancji u pani Eleonory Fitzroy do góry nogami, przyklejając na ścianach karteczki z wypisanymi symbolami japońskiego pisma. Wprawiło to matronę w osłupienie. Dziewczyna nie zważała na to — musiała opanować znaczenie kanji. Były to symbole wywodzące się jeszcze z pisma chińskiego, oznaczające rzeczowniki i czasowniki. Rdzeń pisma japońskiego. Nie ma innej możliwości, niż nauczyć się ich na pamięć, ale metodą obrazową — Basia starannie przepisywała konkretne słowo, a na odwrocie karteczki umieszczała transkrypcję. To było żmudne i monotonne zajęcie. Jednocześnie musiała opanować hiraganę, japoński styl pisma przedstawiający przedrostki, przyrostki, partykuły oraz inne końcówki gramatyczne, oraz katakanę, która służyła nowożytnym Japończykom do zapisywania nazw własnych, imion i słownictwa, które wchodziło do języka japońskiego z języków zachodnich. Była to nieuchronna konsekwencja otwarcia się Japonii na świat w epoce Meiji. Basia doświadczyła poważnych trudności w opanowaniu pisma opartego na układzie ideograficznym. Ale mozolnie się uczyła i nie poddawała, choć w dżdżyste dni dopadała ją melancholia.

Pani Eleonora była oczywiście zdumiona, ale dziewczyna już przyzwyczaiła się do jej zaskoczeń, najczęściej wywoływanych przez wydarzenia, sytuacje lub ludzi niemieszczących się w światopoglądzie gospodyni. Basia codziennie wychodziła na zajęcia, z których wracała przed południem, lub na naukę japońskiego — dwa razy w tygodniu, popołudniami, po lunchu, który też był dość skromny.

Któregoś dnia, późną jesienią 1936 roku, zadowolona, że udało jej się opanować kolejny zakres symboli kanji, z których pan Saburo robił im sprawdziany, włożyła plik kartek do teczki, ale nie zawiązała jej. W drzwiach wpadła na młodego człowieka, wchodzącego z naręczem kwiatów i czekoladkami. Zderzyli się. Krzyknęła i upuściła teczkę, a jej zawartość wysypała się na mokrą od deszczu wycieraczkę. Jedna z lilii, które niósł ów mężczyzna, złamała się.

— Och, bardzo przepraszam panienkę — rzekł. — Nie zauważyłem.

Basia była całym zajściem poirytowana. Musiała to wszystko jakoś posprzątać, spakować i spróbować nie spóźnić się na zajęcia, gdyż pan Saburo bardzo tego nie lubił i dla tych, którzy nie przyszli na czas, wymyślał nowe, wyrafinowane ćwiczenia gramatyczne.

— Przez pana nie zdążę na zajęcia!

— Nie mogę na to pozwolić — odparł mężczyzna, odkładając kwiaty na werandę i schylając się, by jej pomóc. — O, widzę karteczki do nauki symboli. Chyba japońskich albo chińskich, zupełnie się na tym nie znam.

— Japońskich — poprawiła go Basia.

Wyzbierali razem wszystkie, co do ostatniej.

— Kwiaty dla cioci mogą poczekać. Podrzucę panią samochodem. Zgaduję, że SOAS, prawda?

— Mam to wypisane na tych karteczkach? — zapytała wciąż zirytowana Basia, ale już nie samym zajściem, ale tym, że najwyraźniej jej zdenerwowanie sprawiało mu przyjemność.

— Nie, w Bloomsbury jest właśnie ta uczelnia, reszta to moja dedukcja.

— Ciekawe. Co jeszcze pan wydedukował?

— To, że nie jest pani Angielką. Po akcencie poznałbym chyba Rosjankę albo kogoś z Europy, dalej niż Belgia czy Niemcy.

Co za tupeciarz! — pomyślała Basia.

— A teraz panią podwiozę. Chodźmy, przecież nie wybaczy mi pani, jeśli się pani przeze mnie spóźni.

Podróż samochodem zajmie kilka minut, pomyślała. I dała się udobruchać. Brytyjczyk, który wciąż się nie przedstawił, bardzo chwalił SOAS jako niezwykle prestiżową uczelnię zajmującą się Bliskim i Dalekim Wschodem, krajami arabskimi. Brytyjczycy prowadzili w tych rejonach świata swoje istotne interesy.

Dojechali do uczelni. Za pięć minut zaczynały się zajęcia pana Saburo.

— Nie przedstawiłem się. Znów przepraszam. Takie faux pas dwa razy w tym samym dniu wobec kobiety… To skandaliczne zachowanie z mojej strony — rzekł Brytyjczyk. — Nazywam się David Fitzroy i jestem bratankiem pani Eleonory.

— Miło mi. Barbara Prażmowska.

Fitzroy nie potrafił wymówić tego nazwiska. Widząc to, powiedziała szybko:

— Przeliteruję panu po angielsku: P-R-A-Z-M-OW-S-K-A.

Jakoś udało mu się to powtórzyć.

— Rozumiem, że zrobiła mi to pani w ramach pokuty za dzisiejsze zajścia?

— Nie inaczej. My, Polacy, nie wybaczamy, jeśli się nie pokutuje za swoje grzechy.

— Jest pani Polką?

— Tak.