Na fundamentach kłamstw - Wojciech Zawioła - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Na fundamentach kłamstw ebook i audiobook

Wojciech Zawioła

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

277 osób interesuje się tą książką

Opis

Jedno kłamstwo może zburzyć fundamenty nawet najsilniejszej rodziny. 

Po śmierci rodziców Michał i Marta zaczynają odkrywać niepokojące fragmenty układanki, której częścią jest ich brat Marek. Od lat nieobecny w ich życiu, okazuje się uwikłany w ciemne interesy. To, co miało być próbą ratunku, szybko zmienia się w podróż przez mroczne zakamarki rodzinnej przeszłości, gdzie każde odkrycie wydaje się bardziej szokujące od poprzedniego.Zerwane więzi, ryzykowne decyzje i sekrety prowadzą rodzeństwo do punktu, z którego nie ma odwrotu.  

„Na fundamentach kłamstw” to poruszająca opowieść o rodzeństwie i o tym, jak dawne tajemnice mogą zniszczyć to, co wydawało się stabilne i pewne. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 27 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jan Aleksandrowicz-Krasko

Oceny
4,5 (43 oceny)
31
7
1
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytanamarta16071990

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia, od której nie można się oderwać. Tajemnice rodzinne, poszukiwanie i wzruszające momenty. Mnóstwo emocji a koniec, jejku zaskoczył mnie i wzruszył bardzo. Polecam.
10
EwelinaFa

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta. Ciekawa i wciągająca lektura.
10
bleblata

Dobrze spędzony czas

Hmmmm. Ciekawa
00
EwaMaciejewska

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna ksiazka, nie mozna sie odewrwaxć.
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca
00

Popularność




Wojciech Zawioła

NA FUNDAMENTACH KŁAMSTW

Rozdział 1

Patrzył po raz ostatni. Właściwie tylko zerkał, bo czuł niewytłumaczalny wstyd. Może nawet zażenowanie. To było takie wrażenie, jakby wyrwał sobie wnętrzności, nie żywiąc do samego siebie żadnych uczuć, żadnych sentymentów, i wrzucił je do worka na odpady. Gdyby próbował opisać to mniej brutalnie, to powiedziałby, że czuje się, jakby napisał autobiografię, a potem, po kolejnym wnikliwym przestudiowaniu tekstu, wyrzucił pierwszą jej połowę, zapominając o tym, co opisywała. Oczywiście tak naprawdę nie zapomniał, tylko po prostu ją wykreślił, sprawił, że ta część jego życia zniknęła.

I jeszcze miał wrażenie, że on do niego mówi. Zadaje pytania, na które nie chciał i chyba nie potrafił odpowiedzieć.

– Nie chcesz mnie? Naprawdę mnie oddajesz? Komuś innemu? I nawet jeszcze nie wiesz komu? Naprawdę? Za mało przeżyliśmy? Za mało dla ciebie zrobiłem?

No tak. Był schronieniem, był azylem, był jego dzieciństwem i wczesną młodością. Był jego tatą, mamą, jego całą rodziną. Był jego porażkami i zwycięstwami. Był jego nauką, jego zabawą, grą w cymbergaja i jego muzyką. Był jego intymnością… Był początkiem i końcem wszystkiego.

Pewnie już nie przekroczy jego progu. Nawet chyba już nie chciał. Nie wyobrażał sobie spacerowania po kolejnych pomieszczeniach, rozglądania się po salonie i patrzenia w lustro w łazience. Nie chciał pokonywać stopni skrzypiących schodów. Kiedyś ten dźwięk go denerwował, ale od kiedy tu nie mieszkał, brzmiał jak słowo „dom”. Kiedyś drażniący uszy, wrzynający się w małżowinę, dziś ciepły i poruszający.

I nie wyobrażał sobie stania w pokoju na górze, który kiedyś był jego pokojem dziecięcym, a później nastoletnim. Nie chciał widzieć siebie sprzed piętnastu czy dwudziestu lat, z okrągłą dziecięcą buzią, a potem twarzą pokrytą pryszczami. Nie chciał patrzeć w kąt, w którym stało jego łóżko. Właśnie na tym łóżku trzymał siostrę za rękę, kiedy się bała. Na tym łóżku czasem siłował się z bratem.

Potem były nowe łóżka, na których już nigdy nie siłował się z bratem i nie trzymał siostry za rękę. Dorośli. Każde z nich miało swoje łóżko i pilnowało swojej przestrzeni. I tak już zostało. Każde z nich prowadziło własne życie, nie dopuszczając do niego zbyt blisko swojego rodzeństwa.

I nie chciał na to łóżko patrzeć, bo na nim po raz ostatni widział, jak mama całuje tatę… A może to tata całował mamę?

Nie miał pewności. Potem już nigdy ich na tym nie przyłapał. W ogóle nigdy ich na niczym nie przyłapał. Jego koledzy opowiadali, że widzieli to i tamto, a on nic. W końcu doszedł do wniosku, że w ogóle „tego” nie robią.

Zerknął na tył domu. To tam ganiali się z kumplami, było dużo miejsca. Choć może to oni po prostu byli tacy mali. Teraz w ogóle wszystko było tutaj mniejsze. Ten dom, ta posesja, nawet ulica.

Na ogrodzie kopał piłkę. A kiedy przyszedł czas fascynacji Agassim, odbijał piłkę tenisową o mur domu, zostawiając małe okrągłe ślady. I tylko to go w tenisie bawiło.

Potem już tylko parkował tam samochód. Teraz też tam stanął. Zaraz otworzy bramę i stąd wyjedzie, ostatni raz. Spodziewał się, że będzie płakał, ale łzy nie przychodziły. Chyba nie wierzył, że to się naprawdę dzieje. Bo to jego część, a jak wyrwać z siebie jedną z części? I tylko ten wstyd czuł. Powinien go zatrzymać.

Sąsiad pojawił się nagle za jego plecami.

– Będziesz tu zaglądał?

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie będzie tu zaglądał, ale te słowa nie przeszłyby mu przez gardło. Są lekceważące dla tego miejsca. I ludzi. Choć ludzi miał gdzieś.

– Będę – odpowiedział w końcu bez przekonania.

– A Marta? A Marek?

Sąsiad był uparty. Jakby faktycznie mu zależało, by tu przyjeżdżali. Stefan Hamak. Bez hamaka w swoim ogrodzie. Ma w nazwisku, to po co mu w ogrodzie. Zawsze tak mówili. Z Martą i Markiem. I z tatą. Mama nie lubiła żartować z ludzi.

– Nie wiem, czy będą – rzucił, choć wiedział, że nic ich tu już nie przyciągnie. – Do widzenia – powiedział, wyciągając dłoń.

Sąsiad ścisnął ją mocno, oczy miał zaszklone. Było mu przykro. To nie był zły człowiek. Nigdy nie słyszał, by zrobił komuś coś złego.

Otworzył bramę. Wyjechał tyłem. Zamknął bramę. Tak robił od kilku lat, zawsze z obietnicą, że wróci. Teraz już nie obiecuje.

Zatrzymał się na ulicy. Patrzył na dom, jakby obejmował go obiektywem szerokokątnym. Całość mieściła się w kadrze. I ta tabliczka: „Na sprzedaż”. Kłucie.

Przez chwilę zastanawiał się, czy zadzwonić do Marty, żeby powiedzieć jej, że coś się właśnie skończyło. I do Marka. Ale do niego nawet nie miał aktualnego numeru. I to chyba od roku.

Marta i Marek. Rodzice ponoć dawno temu wymyślili, że dzieci będą miały imiona na „M”. Nikt nie wie dlaczego. Pierwszy był Marek, trzecia Marta. On był drugi. Michał.

Rozdział 2

Woda była już właściwie zimna. Dolała więc trochę gorącej, bo nie chciało jej się jeszcze wychodzić z wanny. Dodała też kilka kropli płynu, by znów na powierzchni pojawiła się piana. Lubiła być nią pokryta jak kołdrą. Tylko biust zwykle bezczelnie się wychylał, bo był tak duży.

Potrzebowała tej kąpieli po SMS-ie od Michała, w którym pisał, że jedzie do domu. Nie mogła się przyzwyczaić do myśli, że tego domu już nie będzie. To znaczy, będzie, ale dla nich przestanie istnieć. Nie mieszkała w nim od dawna, od kilku lat rzadko w nim bywała, ale był jej życiem, jej dzieciństwem i młodością.

„Jadę do domu. Ostatni raz” – napisał. Piła właśnie kawę Jędrzejem. Nie lubiła do niego mówić Jędruś, tak jak wszyscy. Dla niej był mężczyzną o imieniu Jędrzej. Nawet wtedy, gdy ją irytował lub zachowywał się jak dziecko. Bo zdarzało mu się. Nawet często. I bywało, że to lubiła, choć sama dziecka w sobie już dawno nie miała.

Głos Jędrzeja wyrwał ją z zamyślenia.

– Mogę wejść?

– Nie – odpowiedziała cicho i spokojnie i chwilę później usłyszała za drzwiami szelest stóp. Poszedł do kuchni.

Myślała o sypialni rodziców. Jako mała dziewczynka weekendowe poranki spędzała w ich łóżku. Tuliła się do mamy i kokosiła z tatą, bo była jego oczkiem w głowie. Fryderyk marzył o córce, od kiedy został mężczyzną. Mówił, że był szczęśliwy, kiedy pojawił się Marek, a kiedy na świat przyszedł Michał, próbował ukryć to małe rozczarowanie. I nie przestawał namawiać żony na jeszcze jedną próbę.

– Czuję, że tym razem będzie dziewczynka – mówił często.

I miał rację. Marta rozpromieniła go, rozmiękczyła i uszczęśliwiła, choć wcześniej na brak szczęścia nie narzekał. Przelał na nią całą swą ojcowską miłość. Problem w tym, że ciepła nie starczało dla chłopców. Kochał ich, choć potrafił być dla nich oschły i wymagający, bardziej niż dla Marty. Zazdrościli jej, ale od zawsze postrzegali ją jak istotę wręcz nadludzką, kogoś, kto zasługuje na szczególne traktowanie. Kiedy była małą dziewczynką, trzymali się od niej z daleka, a z biegiem lat coraz częściej przyjmowali rolę jej osobistych ochroniarzy. Była ich księżniczką, nadal z innego świata, a raczej z innej bajki.

A teraz… Michał się trochę odsunął, Marek zniknął, a rodzice odeszli. Fryderyk i Krystyna. Został jeszcze ten dom. Była w nim właściwie szczęśliwa. Rozpieszczana przez ojca, hołubiona przez matkę, która chciała z niej zrobić kobietę na swój wzór – dobry wzór.

Ścisnęło ją za gardło. Wypłakała wszystkie łzy, kiedy odeszła mama. A kiedy kilka miesięcy później poszedł za nią i tata, myślała, że oszaleje. W krótkim czasie dwa wzory, dwa autorytety zniknęły z jej życia. Myślała, że po śmierci mamy oprze się na tacie. Tymczasem to on oparł się na niej. Trudno jej się było przyznać przed samą sobą, że poczuła satysfakcję z poczucia odpowiedzialności za niego. Czuła, że musi o niego zadbać. Chłopcy też się starali, ale ona, jako kobieta, wiedziała, jak wiele zależało od niej. Tym głębsze było pęknięcie na sercu, kiedy usłyszała, że bez mamy, bez Krystyny, bez kobiety jego życia, tata nie wytrzymał. Bo choć rodzeństwo czasem z przerażeniem patrzyło na ich kłótnie, to nie miało wątpliwości, że rodzice nie mogą bez siebie żyć.

Marta czuła, że bezpowrotnie zakończyło się jej dzieciństwo. Nie wydarzyło się to wtedy, kiedy skończyła osiemnaście lat. I nie wtedy, kiedy wyprowadziła się na studia. Nawet nie wtedy, kiedy straciła dziewictwo. Tak naprawdę poczuła to, najpierw, kiedy żegnała mamę, a potem, jeszcze dotkliwiej, kiedy położyła kwiaty na trumnie taty. I teraz, kiedy żegnała dom. To nieracjonalne, wiedziała o tym, ale tak czuła. Teraz żałowała, że z czasem coraz rzadziej w nim bywała. Rodzice zapraszali, niekiedy nawet nakłaniali i prosili. Ale wymówek ciągle nie brakowało. Choć przecież większość z nich była całkiem uzasadniona: szkoła, egzaminy, potem praca, a w międzyczasie też randkowanie z Jędrzejem.

Nie miała też czasu dla braci, zwłaszcza że nigdy nie była pewna, czy chcą, by go dla nich miała. Niespecjalnie zabiegali o kontakt. Zajęci swoimi sprawami co pewien czas dzwonili i sprawdzali, czy wszystko u niej dobrze. Czasem jej to wystarczało, a czasem tęskniła za tymi rojbrami. Czasem nawet za dokuczaniem, bo wiedziała, że to z miłości. Czuła ją od nich mimo wszystko. I kochała ich tak samo. A może inaczej.

Martwiła się jednak, bo nie była pojęcia, czy faktycznie trzyma ich to rodzinne uczucie, czy tylko rodzice i dom ze wspomnień. „Tylko”, bo to za mało, by utrzymać więź między rodzeństwem. Ale właściwie o jakiej więzi myślała, przecież kontakt miała tylko z Michałem. Marka nie było od roku. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Nie pojawił się nawet na dwóch pogrzebach – niewdzięcznik.

– Tak, żyje – mówił Michał do wujka Henia, kiedy ten pytał, co z Markiem, i wyrażał obawy, czy w ogóle żyje, skoro od tak dawna się nie pojawił i nie wiadomo było, gdzie jest.

Ale Marek co miesiąc, każdego dwunastego dnia miesiąca wysyłał kartkę z jednym słowem: „Żyję”. Tradycyjną kartkę, jakby zapomniał, że żyjemy w dobie e-maili i SMS-ów. Kartkę ze znaczkiem pocztowym i stemplem, na którym datą był zawsze dwunasty dzień miesiąca. Sprawdzali, skąd kartki były wysyłane – za każdym razem z innego miejsca w Polsce. Wywnioskowali z tego, że gnojek sobie podróżuje. Zostawił wszystkich bez skrupułów i jeździ sobie po kraju. Złość sprawiła, że nie zaangażowali się w próbę odnowienia kontaktu.

Marta położyła dłoń na pokrętle ciepłej wody, ale po chwili zdecydowała, że skończy kąpiel. Nie dolała więc już ani kropli i wyszła z wanny. Owinęła się ręcznikiem i wyszła z łazienki.

Jędrzej siedział w kuchni, w dłoni trzymał kubek z kawą. To już chyba jego trzecia. Marta usiadła naprzeciwko i oparła się łokciami o blat. Potem położyła głowę na przedramionach. Cały czas patrzyła przy tym na Jędrzeja.

– Smutno ci – powiedział jej chłopak. – Widzę to.

Pokiwała potakująco głową. Miał rację. SMS od Michała wywołał lawinę wspomnień, bo nie chodziło o to, że jedzie do domu. Chodziło o to, że jedzie do tego domu. Ich domu. I chyba chciała z nim tam być, może pożegnać się z tymi ścianami, powspominać, bo przecież mieli mnóstwo wspomnień.

Na przykład to, kiedy wzięli samochód rodziców i popędzili nad zalew. Michał właśnie dostał prawo jazdy i zrobił całej trójce chrzest bojowy. Marta miała tylko jedenaście lat, ale najstarszy brat wydawał jej się bardzo dorosły i pojechała z całkowitym zaufaniem. Spokojnie siedziała z tyłu, Marek śmiał się całą drogę, a Michał trzymał kierownicę z należytym skupieniem. A potem pływali, wygłupiali się, wrzucali ją do wody, by zaraz potem ją wyciągać. Taka akcja ratownicza.

– Ale wiesz, że tak jest lepiej? – Głos Jędrzeja zabrzmiał jak echo.

Michał przez pół roku nie miał potem prawa poprosić tatę o prowadzenie samochodu. Mimo że według planu sprzed egzaminu miał jeździć jak najczęściej, by się oswoić z kierownicą.

– Co jest lepiej? – zapytała.

– Z tym domem… Że go sprzedajecie – odpowiedział z obawą o jej reakcję.

– Wiem.

I faktycznie wiedziała. Michał też wiedział, mimo że się wahał. Nie wiedzieli tylko, co na to Marek. Jak mógł się tak odciąć?

– Musicie znaleźć Marka – powiedział Jędrzej.

Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, jakby chciała się dowiedzieć: „Po co?”.

– Spadek – odparł. – Musicie podzielić kasę. Nie możecie go pominąć.

Pokiwała głową.

– Nawet nie mam pewności, czy on wie, co się wydarzyło. Nie było go z nami, kiedy umierali rodzice. Nie ma go teraz, kiedy sprzedajemy dom. Nie wiem, czy zasłużył.

– Spadku nie dostaje się za zasługi. Chyba że jest testament, a z tego, co mówiłaś, nie ma.

Nie potrafiła myśleć tak praktycznie, jak Jędrzej. Jej dusza płakała, jej sumienie było zgruchotane, a głowa błądziła gdzieś w czasie sprzed dziesięciu czy piętnastu lat. Akurat dziś wolała wygłupiać się z nimi, pływać, pozwalać się wrzucać do wody. Nawet jeśli tylko we wspomnieniach.

Nie chciała pojechać do domu, kiedy rodzice umarli. Bała się tych emocji, bała się spojrzeć na drzwi, na te stare obrazy, których nie chcieli zdjąć za żadne skarby, na lustro w przedpokoju, w którym mama przeglądała się za każdym razem, gdy wychodziła. I nie chciała patrzeć na ulubiony fotel taty, bo bała się, że pęknie jej serce po raz drugi. Po raz pierwszy pękło, kiedy dowiedziała się o jego śmierci. Nikt nigdy nie jest do końca przygotowany na śmierć rodziców, mimo że wszyscy wiedzą o nieuchronności ich odejścia.

– Boję się tego momentu – powiedział jej kiedyś Michał przy kieliszku czerwonego wina. – Boję się swojej reakcji na ich śmierć.

Wiedziała jednak, że on bardziej przerażało go odejście mamy, ją z kolei śmierć taty. Kiedyś pomyślała, że ten podział żalu pomoże im przetrwać. Marek nigdy się w to nie mieszał.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Jędrzeja.

– Chcesz gdzieś pójść? Kino? Spacer?

Uśmiechnęła się. Nie mogła sobie wymarzyć lepszego faceta.

– Jesteś kochany – odpowiedziała. Wstała, podeszła do niego i usiadła mu na kolanach. Kiedy poczuła obejmujące ją ramiona, westchnęła głęboko.

– Zawsze będzie mi ich brakować – szepnęła. – I tego wszystkiego, co działo się w tym domu.

Pokiwał głową na znak, że wie, że rozumie.

Rozdział 3

Nie mógł się oswoić z myślą, że ktoś obcy będzie chodził po jego domu. A co, jeśli usiądzie na trawniku za domem? A co, jeśli rozpali murowany ogrodowy kominek, który zbudował z tatą jako nastolatek? A co, jeśli ten obcy będzie kopał piłkę ze swoim synem tam, gdzie on kopał piłkę z tatą? A co, jeśli jakaś obca kobieta przez drzwi tarasowe będzie wychodziła z tacą, na której będą soki dla reszty intruzów? To obraz mamy. Przyjemny obraz, bo taca, którą niosła, zawsze była wypełniona czymś dobrym.

Zatrzymał się po przejechaniu kilkuset metrów, na sąsiedniej ulicy, bo myśli kotłujące się w jego głowie go przytłaczały. Oczywiście nie tylko tego dnia, ale dziś czuł to wszystko mocniej. Czasem jest tak, że pewne wydarzenia, fakty do człowieka nie docierają. Tym razem docierały do niego wybitnie mocno. Utorowały sobie z łatwością drogę do jego najczulszych punktów. To stąd zaszklone oczy i ściśnięte gardło. Znowu.

Może powinien mieć rodzinę, dzieci. Nie wracałby teraz do pustego mieszkania. Miałby się do kogo uśmiechnąć, z kim pogadać. Może nie skręcałoby mu teraz kiszek.

Ale dlaczego, gdy tylko o tym myślał, wyobrażał sobie, że wchodzi do mieszkania, w którym czeka na niego Matylda? Dlaczego? Bo to właśnie ona zawsze pojawiała się w jego myślach. Była ich główną bohaterką. Czasami go to irytowało, innym razem zaś przynosiło ukojenie.

Nie wrócił do samochodu. Nie chciał. Ruszył w pole. Niedaleko ich domu od zawsze rozpościerały się łąki. Teraz część zniknęła, a okolica obrodziła nowymi domami. Nadal jednak było gdzie zrywać jeżyny. Jakież one były pyszne. W dzieciństwie często wracali do domu z czarnymi od soku, umorusanymi twarzami. Tak mówił tata, śmiejąc się z nich – czarne twarze.

Michał dotarł na środek polany i usiadł. Potem położył się na plecach i spojrzał w niebo. Było czyste, choć tam, gdzie powinno być słońce, wisiały chmury. Ale to trochę dalej na prawo. Wprost nad jego głową niebo było błękitne jak kiedyś ściany w jego pokoju.

Czy to się kiedyś skończy? – zapytał sam siebie w myślach. – Ten ból po stracie tamtego życia? Te myśli torpedujące głowę bez ustanku?

To był trudny czas. Najpierw mama, potem tata, który zapadł się w sobie po jej odejściu. Nie mogli na to patrzeć. Było widać, że tęskni za nią każdą częścią ciała. Cierpienie malowało się w jego oczach, na policzkach, a nawet w palcach, które bezwiednie wodziły po miejscach, gdzie mama spędzała najwięcej czasu. Jakby miał nadzieję, że jeszcze raz ją poczuje. Widzieli to tak dokładnie, że serca pękły im w kilku miejscach. Ale żadne z nich nigdy na głos nie powiedziało, że dobrze się stało, że poszedł do niej, bo tam znów się spotkają i będą szczęśliwi. Bzdury. Przecież tam nie ma nic. Robaki tylko zjadają ich ciała. Taki jest sens naszego życia – zapierdol przeplatany rzadkimi chwilami radości i częstymi nieszczęściami, a na końcu oddanie się robakom. I po co to wszystko?

A Marek tego wszystkiego nie widział. Nie doświadczył tego.

Michał trochę za nim tęsknił. To w końcu brat.

Gdzieś wysoko w tym błękicie płynął samolot. Pięknie błyszczał. Michał lubił ten widok, tak majestatyczny, tak pozaziemski, zapierający dech w piersiach. Zawsze wtedy się zastanawiał, jacy ludzie są w środku, dokąd zmierzają i czy go widzą. Myślał wtedy, że jest dla nich tak samo nieistotny jak dla całego wszechświata.

Nie chciało mu się stąd ruszać. Było mu dobrze – przynajmniej fizycznie, bo psychicznie czuł się sponiewierany. Ciągle miał przed oczami obrazy z domu. I zapachy. Bo zapachy z dzieciństwa zostają w nozdrzach na zawsze. Są ukryte, ale wystarczy mały impuls, by powróciły, przywołując konkretne chwile. Jak zapach kakao wieczorem i kanapek z żółtym serem. Jak zapach kawy po turecku, którą Krystyna i Fryderyk pili każdego dnia. Jak zapach kąpieli, tych wszystkich płynów i szamponu do włosów. Jak zapach nowego samochodu. Jak zapachy, które nie były zbyt intensywne, ale wiedział, że są „domowe”.

– Co tak leżysz? – Usłyszał nagle tuż nad głową.

Otworzył oczy i najpierw zobaczył zarys sylwetki pochylonej nad nim, a potem powoli do jego mózgu dotarła twarz. Bartek. Gdy byli nastolatkami, ścigali się na rowerach po osiedlu. Potem stracili kontakt. Inne pomysły na życie, studia, on wybrał imprezy i dziewczyny, a Michał spokojne życie człowieka z dość konkretną wizją przyszłości. Nie kleiło się.

– Dawno cię nie widziałem – rzucił, nie odpowiadając na pytanie.

– Ja ciebie też.

Bartek stał tak i patrzył. Michał uniósł się na łokciach i zmrużył oczy jeszcze bardziej. Kolega z dzieciństwa właściwie się nie zmienił. Może tylko brzuch wystawał mu nieco bardziej.

– Sprzedałeś dom?

– Jest wystawiony.

– Nie szkoda ci?

Samolot zniknął już z tej niebieskiej połaci albo po prostu był już tak daleko, że przestał go widzieć. Może tak samo znikną kiedyś wspomnienia tego domu, tego życia.

– A to ważne, czy mi szkoda? – zapytał Michał.

Bartek wzruszył ramionami i podniósł głowę, by spojrzeć w stronę, w którą patrzył Michał, ale pewnie nie dostrzegał tego samego, co on. Inne doświadczenia życiowe, inne priorytety i w rezultacie inna perspektywa.

– Nie chciałeś tu wrócić? Dom byłby twój – powiedział, nadal patrząc w górę.

Michał nie chciał mu tłumaczyć zawiłości swojego życia. Że uciekł stąd na studia i nie chciał wracać, by tracić czas i najlepsze lata. Że nadal nie chce tu wracać, bo nie widzi tu dla siebie miejsca. Nie chciał, by Bartek pomyślał, że jest niewdzięczny rodzinnym stronom. Tacy ludzie odbierają to jak policzek.

– Nie, nie chciałem – odpowiedział szczerze i bez ogródek.

Wstał i strzepał z siebie grudki ziemi i źdźbła trawy. Bartek patrzył na niego. Trochę jak na dziwadło. Rozumiał to, bo przecież za normalnego się nie uważał. I normalnie nie wyglądał. Nie miał na sobie sportowych butów i spodni dresowych. I nie był łysy, jak prawie wszyscy tutaj.

– Nie chce ci się ze mną gadać? – zapytał Bartek nieprzyjemnym tonem.

Michał odwrócił się w jego stronę.

– Bartek, nie wiem, czy zrozumiesz – odrzekł. – Pożegnałem dzisiaj dom rodzinny, za kilka dni nie będzie mój. Starych już też nie mam. O czym chcesz ze mną rozmawiać?

Dostrzegł, że Bartkowi zrobiło się głupio. Stał teraz ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach.

– Ze starymi to rozumiem, ale dom? Sam powiedziałeś, że nie chciałeś wrócić, a teraz przeżywasz. To tylko budynek.

Michał zastanawiał się, czy chce go sprowokować, czy naprawdę tak myśli. Budynek. Budynek, w którym spędził ponad połowę swojego życia. Ściany, które widziały wszystko. Meble, które się w niego wtopiły. Pomieszczenia, który były jego światem.

– Tak, tylko budynek – potwierdził jego słowa i skierował się w stronę samochodu.

– Co u Marka? – Usłyszał jeszcze jego głos. Nie odwrócił się. – Może byś go pozdrowił?

Tym razem Michał odwrócił się w jego stronę.

– Jaja sobie robisz? Wy tu nie wiecie, co się stało? – zapytał poirytowany.

– Że spierdolił?

– Tak to tu nazywacie?

– A jak inaczej? – Bartek rozłożył ręce w geście bezradności, szukając odpowiedniego określenia.

– A co was to w ogóle obchodzi? – zapytał Michał wkurwiony.

Bartek opuścił ręce i pokiwał głową. Podszedł bliżej, korzystając z tego, że Michał stał w miejscu. Wyglądał jakoś dziwnie groźnie. Był zły, ale sam nie wiedział dlaczego.

– Żadne „was”. Mnie to obchodzi. To był mój ziom.

– A mój brat.

Riposta Michała brzmiała złowieszczo.

– I nie obchodzi cię, gdzie zwiał?

– Nie. Jego sprawa.

Bartek popatrzył na Michała badawczo. Potem pokiwał z niedowierzaniem głową.

– Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. Facet wisi kasę połowie miasta, znika, a jego brat nie wie gdzie. Co za przypadek!

Michał szybko zaczął szukać w pamięci czegoś, czego mógłby się uczepić. Kasa? Marek? Długi? Kompletnie mu to do niego nie pasowało. Marek nie pożyczał kasy. Miał ją. A nawet jeśli nie miał, to mógł przyjść do brata. Albo do rodziców.

– Jaką kasę? Jakiej połowie miasta? – zapytał.

Bartek machnął ręką. Mruczał coś pod nosem.

– Nie chce mi się o tym gadać.

Odwrócił się i ruszył przed siebie. Michał zatrzymał go, łapiąc za ramię.

– Czekaj! Powiedz mi, o co chodzi.

Bartek wyrwał się, ale przystanął.

– No pożyczał, co ci mam powiedzieć? Nie wiem na co. Nikt nie wie. I jasne, że nie połowa miasta. Z tego, co wiem, to pożyczył od Krzyśka, Bomby, Żyły, Macieja i Freda. I ode mnie. Nie jest tego dużo, ale my tu za dużo hajsu nie mamy, to nam szkoda.

– Ile?

– Co ile?

– Ile tego jest.

– Zbierze się ze dwadzieścia tysięcy.

Bartek wyglądał na zawstydzonego. Był typem człowieka, który nie lubił się upominać. Ale jak ktoś zwlekał z oddaniem, to potrafił mu przywalić. Z tym że Michał był jego kumplem. Marek też. To inna relacja.

– Oddam – powiedział Michał właściwie bez namysłu.

Bartek milczał. Znowu stał ze spuszczoną głową.

– Mnie tam nie zależy. Chciałbym, żeby się po prostu odnalazł. Żeby to nie było tak, że trupa tu przywiozą któregoś dnia.

Ale Marek żył. Michał to wiedział. Marta dostawała kartki z krótką wiadomością: „Żyję”. Nikt nie musiał o tym wiedzieć. Bartek też nie. Michał nie miał zamiaru mówić mu o tym, uspokajać go. Nie miał takiej potrzeby.

Otworzył drzwi auta. Wsiadł za kierownicę. Bartek dalej stał obok, jakby na coś czekał.

– Jemu odjebało – wyszeptał. – Nie wiecie tego?

Michał włączył silnik. Zmęczyła go ta rozmowa. Naprawdę miał zamiar oddać te pieniądze. Niedługo miał dostać kasę za dom, to odda. Jeśli Marek nie był honorowy, to on musiał być. I choć mu to do niego zupełnie nie pasowało, wiedział, że odda dług.

– Odjebało?

– Jednego dnia, no może nie jednego, ale w krótkim czasie. Tuż przed wyjazdem. Rozumiesz?

Nie rozumiał. Nie zauważył żadnego odjebania Marka. Ale może dlatego, że nie było go wtedy tutaj.

– Helena też tak mówi – dodał Bartek jeszcze ciszej, nachylając się nad autem.

Helena. Michał pomyślał, że powinien do niej pojechać. Była dziewczyną Marka. Może nawet narzeczoną. Nigdy jej nie lubili, ale w końcu to on ją wybrał, był z nią.

– Spotkałem ją parę dni temu. – Bartek nie przestawał go dręczyć. – Wiesz, że ma dziecko?

Nie wiedział. Ale się ucieszył. To znaczy, że jakoś sobie radzi.

– Ale żyje sama. Pytała mnie, czy wiem, co u niego. A ja przecież nie wiem. Mówiła, że lubiła twoich starych. Ona niegłupia dziewucha. Mówi, że to miasto już nie będzie takie samo bez was.

Michał pomyślał, że Bartek się podlizuje. To niemożliwe, że tak myśli.

– Ale nie chciałaby już z nim być, bo mu odjebało. Przez kilka dni szalał w domu, a potem wyjechał i się nie odzywa.

Może szalał z jej powodu? Może nie wytrzymał ciągłych awantur z byle powodu. Może nie wytrzymał jej lenistwa. Nie chciał jej winić za to, co się stało, ale może to właśnie dlatego?

– Bartek, nie wiem, co ci powiedzieć. Po prostu oddam kasę. Jak Marek się znajdzie, dam ci znać. Co więcej mogę?

– Nie wiem… Tak tylko gadam. Zawsze was lubiłem i szanowałem. Zwłaszcza twoich starych. Zresztą wszyscy sąsiedzi ich szanowali. Zazdrościli, ale szanowali.

– Czego zazdrościli?

– Że u was tak wesoło zawsze było.

Tak, często było wesoło. Oczywiście zdarzały się gorsze chwile i dni, ale tego nikt nie widział. I oni, dzieciaki, zawsze zdrowi i właściwie bezproblemowi. Dopiero teraz jakoś to się rozlazło. Może za dużo tych pozytywów było wcześniej?

Bartek odsunął się od auta, bo Michał odpalił silnik. Szumiał cicho, jakby był elektryczny.

– Trzymaj się, Bartek.

Mężczyzna pochylił głowę i podniósł rękę w geście pozdrowienia. Uśmiechnął się, prawie niewidocznie. Tak samo jak kiedyś, gdy wygrywał wyścigi rowerowe z Michałem i Markiem.

– Podobno wisi też Krajewskim i Paskom.

Pamiętał ich. Mieszkali dwie ulice dalej.

– Żyją jeszcze?

– Stara Paskowa zmarła rok temu. Reszta chyba żyje.

Michał zamknął drzwi i odjechał bez pożegnania. Chwilę później skręcił we właściwą ulicę. Jechał wolno, rozglądając się na boki. To było gdzieś tutaj. Trzeci czy czwarty dom po prawej. I potem któryś z następnych.

Dom Pasków stał, jak stał. Taki sam, ceglany, bez tynku. Michał miał wrażenie, że nawet firanki w oknach wisiały te same. Podwórko było puste. Buda ta sama, obok niej na łańcuchu Cygan. To też się nie zmieniło. Ostatni raz widział go chyba z dwa lata temu.

Dom Krajewskich za to zmienił się bardzo. Kiedyś był biały, potem szary, a teraz żółty. Na podwórku stał przygarbiony mężczyzna, którego Michał nie rozpoznał, ponieważ był odwrócony do niego tyłem. Dźwięk silnika skłonił go jednak do zmiany pozycji. Krajewski. Zawsze budził w Michale, i nie tylko w nim, jakąś grozę. Mimo to ukłonił mu się z auta. Krajewski chyba tego nie zauważył, bo nie zareagował. Tylko patrzył. Prosto w oczy.

Michała przeszył dreszcz i szybko odwrócił wzrok. Przyśpieszył i w kilka sekund znalazł się na głównej drodze.

Rozdział 4

– Długi?

Marta musiała powtórzyć to słowo głośno, bo było jej zupełnie obce. Nigdy ich nie doświadczyła. Długów nigdy nie mieli też rodzice, choć może po prostu o tym nie wiedzieli.

– Tak, długi – odpowiedział Michał.

Zadzwonił do niej z samochodu. Jechał teraz wolno i zastanawiał się nad tym, co powiedział mu Bartek. Miał nadzieję, że Marta też o tych długach nie wiedziała. Czułby się jak idiota, gdyby pozostał jedynym nieświadomym sytuacji.

– Nigdy bym Marka nie podejrzewała o zaciąganie długów.

Michał też, to oczywiste. Nikt nie pytał go, skąd je brał, ale Marek zawsze miał pieniądze. Zwłaszcza odkąd wyprowadził się z domu i zaczął żyć po swojemu. Choć, szczerze mówiąc, nawet zanim do tego doszło, jego portfel nie świecił pustkami. Taki cwaniak, pokręcił się to tu, to tam i potrafił zarobić na fajki albo adidasy. Michał mu tego zazdrościł. Marta mniej, bo zawsze bujała w obłokach i była bardziej romantyczna niż materialna.

Usłyszał w słuchawce jej śmiech.

– Mareczek – powiedziała do siebie pieszczotliwie.

– Marta! – skarcił ją nieco bardziej stanowczym tonem Michał. – To nie jest śmieszne. To trzeba oddać! Marka nie ma, ale jesteśmy my, to o naszej rodzinie mówi się teraz, że mamy długi.

– Ile tego jest? – zapytała już poważnie.

– Bartek mówi, że jakieś dwadzieścia tysięcy się zbierze.

– Musimy poczekać, aż dostaniemy kasę za dom.

– Nie wiemy, kiedy to będzie. – Michał wrzucił kierunkowskaz i skręcił w lewo, choć nawet nie wiedział, dokąd jedzie. Na razie przed siebie. – Mam piętnaście. Zacznę spłacać i policzę dokładnie, ile tego jest.

– Też trochę mam – odparła Marta, nie chcąc zostać w tyle. Czuła podobną odpowiedzialność co Michał. – Mogę to zrobić z tobą.

– Nie, nie ma takiej potrzeby, żebyśmy jeździli po domach we dwoje.

Dodał jeszcze, że wróci za trzy dni i zorientuje się, jak sprawy wyglądają. Wspomniał też od niechcenia, że jeśli Marta chce pomóc, to może iść do Pasków i Krajewskich. On zajmie się pozostałymi. Nie potraktowaliby Marty z należytą powagą. Ale tego już jej nie powiedział. Pamiętał ich wszystkich i wiedział, co woleliby zrobić z Martą. Może nawet nie musiałaby oddawać hajsu. Prymitywy.

Wyjechał na dwupasmówkę. Mieszkał dokładnie pięćdziesiąt cztery kilometry od domu rodzinnego. Marta mieszkała w tym samym mieście, ale po przeciwnej stronie. Marek, kiedy jeszcze był, zajął kawalerkę w centrum, a potem przeniósł się do Heleny.

Powinienem ją odwiedzić – pomyślał, wpatrując się w przerywane pasy na szerokiej jezdni. Obiecał sobie, że zrobi to, jak wróci.

Długi Marka siedziały mu w głowie przez całą drogę. Na początku wpadł w złość, krytykując go w myślach, wrzeszcząc na niego: „Ty durniu!”. Ale potem dotarło do niego, że tak naprawdę nie wie, dlaczego jego brat pożyczał te pieniądze. Może miał jakiś cel, który dałoby się określić prostym słowem „słuszny” albo nawet „szczytny”? Marek miał przecież dobre serce, więc może…

Nagle poczuł głód. Na szczęście chwilę później udało mu się zjechać do przydrożnego baru. Wolał to rozwiązanie niż setki pytań na stacjach benzynowych, czy życzy sobie kawę, herbatę w zestawie z hot dogiem i czy na wszystko będzie paragon, czy faktura. W fast foodzie „zabijali” go jedynie pytaniami o aplikację. Teraz na wszystko najlepiej mieć aplikację, nawet na durnego burgera.

Usiadł przy stoliku przy ścianie, tak żeby nie rzucać się za bardzo w oczy. Tych kilka minut oczekiwania na realizację zamówienia chciał spędzić z telefonem w ręku. I zrobić to, co robił często. Ostatnie zdjęcie, jakie wstawiła, było z Zanzibaru. Siedziała na plaży, tyłem do obiektywu, w kostiumie kąpielowym. Ktoś musiał to zdjęcie zrobić. Tydzień wcześniej była w Senegalu. Jeszcze wcześniej w Maroku. A zanim pokazała się w Casablance, puściła oko z Gibraltaru. Przed Gibraltarem była kilka dni w Polsce, do której wróciła z trzytygodniowej eskapady po Azji. Matylda. W jej zdjęciach zawsze było coś… No właśnie… Coś wyjątkowego? Nawet kiedy pokazywała siebie, była w tych zdjęciach jakaś tajemnica, czasem nostalgia. Matylda. Matylda. Matylda. Tęsknił za nią. I nie rozumiał.

Zjedzenie tego posiłku trwało niemal tak krótko, jak oczekiwanie na niego. Lubił to w fast foodach, zwłaszcza kiedy jadł sam. Szybko i sprawnie, wprawdzie niezdrowo, ale smacznie. Oszczędzał tam mnóstwo czasu.

Marek zniknął niecały rok temu. Nagle, bez pożegnania i słowa wyjaśnienia. Michał miał o to do niego żal. Marta tym bardziej, uważała go poniekąd za swojego opiekuna. A tu nagle cisza, taka przerażająca.

Michał pamiętał, jak mama powiedziała tylko:

– Wyjechał.

Miała szkliste oczy. Płakała albo chwilę wcześniej, albo miała zapłakać sekundę później. Powiedziała to, kiedy razem z Martą zaproponowali zgłoszenie zaginięcia na policji. Tym jednym słowem chciała ich powstrzymać. I udało się jej. Stwierdzili, że skoro mama mówi, że wyjechał, to znaczy, że wyjechał, a nie zaginął.

Ojciec nic na to nie powiedział. Na każde pytanie o Marka odpowiadał milczeniem. W końcu oboje z Martą stwierdzili: No dobra, wyjechał, bo chciał wyjechać. Skoro nikt nie chce o tym mówić, to może sami się czegoś dowiemy. Z czasem jednak zaczęły im wystarczać wiadomości o treści: „Żyję. Marek”, wysyłane co kilka tygodni. Dobrze, że nie co roku, jak Harriet, dziewczyna, której poszukiwania były głównym wątkiem pierwszej części trylogii Millennium. Zajęli się swoim życiem, swoimi karierami i miłościami. Do nieobecności Marka się przyzwyczaili. Choć pewnego zakrapianego wieczoru Martą targały emocje i zalała się łzami, wspominając Marka. Michał płakał wewnętrznie. Obiecali sobie wtedy, że spróbują odnaleźć brata, ale znów nie kiwnęli palcem. Wraz z kacem następnego dnia wrócił trzeźwy i praktyczny umysł.

A teraz właśnie ten praktyczny umysł miał ich zmusić, by go wreszcie odnaleźli. Prawo dziedziczenia. Marek musiał odebrać swoją część.

Michał natomiast tak naprawdę nie chciał swojej części. Miał wrażenie, że pieniądze ze sprzedaży rodzinnego domu będą poplamione wstydem, który czuł, oddając go w ręce obcych ludzi. Czuł się jak pizda, bo nie potrafił postawić na swoim i powiedzieć: Nie sprzedajemy tego domu, zawsze będzie nasz. Uległ praktycznym argumentom, które były przeciwieństwem jego sentymentalizmu.

Uległ Marcie. To ona twierdziła, że nie ma sensu utrzymywać tego domu. Bała się, że to na nią spadnie obowiązek doglądania „inwentarza”, ścierania kurzu, zajmowania się rachunkami. Bo przecież nie zrobi tego Michał z odległości pięćdziesięciu czterech kilometrów. Poza tym był ciągle zajęty. Jak nie pracą, to dziewczynami. Tak przynajmniej Marta mówiła Jędrzejowi.

No właśnie, Marta nie wiedziała, co z tą Matyldą. Niby była, ale jakby jej nie było i Michał umawiał się ciągle z innymi. Kiedyś powiedział jej o Matyldzie, określając ją „miłością swojego życia”. Potem się tego wyparł. Jego introwertyzm wkurzał ją niemiłosiernie. Nigdy się nie zwierzał, nigdy nie mówił o uczuciach. Takie rozmowy szybko ucinał. Czasem było to nie do zniesienia. I ta jego praca, którą trudno zrozumieć i ująć w ramy. Jakby nie mógł pracować od dziewiątej do siedemnastej jak normalny człowiek. Ale on oczywiście twierdził, że strzeliłby sobie wtedy w łeb. Przynajmniej dobrze grał w golfa. Dał nawet kilka lekcji jej i Jędrzejowi, żeby potem mogli się popisywać na wakacjach w Turcji. Ona zrewanżowała się Michałowi kilkoma lekcjami tenisa. Nie złapał bakcyla.

Marta trenowała tenis, kiedy miała dwanaście, trzynaście, czternaście lat. Potem jej się odechciało. Zajęła się szkołą, bo stwierdziła, że tenisistki z niej nie będzie. Teraz żałowała, patrząc na to, co wyczynia Iga Świątek. Ale wtedy nie wierzyła, że Polka jest się w stanie przebić. Stop. Tata nie wierzył. I systematycznie jej to wpajał do głowy. Dotarło to do niej dopiero na studiach. Powiedziała mu wtedy, że ma do niego żal.

– Nie wspierałeś mnie, tak jak powinno się wspierać dziewczynę, która chce iść wybraną przez siebie drogą.

Tak powiedziała. Ale wybaczyła mu, bo wiedziała, że nie zrobił tego w złej wierze.

– Marek ma długi – powiedziała do Jędrzeja, odłożywszy telefon na stół. Rozmowa z Michałem początkowo ją rozbawiła, ale potem zmartwiła.

– Dużo? – zapytał Jędrzej.

– Podobno około dwudziestu tysięcy.

– Mogło być gorzej – podsumował, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Spłacicie go pewnie, jak dostaniecie przelew od nowych właścicieli domu.

– Michał nie chce czekać. Chce to mieć z głowy.

Jędrzej spojrzał na nią badawczo, ale jego myśli wcale nie krążyły wokół niej. Analizował podejście Michała.

– Chyba zrobiłbym tak samo. Nie znoszę mieć długów.

Marta się uśmiechnęła. Znała to jego poczucie obowiązku. Poniekąd to dzięki temu było jej z nim tak dobrze.

– Wiem. Powiedziałam mu, że pomogę. Mam trochę oszczędności.

Jędrzej przytaknął. W dłoni trzymał jabłko, z którego odkrawał kolejne kawałki. Co ukroił, to od razu wsunął w usta. Gryzł przy tym głośno, z otwartymi ustami. Przełknąwszy następną ćwiartkę, nabrał powietrza.

– A wiesz, że Marek do mnie wtedy dzwonił? – rzucił jakby od niechcenia.

– Marek? Kiedy „wtedy”?

– Jakieś kilka dni przed tym, jak zniknął… No wiesz, wtedy, kiedy była ta afera z twoimi rodzicami.

Marta zmarszczyła czoło i usiadła naprzeciwko Jędrzeja. Wbiła w niego wzrok.

– Jaka afera? – zapytała.

Jędrzej odłożył nóż i jabłko.

– Nie pamiętasz, jak twoja mama mówiła, że się strasznie z nim pokłócili? Ona i tata. Była wtedy taka… zakłopotana. Nie chciała nic więcej powiedzieć, a wy z Michałem nie nalegaliście. Powiedziała tylko, że Marek jakby oszalał.

– Nie pamiętam… – odparła zaskoczona Marta. – Nie pamiętam.

– Potem jakoś nie mieliście kontaktu ani z rodzicami, ani z Markiem – ciągnął dalej Jędrzej. – A potem twoja mama powiedziała, że on wyjechał.

Marta nie przestawała wnikliwie patrzeć na Jędrzeja. Tak jakby chciała wyczytać coś z jego oczu, twarzy. Dotknął jej dłoni.

– Nic nie pamiętam – powiedziała jeszcze raz.

Chwycił jej dłoń mocniej.

– Dzwonił wtedy i pytał, czy mogę mu pożyczyć dziesięć tysięcy.

– Słucham?! – krzyknęła Marta. – I ja o tym nie wiem?!

– Prosił, żebym ci nie mówił, wstydził się.

Szarpnęła dłoń, wyrwała ją z jego palców. Westchnęła z rozczarowaniem i oparła się o krzesło. Od razu zaczęła się zastanawiać, czy Marek dzwonił też do Michała z prośbą o pieniądze. I czy Michał pamiętał sytuację, o której mówił Jędrzej.

– Marta – szepnął cicho jej chłopak. – Chodź do tego kina.

Ale ona milczała. Potem wstała i powiedziała:

– Chodź.

Rozdział 5

Kiedy jeszcze nie było zbyt wielu „wariatów” golfowych na klubowym polu, Michał lubił sam rozegrać pół pola. Dziewięć dołków. Nie przykładał się jakoś specjalnie do gry. Wchodził na pole tylko dla relaksu, nie dla wyników, choć te nie były złe jak na absolutnego amatora.

Najbardziej lubił te pierwsze uderzenia driverem, gdy piłka wzbijała się w powietrze, a on mógł obserwować, jak leci na sto pięćdziesiąt, a nawet dwieście metrów w kierunku pierwszego dołka. Lubił tracić ją z oczu. Miał wtedy wrażenie, że trafił w nią tak dobrze, że poleciała daleko i szybko. Aby to osiągnąć, każde uderzenie musiało być jak najbardziej zbliżone do ideału.

I właśnie teraz szedł w kierunku pierwszego dołka, gdzie spodziewał się znaleźć swoją małą, twardą piłeczkę golfową. Był sam na polu, więc nie mógł się pomylić. Znalazł ją w odległości około pięćdziesięciu metrów od greena. Postawił torbę z kompletem kijów, spojrzał na chorągiewkę trzepocącą przy dołku i ocenił szanse. Wybrał odpowiedni na tę sytuację kij i stanął przy piłce. Chwycił go mocno oburącz i przymierzył kilka razy. Grunt to uderzyć nie za mocno i nie za lekko, za to dość precyzyjnie.

Znów poczuł przyjemność płynącą z samego uderzenia, z tego charakterystycznego swingu, który jest niezbędny, by dobrze piłkę trafić i nadać jej odpowiedni kierunek, a czasem też rotację. Dopiero po chwili spojrzał, gdzie poleciała. Był pewny, że piłka wyląduje na greenie, i się nie pomylił. Włożył kij do torby, którą zarzucił potem na ramię, i ruszył w kierunku dołka. Na greenie kroczył już delikatniej, bo trawa było świeżo położona i nisko skoszona. Nie chciał nawet w najmniejszym stopniu jej uszkodzić, dbał o nią jak o swoje. Tak zresztą czuł. To jest moje – myślał czasem, śmiejąc się z samego siebie. Ale czuł się tu dobrze, od kiedy przejął rolę menedżera klubu golfowego Golf Sport Resort & Spa. Nie podobała mu się nazwa. Czy wszystkie takie miejsca muszą mieć w nazwie „resort”? To był jednak jego drugi dom. Przyjeżdżał tu, nawet kiedy nie musiał. Po prostu lubił ten klimat, lubił ten luz, który czuło się w powietrzu. Lubił swój gabinet na końcu korytarza, który zaczynał się recepcją. Ponieważ właściciel bywał tu tylko okazjonalnie, a resztę załatwiał przez telefon, Michał był tu panem, żaglem, sterem i okrętem.

Dołek zaliczony w trzecim uderzeniu. Czyli „par”. Nie jest źle. O „–1” byłoby trudno. Co najmniej trzy z pozostałych dołków były łatwiejsze. Reszta to green blisko piasku albo blisko wody. Tam się czasem robi nawet „+2”. Ci, którym zależało na wyniku, klęli wtedy jak szewc.

Kiedy wczoraj wrócił do domu z tego przygnębiającego pożegnania z domem rodzinnym, padł zmorzony snem. Wprawdzie było jeszcze wcześnie, ale emocje zrobiły swoje. Przyłożył po prostu głowę do poduszki i odpłynął. Kiedy mieszka się samemu, kiedy jest się singlem, nie ma się obowiązków, które nie pozwalają zasnąć, kiedy tylko ma się na to ochotę. Nie musiał z nikim rozmawiać, nikomu opowiadać, jak było, nikogo wyprowadzać na spacer, nikomu przygotowywać kolacji, nikomu opowiadać bajki na dobranoc, nikogo całować w czoło, nikogo wysłuchać przed snem ani też pocieszać przed kolejnym dniem i nastawiać pozytywnie do kolejnych wyzwań. Inna sprawa, że bywały w jego życiu momenty, że chciałby musieć to robić. Ta rutyna wracania do pustego mieszkania i mówienia do samego siebie i rozwiązywania problemów we własnej głowie bez posiłkowania się radami kogoś obok była na dłuższą metę męcząca. Ale nigdy się nikomu do tego nie przyznał.

Całą drogę rozmyślał o domu, o mamie, tacie, o Marcie i Marku. I tylko co jakiś czas musiał sobie powtarzać, że przecież świat się nie skończył. Choć to właściwie niesprawiedliwe, że w obliczu takiej chwili świat się nie zatrzymał, nie oddał hołdu jego rodzicom, jego domowi. Świat nawet nie zauważył, że coś takiego wydarzyło się w jego życiu. Jemu serce pękło, a świat płynął dalej, jakby miał to wszystko w dupie.

Przemierzając pole golfowe, pomyślał, że nie ma numerów telefonów do tych wierzycieli. Krzyśka, Żyły, Bomby i tego czwartego… no… Nie mógł sobie przypomnieć. A, Freda. Nie pamiętał nawet, gdzie mieszkają. Zbyt dużo czasu minęło. Gorzej, że nie miał nawet numeru do Bartka. Ale może uda się go znaleźć na Facebooku. Paskowie i Krajewscy cały czas siedzieli w domu, więc z nimi nie powinno być kłopotu.

I pomyślał jeszcze, pokonując kolejne metry, że chciałby znaleźć Marka. Głupio mu było, że tak łatwo pogodził się z jego zniknięciem. Tak wiele ich łączyło, był jego bratem, opiekunem. A teraz… Wstyd. Choć Marek też mógłby się wstydzić. Wyjechać tak bez słowa wytłumaczenia – to trzeba mieć charakter albo jakąś wielką zadrę w sercu.

Przy piątym dołku Michał usiadł na jednej z ławek, żeby trochę odpocząć. Ludziom wydaje się, że golf to sport dla emerytów. „No to zapraszam na pole” – mówił czasem, głównie do kpiących znajomych. Kiedy przyjeżdżali, by się przekonać, kpiny się kończyły. Kilometry do przejścia, wysiłek przy uderzeniach, po których każdy uczestniczący w nich mięsień był naciągnięty. Odwoływali wtedy swoje drwiny.

Michał nigdy nie grał z tatą w golfa. Nie zaprosił go, nie zapytał, czy miałby ochotę. Czasem kopali razem piłkę. Tata, Marek i on. Czasem nawet Marta próbowała, choć częściej wywijała rakietą tenisową. Chciała być polską Martiną Hingis. Nic z tego nie wyszło, bo za takimi młodymi talentami musi iść absolutne poświęcenie rodziców, a tego zabrakło w ich rodzinie. Zresztą Marek później stwierdził, że dobrze się stało, bo – jak stwierdził – „Marta i tak ma za duże cycki jak na tenisistkę. Musiałaby je zmniejszyć jak Simona Halep”. Michał na ten temat się nie wypowiadał. Rumienił się jedynie na myśl o biuście Marty, bo widział go kiedyś przez przypadek i za bardzo mu się wtedy spodobał. A to przecież jego siostra. Ale potem, kiedy poznał inne biusty, przeszło mu.

Siódmy dołek. Piasek. To zawsze najtrudniejszy moment. Kij „S” i odpowiednia pozycja do uderzenia. Jest nierówno i miękko. Jeśli uderzysz kijem nieprecyzyjnie, zatopisz się w piasku i nici z wyjścia z niego. Uderzył na tyle dobrze, że piłka wyskoczyła z „piaskownicy”, ale na tyle słabo, że sturlała się z powrotem na piach. Zaklął cicho, wręcz żartobliwie, i uderzył jeszcze raz bez zbędnych przymiarek. Kiedy piłeczka zatrzymała się zaledwie dziesięć centymetrów od dołka, znów zaklął – tym razem z podziwu dla swojego wyczynu. Zdecydowanym ruchem dobił ją putterem jedną ręką.

Z Markiem mógł zagrać w golfa. Umawiali się tyle razy, ciągle bez skutku. Ale grywał z nim w tenisa stołowego na niemal wszystkich rodzinnych wyjazdach na wakacje. I w karty z tatą. W makao albo pokera, kiedy już byli starszymi nastolatkami. Gdy mama nie widziała, rzucali na stół drobne i grali „na kasę”. Tata nigdy nie wygrał. Nawet jak wydawało się, że już nie ma wyjścia, to i tak przegrywał. Gdy byli starsi, zorientowali się, że się podkłada, i mniej chętnie siadali z nim do rozgrywek.

Ósmy dołek. Łatwizna. Ale z dziewiątym męczył się i potrzebował sześciu uderzeń, mimo że dołek był ustawiony na par 3. Pewnie dlatego, że rozkojarzył się myślami o Matyldzie. Gdzie to ona wczoraj była? Zanzibar? Dziś mogła być już zupełnie gdzie indziej.

„Chcę podróżować” – powiedziała mu ostatniego dnia. Nie dała mu szansy na reakcję, bo odwróciła się, po czym wsiadła do autokaru. Drzwi się zamknęły i było po rozmowie. Wcześniej dawała tysiące sprzecznych sygnałów. Chcę, nie chcę, chcę, ale się boję, uwielbiam z tobą być, boję się przywiązać i w tobie zatonąć, myślę o tobie, nie dajesz mi przestrzeni, oddechu, nie zasługuję na ciebie, jesteś za dobry, moglibyśmy tak całe życie, nie mogę z tobą zostać, chcę żyć, najlepiej z tobą, ale boję się odpowiedzialności…

Kiedy wyjechała, zamknął się na tydzień w mieszkaniu. Niewiele jadł, wychodził tylko raz dziennie po zakupy do sklepu na dole, bo na szczęście nie stracił apetytu. Niespełniona miłość podobno zabija apetyt, ale na szczęście go to nie spotkało. Zamiast tego ogarnęła go niechęć do ludzi, rozmów, światła, wszelkich dźwięków. Pragnął jedynie ciszy, spokoju i mroku.

Aż pewnego dnia przyjechała Marta. Ot tak, po prostu wpadła w odwiedziny, nie mając pojęcia o tym, co się stało. I nagle, jakby w jego głowie ktoś nacisnął magiczny guzik, Michał wrócił do rzeczywistości – do życia wypełnionego światłem i dźwiękiem słów. Marta ani na chwilę nie zorientowała się, że coś jest nie tak. I dobrze. Nie chciał, żeby cokolwiek podejrzewała.

Zaliczył ostatni dołek i wrócił do gabinetu. Usiadł przy biurku i otworzył laptopa po raz pierwszy tego dnia. Od wczoraj czekało na niego kilkanaście nieprzeczytanych e-maili. Nie było źle. Miał szansę, by wszystkie przejrzeć. Jak zawsze, większość z nich wydawała mu się mało istotna. Przynajmniej z jego punktu widzenia. Poza tym dwie prośby o kartę VIP. Na jedną odpowiedział od razu bez większego zastanowienia. Chciał, by w jego klubie pojawiali się biznesmeni, politycy, sportowcy, muzycy i aktorzy, a ta prośba pochodziła właśnie od aktora – niezbyt skromnego, ale akurat w jego przypadku skromność nie była wymagana. Druga prośba dotyczyła kogoś, kogo musiał zweryfikować, bo samo nazwisko nic mu nie mówiło. Wpisał je więc w wyszukiwarkę internetową. Zdjęcie też nic nie podpowiedziało, ale opis był dość bogaty. Wynikało z niego, że gość jest znanym specjalistą od wizerunku politycznego. Michał go nie znał.

Wstał i trzymając laptopa w dłoni, wyszedł z gabinetu. Podszedł do recepcji klubu, gdzie przy swoim komputerze siedziała Gabi. Podsunął jej zdjęcie wyświetlone na ekranie komputera.

– Znasz tego człowieka?

Gabi przyjrzała się twarzy, potem zerknęła na opis.

– Gdzieś go widziałam, ale nie jestem pewna.

– Prosi o kartę VIP. Dać mu? – zapytał z ironicznym uśmiechem.

– Ustawiłeś limit VIP-ek na dziesięć miesięcznie – odpowiedziała poważnie. – Ta byłaby szósta, a jesteśmy w połowie miesiąca.

Uśmiechnął się. Na jej aptekarskie podejście mógł zawsze liczyć.

– Co ja bym bez ciebie zrobił! – zażartował Michał i zamknął laptopa.

Gabi nie załapała żartu.