Kurier z Tivoli - Wojciech Dutka - ebook + audiobook + książka

Kurier z Tivoli ebook i audiobook

Wojciech Dutka

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Zamiast wolnej Polski czekały na niego demony przeszłości. A czas zabijania wcale się nie skończył...

 

 

 

Mokrzycki – hrabia, dyplomata, szpieg, jednym słowem: polski Bond czasów II wojny światowej – otrzymuje kolejną misję. Zostaje wysłany przez generała Andersa i amerykański wywiad do ojczyzny z karkołomnym zadaniem zatrzymania powstania przeciw Niemcom i kontynuowania walki z Sowietami. Bierze udział w piekle powstania warszawskiego i ściera się z Niemcami, by zaraz potem przeciwstawić się komunistom z UB i NKWD. Nie wie jednak, że ubecja ma w swoich szeregach kogoś, dla kogo zabicie Mokrzyckiego staje się sprawą osobistą...

 

I jest jeszcze miłość, która przydarza się hrabiemu, choć ten bezwzględny cyngiel podziemia jest już sterany życiem i pozbawiony złudzeń.

 

I tym razem na drodze bohatera, znanego z dwóch poprzednich części cyklu – „Kuriera z Toledo” i „Kuriera z Teheranu” – stają niezwykli ludzie. Na kartach powieści spotykamy m.in. pisarzy: Jarosława Iwaszkiewicza, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Mirona Białoszewskiego, jednego z wyklętych – Tadeusza Zielińskiego „Igłę”, dowódców polskiego podziemia, jak choćby generał Antoni Chruściel „Monter”, ale też katów z UB: Julię Brystygierową „Lunę” oraz Józefa Czaplickiego. Znów pojawia się stary wróg Mokrzyckiego, generał „Walter”, oraz największy nieprzyjaciel hrabiego, którego istnienia on sam nawet nie przeczuwał…

 

„Kurier z Tivoli” to doskonałe połączenie powieści historycznej z literaturą sensacyjno-szpiegowską. Powstanie warszawskie, koniec wojny i walka z komunistami. A w tym wszystkim nadzieja na nowe życie i miłość...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 41 min

Lektor: Maciej Więckowski
Oceny
4,8 (235 ocen)
193
29
11
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinol88

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczne zwieńczenie przygód „polskiego Jamesa Bonda” od monte Casino, przez Węgry, Powstanie Warszawskie do komunistycznej Polski. Wszystkie wątki zakończone w satysfakcjonujący sposób. Cała trylogia trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Fikcja mistrzostwo miesza się tu z wydarzeniami historycznymi co bardzo zachęca do pogłębienia wiedzy. Czego chcieć więcej pozycja idealnie skrojona a Wojciech Dutka staje się moim ulubionym autorem, nie tylko dzięki mistrzowskiemu pisaniu sensacji i przygody ale też przeogromnej wiedzy historycznej! Polecam
20
zlikezen

Nie oderwiesz się od lektury

Dotąd nie przepadałam za tego typu literaturą. Przypadek sprawił że zaczęłam słuchać pierwszej części audiobooka i przepadłam. Będzie mi brakować Hrabiego.
20
RT623

Nie oderwiesz się od lektury

Całą trylogię o hrabim Mokrzyckim koniecznie trzeba przeczytać. To znakomita lektura, którą czyta się jednym tchem, przeżywa dramatyczną historię Polski i poznaje fascynujących ludzi, wielkich artystów i bohaterów. Wielu z nich to znane, historyczne postacie, których poznanie staje się wielkim i nieomal osobistym doświadczeniem.
10
annadys

Nie oderwiesz się od lektury

Ogromna dawka historii przedstawiona tak, że nie można się oderwać od lektury i wciąż chce się do niej wracać. Polecam gorąco.
10
Litkom01

Nie oderwiesz się od lektury

świetna seria o hrabim Mokrzyckim . polecam
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Wojciech Dutka, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Ioulia Bolchakova/123rf.com

Zdjęcie Wojciecha Dutki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66730-62-5 (EPUB); 978-83-66730-63-2 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

PROLOG
WARSZAWA, 15 WRZEŚNIA 1944 ROKU

Walki na Czerniakowie trwały już od czterech dni. Były to chyba najzacieklejsze walki uliczne, w tej wojnie dorównujące jedynie walkom o Stalingrad. Niektórzy nie wytrzymywali tego psychicznie.

Młody chłopak, zaledwie osiemnastolatek, który pierwszego sierpnia poszedł jako dziecko do powstania, teraz był już osiemnastoletnim mężczyzną, mającym na sumieniu wiele śmierci. Mokrzycki patrzył na to dziecko i widział, że nic nie będzie już takie jak kiedyś. Nie zdziwił się więc, kiedy chłopak wyciągnął zdobycznego niemieckiego walthera pp, przeładował i strzelił sobie w usta. Mózg i kawałki czaszki zabarwiły na czerwono ścianę piwnicy, gdzie przebywali. Codziennie ktoś odbierał sobie życie. Wbrew pozorom samobójczą śmierć młodego żołnierza dało się objąć rozumem. Po doświadczeniu bezsensu wojny dla wielu lepsza była śmierć.

Mokrzycki już raz przeżył taką klęskę – we wrześniu 1939 roku, kiedy Polska została starta z powierzchni ziemi przez dwu wrogów: Niemcy i Związek Radziecki. Obecna była jednak gorsza, bo śmiertelni wrogowie prowadzący ze sobą wojnę z radością powitali polską gehennę. Od połowy września Sowieci stali na drugim brzegu Wisły i nic nie zrobili dla walczącej stolicy Polski. W tragedii powstańczej Warszawy sojusz niemiecko-sowiecki przeciw Polsce trwał mimo walk, jakie toczyły ze sobą te dwa krwiożercze reżimy.

Mokrzycki miał kiedyś marzenia. Chciał żyć normalnie. Odnaleźć żonę, która przebywała w niemieckim obozie koncentracyjnym. Odnaleźć ich dziecko wywiezione do Niemiec. Ale czuł, że normalność jest tylko mirażem.

Koniec powstania skierowanego przeciw Niemcom, ale politycznie przeciw Stalinowi oznaczał, że czeka go nowa wojna – taka, w której Polacy staną przeciwko Polakom; polskie podziemie narodowe i wolnościowe przeciwko komunistom. A on miał z komunistami i Sowietami niewyrównane rachunki.

I wiedział, że weźmie w niej udział.

Wiedział też, po której stronie będzie walczył.

CZĘŚĆ PIERWSZASTYCZEŃ – CZERWIEC 1944
ROZDZIAŁ I
Włoskie adagio
GDZIEŚ POD NEAPOLEM,SZTAB 2. KORPUSU POLSKIEGO, STYCZEŃ 1944

Zima z roku 1943 na 1944 była we Włoszech jedną z najgorszych, jakie pamiętano. Owo niekończące się pasmo ulew, śnieżyc i gradu zamieniło wąskie drogi w Apeninach w niemożliwe do przejścia pułapki. Ileż samochodów transportowych, czołgów i lżejszych pojazdów zsunęło się po stromych, przepastnych zboczach gór, by ulec zniszczeniu. Kampania, która miała dać aliantom zwycięstwo w „miękkim podbrzuszu Europy”, jak o Włoszech mówił Churchill, zamieniła się w straszliwą rzeź w błocie. Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Nepalczycy oraz 2. Korpus Polski utknęli. Linia Gustawa była nie do przejścia. Dwaj dowódcy, brytyjski marszałek Bernard Montgomery oraz amerykański generał Omar N. Bradley, rozumieli sytuację i poważnie traktowali pozycję, jaką Niemcy zajęli na froncie. Armią niemiecką we Włoszech dowodził feldmarszałek Albert Kesselring. Co ciekawe – był on dowódcą Luftwaffe i sprowadził na linię Gustawa elitarny korpus spadochronowy generała Kurta Studenta, który wsławił się zdobyciem Krety w roku 1941. Niemcy umocnili linię obrony i na kluczową pozycję wybrali niedostępny szczyt. Była to góra, którą od VI wieku zajmowali benedyktyni, wznosząc tam najpierw pustelnię, a potem klasztor Monte Cassino.

Dla polskiego korpusu, liczącego prawie siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy, który właśnie się wyokrętował, Italia miała być miejscem prawdziwej walki. Generał Anders miał świadomość, że sprawa polska po tragicznej i niespodziewanej śmierci generała Władysława Sikorskiego stała się drugorzędna. Nowy premier z ramienia PSL, Stanisław Mikołajczyk, nie zdołał zyskać takiej pozycji jak zmarły generał Sikorski. Miał przeciw sobie poważną liczbę oficerów Wojska Polskiego i był gotowy na rozmowy ze Stalinem dotyczące statusu przyszłego państwa polskiego. A to stawiało w opozycji wobec niego wszystkich tych, którzy wyszli z piekła Związku Radzieckiego. W roku 1944 było już jasne, że Niemcy nie mogą wygrać wojny, choć otwarte pozostawało pytanie, ile jeszcze potrwają tytaniczne zmagania i ilu ludzi będzie musiało umrzeć w imię zbrodniczego nazistowskiego fanatyzmu. Anders pragnął, by jego armia, która przeszła tak długą i trudną drogę – od sowieckiego Kazachstanu przez Iran, cały Bliski Wschód i północną Afrykę aż do Włoch – odegrała wreszcie jakąś polityczną rolę. Pragnął zamanifestować przed światem, że polska sprawa nie jest jeszcze pogrzebana.

*

Generał Anders siedział w sztabie, studiując mapę. Oficer i adiutant zarazem, porucznik Kopczyński, wiedział, kiedy można przerwać generałowi.

– Proszę wejść, poruczniku.

Anders spojrzał na młodą, przystojną twarz stojącego przed nim chłopaka. Nie pamiętał już, w którym momencie ten wychudzony i wycieńczony pobytem w sowieckim łagrze młody człowiek zgłosił się do jego armii. Z pewnością nie miał osiemnastu lat, ale wówczas wszyscy chłopcy deklarowali wyższy wiek, byle dostać się do wojska. Generał wiele przeszedł ze swoimi żołnierzami.

– Z czym przychodzisz, Kopczyk? – zapytał, zdrabniając nazwisko podwładnego.

– Do żandarmerii zgłosił się dziś wieczorem jakiś facet, panie generale. Ma paszport hiszpański, ale mówi świetnie po polsku i chce się z panem widzieć.

– To rzeczywiście dziwne – odparł generał.

– No właśnie – przytaknął porucznik Kopczyński. – Ale powiedział też, że pan go zna.

– Ja go znam?! – żachnął się Anders.

– Powiedział, że ostatni raz rozmawialiście pod piramidami w Egipcie.

Anders dopiero teraz skojarzył fakty. I kiedy zrozumiał, kogo przywiał mu wiatr historii w ów deszczowy, styczniowy wieczór, natychmiast kazał Kopczyńskiemu sprowadzić tego człowieka. Jak dostał się do Włoch, które od lata 1943 roku były terenem jednej z bardziej bezlitosnych kampanii tej wojny? To pozostawało tajemnicą. Człowiek ten nieraz dowodził swojego szóstego zmysłu w wyczuwaniu niebezpieczeństwa. Uciekł NKWD, a może też wywiadowi niemieckiemu, a generałowi Andersowi wydawało się, że może on być kluczem do zrozumienia tego, co się w ostatnich miesiącach wydarzyło w sprawie polskiej. Generał padł bowiem ofiarą oszczerczych plotek, których źródła trzeba by szukać w rządzie londyńskim. Głoszono mianowicie, jakoby maczał palce w śmierci generała Sikorskiego. Były to bardzo bolesne plotki i nie wiadomo, kto je rozsiewał: czy zawistny i nienawidzący Andersa profesor Stanisław Kot, czy może szara eminencja w otoczeniu nieżyjącego generała – Józef Retinger?

Kopczyński przyprowadził cywila. Był nim Antoni Mokrzycki.

– Witam pana, poruczniku. Kiedykolwiek pan się pojawia, oznacza to kłopoty – rzekł generał Anders na wstępie, ale podszedł i uścisnął gościowi dłoń.

Antoni Mokrzycki miał niewiarygodne szczęście, że dotarł do generała Andersa w czasie trwających we Włoszech walk. Posiadał paszport hiszpański, który okazał się dla niego bardzo wygodny, bo dawał mu wiarygodną tożsamość. Poza tym Antoni był wprawnym pracownikiem wywiadu i wiedział, jak się poruszać po świecie, by zapewnić sobie bezpieczeństwo.

– Wracam z Teheranu – odrzekł krótko.

Generał Anders wydawał się całkowicie zaskoczony.

– Czy pan generał wie, co się tam stało?

Anders pokazał Mokrzyckiemu, żeby usiadł.

– Proszę mówić. Jak pan się tam znalazł? Ostatnim razem widzieliśmy się podczas podróży świętej pamięci generała Sikorskiego na Bliski Wschód.

– Byłem na Gibraltarze – powiedział cicho Mokrzycki, obserwując uważnie, jakie wrażenie wywrze to na generale.

– Leciał pan z generałem Sikorskim?

– Nie zdążyłem. Jestem ostatnią osobą, która widziała córkę generała Sikorskiego, Zofię Leśniowską. Było to na chwilę przed tym, kiedy po południu czwartego lipca zabiłem w Gibraltarze agenta NKWD.

– Skąd pan wie, że to był agent NKWD?

– To ten sam człowiek, który znalazł się w moim oddziale w trzydziestym dziewiątym roku.

Mokrzycki opowiedział, co według niego wydarzyło się czwartego lipca na Gibraltarze. Gdy skończył, zapadła kłopotliwa cisza. Po chwili generał Anders zapytał:

– A wie pan, że w Londynie są głosy, jakobym to ja maczał w tym palce?

Mokrzycki pokiwał głową.

– Nie dziwi mnie to. Myślę, że NKWD dobrze zinfiltrowało środowisko brytyjskich służb i być może ma również agentów w naszym rządzie. To typowa dezinformacja sowiecka. Zrzucić winę na tych, którzy tego nie zrobili. Nie zdziwiłbym się też, gdyby po sprawie katyńskiej okazało się, że Polska od zawsze była sojusznikiem Hitlera albo brała masowy współudział w mordowaniu Żydów przez Niemców. I zapewniam pana, że na Zachodzie są ludzie, którzy w to uwierzą. Za wiele lat wielu w to uwierzy.

– Jak pan sądzi, kto to zrobił?

– Dla mnie to oczywiste. NKWD przy milczącym udziale Brytyjczyków, którzy po prostu wystawili im generała. Sikorski do końca się łudził, że współpraca jest możliwa. Ba, chciał nawet, by jego córka i sekretarz Adam Kułakowski spotkali się tamtego dnia z Majskim.

– Chwileczkę, przecież to sowiecki ambasador w Londynie – zauważył generał Anders.

– Ten sam.

Anders trwał w ostrym sporze ideowym z generałem Sikorskim, który do czasu sprawy katyńskiej szukał dróg porozumienia ze Związkiem Radzieckim. A teraz pozostawał w sporze z nowym premierem, człowiekiem z PSL, Stanisławem Mikołajczykiem. Chłód Brytyjczyków wobec polskiej sprawy, niemożliwość załatwienia kwestii, którymi jeszcze dwa lata temu Brytyjczycy zajmowali się na prośbę Andersa – to wszystko zdawało się układać w jedną całość.

Po chwili milczenia Anders zapytał:

– Co pan zamierza?

– Chcę wreszcie walczyć. Jednak nie powiedziałem panu generałowi tego, czego dowiedziałem się w Teheranie podczas konferencji wielkiej trójki. Widziałem wtedy Stalina po raz drugi w życiu bezpośrednio.

Anders się na to uśmiechnął. On też miał przyjemność widzieć sowieckiego dyktatora. I to niejeden raz.

– Zdecydowali tam o losie Polski, panie generale – wycedził wolno przez zęby Mokrzycki. – Mamy się stać satelitą Związku Sowieckiego. Decyzje w sprawie Polski będzie podejmował Stalin. Brytyjczycy nas sprzedali i dlatego chcieli uciszyć generała Sikorskiego wypowiadającego się w sprawie katyńskiej.

– A granice? – zapytał Anders.

– Polska ma zostać przesunięta na zachód, kosztem Niemców. Nie wiem, jak daleko, ale myślę, że prawdopodobna jest linia Odry i Nysy Łużyckiej.

– A co ze Lwowem? – zapytał generał. – U mnie jest mnóstwo Kresowiaków...

– Naszą granicą wschodnią ma być linia Curzona...

Anders zbladł. Nie miał powodów, by nie wierzyć Mokrzyckiemu, którego uważał za jednego z najzdolniejszych pracowników polskiego wywiadu na Zachodzie. Zastanawiał się teraz, patrząc na niego, jak może go wykorzystać. Generał chciał, aby 2. Korpus Polski włączył się do walki na froncie włoskim. Docierały do niego strzępy sowieckiej propagandy, powtarzane przez oficerów brytyjskich – o tym, że Polacy nie chcą walczyć z Niemcami. Bardzo go to raniło. Jednak wysłanie takiej klasy szpiega jak Mokrzycki do walki na linii frontu byłoby marnowaniem go. A Anders wiedział, że na to nie może sobie pozwolić. Póki tliła się jakakolwiek nadzieja, póty chciał oszczędzić Mokrzyckiemu działań na froncie. Ale Anders zdawał się już sam nie wierzyć, że nadzieja istnieje, dlatego powiedział:

– Porucznik Kopczyński, który pana do mnie przyprowadził, na mój rozkaz sprawdził w Kairze trop, na jaki wpadły nasze służby. W jednym z hoteli, z którego korzystała delegacja sowiecka podczas przelotów do Moskwy, znaleźliśmy bransoletkę, która według świadków należała do Zofii Leśniowskiej. Biedna dziewczyna – westchnął.

– To się układa w logiczną całość – odparł Mokrzycki.

– Jakie pan wyciąga z tego wnioski?

– Przerażające. Jeśli Sowieci są w stanie usunąć polskiego premiera za milczącą akceptacją naszego brytyjskiego sojusznika, to do czego jeszcze mogą się posunąć? Dla mnie najważniejsze jest w tej chwili to, by spróbować Polskę obronić przed najgorszym.

– A co jest według pana najgorsze, poruczniku?

Mokrzycki odpowiedział bez wahania:

– Wcielenie Polski do Związku Sowieckiego. Taki los czeka chociażby Litwę. Podobno, takie krążą plotki, Wanda Wasilewska, córka oficera Legionów Polskich, stała się teraz ulubioną totumfacką służką Stalina. Głosi poglądy, że Polska powinna zostać republiką związkową ZSRR. – Po chwili milczenia dodał rzeczowo: – Jakie rozkazy ma pan dla mnie?

Anders wstał i nerwowo przeszedł się po wnętrzu swojego namiotu. 2. Korpus Polski zimował pod Neapolem. Generał potrzebował zdolnych oficerów wywiadu i doceniał klasę Mokrzyckiego, który był niedoścignionym wzorem oficera polskiego wojska. Jednak Anders wciąż się zastanawiał, gdzie Mokrzycki jest teraz bardziej potrzebny. Czy tutaj, we Włoszech? Czy może jednak w kraju?

– Gdzie chciałby pan walczyć? – zapytał wprost.

– U pańskiego boku – odparł natychmiast Mokrzycki.

– Dziękuję. Rzeczywiście, potrzebuję oficera wywiadu. Jednak proszę pamiętać, że pan jest świadkiem Katynia i sowieckie służby nie dadzą panu spokoju. Dla nich zawsze będzie pan wrogiem. Dlatego nie będzie pana łatwo ukryć we Włoszech, w mojej armii. Na razie pozostaje pan na swoich hiszpańskich papierach.

Anders oczywiście nie znał mrocznej strony historii Mokrzyckiego. Nie wiedział o zabójstwie trzech brytyjskich żandarmów na Gibraltarze. Gdy tylko uda się znaleźć dla niego miejsce w samolocie do kraju, generał wyśle go tam bez wahania jako swojego osobistego kuriera. Na razie Mokrzycki był jednak wolny i po raz pierwszy mógł się wyspać. Dostał przydział, a porucznik Kopczyński szybko załatwił dla niego namiot i materac. Mokrzycki zwalił się na materac w ubraniu, w którym przyjechał z Hiszpanii. I zasnął kamiennym snem.

*
OBÓZ KONCENTRACYJNY DLA KOBIETW RAVENSBRÜCK, STYCZEŃ 1944

Od kilku dni nieustannie sypał gęsty śnieg. Monika Mokrzycka-Skirmunt zawsze uważała padający śnieg za zwiastun jakiejś nieokiełznanej siły, z którą w okresie zimy trzeba się pogodzić. Ale też widok prószących leniwie płatków rodził w niej uczucia przywołujące na myśl Boże Narodzenie, dom rodzinny, choinkę i prezenty. Monika nie zauważyła w obozie, kiedy nadeszła Wigilia. Ów dzień był jak każdy inny, piekielnie zimny, morderczo pracowity, przepełniony głodem – a Monika do tego wszystkiego już zdążyła się przyzwyczaić. Od lipca 1942 roku, czyli od czasu, gdy Niemcy zgarnęli ją wraz ze wszystkimi uczestnikami narady w dworku Mokrzyckiego, Monika przebywała w obozie koncentracyjnym dla kobiet w Ravensbrück. Niemcy zamienili ów obóz nie tylko w infernalne miejsce udręczenia, ale przede wszystkim w opłacalny dla III Rzeszy biznes. Więźniarki pracowały dla firmy Siemens & Halske, która zatrudniała kobiety w blisko czterdziestu podobozach na terenie Niemiec. Monika trafiła początkowo do komanda szyjącego ubrania. Umiejętność, którą zawdzięczała starej służącej swojego męża, Kłoskowej, teraz miała uratować jej życie.

Monika przeszła zdumiewającą metamorfozę: z próżnej istoty, która zajmowała się rzeczami z perspektywy obozu tak absurdalnymi jak pisanie pamiętnika, dyskusje z koleżankami nad najnowszymi trendami w modzie i fryzurach, teraz zmieniła się w kobietę walczącą każdego dnia o życie – o możliwość zjedzenia kilku łyżek obrzydliwej zupy obozowej czy zorganizowania gdzieś kromki spleśniałego chleba.

Stała się cieniem samej siebie.

Przy zdrowych zmysłach trzymały ją tylko dwie myśli: że odnajdzie po wojnie męża i może dane im będzie raz jeszcze ułożyć sobie życie oraz że odnajdzie Jasia. Jej syna zabrał Leszek Piotrowski i wysłał pod skrzydła organizacji Lebensborn, która zajmowała się niemczeniem polskich dzieci. O tym, że Piotrowskiego zabił Mokrzycki, Monika nie wiedziała. Tak jak nie wiedziała o wielu innych rzeczach...

Zauważyła, że z nowym rokiem 1944 w obozie w Ravensbrück zaszły zmiany. Na apelach funkcjonariuszki SS poinformowały, że teraz więźniarki będą lepiej traktowane, ponieważ będą pracowały dla słynnej niemieckiej firmy Siemens. Monika jednak nauczyła się, że nie należy wierzyć w to, co mówią Niemcy.

Po całym dniu pracy w fabryce Siemensa wracała do jednego z podobozów Ravensbrück. Wraz z Moniką w zwartej kolumnie maszerowały pozostałe więźniarki – kobiety upadlane przez inne kobiety, strażniczki w mundurach SS. Monika nauczyła się z nikim nie rozmawiać i szybko iść przed siebie w rytm kroków całej kolumny. Kto nie nadążał, padał ofiarą zajadłości psów pilnujących kolumny strażniczek. Były to owczarki niemieckie – rasa, którą Monika szczerze znienawidziła.

Przed bramą obozu zatrzymała je komenda:

– Halt!

Stał u bramy Niemiec ubrany w ciepły, wełniany płaszcz, pod którym nosił mundur z dwiema runami na kołnierzu. Z czapki spoglądały puste oczodoły trupiej główki. Widząc kobiety, skierował się w ich stronę.

Monika zauważyła, że do komanda zbliża się jeden z najokrutniejszych niemieckich katów z obozu. Był to SS-Unterscharführer Gustav Binder, który w obozie pełnił funkcję szefa szwalni. Zawsze czekał na swoje komando przed bramą, po czym wyżywał się na więźniarkach w charakterystyczny dla siebie sposób. Używał do tego szpicruty, ostrego drutu lub pejcza z twardej, skręconej skóry.

– Co, dziwki, napracowałyście się dla wielkiej Rzeszy? – zagaił po niemiecku.

Monika drżała. Już nieraz dostała pejczem od Bindera. Jego ciosy, zadawane z wielką siłą, zawsze przecinały skórę do krwi. Także teraz zaczął okładać kobiety pejczem, a one odruchowo kucnęły i zasłaniały się nawzajem przed ciosami, które spadały na nie jak grad – szybkie i mocne, rozdawane za darmo raz za razem. Była to kolejna tortura, którą Monika musiała znieść bez słowa, a jednocześnie cena za życie. Bycie szwaczką w tym komandzie oznaczało większe szanse na przetrwanie kolejnego dnia.

*
ROKITNO, 3 NA 4 STYCZNIA 1944

Szpica pancerna Lwa Gumilowa, złożona z dwu czołgów T-34 oraz transportera opancerzonego, wjechała do Rokitna, małej miejscowości zamieszkanej przez zaledwie kilkaset osób. Była to pierwsza miejscowość po polskiej stronie przedwojennej granicy polsko-sowieckiej. Do 1942 roku znajdowało się tam getto, ale gdy Niemcy wymordowali wszystkich Żydów, getto zostało zlikwidowane. W roku 1943 miejscowość zaroiła się od Polaków uciekających przed rzeziami ukraińskich nacjonalistów.

Gumilow spodziewał się oporu, ale oddział nie natknął się nocą na żadnych niemieckich żołnierzy. Mimo to Lew zachował czujność. Zbyt wiele razy, nawet gdy w pobliżu nie było Niemców, żołnierze Armii Czerwonej natykali się chociażby na ukraińskich nacjonalistów, uzbrojonych przez hitlerowców. Dla Lwa oczywiście byli zdrajcami.

Nie wiedział dokładnie, gdzie się znajdują. Wrócił do czołgu i kazał podać sobie mapę. Nazwę miejscowości odnalazł szybko. Rokitno. Lew Gumilow zdał sobie sprawę, że przekroczył granicę przedwojennej Polski. Z zawodu był etnografem i historykiem, doskonale pamiętał, gdzie przed 17 września 1939 roku przebiegała granica polsko-sowiecka. Przekroczenie jej przybliżało Rosjan do wygrania wojny. Uświadomiwszy sobie, gdzie się znalazł ze swoim oddziałem, natychmiast pomyślał o Mokrzyckim: co robi i gdzie teraz jest? Był przekonany, że Mokrzycki musi przebywać w polskim wojsku utworzonym przez komunistów. Takie ponoć walczyło już na froncie wschodnim. Dla Lwa, choć był synem napiętnowanej Anny Achmatowej, było naturalne, że choć w łagrze się cierpi, to potem z równą pasją walczy się za Stalina i wielką radziecką ojczyznę w wojnie z Niemcami. Trwał w przekonaniu, że Mokrzycki myśli podobnie, pozostając w komunistycznym polskim wojsku.

Lew jeszcze tej samej nocy kazał swoim ludziom odszukać burmistrza, którym okazał się Polak, niejaki Mielczarski.

– Dacie jeść mnie i moim ludziom – rzucił Rosjanin.

Mielczarski popatrzył spode łba na sowieckiego oficera. Sam od siebie dawać nie zamierzał niczego.

– Tutaj jest Polska – odparł.

– No i co z tego?

– Trzeba powiedzieć „proszę”.

Gumilow się zadumał. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi po człowieku, któremu w swoim przekonaniu przyniósł wolność. Jego zachowanie było nie tylko prowokacyjne, ale miało charakter konfrontacyjny, wręcz antysocjalistyczny. Całe szczęście dla tego Polaka, że nie było z nimi oficera politycznego, bo wówczas polski burmistrz znalazłby się niechybnie w opałach.

– Jedzenie dla moich ludzi i to szybko – powtórzył kapitan Gumilow. – Jak nie dacie po dobroci, burmistrzu, to sami weźmiemy. A wy tego pożałujecie.

Burmistrz szybko zweryfikował swoje opory wobec Armii Czerwonej. Wszystko było lepsze od krwiożerczych ukraińskich band grasujących w okolicy.

Tymczasem Lew Gumilow, podobnie jak w łagrze, gdy spotkał Mokrzyckiego, znów poczuł ten niemożliwy do wyrażenia słowami fluid – swoiste przeczucie, że on, łagiernik i ofiara Stalina, a zarazem teraz żołnierz Armii Czerwonej i wykonawca jego woli, oto wprowadził historię w swoisty zakręt. Nikt nie mógł przypuszczać, że Armia Czerwona, wchodząc po raz kolejny na tereny przedwojennej Polski, rozpoczęła proces, który miał zmienić kraj nad Wisłą na całą epokę.

ROZDZIAŁ II
Zakładnicy
W REJONIE CASSINO, 22 STYCZNIA 1944

Mokrzycki nie dostał od generała Andersa jasnych rozkazów i podejrzewał, że stanowi dla dowódcy niemały kłopot. Nie mógł po prostu zostać wcielony do polskiej armii, choć sam tego gorąco pragnął. Sprawa zabitych brytyjskich żandarmów z Gibraltaru mogła ściągnąć na niego niebezpieczeństwo. Ale hrabia, siedząc w namiocie, gdy na zewnątrz całymi godzinami padał uporczywie deszcz, źle się czuł w stanie takiej stagnacji.

Udał się do Andersa.

– Mam dla pana zadanie – powiedział generał od progu. – Dostanie pan mundur i mój glejt potwierdzający, że wykonuje pan dla mnie rozkazy. Kopczyński wszystko panu wyda.

– Jakie to zadanie?

Anders pokazał Mokrzyckiemu mapy wojskowe z profesjonalnie zarysowaną sytuacją na froncie.

– W rejonie Cassino stoi nasza samodzielna kompania komandosów majora Smrokowskiego. Sprowadzi ją pan z powrotem do naszych głównych sił. Major jest świetnym żołnierzem, ale jest też trochę niesforny. Lubi samodzielność, ja tymczasem potrzebuję go tutaj. Przy okazji rozejrzy się pan. Jest pan samodzielnym oficerem wywiadu i ma pan moje zaufanie.

– Dziękuję, panie generale – odparł Mokrzycki.

– A ja znajdę sposób, żeby przerzucić pana do kraju. To tam chce pan walczyć?

– Tak.

– Być może będę miał dla pana zadanie.

Mokrzycki, zostawiwszy Andersa, udał się z miejsca do porucznika Kopczyńskiego, który ściśle wypełnił rozkazy generała. Hrabia dostał zatem mundur wojska polskiego, ale wciąż miał się posługiwać swoimi hiszpańskimi papierami. Odchodził właśnie brytyjski transport zmierzający w rejon Cassino i Mokrzycki zabrał się z nim bez zbędnej zwłoki.

Ruszył ku swojemu przeznaczeniu.

*

Zbliżając się do rejonu Cassino i rzeki Garigliano, Mokrzycki jeszcze w ciężarówce usłyszał pomruk, który zbyt dobrze znał z czasu wojny domowej w Hiszpanii. Artyleria amerykańska i brytyjska ostrzeliwały niemieckie pozycje na górze. Huk wybuchów niósł się po skałach, na które nieustannie spadały kolejne porcje świeżego śniegu. Niżej, w dolinie, śnieg zamieniał się w deszcz i chłostał zbocza góry równie bezlitośnie jak artyleria aliantów.

Silnik samochodu zgrzytnął w charakterystyczny sposób, co oznaczało koniec podróży. Mokrzycki pomyślał, że coś musiało się zepsuć, ale okazało się, że dalej po prostu nie sposób było przejechać. Do ciężarówki podeszli dwaj amerykańscy żołnierze i podwinęli plandekę.

– Wyłazić – powiedział jeden z żandarmów. – Tu nie ma już bezpiecznej drogi. Dalej idziecie pieszo.

Polak dopiero teraz mógł się przekonać, jakim koszmarem jest bitwa w górach. Wąska droga była zatarasowana alianckimi samochodami, karetkami, jeepami i mnóstwem innego sprzętu, który z powodu oblodzenia nie mógł kontynuować jazdy. Zeskoczywszy z ciężarówki, spostrzegł, że od dwustumetrowej przepaści po jego lewej stronie dzieli go metr, a może mniej. Zauważył w dole rozbite samochody i kilka czołgów Sherman, które zsunęły się w dół. Nikt nie próbował ich wydobyć.

Nie uśmiechało mu się iść, ale nie było innego wyjścia. Jedyne, co zaprzątało mu głowę, to dobre buty. Z magazynu pobrał na szczęście solidne, skórzane, amerykańskie obuwie przeznaczone dla piechurów. Poczuł się jak prawdziwy żołnierz, wciągnął w nozdrza zimne, przeniknięte wilgocią powietrze. I... bał się. Pomyślał, że to dobrze. Strach dodaje rozsądku, a pomruk artylerii gdzieś z tyłu oznaczał, że front jest bardzo blisko.

Mokrzycki naciągnął na głowę kaptur amerykańskiej kurtki z naszywką „Poland”. Nie chciał zabierać długiej broni, której nie lubił. Pamiętał, że świetnie strzelał z niej we wrześniu 1939 roku kapral Wilk. Co Kamil teraz robi? – pomyślał. – Czy żyje? Poprawił pasek z bronią krótką, niezawodnym amerykańskim pistoletem M1911A1, z którego można było strzelać także z użyciem niemieckiej amunicji do parabellum. Pamiętał to ze szkolenia cichociemnych i nie mógł uwierzyć, że od tego czasu minęły aż dwa cholerne lata na tej wojnie.

Instrukcja od Andersa była jasna – ma sprowadzić z powrotem komandosów majora Władysława Smrokowskiego, którzy przy współpracy z 56. Brytyjską Dywizją Piechoty mieli zająć jedno ze wzgórz nad rzeką Garigliano, aby zabezpieczyć linię frontu. Mokrzycki jednak przypuszczał, że komandosi Smrokowskiego poszli w rejon Cassino, żeby zdobyć informacje i zbadać, jak wyglądają niemieckie linie.

W trzygodzinnym pochodzie Mokrzycki przemókł do suchej nitki. Jak gdyby pogoda sprzysięgła się przeciw sprzymierzonym. Deszcz i śnieg ograniczały widoczność, a od strony gór sunęła mgła, dając Niemcom osłonę. W pewnej chwili Mokrzycki zdał sobie sprawę, że zapewne przyjdzie mu spędzić w rejonie walk kilka dni, zanim odnajdzie polskich komandosów.

– Hej, ty...

Hrabia odwrócił się na dźwięk wypowiedzianych po angielsku słów i zauważył człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym. Jego twarz była przykryta dużym kapturem, a wokół, na zboczu górskim, uwijali się jacyś szeregowi żołnierze, zajęci ustawianiem statywu. Mokrzycki, widząc to, bardzo się zdziwił – statyw był ostatnią rzeczą potrzebną w tym miejscu. Mimo zmęczenia zauważył jednak, że na boku jeepa zamocowana jest kamera osłonięta przed opadami.

Ki diabeł?, pomyślał i zaciekawiony podszedł do wołającego za nim człowieka.

– Do mnie pan mówił? – zapytał nienagannym angielskim.

– Tak. Nosisz oznaki oficerskie, ale nie jesteś jednym z naszych chłopaków – zagadnął ów mężczyzna. – Nie chcę, żeby jakiś pieprzony Angol właził mi w paradę.

Mokrzycki uchylił nieco kaptura, żeby przyjrzeć się mężczyźnie, którego pierwszy raz widział na oczy, a który poczynał sobie nazbyt śmiało. Zauważył, że spod kaptura unosi się dymek. Żołnierz ćmił niedopałek cygara, które i tak już w większości przeżuł. Wyjął je z ust, po czym splunął brunatną śliną na ubłocone pobocze.

– Nie jestem Angolem, tylko Polakiem – powiedział Mokrzycki.

– Dla mnie jedna cholera, byleś mi nie właził w kadr.

Mokrzycki był coraz bardziej zaciekawiony. Czyżby ów obcesowy Amerykanin był filmowcem?

– Chce pan tutaj kręcić film?

– Szukam miejsca na dobre ujęcie naszych chłopaków idących pod tę cholerną górę.

Sława Monte Cassino nabierała tej zimy zupełnie nowego wymiaru. Mokrzycki miał dziwne wrażenie, że to spotkanie nie jest przypadkowe. Tak było, kiedy przed laty w Hiszpanii los go zetknął z Hemingwayem.

– Antoni Mokrzycki – powiedział, wyciągając rękę. – Jestem porucznikiem Wojska Polskiego.

Amerykanin odwzajemnił gest. Dłoń Mokrzyckiego została uściśnięta przez twardą łapę faceta, który musiał kiedyś pracować fizycznie. Tak się przynajmniej wydało hrabiemu, bądź co bądź wyczulonemu przez sowiecki gułag na to, jak wyglądają dłonie spracowanego człowieka.

– Pan jest reżyserem?

Amerykanin popatrzył na Mokrzyckiego jak na zupełnego ignoranta.

– No jasne, do cholery, a kim mam być? – odpowiedział. – Oglądałeś pan mojego Sokoła maltańskiego? Do cholery, wszyscy to znają!

Mokrzycki nie pamiętał, kiedy ostatnio był w kinie. Nie pamiętał już nawet, kiedy był normalnym człowiekiem, cieszącym się tak prozaicznymi rzeczami, jak pójście na seans z dziewczyną. Jednocześnie nie chciał wyjść na zupełnego dyletanta. Nie tak dawno w Madrycie, kiedy snuł się po mieście w poszukiwaniu ducha Teo, widział plakat tego filmu. Można go było zobaczyć za kilkanaście peset w kinie. Na plakacie był chyba Humphrey Bogart, ale tego Mokrzycki nie był pewny.

– Czy w tym filmie grał Bogart? – dopytał ostrożnie.

– No jasne – odparł reżyser. – Powinien pan to zobaczyć. A tak w ogóle jestem John Huston.

Bomba, pomyślał Mokrzycki, poznałem właśnie następnego Amerykanina. Jako że miał swobodę operacyjną, mógł się przyłączyć do ekipy reżysera kręcącego dla amerykańskiego kina i propagandy sceny wojenne, które miały przekonać mieszkańców Stanów Zjednoczonych do jeszcze większych wyrzeczeń. Skutkowało. W styczniu 1944 roku było wciąż daleko do końca wojny, ale już dużo bliżej niż choćby cztery lata wcześniej.

*
OBÓZ KONCENTRACYJNY NA MAJDANKUKOŁO LUBLINA, STYCZEŃ 1944

Kamil Wilk nie pamiętał już prawie swojego życia poza obozem koncentracyjnym. Nazistowski kacet był od dwu lat jego światem, w którym nie było ucieczki przed pejczem esesmana, ciągłym strachem i zwierzęcymi instynktami. Kamil uważał się przed wojną za moralnego człowieka, choć kochał w życiu tylko jedną kobietę, Monikę Mokrzycką, żonę swego przyjaciela i dowódcy. Jednak wszystko poza obozem zdawało się innym, lepszym światem. Tutaj, na Majdanku, królowała śmierć.

W listopadzie 1943 roku Niemcy zabili wszystkich Żydów z obozu, niezależnie od tego, czy byli potrzebni, czy zbędni, czy byli funkcyjni, czy pozostawali więźniami Sonderkommando, które w przepastnym krematorium Majdanka codziennie paliło trupy. Tego dnia Kamil miał nigdy nie zapomnieć. Esesmani otworzyli druty kolczaste za polem piątym i kazali ofiarom wykopać wielki dół, przy którego krawędzi rozstrzelali wszystkich Żydów. Kamil nauczył się jednak żyć w tym infernalnym miejscu, choć „żyć” to może za duże słowo – raczej starał się przetrwać. Mieć dobre komando – to znaczy takie, które pracowało pod dachem, a nie na mrozie – było kluczem do przetrwania. Kamil znalazł sobie fuchę w obozowej kuchni, gdzie składowano kartofle i brukiew, z których gotowano zupę z dodatkiem trawy (o ile rosła wiosną i latem). Sprytni więźniowie dobrze wiedzieli, jak zdobyć kilka ziemniaków więcej dla siebie. Ale Kamil nie kradł tylko na własne potrzeby. W obozie poznał człowieka, którego zachowanie wymykało się wszelkim racjonalnym, opartym na ludzkiej logice ocenom.

Po raz pierwszy zobaczył go w baraku. Spowiadał na pryczach. Potrafił oddać kromkę chleba więźniowi w stanie ostatecznego wycieńczenia. W slangu obozowym nazywano takich muzułmanami.

– Za co pan się modli? – Kamil któregoś wieczoru nie wytrzymał, obserwując zachowanie tego człowieka ze swojego zawszonego siennika.

Mężczyzna nie przerwał modlitwy. Nauczył się nie reagować, gdy mu przeszkadzano. Po chwili podniósł jednak umęczoną twarz i powiedział po polsku, ze śpiewnym wschodnim akcentem:

– Dziękuję za to, że tu jestem.

To zaskoczyło Kamila. Jak można dziękować Bogu za to, że jest się w obozie koncentracyjnym, do tego tak piekielnym jak Majdanek? Jak można tak w ogóle pomyśleć? Kamil uważał się za katolika, ale nigdy nie przeżywał swojej wiary.

– Dlaczego?... – wyrwało mu się cicho.

– Bo dzięki temu mogę być z moimi braćmi w potrzebie.

Tak się zaczęła znajomość Kamila z greckokatolickim księdzem Emilianem Kowczem, ukraińskim duchownym zesłanym do obozu koncentracyjnego za antyniemieckie i antyfaszystowskie kazania. Duchowny siedział na Majdanku od roku. Kamil był zdania, że Boga na Majdanku nie było, ale odkąd zobaczył księdza Kowcza, zaczął mieć wątpliwości. To dla niego czasem kradł z kuchni obozowej kilka kartofli ugotowanych w skórce. Gdy więźniowie tam zatrudnieni wydali już „kolację”, na którą składały się ohydna rozcieńczona kawa zbożowa i kawałek suchego chleba, Kamil mógł wrócić do baraku z kartoflami, które ukrywał w nogawkach i pod kurtką. Przekupiony zulagą, czyli dokładką zupy i kilkoma kartoflami, kapo nie sprawdzał go zbyt dokładnie.

*
REJON CASSINO, NAD RZEKĄ RAPIDO

Dopiero dzień później pogoda nieco się poprawiła, ale wciąż wiał lodowaty wiatr. Mokrzycki i Huston znaleźli dogodny punkt obserwacyjny, gdy 22 stycznia amerykańska 36. Teksańska Dywizja Piechoty zaczęła przeprawę przez rzekę Rapido. Brzeg, który trzymali w swych rękach alianci, był położony niżej od tego, na którym stacjonowały elitarne formacje spadochronowe Kesselringa. Niemcy utrzymywali trudną pozycję, która kończyła się urwiskiem skalnym – porośnięta krzewami skała wznosiła się na prawie pięćset metrów w górę. Tam wyćwiczeni w bojach spadochroniarze ustawili moździerze i działa przeciwlotnicze kalibru osiemdziesiąt osiem milimetrów, które w pozycji horyzontalnej z ponad dwu kilometrów niszczyły każdy czołg i pojazd aliantów. Z tego powodu piechota musiała przebyć drogę nad rzekę Rapido pieszo, tak jak Mokrzycki dwa dni wcześniej.

Już w czasie samego marszu odnotowano straty. Szeregi amerykańskiej piechoty, długie na wiele kilometrów, wyglądały jak rzędy owiec przeznaczonych na rzeź przed Świętami Wielkanocnymi. Mokrzycki, będąc z rodzicami w słonecznej Italii przed dwudziestu laty, po raz pierwszy zobaczył taką scenę w Umbrii przed Settimana Santa. Do rzeźni schodzili się lokalni hodowcy owiec, prowadząc ze sobą stada. Zwierzęta beczały, ale posłusznie czekały na swoją kolejkę do pójścia pod nóż. Mokrzycki miał wtedy piętnaście lat i ciężko to przeżył. Chciał nawet wykupić jedną owieczkę i uratować ją od śmierci. Ale nikt nie traktował go poważnie. W czasie Wielkanocy nie wziął do ust ani kawałka jagnięciny. Doświadczył teraz takiego samego uczucia, patrząc na wesołych amerykańskich chłopaków, którzy kompania za kompanią szli w kierunku swego przeznaczenia.

John Huston miał bardziej optymistyczne spojrzenie. Rano spożył posiłek złożony z fantastycznej suszonej amerykańskiej wołowiny i wypił szklaneczkę burbona. Oczywiście zaprosił na śniadanie także Mokrzyckiego. Ci dwaj szybko znaleźli wspólny język, a przyznanie się hrabiego do znajomości z Hemingwayem z czasu wojny domowej w Hiszpanii szybko usunęło złe wrażenia z początku ich nieoczekiwanej znajomości. Mokrzycki odnalazł w tej relacji cząstkę swojego dawnego życia, kiedy snuł się od restauracji do restauracji, od koncertu do teatru, podrywając ładnych chłopaków i dziewczyny. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko jest teraz jak jakiś zły sen, przeżyty, ale zakończony, którego dręczące wspomnienie zostaje z człowiekiem na jawie, gdy ten w końcu się zbudzi. Rzeczywistość szybko przywołała go do porządku. Pochłonął co najmniej dwadzieścia gramów suszu wołowego, a alkohol szybko zapewnił mu uczucie ciepła w żołądku. Teraz już tylko przemoczone buty i mundur dawały nieprzyjemne uczucie chłodu, dodatkowo potęgowane silnym wiatrem, jaki wciąż dął od gór.

– Jak pan myśli, dadzą radę? – zapytał Mokrzycki Amerykanina.

Stojąc na uboczu, patrzyli na amerykańskich chłopaków z pierwszego rzutu, których kilka setek przesuwało się w stronę rzeki Rapido.

Huston sam był Teksańczykiem i z pewnością sercem wierzył w tych żołnierzy, ale teraz bezradnie wzruszył ramionami. Kamera była ustawiona i w każdej chwili mogli zacząć zdjęcia.

Amerykanie przywarli do ziemi, maskując się wzajemnie swoimi szaro-zielonymi kurtami przeciwdeszczowymi.

– Ci chłopcy już niejedno przeszli – odparł po chwili Huston, dając wyraz swej wiary w amerykańską armię, ale zaraz dodał: – Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

Huston i Mokrzycki wiedzieli, że będą straty. Niemcy na górze byli świetnie przygotowani do walki. Mokrzycki nie dawał tego po sobie poznać, ale o amerykańskiej armii nie miał najlepszego zdania. Poza kampanią w Afryce Północnej jej żołnierze nie walczyli jeszcze z Niemcami, w każdym razie nie z elitarnym korpusem spadochronowym, w którym służyła większość synalków pruskich junkrów. Słyszał o tym, jak dokładnie rok wcześniej na przełęczy Kasserine w Tunezji niemieckie czołgi wdeptały w ziemię całą amerykańską dywizję piechoty, taką jak ta, która przygotowywała się do przekroczenia rzeki Rapido.

Wtem uszu Mokrzyckiego wyraźnie dobiegł wysoki dźwięk, jaki pamiętał z polskiego września. Ten, kto był na wojnie, nie mógłby go pomylić z niczym innym. Był to świst lecącego opadającą trajektorią pocisku z moździerza. Polak instynktownie skulił się na ziemi w pozycji embrionalnej, dłońmi chroniąc głowę.

– Kryj się! – wrzasnęli amerykańscy dowódcy kompanii.

Granat uderzył w ziemię, która rozbryzgnęła się na dwadzieścia metrów wraz z odłamkami skał i kamieniami. Rozległy się krzyki. Sierżant z Military Police Corps, amerykańskiej żandarmerii, stał zbyt blisko i wybuch pocisku rozerwał mu czaszkę. Mokrzycki zrozumiał, że Niemcy strzelają szrapnelami wypełnionymi opiłkami żelaza, które cięły ludzkie ciało jak ostrza maszynki do mięsa, rwąc, siekąc, wygryzając kawałki mięsa i mieszając je z brukiem. W chwilę później kolejne pociski zaczęły spadać jeden po drugim w odstępie kilku sekund, wzbijając w górę kawałki gruntu, skał, błota i ludzkich członków.

– Screaming mimi! – wrzasnął Huston i podobnie jak Mokrzycki przylgnął do ziemi.

Takim określeniem Amerykanie nazywali niemiecki moździerz rakietowy Nebelwerfer 42 kalibru dwieście dziesięć milimetrów, który w kilkadziesiąt sekund odpalał pięć pocisków rozpryskowych. Mokrzycki i Huston nie zdążyli ochłonąć po pierwszej salwie, kiedy zaczęła się druga, równie niszcząca. W takich warunkach trudno było mówić o przejściu przez rzekę, ale Amerykanie nie mieli wyboru. Po kilku minutach, mimo świszczących pocisków, dostrzegłszy, że pontony już przybyły na ciężarówkach, amerykańscy oficerowie nakazali przygotowania do przeprawy. Setki amerykańskich żołnierzy rzuciły się w stronę rzeki. Wielu z tych chłopaków na widok wzburzonego silnie nurtu wzdrygnęło się na samą myśl, że muszą przejść przez wodę i wspiąć się na wzgórze wiszące pięćset metrów nad nimi. Mokrzycki nie podniósł się z ziemi, ale spojrzał na tych żołnierzy, którzy z wielkim poświęceniem przejmowali od kolegów pontony i nieśli je dalej, po trzech, w stronę brzegu. I znów świst. Wszyscy przykucnęli. Ostry wybuch obrzucił Mokrzyckiego i Hustona kawałkami ziemi i kamieniami. Gdy salwa ucichła, Polak dostrzegł, że nieopodal miejsca, gdzie leżał on i amerykański reżyser, spadła ludzka dłoń oderwana poniżej nadgarstka. Wyglądała makabrycznie, jak kawałek świeżego mięsa. Mokrzycki poczuł, jak bardzo się boi i jak bardzo nie chce wstawać z miejsca, w którym leży. On i Huston trwali jako świadkowie tego, jak chłopcy z teksańskiej dywizji próbowali forsować rzekę pod zabójczym ostrzałem.

Amerykanie musieli się wydostać spod ognia moździerzy rakietowych, a jedyny możliwy kierunek, jaki mogli obrać, to pójście do przodu. Mokrzycki i Huston przykryli się brezentem, aby zabezpieczyć się przed padającymi zewsząd odłamkami. Polak miał doświadczenie frontowe wyłącznie z kampanii wrześniowej i roli widza w wojnie domowej w Hiszpanii, a teraz znalazł się bezpośrednio na linii frontu. Widział, jak Amerykanie ciągnęli pontony, jak próbowali pod ostrzałem zrzucić je na wodę. Nawała z moździerzy przeniosła się na rzekę, której żywy i wzburzony o tej porze roku nurt i tak nie ułatwiał im wykonania zadania. Mokrzycki widział dokładnie, jak pocisk trafił w ponton, rozrywając łódź i ludzi w niej przebywających na strzępy. Woda zabulgotała, jak gdyby wrzała krwią, brudem i częściami ciał żołnierzy. Z pierwszej kompanii jedynie jeden ponton zdołał dopłynąć do drugiego brzegu Rapido, ale nie było sposobu, aby iść dalej, w górę. Teren był stromy i śliski. Żołnierze próbowali wspinać się z bronią, pod ostrzałem, ale wciąż zsuwali się po zboczu.

Próby sforsowania Rapido podejmowano tego dnia kilkukrotnie i za każdym razem Amerykanie musieli się cofać, rozdarci i zniszczeni. Dywizja straciła ponad dwa tysiące zabitych i rannych pierwszego dnia. Bataliony francuskie złożone z Marokańczyków, którzy jako twardzi ludzie byli groźnymi przeciwnikami w walce nożami w starciu wręcz, wróciły spod Rapido z zaledwie stu pięćdziesięcioma żywymi.

*
OBÓZ KONCENTRACYJNY NA MAJDANKU,STYCZEŃ 1944

Kamil Wilk został w końcu sztubowym komanda więźniarskiego, którego praca polegała na przewożeniu opału do kuchni. Czasem było to trochę drewna, a czasem koksu. Praca musiała zostać wykonana szybko i sprawnie, aby kuchnia zdołała na czas ugotować wodnistą zupę z brukwi i zepsutych ziemniaków. Wilk marzył o tym, by dostać choć miskę takiej zupy albo gotowaną brukiew. Ale musiał też dbać o człowieka, który nie pozwolił mu w tym upadłym miejscu zapomnieć o Bogu.

Tego dnia przywieziono do obozu dwie tony koksu do opalania pieców krematoryjnych. Więźniowie rozładowali je na dworcu w Lublinie i wrzucili na wozy ciągnięte przez innych więźniów. Tak trafiły na Majdanek. Tutaj znów należało rozładować koks. Jednak nie wszyscy więźniowie byli w stanie wykonać tę pracę, zwłaszcza ci mocno zagłodzeni.

Ksiądz Emilian Kowcz oddawał się ludziom całkowicie. W takim miejscu jak Majdanek znalezienie wśród więźniów dobrego człowieka graniczyło z cudem. Jednak zima dała się księdzu mocno we znaki. Tracił szybo siły. Kamil był twardy, ale żal mu się robiło Kowcza. Ksiądz oddał mu własny chleb, gdy Kamil przechodził tyfus w obozowym szpitalu, z którego najczęściej trafiało się pod szpilę sanitariusza SS, a potem do pieca krematorium. Duchowny ledwo potrafił już dźwignąć łopatę – nie nadawał się do tej pracy.

Jednak owego dnia szczęście opuściło Kamila. Gdy został im do opróżnienia ostatni wóz z koksem, stanął za nim jeden z najbardziej bezwzględnych esesmanów, SS-Unterscharführer Hermann Vögel, znany ze swoich skłonności sadystycznych. Trudno dociec, jak się tam znalazł – może przechodził obok, a może upatrzył sobie to komando, aby wyżyć się na nim i zatuszować wszystkie swoje kompleksy, które skutkowały bezlitosnym katowaniem ludzi.

– Dlaczego, polskie kurwy, nie pracujecie, jak należy?

To pytanie zadane po niemiecku świadczyło, że Vögel upatrzył sobie kolejną ofiarę i nie odpuści. Skaże jednego z więźniów na powolną mękę, ku swej uciesze. Był z tego znany.

– Kto jest tutaj funkcyjnym?

– Ja – powiedział Kamil, posłusznie zdejmując czapkę.

Stanął przed Vöglem na baczność. Esesman natychmiast przyłożył mu w twarz nahajką, tak ostrą, że na policzku Kamila pojawiła się pąsowa smuga krwi. Chłopak zacisnął zęby. Bolało nieznośnie, był to rodzaj piekącego, ostrego, wrzynającego się pod czaszkę cierpienia.

– Jak sprawnie używasz łopaty? – zapytał Vögel.

Kamil wiedział, co się święci. Jeśli powie, że sprawnie, ten skurwiel każe mu wykopać i zakopać wielki dół. A jeśli odpowie, że słabo, to skaże go na celowanie sobie w nogę, żeby przerąbać szpadlem łopaty patyczek położony między stopami.

– Nie jestem tak zły, jak pan myśli, Herr Unterscharführer, ale nie tak dobry, jak myślałem, że byłem przed Majdankiem.

– Wy, Polacy, nadajecie się tylko do łopaty – mruknął Vögel i popatrzył na niego złośliwie. Esesman był nie tylko inteligentny, ale i diabelnie zły.

– Zrobimy test – powiedział twardo.

– Test? – dopytał Kamil z wahaniem.

– Weź łopatę i szybko rozładuj ten wóz z koksem.

Była to praca co najmniej dla dwu ludzi. Niemiec wskazał dłonią w połowie pełny wóz z koksem. Nie było już miejsca na ucieczkę przed tą pułapką, za którą kryło się coś niewyobrażalnie podłego.

– Masz dziesięć minut. Całe sześćset sekund, polski rycerzyku! Sprawdziłem cię – dodał. – Jesteś jednym z tych bydląt, partyzantów, którzy strzelają bohaterskim niemieckim żołnierzom w plecy.

– A co się stanie, jak nie dam rady? – zapytał Kamil.

– Zastrzelę tego księżulka – odparł Vögel.

Kamil spojrzał na księdza Emiliana Kowcza. Wiedział, że kapłan nie boi się śmierci, ale musiał wykonać polecenie. Niemiec w tym czasie spojrzał na swój zegarek – oczywiście złoty, przywłaszczony od jakiegoś zabitego więźnia.

– Czas, start – rzucił szyderczo Vögel.

Polak zabrał się do pracy. Tego dnia było mroźno, a Kamil niedawno przeszedł jakieś zakażenie. Jednak nie wziął sztychówki do kopania, jaką wskazał mu esesman, ale szuflę, o odpowiednio szerokim ostrzu, która stała oparta o ścianę baraku.

– Minęły dwie minuty – usłyszał złośliwy głos Vögla.

Kamil używał łopaty sprawnie i starał się nie tracić czasu na przerzucanie łopaty z koksem za ramię. Chwycił ją w obie ręce, spod biodra, wykorzystując położenie wozu i przerzuconego wcześniej koksu. Sprawnym ruchem nabierał koks i zrzucał go szybko. Jeden sztych za drugim.

– Sieben Minuten sind vorbei – powiedział chłodno Vögel.

Kamil czuł, że traci siły. Każde wbicie łopaty w koks i wyciągnięcie jej to była walka o oddech. Czuł coraz większy ból w płucach. Niedawno przechodził chorobę, a teraz nadwyrężał się ponad miarę. Chciał jednak zrobić wszystko, żeby uratować życie Kowcza, ale robił to też dla siebie samego. W tej jednej chwili pragnął ofiarować sobie i kolegom z komanda małe zwycięstwo, którego wspomnienie pomoże roztopić lody zimy na Majdanku. Ilość koksu na wozie wyraźnie się zmniejszyła. I tak mijał czas, a koksu z wozu ubywało coraz bardziej.

– Została niecała minuta – powiedział Vögel i wyciągnął z kabury swojego walthera pp.

Kamil nie patrzył na niego, ale na stale zmniejszającą się górę koksu. Na chwilę przestał nabierać, choć zostało mu kilkadziesiąt sekund. Złapał głęboki oddech. Więźniowie wpatrywali się w niego jak w bohatera. Polak resztkami sił starał się zgarnąć każdą grudkę koksu, żeby Niemiec nie stwierdził, że cokolwiek zostało i z tego powodu zastrzeli ukraińskiego księdza.

– Dwadzieścia, dziewiętnaście... – zaczął odliczać po niemiecku Vögel.

Wóz był pusty; ponad dwieście kilogramów koksu w dziesięć minut. Kamil odrzucił łopatę, która upadła o kilka cali od nogi Vögla. Zdumiony esesman przerwał odliczanie.

Kamil dyszał ciężko. Chciał krzyczeć z bólu, jaki odczuwał w ramionach i płucach, ale nie potrafił. Wiedział, że wygrał, ale nie mógł jeszcze ucieszyć się z tego zwycięstwa. Czy nie przyniesie mu ono zresztą śmierci w szpitalnym rewirze?

– Masz szczęście – powiedział Vögel. – Ale będę miał cię na oku, ty polska świnio.

Esesman odwrócił się na pięcie, schował pistolet do kabury i odszedł.

Dopiero wtedy Kamil przewrócił się z wyczerpania.

ROZDZIAŁ III
Przedstawienie musi trwać
REJON CASSINO, DWA DNI PÓŹNIEJ

Amerykańska 36. Dywizja została zmasakrowana przy próbie przekroczenia rzeki Rapido. Mokrzycki był przygnębiony, bo masyw Cassino stanowił zamkniętą z trzech stron, niedostępną twierdzę, w której każdy ruch oddziałów podchodzących pod górę był widoczny dla Niemców. Ci ostatni nie stworzyli tradycyjnej linii frontu, ale rozstawili luźno powiązane ze sobą gniazda moździerzy i doskonale ukrytych za zwalonymi drzewami, krzakami oraz głazami karabinów maszynowych MG-42, które kosiły całe kompanie podchodzących pod górę Teksańczyków, a potem Marokańczyków z francuskiego korpusu.

Na stole stała pusta butelka po amerykańskim burbonie. Teraz Huston poszedł załatwić butelkę whisky. Z każdą następną szklaneczką Mokrzyckiemu zdawało się coraz pewniej, że może cofnąć czas i znów znaleźć się w Hiszpanii, kiedy jeden jedyny raz w życiu czuł się szczęśliwy. Ale tamto słońce z Sewilli miało już nigdy dla niego nie zaświecić. Jego życie spowijał gęsty mrok, lepki jak krew. Huston, wysłuchawszy większości historii Mokrzyckiego, uznał, że to byłby świetny materiał na film szpiegowski. John interesował się przede wszystkim wojną domową w Hiszpanii. Dopiero gdy Mokrzycki opowiedział o charakterze swej znajomości z Hemingwayem, Huston zareagował:

– Hemingway to równy chłop.

– Nie twierdzę, że nie. To wspaniały kompan. Zwiedziliśmy razem najważniejsze madryckie restauracje, wypiliśmy mnóstwo wina, jednak to nie zmienia faktu, że on pracuje dla NKWD.

Huston się zmartwił.

– To, co mi opowiedziałeś o jego roli w uwolnieniu twojego kolegi z więzienia bezpieki, można wytłumaczyć tylko w jeden sposób. Martwię się bardzo wpływami komunistów w naszym wywiadzie. Mówi się, że Ruscy mają swoich ludzi blisko prezydenta – powiedział Huston, tęgo pociągając whisky.

Mokrzycki spoglądał na to ze spokojem. Wiedział, że reżyser jest takim samym typem jak on – trzeba umieć pić i nie upić się.

– Skontaktuję cię z kimś, kto ma dużo większą wiedzę o tych sprawach ode mnie. Ja wykonuję tylko swoją pracę, kazali mi nakręcić jakieś propagandowe gówno o tym, jak nasi chłopcy zdobywają tę cholerną górę.

– I co masz zamiar zrobić?

– Pokażę prawdę. Mam ochotę ujawnić prawdę tej wojny, a nie jest nią wcale geniusz pieprzonych generałów, tylko ta masakra, którą widzieliśmy nad rzeką. Bezsensowna masakra – rzucił z przekonaniem John Huston. – Ci chłopcy wcale nie musieli ginąć.

– Ilu zginęło? – zapytał Mokrzycki, chcąc sobie dobrze wyobrazić skalę tragedii.

– Ponad trzy tysiące. I nie wiem, ilu jeszcze utopiło się w rzece.

Liczby były przygnębiające. Ale do nich Mokrzycki, w przeciwieństwie do Amerykanina, już przywykł. Ilu Polaków zostało zamęczonych w Związku Sowieckim? Nikt by nie zliczył. Hrabia wiedział, że istnieje tylko tu i teraz. I wiedział, że liczy się tylko ta chwila.

– Kim jest człowiek, z którym chciałbyś mnie skontaktować?

– To ważny członek naszego...

– Wywiadu – dopowiedział Mokrzycki.

John Huston nie zaprzeczył. Antoni zbyt długo wykonywał tę profesję, by nie dostrzec błysku w oku, który pojawia się na ułamek sekundy, grymasu twarzy, kiedy podnosi się szklankę z whisky do ust. Była to dla Mokrzyckiego naprawdę niezwykła szansa. Musiał ją wykorzystać. Nie pragnął tego dla własnej korzyści, ale przede wszystkim liczył na to, że uda mu się wygrać coś dla sprawy niepodległości Polski. Dla Mokrzyckiego Polska oznaczała intymną przestrzeń, zamkniętą w jego jaźni, taką, za którą można oddać życie, bo była to idea, która nadaje życiu sens. Można to nazwać platońskim złudzeniem, ale dla Mokrzyckiego, chorującego na Polskę nieuleczalnie, był to sens tego wszystkiego, co robił od lat. Hrabia nie miał już ani swojego domu, ani żony, ani dziecka, które uznał, ani nikogo, kogo mógłby kochać. Została mu tylko walka i wszystko, co wiodło do polepszenia jej warunków, miało sens. Do tego nie musiał przekonywać Amerykanina, ponieważ ich aksjologia była w tym punkcie zbieżna.

– Po wszystkim chętnie spotkałbym się z tobą w Stanach Zjednoczonych – powiedział Huston. – W tej wojnie będą dwaj zwycięzcy.

– Proszę jaśniej.

– My i Sowieci. Dobrze byłoby mieć cię po swojej stronie – dodał Huston na zakończenie ich spotkania. Bo przecież nie znajomości.

*
OBÓZ KONCENTRACYJNY W RAVENSBRÜCK, W TYM SAMYM CZASIE

Monika miała sen. Było to tym dziwniejsze, że odkąd znalazła się w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück, przestała śnić. Nauczyła się spać snem kamiennym i krótkim. Nie zdawała sobie zupełnie sprawy, że usnąć potrafiła już tylko na chropowatej posadzce pryczy obozowej. Surowość drewna, z którego wykonane były obozowe posłania, w pierwszych dniach była dla niej kolejną torturą, jak drewniane chodaki, w których nie umiała chodzić. Teraz jedno i drugie stało się dla niej po prostu elementem codzienności.

Ten sen był jednak dziwny, inny. Śniła bowiem, że była w swoim domu, w majątku Mokrzyckiego pod Lublinem, a jej syn siedział jej na kolanach. Monika nie wiedziała, co się stało z małym Jasiem, odkąd zabrał go Leszek Piotrowski. Tylko myśl o tym, że synek gdzieś żyje i że ona po wojnie go odnajdzie, dodawała jej sił. Monika miała cel. A w obozie koncentracyjnym mieć cel znaczyło mieć nadzieję. Nauczyła się też, że wszystko, co daje szansę na przeżycie, jest dobre. Czasami była to gotowana brukiew, a czasami paczka papierosów – waluta, za którą w obozie można było uzyskać trochę potajemnie szmuglowanego jedzenia.

Tym razem ceną za życie było co innego. SS-Unterscharführer Gustav Binder lubił Monikę, zauważył ją od razu, kiedy trafiła do obozu. Niemiec brzydził się Żydówek i bezlitośnie je bił swoją ostrą nahajką, ale ona dostała szansę przetrwania za drobne posługi. Kobieta obawiała się, że zostanie zmuszona do świadczenia usług seksualnych, ale do niczego takiego nie doszło. Binder wybrał ją w innym celu. Esesman był w dobrej komitywie z jednym z niemieckich lekarzy, doktorem Sigmundem Rascherem, a ten poszukiwał kobiet, które zostaną wybrane do badania. Jakiego – tego nie chciał wyjawić nawet Binderowi.

Monika nieświadoma tego, co ją czeka, musiała wziąć udział w eksperymencie mającym miejsce w dużym budynku położonym poza obozem. Przypominał on szpital, a wybudowany był z czerwonej cegły z charakterystycznymi elementami architektury neogotyckiej, tak popularnej w kaiserowskich Niemczech. Monika nie miała świadomości, że był to eksperymentalny ośrodek badawczy prowadzony przez Luftwaffe. Zalękniona szła jednak posłusznie, mając nadzieję, że dostanie coś do jedzenia. SS-Unterscharführer Binder rzeczywiście powiedział jej, że więźniarki, które zgadzają się na eksperymenty, są lepiej traktowane i lepiej karmione. Czy była naiwna? Chciała żyć – tylko to się liczyło.

Po przybyciu do ośrodka zauważyła, że oprócz więźniarek funkcyjnych kręcili się tam także niemieccy lekarze w białych fartuchach. Jeden z nich przesłuchał ją i wypełnił jakiś formularz medyczny, a jeszcze inny zaprowadził ją do prawdziwej łazienki z prysznicem, pod którym mogła się umyć po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Dostała też kawałek szarego mydła. Ta kąpiel w prawdziwej wodzie i z prawdziwym mydłem stanowiła dla Moniki niekłamaną przyjemność. Nie przeczuwała jeszcze niczego złego. Nie wiedziała, na czym miał polegać eksperyment, a Niemcy, traktując kobiety jak króliki doświadczalne, nie mieli zamiaru informować jej o tym, do czego będzie im potrzebna. Zresztą nawet nie ona sama, ale jej ciało.

Monika została wywołana przez jednego z esesmanów w mundurze. Ten człowiek automat, który nie odezwał się do niej ani słowem, poprowadził ją do jednego z pokojów, w którym znajdowało się łóżko przykryte kocem, miednica z wodą i krzesło. Monika została tam sama, w oczekiwaniu na następny krok Niemców. Po nieokreślonym czasie (straciła w obozie świadomość jego upływu) zjawił się ten sam esesman, otworzył drzwi i przypatrywał się jej bacznie przez chwilę. Po czym dał znak ręką, a dwa inni przyprowadzili do jej celi śmiertelnie wyziębionego człowieka, zapewne młodego więźnia lub jeńca sowieckiego. Mężczyzna był całkowicie nagi i siny z zimna. Monika natychmiast zauważyła, że ów człowiek był też kompletnie mokry. Esesmani położyli go na łóżku i wyszli z pokoju. Tylko ten, który przyprowadził Monikę, wszedł do środka i powiedział zimnym, metalicznym głosem:

– Na polecenie doktora Raschera masz odbyć z tym mężczyzną stosunek seksualny.

Monika uznała, że to jakiś makabryczny żart. Zdawało jej się, że nie słyszy dobrze albo esesman się pomylił. Jednak po chwili przekonała się, że polecenie było prawdziwe.

– A jeśli tego nie zrobię?

– Sprawdzimy to. Przyjdzie lekarz i cię zbada. Jeśli tego nie zrobisz, zastrzelę cię osobiście, polska suko.

Esesman wyszedł. Monika nie mogła wiedzieć, że w ramach tego eksperymentalnego programu niemieccy lekarze badali, jak długo człowiek może przebywać w stanie skrajnego wyziębienia – hipotermii. Na razie była przerażona. Zrozumiała, w jakiej pułapce się znalazła. Jej życie zależało od czegoś, co dla każdej normalnej i uczciwej kobiety musiało być odrażające. Jednak w obozie koncentracyjnym nie ma czegoś takiego jak wstyd. Ileż razy Monika widziała podczas apelu kobiety, które musiały stać na baczność i nie mogły iść za potrzebą do obozowej latryny, więc załatwiały się na stojąco. Ileż razy widziała, jak starsze i zdegenerowane więźniarki funkcyjne wchodziły na prycze młodych kobiet osadzonych w obozie i gwałciły je, czym popadło: butelką, śrubokrętem albo kijem. Ile z wykorzystanych kobiet zostało potem zamordowanych przez sanitariuszy SS i trafiło do pieca?

Monika patrzyła na śmiertelnie wyziębionego mężczyznę, którego musieli trzymać w lodowatej wodzie. Bez jej pomocy umrze. Ona także chciała żyć – dla swojego dziecka. Tylko myśl o nim ratowała w tym piekle resztki nadziei, jakie jej pozostały.

*
REJON CASSINO, KONIEC STYCZNIA 1944

Mokrzycki musiał się sporo natrudzić, żeby odnaleźć komandosów majora Smrokowskiego, którzy faktycznie znajdowali się na drugiej linii i nie uczestniczyli w walkach. Major okazał się nad wyraz komunikatywnym mężczyzną, który wydostał się ze Związku Radzieckiego tak jak reszta armii, przez Iran, i przeszedł z Andersem cały szlak bojowy. Nie miał jednak dla Mokrzyckiego dobrych wiadomości.

– Myślę, że alianci roztrzaskają się o tę górę. – Major mówił o Monte Cassino. – Dla piechoty jest niemal nie do zdobycia. Niemcy zamienili ją w twierdzę, jakiej podczas tej wojny chyba jeszcze nie było.

– Tak pan sądzi? Jest tylu Amerykanów! Angole sprowadzili ponoć brygady Gurkhów z Nepalu, a to żołnierze wyjątkowo dobrze zaadaptowani do warunków górskich.

– Tu nie chodzi o górską kondycję.

– A o co?

– O umiejętność walki w takich warunkach.

Padał na przemian deszcz ze śniegiem. Niemcy umieli świetnie wykorzystywać rzeźbę terenu i ustawiać artylerię tak, aby zadawała podchodzącym z dołu aliantom jak największe straty. Resztę robiły ukryte świetnie między skałami i drzewami karabiny maszynowe, które Niemcy maskowali gałęziami drzew iglastych nietracących zimą igieł. Miejsca, które dla podchodzących z dołu żołnierzy wyglądały naturalnie, zamieniały się w śmiertelne pułapki.

Mokrzycki naprawdę się zmartwił. Jeśli Monte Cassino i cały masyw zdołają zatrzymać aliantów jeszcze na kilka miesięcy, to zakończenie wojny w roku 1944 będzie mało realne.

*

Kilka dni później Mokrzyckiego wezwał znów na rozmowę generał Anders. Jak się okazało, spotkanie miało się odbyć w towarzystwie tajemniczego gościa. Anders zadbał, by im nie przeszkadzano.

– No cóż, poruczniku Mokrzycki – powiedział na przywitanie generał. – Sława pana wyprzedza.

Mokrzycki się zmieszał. Nie lubił pochlebstw, życie nauczyło go, że po pierwsze, zazwyczaj są nieszczere, a po drugie – po nich zawsze przychodzą kłopoty.

– Przyprowadziłem komandosów majora Smrokowskiego. Są już w dyspozycji korpusu polskiego – odrzekł tylko. Anders i tajemniczy gość wiedzieli już, że Mokrzycki był konkretny do bólu. Nie owijał w bawełnę.

– I jak pan ocenia niemiecką obronę na Monte Cassino? – zapytał Anders.

Hrabia miał w zwyczaju odpowiadać szczerze.

– Uważam, że jest nie do przejścia. Amerykanie zostali zmasakrowani przy próbie przekroczenia rzeki Rapido. Każde natarcie idące wzdłuż koryta tej rzeki i rzeki Garigliano spotka się ze strasznym ostrzałem Niemców. Warunki drogowe są bardzo ciężkie, a piechota podchodząca pod zbocza zostanie ostrzelana z każdej strony. Dodatkowo uważam, że atak od miasteczka Cassino na górę jest szaleństwem. Przed nami nie ma żadnych zdemoralizowanych maruderów ani chłopców z Hitlerjugend, tylko znakomity korpus spadochronowy. Oni potrafią walczyć i zabijać, panie generale.

Precyzyjna odpowiedź Mokrzyckiego zrobiła na Andersie wrażenie.

– My też, panie poruczniku, potrafimy walczyć i zabijać – odparł.

– W to nie wątpię. Z tym większą ochotą chcę walczyć w korpusie polskim.

Anders sięgnął po cygaro. Dostał kilka pudełek od Churchilla. Ponoć przypłynęły na jakimś amerykańskim statku z Kuby. Generał poczęstował obydwu swoich gości, choć tajemniczy mężczyzna wciąż siedział z boku i przypatrywał się Mokrzyckiemu w milczeniu.

– Dziękuję – powiedział Anders, przycinając cygaro. – Wiem, że walczyłby pan z nami o tę górę. Rzeczywiście taki jest plan: abyśmy walczyli i pokazali aliantom, że naprawdę bijemy się z Niemcami.

– Bo ktoś w to wątpi... – dokończył Mokrzycki.

– Związek Radziecki skutecznie zniszczył dobre imię polskiego wojska swoją propagandą. Brytyjczycy patrzą na nas wilkiem. A ja codziennie muszę zapewniać Angoli o tym, jak bardzo jesteśmy lojalni. Wiem natomiast, że w wywiadzie czasem trzeba robić rzeczy straszne.

Na te słowa Mokrzycki się zaniepokoił. Do czego zmierzał Anders? I kim był ów tajemniczy facet przyglądający mu się z zaciekawieniem?

– Do czego pan generał zmierza?

Anders wskazał Mokrzyckiemu miejsce i sam też usiadł.

– Zmierzam do tego, by znaleźć odpowiednie dla pańskiego charakteru zadanie, panie poruczniku. Mam bardzo wielu dobrych oficerów polowych. Żołnierze są z nimi zżyci. A pan jest przede wszystkim znakomitym wywiadowcą. Ma pan umiejętność wtopienia się w tłum i jakieś niewiarygodne szczęście, że wyszedł pan żywy z tych wszystkich wypadków. Ja i pan rozumiemy doskonale prawdziwą polską rację stanu, a ona wymaga oczywiście walki z Niemcami, ale przede wszystkim przygotowania kraju do nadejścia Sowietów. I podjęcia z nimi walki. Czy pan rozumie?

– Oczywiście. – Mokrzycki wysłuchał z uwagą wykładu Andersa, który był bardzo dobrym generałem, a politykiem niezgorszym.

– To zrozumie pan, że nie może pójść z nami na Monte Cassino. Pana żywiołem jest wywiad i bycie kurierem.

– Mówiąc szczerze, chciałbym już skończyć z tym ostatnim.

– Ja pana rozumiem. Ale ojczyzna wymaga czego innego.

Co za górnolotne słowo, pomyślał Mokrzycki. Ojczyzna – dla tego pojęcia poświęciłem wszystko: Monikę i dziecko, przyjaciół, szansę na to, żeby kochać. I nie mam z tego nic. Ach, gdyby można było po prostu zostawić to wszystko! Ale przecież wiedział, że kiedy zamknie oczy, znów ujrzy Teo i przypomni sobie jego list, w którym ten pisał, że trzeba podążać za zasadami do końca, bez względu na cenę. I nie spodziewać się za to nagrody. Bo tak jest po prostu godnie. To była dewiza Mokrzyckiego: wykonać do końca obowiązek, bez względu na osobistą cenę i bez nadziei na nagrodę.

– Czego pan wymaga ode mnie? – zapytał hrabia.

– Dobre pytanie. Mam pewien pomysł polityczny, który nie kłóci się z tym, co za chwilę usłyszy pan od naszego gościa. – Anders wskazał ręką tajemniczego mężczyznę. – Muszę znaleźć człowieka, który się tego podejmie. Proszę wysłuchać wszystkiego, zanim pan odpowie. Nie może pan też iść z nami, ponieważ podlegamy dowództwu brytyjskiemu, a Brytyjczycy znają pana nazwisko od Gibraltaru. Pan im wtedy uciekł, choć z brytyjskiego punktu widzenia świadek Katynia i świadek ich zdrady wobec generała Sikorskiego nie powinien już żyć. Jak pan wie, moje relacje z generałem były dość chodne, ale obaj mieliśmy przede wszystkim na uwadze dobro Polski. Obecne władze, w tym premier Mikołajczyk, ględzący bez przerwy o konieczności porozumienia się z Sowietami...

– Co proszę? – przerwał Mokrzycki, nie dowierzając.

– A tak, panie poruczniku, pan premier Mikołajczyk jest z ruchu ludowego, nie żebym miał coś przeciw ludowcom. Wszak Witos był politykiem. Ale trzeba przyznać, że politycznie jest kilka pięter niżej od świętej pamięci generała Sikorskiego. Polska nie ma już klasy politycznej zdolnej do odważnych posunięć, dlatego ja muszę to zrobić. Moja misja dla pana to dotarcie do Komendy Głównej Armii Krajowej jako mój kurier i powiadomienie ich, że trzeba przygotować się do walki z Sowietami i nie czynić tego, czego chce rząd, czyli powszechnego powstania przeciw Niemcom. Z Niemcami będą walczyli tu, we Włoszech, moi żołnierze. Proszę dotrzeć do najwybitniejszych ludzi w lasach i też im to przekazać ode mnie.

– Czyli mam wrócić do kraju?

Anders zaciągnął się cygarem. Odpowiedź była oczywista.

– Kiedy mam jechać?

– Jak tylko nasz gość załatwi panu przerzut do Polski. Ta misja ma charakter polityczny. Będzie pan scalał podziemie tak, aby jak najwięcej ludzi przygotowało się do walki z Sowietami. Nie możemy im oddać kraju.

Mokrzycki pokiwał głową. Tymczasem Anders wstał i zamienił się z gościem miejscami. Ów człowiek w okularach i w garniturze uśmiechnął się nieznacznie.

– Pozdrowienia od Johna Hustona – powiedział po angielsku.

A więc jednak reżyser Huston pracował dla amerykańskiego wywiadu, pomyślał Mokrzycki.

– Nasz przyjaciel Huston ma o panu jak najlepsze zdanie. Nasi przyjaciele w Hiszpanii także – rzekł mężczyzna, nie przedstawiwszy się jeszcze.

Hrabia zrozumiał. Człowiek ten był reprezentantem amerykańskiego wywiadu powiadomionym przez Hustona o tym, że Polacy mają ciekawego agenta.

– Biuro Służb Strategicznych nie ma dobrej opinii po katastrofie w Bari – powiedział Mokrzycki, zwracając się do amerykańskiego gościa generała Andersa.

Amerykanin zachował kamienną twarz. Niemiecki nalot na port w Bari 2 grudnia 1943 roku był rzeczywiście katastrofą. Amerykański wywiad ochraniający port nie przewidział, że Niemcy są w stanie zadać aliantom tak niszczący cios. W ciągu dwu godzin niemieckie bombowce Junkers Ju-88 zniszczyły wiele statków alianckich, a z jednego z nich wyciekł iperyt siarkowy, który Amerykanie przywieźli do Europy jako strategiczny rezerwuar broni chemicznej, na wypadek gdyby Niemcy użyli takich gazów w Europie. Mnóstwo marynarzy i mieszkańców Bari się zatruło i wieść o tym się rozniosła. Sprawę próbowano nieudolnie tuszować.

Dla Mokrzyckiego perspektywa pracy wywiadowczej dla Amerykanów była kusząca, bo wzmacniała go logistycznie i zapewne finansowo, ale nabrał już pewnego doświadczenia i miał zamiar podbić cenę.

– To prawda, w Bari zawiedliśmy – odpowiedział Amerykanin. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Norman Holmes Pearson i jestem rezydentem OSS[1] we Włoszech oraz w Afryce Północnej.

– Co zatem rezydent amerykańskiego wywiadu może chcieć od faceta takiego jak ja?

– To zależy od pana.

Mokrzycki postanowił zmienić ton.

– Co facet taki jak ja mógłby zatem zrobić dla was?

– O, widzi pan, to już lepsza perspektywa – odparł Norman Pearson. – Ma pan istotne dokonania wywiadowcze. Dowiedzieliśmy się trochę o panu. Hiszpania, Związek Radziecki, Polska, Bliski Wschód... Mogę powiedzieć tyle, że stosunek USA do Polski jest zależny od linii prezydenta.

– Roosevelt nie zrobił dla mojego kraju zbyt wiele w Teheranie.

Pearson potwierdził.

– Pana to nie dziwi? – zapytał Mokrzycki.

– Mogę powiedzieć, że będzie tak do końca tej prezydentury. Prezydent ma bardzo specyficzne podejście do Związku Radzieckiego, ale nie wszyscy Amerykanie ze sfer rządowych i wywiadowczych myślą tak jak on.

– Pan tak nie myśli? – zapytał nieco ironicznie Mokrzycki.

– Nie, ja tak nie myślę i inni przedstawiciele OSS też nie. Uważam, że nasze biuro powinno mieć w Polsce swojego człowieka.

– Proponuje mi pan tę posadę?

Norman Holmes Pearson zbliżył się do Mokrzyckiego i pochylił w jego kierunku.

– Chcemy z panem współpracować. I postaramy się, żeby się pan na nas nie zawiódł. Służby rządzą się własnymi prawami, także u nas.

– Na czym miałaby polegać moja praca?

– Na razie dostanie pan odpowiednią sumę pieniędzy i broń. Chcemy, aby wszedł pan w kontakt z polskimi przywódcami w kraju i zapewnił ich o konieczności utrzymania ścisłej konspiracji po wkroczeniu armii sowieckiej do Polski. A to kwestia kilku miesięcy. I właśnie wtedy zacznie się pańska praca. Chcemy, żeby za plecami frontu Sowieci mieli twardą i nieustępliwą partyzantkę. Jestem osobiście przekonany, że po pokonaniu Niemiec, a wierzę, że stanie się to jeszcze w tym roku, konflikt mojego kraju z Sowietami będzie nieuchronny.

– Przedstawienie musi trwać – skwitował Mokrzycki.

– W pewnym sensie to konieczne – odparł Amerykanin.

Mokrzycki z uwagą wysłuchał tego, co generał miał do powiedzenia. Nie oponował, choć wiedział, że wywiad amerykański jest znacznie słabszy od sowieckiego. Współpraca z Amerykanami dawała mu perspektywę powrotu do kraju i szybko zrozumiał, że to jego szansa na odnalezienie Moniki, Wilka, Widłaka i jakiegoś śladu Goldy, którą na swój sposób wciąż kochał. Jeśli ma zginąć, to w walce, która ma sens, a walka z komunistami taki sens miała.

– W takim razie zgoda.

Podali sobie ręce.

– Cieszę się. Nasze służby powinny mieć za frontem sowieckim kogoś, kto będzie nas informował o nastrojach.

– Kiedy mam lecieć?

– Brytyjczycy pana zrzucą – odparł Amerykanin.

Mokrzycki pokiwał głową i teraz to on zbliżył się do generała.

– To niemożliwe. Brytyjczycy mają powody, aby mnie szukać. Wie pan zapewne więcej ode mnie o okolicznościach śmierci polskiego premiera na Gibraltarze, prawda? Proszę nie odpowiadać, bo zarówno ja, jak i pan szanujemy naszą inteligencję. Skoro Sowieci byli w stanie dokonać zamachu na polskiego premiera przy biernym zachowaniu Anglików, to ja nie mogę lecieć z Brytyjczykami. Rozumie pan?

– Rozumiem, ale wszystkie loty do krajów okupowanych leżą w gestii SOE[2]. Brytyjczycy mają duże możliwości. Skontaktuję się z nimi – odparł Amerykanin.

– Nie zgadzam się. Musicie znaleźć inny sposób.

– Dlaczego?

– Bo spadochron mi się nie otworzy.

ROZDZIAŁ IV
Towarzyszka Czechowicz
LUBLIN, LUTY 1944

Golda Cwajnblum pamiętała, co się z nią stało po tym, jak w maju 1943 roku ją i jej ludzi z getta zdradzili Polacy z Miecza i Pługa. Zostawili ich na pastwę Niemców w lesie pod Warszawą. Pamiętała, że walczyli. Została ranna w nogę, ale chciała żyć. Czołgała się przez błotnisty las, tego dnia odnotowano bowiem obfite opady deszczu. Słyszała za sobą głosy obławy, warczące esesmańskie psy i wrzaski Niemców. Wpadła do jakiegoś rowu. Poobijała się.

Śmierć jednak nie przyszła. Golda obudziła się w wiejskiej chacie, gdzieś na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej. Siedział przy niej młody partyzant. Nie zwróciła nawet uwagi na to, czy był przystojny, jak gdyby życie, jakie toczyła przed powstaniem w getcie, stanowiło teraz odległy i niedościgły kontrapunkt, czarną dziurę, z której nie może się wydobyć żadne wspomnienie dnia wczorajszego.

– Musicie odpocząć – powiedział partyzant.

Golda nie miała siły, żeby odpowiedzieć. Ktoś opatrzył jej ranę na nodze. Nakarmił ją. Bez przerwy chciało jej się pić.

Dopiero po chwili dotarł do niej sens słów, że ów młody człowiek odezwał się do niej, jak gdyby w izbie znajdowały się co najmniej dwie osoby. Z początku nie rozumiała dlaczego. Komuniści, przemknęło jej przez myśl. Nigdy wcześniej nie zaprzątała sobie nimi głowy. Po prostu istnieli gdzieś na obrzeżach znanego jej świata. Nie obchodzili jej.

– Dziękuję – opowiedziała bezdźwięcznym ruchem ust.

– Nie ma za co – odrzekł tamten. – Jesteście bojowniczką z getta, prawda?

Golda skinęła głową. Dobrze, że nie wie, czym zajmowałam się wcześniej, pomyślała. Jako agentka Komendy Głównej AK w niemieckiej administracji Warszawy dostałaby od komunistów kulkę. I to nie dlatego, że pracowała formalnie dla Niemców, tylko ze względu na powiązania z Armią Krajową.

– Odpoczywajcie. Wkrótce przewieziemy was do Lublina.

– Jak się nazywacie? – zapytała nieśmiało Golda, która chciała wiedzieć, komu ma zawdzięczać ocalenie.

– Jestem „Pietrek”. To mój pseudonim. Tyle na razie możecie o mnie wiedzieć. Jutro transport do Lublina. To może być trudne, trumna jest niewygodna.

– Trumna?! – zdumiała się Golda.

Mirosław Krajewski „Pietrek” był jednym z dowódców polowych Związku Walki Młodych, propagandowej przybudówki PPR wśród komunizującej młodzieży. Znał Janka Krasickiego, ale ten już nie żył, tak jak martwi byli Fornalska, Finder i inni działacze PPR.

– Niemcy boją się tyfusu i nie zaglądają do trumien.

Golda pomyślała wówczas o jej romantycznym zauroczeniu Józefem Czechowiczem. Miała pojechać do jego miasta po raz pierwszy w życiu. Do tego w trumnie! Czechowicz by się z tego uśmiał, pomyślała.

*

Jednak Golda nie mogła myśleć w Lublinie o Czechowiczu. Nie miała na to czasu. Porzucając swoje życie w Warszawie i przechodząc do getta, zdawała sobie sprawę, że nie będzie odwrotu. Komuniści wywieźli ją do Lublina i w okolicach ulicy Lubartowskiej umieścili w melinie PPR. Oczywiście obowiązywała zasada ograniczonego zaufania. Golda, już wtedy, gdy ukrywała się przed Niemcami jako Józefa Schubke, nauczyła się grać, a aktorką była przednią. Zdawała sobie sprawę, że nic w świecie towarzyszy nie jest za darmo. Musi poznać kod kulturowy, wczytywać się w ich prasę, metafory, język, jakiego używają na co dzień, nauczyć się, jak palą papierosy, jak klną. Wychodząc z piekła getta warszawskiego, obiecała sobie, że już nigdy nie będzie głodna, nigdy nie będzie błagała Polaków o nic, ani o życie, ani o prawo do tego, czy może być Żydówką, czy nie.

Oczywiście była im na swój sposób wdzięczna, jak człowiek bywa wdzięczny za uratowanie życia, ale Golda przede wszystkim liczyła na nowe otwarcie. Chciała oprzeć swoje życie na własnym ja.

Przez pierwsze dwa miesiące nic się nie działo. Z rzadka tylko wychodziła na zewnątrz. W czasie pobytu w melinie Goldzie oraz innym przybywającym tam różnym typom z PPR gotowała jakaś prosta kobieta, aresztowana w latach trzydziestych za organizowanie strajku głodowego w Lublinie. Analfabetka, ale komunistom oddana. Golda cieszyła się, że faceci przychodzący na melinę nie próbowali się do niej w nocy dobierać. Wciąż czuła na sobie dłonie Schenwalda, esesmana, którego zabiła w Warszawie. Odczuwała nieprzeparty wstręt do mężczyzn. Odrzucenie i zdrada ze strony Miecza i Pługa były w duszy Goldy jak cierń, a ponieważ kobieta odrzucała wszelką metafizykę, uważając, że nie ma nic ważniejszego i bardziej wiążącego etycznie niż własne sumienie, ów cierń stawał się z każdym dniem odrobinę cięższy. Niedostrzegalnie przemieniał się w jad, który zaczął toczyć jej duszę od środka. Na zewnątrz była wciąż tą samą kobietą, ale doświadczenie samotności w getcie zmieniło jej wnętrze nie do poznania. Z każdym dniem ów jad stawał się coraz mocniejszą rysą, która się nie zabliźniała i nie powlekała nową tkanką dobra, przyjaźni i wybaczenia.

W jakiś sposób pobyt w melinie stał się dla Goldy przedsionkiem na drodze do PPR – komunistycznej partii utworzonej na przełomie 1941 i 1942 roku przez Marcelego Nowotkę. W początkach roku 1944 PPR miała już za sobą kryzys spowodowany zabójstwem Nowotki przez braci Mołojców (jednego z nich Mokrzycki spotkał w Hiszpanii), okrzepła pod przywództwem siermiężnego towarzysza Wiesława (o którym Golda nic nie wiedziała) i zaczęła szukać nowych ludzi podatnych na propagandę komunistyczną. A specjalistów od propagandy PPR miała naprawdę doskonałych. Jeśli ktoś dał im choćby cząstkę siebie, przez owo uchylone do duszy okno wlewała się stalinowska paranoja i nic już takiej osoby nie mogło uratować przed zanurzeniem się w czerwony ocean.

Taki dzień próby nadszedł dla Goldy 1 marca 1944 roku. Wówczas jedna z działaczek PPR, małomówna i wyjątkowo niesympatyczna, zaprowadziła ją do mieszkania na ulicy Podzamcze. Golda zaczesała włosy pod beretem z szarej wełny, żeby nie rzucać się w oczy. Miała dość takiego życia. Marzyła, żeby spokojnie wyjść na ulicę i żeby nikt nie patrzył na nią jak na Żydówkę. Czekał na nią ważny człowiek, a Golda zdała sobie sprawę, że od tej rozmowy dużo zależy. Może dalej żyć... lub umrzeć. Jeśli okaże się nieprzydatna, jej ciało zostanie znalezione w jakiejś spelunie w Lublinie. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Komuniści nie cechowali się miękkim sercem.

W mieszkaniu przywitał ją odór gotowanej kiszonej kapusty. Od razu dostrzegła, że to melina podobna do tej, w której spędziła ostatnie dwa miesiące. Została poproszona do dużego pokoju. Przez uchylone okno dostawało się do środka świeże powietrze. W pokoju, chyba wynajmowanym przez komunistów, stał duży stół i kilka krzeseł. Golda pomyślała, że pomieszczenie to wygląda jak miejsce zebrań partyjnych. Po chwili do środka wszedł postawny, wysoki mężczyzna w wełnianym płaszczu. Ściągnął go i położył na jednym z krzeseł.

– Siadajcie.

Golda przywykła już do liczby mnogiej. Ten człowiek wyglądał jednak inaczej niż spotkani dotąd komuniści, ludzie bez wykształcenia i bez ogłady.

– Dziękuję – odparła krótko.

– Napijecie się herbaty? Zmarzłem.

– Z przyjemnością.

Mężczyzna wstał i podszedł do drzwi, po czym poprosił gospodynię, by przygotowała dwie herbaty. Kobieta po chwili przyniosła dwie szklanki z zaparzoną... pokrzywą. Golda nie skomentowała tego. Zaparzanie pokrzywy, wysuszonej i zebranej latem poprzedniego roku, miało zapewne imitować herbaciany napój. Osobliwość lub po prostu nędza. Golda uznała, że to drugie.

– Powiedzcie mi o sobie – zaczął mężczyzna.

Golda upiła nieco płynu. W smaku był paskudny, ale zawsze to coś ciepłego.

– Proszę wybaczyć, ale nie zwykłam opowiadać o sobie mężczyznom, o których nic nie wiem. Jestem wdzięczna PPR za uratowanie mi życia, to wszystko.

Mężczyzna nic nie odpowiedział.

– Nie zrozumieliście mnie. Powiedzcie mi o swojej przynależności klasowej.

Golda niemal parsknęła śmiechem. Ale powstrzymała się. Opowiedziała o swoim nędznym życiu w Stanisławowie przed wojną. Tam się urodziła, chodziła do żydowskiej szkoły podstawowej. Tam zaczęła śpiewać. Starała się w swojej opowieści przede wszystkim zaakcentować biedę i sytuację rodziców. Matka zajmowała się domem, a ojciec pracował na kolei.

– Pochodzicie z rodziny robotniczej?

– Tak, właśnie to chciałam powiedzieć.

– Co robiliście w czasie okupacji faszystowskiej?

Golda uznała, że nie może powiedzieć, że pracowała jako Józefa Schubke dla AK.

– A co może robić Żydówka w Warszawie?

– Rozumiem – skwitował poważnie mężczyzna. – Ukrywaliście się?

– Tak.

– A u kogo?

– U różnych ludzi. Przede wszystkim chciałam przeżyć. Robiłam różne rzeczy. U Polaków. Ale wróciłam do getta.

Mężczyzna popatrzył na nią przenikliwie. Coś się nie zgadzało. Żyd z własnej woli nigdy nie wróciłby do getta.

– Dlaczego?

Wyraz twarzy Goldy zmienił się na ułamek sekundy. Dało się z niej odczytać całą rozpacz, jaką odczuwała, kiedy płonęło getto. Do tego dochodziła świadomość, że Polaków niewiele to obchodziło. Mieli w dupie żydowski ból, samotność i śmierć.

– Bo chciałam umrzeć z moim ludem.

– Odkryliście na powrót swoją świadomość klasową?

Właśnie tę odpowiedź miała na końcu języka.

– Tak.

– Bo widzicie, my mamy dość dobre rozeznanie wśród naszych ludzi w getcie z czasu powstania. Byliście w ŻOB?

Golda nie chciała oszukiwać. Jeśli złapią ją na kłamstwie, zabiją.

– Nie. Byłam u chłopców Żabotyńskiego w Żydowskim Związku Wojskowym.

Zauważyła, że właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. Jeśli wiedzieli o tym, to znaczy, że przez dwa miesiące porządnie ją rozpracowali. W każdym razie miała wrażenie, że te pytania dokądś prowadzą.

– Mogę się wam przydać – dodała w końcu, dziwiąc się, że była w stanie to powiedzieć.

Uśmiechnął się.

– I ta odpowiedź mi się najbardziej podoba. Widzicie, w Polsce pod okupacją hitlerowską trwa bardzo ostra walka klasowa – zaczął z przekonaniem tajemniczy rozmówca. – W tej walce trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron. Polska Partia Robotnicza chce zmienić Polskę całkowicie i wierzcie mi, że wraz z nieuchronnym wkroczeniem Armii Czerwonej to my zaczniemy tworzyć ten kraj.

Golda musiała przyznać, że była to prawda, choć dotąd ją od siebie odsuwała.

– Chcę mieć w tym udział.

– O, już drugi raz mówicie do rzeczy. Nie musicie się wstydzić swojego żydowskiego pochodzenia. Polska Partia Robotnicza zmienia rzeczywistość. Narodowość, pochodzenie społeczne, religijne przesądy to przeżytki dawnej Polski. Czy chcecie z nią zerwać?

To pytanie sprawiło, że Golda stanęła w obliczu przewartościowania swoich przekonań. Przepełniało ją uczucie gniewu i wściekłości na Polaków za to, że zostawili getto samo sobie, że na uciekających z niego ludzi na ulicach wokół czekali szmalcownicy. Poczucie krzywdy brało w niej górę nad świadomością, że przecież reprezentanci owej „pańskiej Polski”, tacy jak Mokrzycki, zabijali szmalcowników bez litości. Antoni stanowił dla niej najboleśniejsze wspomnienie, jakiś jasny punkt w jej duszy, coraz bardziej pogrążającej się w mroku i pragnieniu zemsty.

Rozmyślanie przerwało jej pytanie rozmówcy.

– Czytaliście broszurę towarzysza Wiesława O co walczymy?

– Nie, nie czytałam.

– Przeczytajcie koniecznie. – Mężczyzna położył na stole wyjęty z płaszcza egzemplarz propagandowego tekstu, będącego podstawową lekturą dla komunistów tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej do Polski.

– Teraz? – zdziwiła się.

– Tak, proszę was o to.

Golda pochłonęła kilkunastostronicową broszurę w kilka minut. Czytała uważnie, ale szybko. Nie rozumiała wiele z ideologicznego bełkotu, lecz dostrzegła w tym tekście pewną konsekwencję.