Hotel - Wojciech Zawioła - ebook + książka

Hotel ebook

Wojciech Zawioła

3,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Za niektóre tajemnice płaci się życiem

Zmęczony życiem i pracą dziennikarz telewizyjny przyjeżdża do małej, górskiej miejscowości, w której jedynym śladem postępu jest wybudowany kilka lat wcześniej hotel. Chce się odciąć od zgiełku miasta, gwaru mediów i w spokoju pokonać dręczące go problemy i wypalenie zawodowe.

Kiedy jednak poznaje stroniącego od ludzi miejscowego drwala, bardzo szybko okazuje się, że całe jego wyobrażenie o tej idyllicznej okolicy jest przerażającym kłamstwem, a hotel w którym się zatrzymał… prawdziwą pułapką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 613

Oceny
3,8 (24 oceny)
8
8
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Dobrze spędzony czas

[Kryminał na talerzu] „Hotel” to trzecia powieść Wojciecha Zawioły, który na co dzień zajmuje się dziennikarstwem sportowym. Skategoryzowana została w gatunku kryminalnym i choć intryga kryminalna faktycznie jest tym, co spaja całą historię w całość, to jednak nie wydaje się być na pierwszym planie. Tu raczej są postacie i ich wewnętrzne przemyślenia. Mamy dziennikarza zmęczonego życiem, który przyjechał do górskiego hotelu położonego w środku lasu, by trochę odpocząć, drwala z ukrytą przeszłością oraz kobietę, której historia toczy się całkiem gdzie indziej. Zagadka tych postaci jest jednym z najmocniejszych punktów powieści. Historia toczy się dosyć wolnym tempem, dopiero pod koniec czytelnik doświadcza kilku dynamiczniejszych scen. Miejsca akcji – góry, las i wioska, w której czas wydaje się toczyć inaczej rytmem są miłym, acz nie dominującym w książce akcentem. Poza wątkiem kryminalnym i monologami postaci trzeba też podkreślić, iż wątek erotyczny jest to bardzo wyraźny, momentami ...
10
Hendoslaw

Nie polecam

Spodziewałem się czegoś podobnego do “Pomruku” Michała Śmielaka. Strasznie się pomyliłem. Autor na początku jako dziennikarz z zawodu wylewa żale na temat pracy dziennikarza, a potem jest straszne lanie wody i brak motywu, który by jakoś chwycił albo zainteresował czytelnika by zostać przy książce. Dwie postacie, które pewnie jakoś się połączą do walki ze złem są nijakie. Trochę bardziej interesujący jest Dariusz, bo on ma jakąś historię, ale zmarnowaną przez teraźniejsze wydarzenia. Postanawiam nie marnować już stron z abonamentu Legimi.
00
zioberko64

Nie oderwiesz się od lektury

początkowo trochę irytowała tym tzw.budowaniem akcji, ale ostatnie rozdziały podniosły adrenalinę do maksimum. czasami nie wiemy co może się zdarzyć w cichym ustronnym hotelu 😉
00
Annabrodziak501

Z braku laku…

Zmęczyła mnie.
00
xx0nicole

Nie oderwiesz się od lektury

Intrygująca
00

Popularność




Rozdział 1

1

Ciem­ność. W lesie taka ciem­ność jest jesz­cze ciem­niej­sza. Nie widać nic, tylko czerń. To tak, jak­byś zamknął oczy i pró­bo­wał iść w wyobra­żo­nym celu. Nie real­nym, bo prze­cież nic nie widzisz. Chyba że znasz drogę na pamięć.

A on ją zna. Sta­wia zde­cy­do­wane i ciche kroki. Jakby wie­dział, gdzie poło­żyć stopę, by w tej ciszy nie naro­bić hałasu. Idzie tędy nie pierw­szy raz. Spo­kojny, pewny sie­bie, wypro­sto­wany. Ale nie jak sztyw­niak w gaje­rze. Raczej jak siłacz. I nie taki z przy­droż­nej, wiej­skiej siłowni. Jemu siłę dało życie, codzien­ność. Siłę i pew­ność. Choć nie zawsze to czuł.

Skręca w lewo za niskim drze­wem, któ­rego nie widać. Potem prze­ska­kuje konar, któ­rego rów­nież nikt inny by nie dostrzegł. Kilka kro­ków dalej bro­dzi w stru­myku, w któ­rym woda jest tak zimna, że aż parzy. Ale on ma dobre buty, wyso­kie. Takie jak budow­lańcy leni­wie tapla­jący się w bło­cie na budo­wach. Takie z fil­cem na górze.

Pierw­szy raz wło­żył je dopiero tu, kilka mie­sięcy temu. Po tym, jak uciekł z tej cho­ler­nej wsi nad Wisłą. Po tym, jak powie­dział temu życiu: „spier­da­laj!”. Uciekł naj­da­lej, gdzie mógł, w miej­sce, któ­rego nie znał. I gdzie nikt nie będzie go szu­kał.

Mil­czał. Kon­se­kwent­nie i z nie­ukry­waną satys­fak­cją. Ale też z koniecz­no­ści, bo nie mógł się ujaw­nić. Bru­tal­nie poka­zał „faka” tam­temu życiu i tam­tym ludziom. Im wszyst­kim, tylko nie jej. Ale o niej ani słowa.

Wresz­cie widzi świa­tło. Na razie wiel­ko­ści atomu, ale wie, że za chwilę będzie więk­sze. Za chwilę będzie mru­żył oczy, by nie eks­plo­do­wały, przy­zwy­cza­jone do ciem­no­ści, w jakiej musiały być przez ostat­nie dwie godziny. Strze­puje z ramie­nia kawałki kory z drzewa, o które otarł się, pró­bu­jąc omi­nąć zwi­sa­jącą gałąź sosny. Jacek ze wsi miał ją ściąć. Zapo­mniał, bo tyle rze­czy na gło­wie.

Jacek ma konia. Uży­cza go sąsia­dom, bo sąsia­dom prze­cież trzeba poma­gać. A jak już pomaga sąsia­dom, uży­cza­jąc tego konia (sam używa słowa „uży­czam”), to już na nic innego nie wystar­cza czasu. No bo na tego konia musi cze­kać. A to zaj­muje dużo czasu.

No więc gałąź wisi, od kiedy powie­sił się na niej gruby Jasiek. Prze­żył, bo gałąź się zła­mała. Bo nie dość, że nie była zbyt oka­zała, to jesz­cze Jasiek swoje sto trzy­dzie­ści kilo­gra­mów na niej chciał zawie­sić. A to już było za dużo. I teraz oboje poła­mani – gałąź wisi, a Jasiek uszko­dził krę­go­słup i cho­dzi po wsi wykrzy­wiony jak wieża w Pizie. Histo­ria jak w nędz­nym serialu oby­cza­jo­wym. Jaś­kowi pękło serce, kiedy zoba­czył Elę z brzu­chem. Naj­pierw poszedł w tango z chło­pa­kami z sąsied­niej wsi. A że przy­jaźni tam ni­gdy nie było, to dali mu po mor­dzie. I tak miał szczę­ście, bo trzy­mali już sie­kierę w goto­wo­ści.

– Spier­da­laj do domu, bo ci kciuka uje­biemy! – prze­krzy­ki­wali się.

Nie wia­domo, o co poszło. Ale nie musiało o nic pójść. Wieś to wieś. Nie było tam szansy na kon­kretną klu­bową ustawkę, to korzy­stali z każ­dej oka­zji, by pię­ści puścić w ruch. I nie tylko pię­ści.

Jasiek cięż­szy o kilka litrów piwa i roz­pa­cza­jący z powodu brzu­cha Elki wpadł na genialny w swej głu­po­cie pomysł zakoń­cze­nia życia. Poszedł głę­boko w las i zła­mał gałąź. Potem nic nie pamię­tał. Spadł i zasnął. Rano doczła­pał się do naj­bliż­szego domu.

Elka już uro­dziła. Jaśka pra­wie nie znała, bo ni­gdy nawet słowa do niej nie powie­dział. Ot, pla­to­niczna miłość. Nie prze­szka­dzało mu, że od kilku lat spo­ty­kała się z Jędr­kiem. Ale brzuch go zała­mał.

Co jakiś czas pod butem strzela drewno. Cicho, choć wolałby, by było zupeł­nie bez­dź­więcz­nie. Ale to jedy­nie pobożne życze­nie.

Wciąż idzie. W stronę tego świa­tła, które jesz­cze przed chwilą było nikłe, a teraz wyraź­nie już przy­po­mina blask żarówki. Jeśli w jego zacho­wa­niu był choć cień nie­pew­no­ści, to teraz wypro­sto­wał się jesz­cze bar­dziej i zde­cy­do­wa­nie poko­ny­wał kolejne metry.

Lampa wisi przed drzwiami. Koły­sze się. Może od wia­tru, a może ze stra­chu przed panu­jącą wokół ciem­no­ścią. Może nawet w oba­wie przed nad­cho­dzą­cym cie­niem. Ale cień zbliża się spo­koj­nie, bez gwał­tow­nych ruchów. Ktoś patrzący z boku dostrzegłby pew­ność sie­bie i swo­bodę gospo­da­rza. Tak, jest u sie­bie. I choć przez moment spra­wiał wra­że­nie, jakby zamie­rzał zapu­kać, chwy­cił klamkę i pchnął drzwi.

Gdzieś tam, skąd przy­szedł, nikt nie wie­dział, że był w tym miej­scu. Był cie­niem, był ciszą, był spoj­rze­niem i niczym innym.

✶✶✶

Boję się śmierci. Że będzie mnie powoli roz­dep­ty­wać, jak but roz­dep­tuje kara­lu­cha. Cho­ler­nie się jej boję, bo wszystko mi odbie­rze. Pamięć o tym, co było, ale też to, co mam teraz. Odbie­rze mi też moż­li­wość prze­ży­cia tego wszyst­kiego, co mógł­bym jesz­cze prze­żyć. Co z tego, że owego braku tak czy ina­czej nie odczuję. Nie wie­rzę, że ktoś jest gotowy na wła­sną śmierć. Ona się zbliża, a ty chcesz jesz­cze oddy­chać ziem­skim powie­trzem, czuć kro­ple mor­skiej wody na skó­rze, budzić się z wido­kiem na Gie­wont, napić się piwa z chło­pa­kami albo wina z piękną kobietą. Poczuć jej zapach i smak. Chcesz patrzeć, jak radzą sobie w życiu twoje dzieci, i cze­kasz na wnuki. Chcesz spi­sać jesz­cze listę rze­czy, które chciał­byś w życiu zro­bić. Nie jestem na to gotów. I ni­gdy nie będę.

Myślę o tym, jadąc dwu­pa­smówką na połu­dniu Pol­ski. Ale myślę o tym od ponad trzy­stu kilo­me­trów, bo mam wra­że­nie, że wyjeż­dża­jąc ze sto­licy, koń­czę swoje życie. Wiem, prze­sa­dzam. Raczej dotych­cza­sowe życie, może jego etap. Etap, któ­rego mam dosyć. Etap, który mnie zmę­czył, ale też wywin­do­wał na wyż­szy poziom w mojej branży. Tyle że teraz spa­dam. Dla­tego wła­śnie jadę dwu­pa­smówką. Ucie­kam. Umie­ram. Muszę odpo­cząć.

Wczo­raj­szy wie­czór był dość obrzy­dliwy. Przy­ję­cia inte­gra­cyjne w kor­po­ra­cjach zawsze takie są. A w mediach być może jesz­cze gor­sze. Kobiety wdzię­czą się do obiek­ty­wów polu­ją­cych na cele­bry­tów foto­re­por­te­rów, a męż­czyźni wdzię­czą się do tych kobiet. Chyba że są gejami, wtedy wdzię­czą się do innych gejów. Foto­re­por­te­rzy robią to, za co dostają naj­więk­szą kasę – pstry­kają tych, któ­rych pstry­kano już miliony razy. To spraw­dzony towar. Do pstry­ka­nia innych, nowych zachę­cają agen­cje PR. Wtedy foto­re­por­te­rzy nawet nie wie­dzą, komu robią zdję­cie. Ale robią, bo może się „przy­dać”.

I wszy­scy się uśmie­chają, wszy­scy są szczę­śliwi. Wszy­scy witają się „misiem”, bo prze­cież się uwiel­biają i pra­cują w jed­nej wiel­kiej rodzi­nie. A może dla­tego, że długo się nie widzieli. Może to szczere. A może szczę­śli­wych jest dzie­sięć pro­cent, a pozo­stali to alko­hol i próba ukry­cia swo­jego nie­szczę­ścia przed tymi szczę­śli­wymi. Bo to tro­chę wsty­dliwe.

Prze­cha­dza­łem się mię­dzy sto­li­kami, patrząc i nasłu­chu­jąc, kto o czym roz­ma­wia. Tu praca, tam sport, przy kolej­nym sto­liku zwy­kłe plotki. Przy pię­ciu kolej­nych sto­li­kach tylko praca i kolejne wyzwa­nia.

I Karol. Pod­szedł do mnie i powie­dział, że nie zmie­nił zda­nia. Nie wziął pod uwagę, że nie chcia­łem, by je zmie­nił. Oni ni­gdy nie biorą tego pod uwagę. Myślą, że są mistrzami świata i wszy­scy chcą z nimi grać.

– Ty nie chcesz się zmie­nić – zawy­ro­ko­wał. – Ty chcesz, żeby­śmy to my się zmie­nili, a to nie­moż­liwe.

– Jestem za stary na zmiany – odpo­wie­dzia­łem. – Zwłasz­cza takie.

– Wszy­scy to robią.

– Ja nie jestem „wszy­scy”, ja jestem Faj­kow­ski, zapo­mnia­łeś?

Karol mimo­cho­dem całuje w poli­czek młodą gwiazdę, która wła­śnie prze­cho­dzi.

– Po co my w ogóle o tym roz­ma­wiamy? – zapy­ta­łem.

– Nie wiem. – Uśmiech­nął się. – Może mi tro­chę szkoda cię tra­cić.

Par­sk­ną­łem śmie­chem. Dostał­bym za to Oscara. Albo przy­naj­mniej nomi­na­cję. Choć w dzi­siej­szym świe­cie poze­rów i uda­wa­czy mógł­bym mieć marne szanse.

Zabra­łem ze sto­lika szklankę whi­sky i odsze­dłem bez słowa. Po raz kolejny tego wie­czoru zada­łem sobie pyta­nie: „co ja tu robię?”. I po raz kolejny odpo­wie­dzia­łem sobie: „chyba mnie popier­do­liło”.

– Serio odcho­dzisz? – zasko­czył mnie Piotr sto­jący za moimi ple­cami. Nie wiem, kiedy się tam poja­wił.

– Nie odcho­dzę, robię sobie prze­rwę.

– Daj spo­kój, Mate­usz, jest zakład w fir­mie, czy wró­cisz. Pra­wie wszy­scy obsta­wiają, że pół roku prze­rwy to za dużo. Roz­le­ni­wisz się.

Opróż­ni­łem szklankę i zaczą­łem się roz­glą­dać za kel­ne­rem. Byli cały czas w pobliżu. Znik­nęli bły­ska­wicz­nie, kiedy po raz pierw­szy pomy­śla­łem, że będę ich potrze­bo­wał. Norma.

– Zoba­czymy – powie­dzia­łem pra­wie szep­tem. – Spa­dam stąd, Piotr. Znu­dziło mi się.

– Dawaj znać, co się u cie­bie dzieje.

– Jutro wyjeż­dżam.

– Dokąd?

– To pil­nie strze­żona tajem­nica.

Uśmiech­ną­łem się i skie­ro­wa­łem do drzwi.

– Mate­usz!

Odwró­ci­łem się

– Jesteś uparty jak osioł!

– Wiem. – Znów się uśmiech­ną­łem – I dobrze mi z tym.

Muszę odpo­cząć.

Jadę dwu­pa­smówką. Wypa­truję sta­cji ben­zy­no­wej, bo moje pię­cio­let­nie audi cią­gnie już na opa­rach. Wyobra­żam sobie opary alko­holu w miesz­ka­niach uczest­ni­ków wczo­raj­szego przy­ję­cia. Część wlewa w sie­bie wszystko po kolei. Inni sku­pili się na jed­nym rodzaju trunku. Efekt taki sam: chi­choty i nie­pewny krok w dro­dze do domu. I ten odór następ­nego dnia. I kac. Ale może oni mają rację? Może tego nie da się na trzeźwo?

Jadę. Dwu­pa­smówką. Pra­wie pustą. Wiem, że to ostat­nie kilo­me­try dość wygod­nej trasy. Potem będzie już tylko gorzej. Cię­ża­rówki i ich kie­rowcy, władcy szos, któ­rych trudno wyprze­dzić, bo zapier­da­lają jak dzicy. A w dodatku z naprze­ciwka jadą ich kole­dzy. Do tego „ści­ga­cze”. Zwy­kle to dziad­ko­wie ze swo­imi bab­ciami, pędzący na zakupy albo do wnu­ków, któ­rych rodzice mają coty­go­dniowe wychodne do kina albo do małej wiej­skiej knajpy. Dziad­ko­wie zawsze pro­wa­dzą małe samo­chody, a na gło­wach mają czapki. Bab­cie za to śle­pią trwałą ondu­la­cją. Nie roz­ma­wiają ze sobą, bo się przez całe życie już naga­dali i teraz się ledwo zno­szą. Jadą wolno, bo przy­zwy­cza­ili sie­bie do kato­wa­nia się swoim towa­rzy­stwem. Ści­ga­cze to też ci wszy­scy zato­pieni w ese­me­sach i innych fejs­bu­kach, myślący, że mają dosko­nałą podziel­ność uwagi. Prze­pis o zaka­zie uży­wa­nia tele­fonu komór­ko­wego pod­czas jazdy jest idio­tyczny jak Świat według Kiep­skich. Zasad­niej­sze byłoby przy­zna­wa­nie licen­cji na korzy­sta­nie z komórki tym, któ­rzy potra­fią się nią posłu­gi­wać pod­czas jazdy. Może wtedy nie mijał­bym już samo­cho­dów z kie­row­cami uśmie­cha­ją­cymi się do swo­jego tele­fonu jak głupi do sera. I nie musiał­bym za każ­dym razem mru­czeć pod nosem: kurwa…

Muszę odpo­cząć. Muszę odpo­cząć. Muszę odpo­cząć. Muszę to sobie powta­rzać. Bo zapo­mnę. Że muszę odpo­cząć.

Tan­kuję do pełna. Olej napę­dowy. Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio bra­łem bez­oło­wiową. Nie licząc służ­bo­wego tan­ko­wa­nia dwa mie­siące temu. To był wyjazd na wywiad. Kom­plet­nie nie­udany, ponie­waż sza­nowny poseł na Sejm Rze­czy­po­spo­li­tej oka­zał się nie­zbyt roz­gar­nię­tym czło­wie­kiem. Nie­po­trzeb­nie zada­łem mu kilka pytań poza­sej­mo­wych. Gubił się, wił. Mia­łem wra­że­nie, że za chwilę wyj­mie tele­fon i zadzwoni do kogoś zapy­tać, co ma odpo­wie­dzieć na pyta­nie o ulu­biony film. Taki tele­fon do przy­ja­ciela. Koło ratun­kowe. A wyda­wał się odświe­że­niem całej tej sceny pseu­do­po­li­tycz­nej. Kimś o inte­li­gen­cji ponad­prze­cięt­nej, kimś, kto myśli logicz­nie i przy­szło­ściowo. No i klops. Nic z tego. Będziemy na­dal bro­dzić w bło­cie. Nie ma świa­tełka w tunelu.

– Opisz to – mówił wtedy Karol. – Ośmiesz go, ludzie to lubią.

– Karol, chyba z kimś mnie pomy­li­łeś – odpo­wia­da­łem upar­cie.

To nie mój styl. Sza­nuję swo­ich roz­mów­ców, nawet jeśli są pata­fia­nami. Nie jestem pro­wa­dzą­cym talk show. Jestem dzien­ni­ka­rzem. A może byłem.

Moja wojna z naczel­nym zaczęła się nieco wcze­śniej. Przez swo­jego przy­du­pasa Karolka prze­ka­zy­wał mi suge­stie, jak mam pra­co­wać, o czym roz­ma­wiać i jak dobie­rać gości, by oglą­dal­ność rosła. Za każ­dym razem mówi­łem Karol­kowi, by się pier­do­lił. I on to robił, ale z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem. Wie­dzia­łem, do czego to zmie­rza. Wie­dzia­łem od dawna. Bo widzia­łem, co się dzieje.

Muszę odpo­cząć. Muszę…

Płacę za paliwo. Pani w kasie chce mi jesz­cze wci­snąć kawę, hot doga i ciastko. I ener­ge­tyk. Gdy­bym zacho­wał się jak Jim Carey w fil­mie Jestem na tak, wziął­bym wszystko. A potem się zrzy­gał. Grzecz­nie więc dzię­kuję i wycho­dzę.

Przy jed­nym z dys­try­bu­to­rów star­szy pan uśmie­cha się do mnie i mówi „dzień dobry”. Oczy­wi­ście nie znam go. Ale on mnie zna. I wydaje mu się, że skoro on mnie widuje, to ja go też. Ma jakieś sześć­dzie­siąt lat. Ogląda moje pro­gramy i mnie lubi. Tak myślę. To jego miał na myśli naczelny.

– Twoja widow­nia umiera. Musisz dotrzeć do tych młod­szych. Zrób coś.

Z sza­cunku do szefa nie wypo­wie­dzia­łem na głos myśli, które mia­łem wtedy w gło­wie. Poza jedną.

– Spier­da­laj!

Wysze­dłem wtedy, trza­ska­jąc drzwiami. Wiem, nie powi­nie­nem. Ale mia­łem dość.

Muszę odpo­cząć.

Wsia­dam do auta. Ruszam. Przede mną trzy­dzie­ści sie­dem kilo­me­trów do celu. Trzy­dzie­ści sie­dem kilo­me­trów myśli. Tak męczą­cych, że dło­nie mdleją od zaci­ska­nia się na kie­row­nicy. Ale ruszam, nie boję się. Cały czas mam nadzieję, że przez krótki czas będę miał swoje eldo­rado. Że nikt nie będzie do mnie gadał, że hotel okaże się tak słaby, że nie będzie miał gości, że obsługa nie będzie upier­dliwa w swo­jej uprzej­mo­ści (na wszelki wypa­dek na klamce na stałe wywie­szę do not disturb – jeden z naj­lep­szych hote­lo­wych wyna­laz­ków), że to i tamto. Będę naj­mniej wyma­ga­ją­cym gościem w histo­rii tego hotelu. Mój jedyny postu­lat na ten czas to: odpier­dol­cie się. Choć wiem, że tego nie potra­fią. Będą cią­gle pytać, czy jestem zado­wo­lony. Przy pobie­ra­niu klu­cza powi­nie­nem mieć szansę zazna­czyć na jakimś doku­men­cie, że będę zado­wo­lony bez względu na sytu­ację.

Trzy­dzie­ści trzy kilo­me­try. Kato­licy robi­liby wła­śnie znak krzyża, bo to prze­cież wiek chry­stu­sowy. Pew­nie to jakiś znak, że wzrok aku­rat w tym momen­cie spo­czął na nawi­ga­cji. Że też przy­szło mi to do głowy. Karcę się za to. Nie za drwinę. Karcę się za myśl zwią­zaną z reli­gią. Od dawna ucie­kam przed nią jak przed watahą. Uni­kam jak ognia dzien­ni­kar­skich roz­mów z księżmi czy innymi wyznaw­cami. Ni­gdy nie zapro­si­łem do pro­gramu księ­dza, a bogo­boj­nych poli­ty­ków mam ochotę subiek­tyw­nie miaż­dżyć.

To ostat­nie wsie przed celem. Im jest bli­żej, tym więk­szą mam ochotę jechać dalej. Dobrze mi w tym samo­cho­dzie. W nim jestem sam. Z całym wachla­rzem pre­tek­stów, by nie odbie­rać tele­fonu i nie zaglą­dać do inter­netu. Coraz wię­cej zakrę­tów, małych skrzy­żo­wań, pod­jaz­dów i zjaz­dów. Coraz wię­cej też domów z dobu­do­wa­nymi pię­trami. Znak tych cza­sów – pokoje do wyna­ję­cia. Górale nie odpusz­czają takich oka­zji. W sumie trudno się dzi­wić.

Każda kolejna wieś wygląda tak samo. Domy z opa­da­ją­cymi dachami po obu stro­nach głów­nej ulicy, krowy i kozy na każ­dej łące. I ludzie. Nie­któ­rzy krzą­tają się, inni plot­kują przez płot. Jesz­cze inni sie­dzą na przy­do­mo­wych ław­kach. Pozorny spo­kój. I psy. Te, które pil­nują bydła, leżąc maje­sta­tycz­nie na tra­wie, i te, które bie­gną, szcze­ka­jąc na każdy prze­jeż­dża­jący samo­chód. To te małe. Bo małe psy są jak mali ludzie – cią­gle szcze­kają. Tylko to im pozo­staje – uja­dać, pie­nić się, wkur­wiać. A jak ktoś zrobi krok w ich stronę, to spie­przają do budy. Jak ludzie.

Dzie­sięć kilo­me­trów.

Nie spraw­dzam tele­fonu. Na pewno wysłała wia­do­mość, ale od niej też muszę odpo­cząć.

„Przy­jedź do mnie, pro­szę, jesz­cze dziś, skoro jutro wyjeż­dżasz” – napi­sała aku­rat w momen­cie, w któ­rym Karol wycią­gał ze mnie resztki przy­jem­no­ści, jakie mia­łem z tego przy­ję­cia. Zro­bił to z łatwo­ścią, chwy­ta­jąc ją w dwa palce i wysu­wa­jąc z płata czo­ło­wego czaszki.

„Jestem zmę­czony” – odpi­sa­łem. Chcia­łem się poło­żyć, by wstać wcze­śnie i zdą­żyć się spa­ko­wać.

„Przy­jedź. Na chwilę”.

Dorota. Kobieta, z którą nie mogę dojść do ładu. Wszystko jest nie tak. Jeste­śmy inni, nie rozu­miemy się nawza­jem, nie spę­dzamy czasu w ten sam spo­sób, nie słu­chamy tej samej muzyki, nie czy­tamy tych samych ksią­żek. A jed­nak wszel­kie próby roz­sta­nia były nie­udane jak mało co. Jak­byś zetknął ze sobą dwa magnesy i pró­bo­wał je odsu­nąć od sie­bie na kilka mili­me­trów. Zawsze do sie­bie wrócą z taką samą siłą. I wciąż będą się tak samo zacho­wy­wać mimo cią­gle prze­ży­wa­nej praw­dzi­wej męki pań­skiej.

Poje­cha­łem. Ze świa­do­mo­ścią, że potem czeka mnie kilka tygo­dni spo­koju, odpo­czynku rów­nież od niej. Ale ta świa­do­mość nie do końca przy­nosi ulgę. Tro­chę będzie mi jej bra­ko­wać. Może wła­śnie tego nie­zro­zu­mie­nia, tych roz­mów o tym, jak bar­dzo do sie­bie nie pasu­jemy.

Sta­ną­łem przed jej drzwiami i nie chcia­łem zapu­kać. Ponow­nie mia­łem ją na wycią­gnię­cie ręki, a zada­wa­łem sobie pyta­nie, co znowu tu robię. Od dawna miało mnie tu nie być.

– Musisz wyjeż­dżać? – zapy­tała i od razu sobie odpo­wie­działa – Musisz, mówi­łeś, musisz odpo­cząć.

I ten jej wzrok. Te jej oczy. Zawsze mówiły „kochaj mnie” albo „pieprz mnie”.

Znów wyglą­dała pięk­nie. Dosko­nale wie­działa, co wło­żyć, bym nie mógł ode­rwać wzroku. Czarne włosy, ciemna kar­na­cja i biały szla­frok. Ale byli­śmy i jeste­śmy tak różni.

– Przy mnie nie odpo­czy­wasz?

Spo­dzie­wa­łem się tego pyta­nia. Pokrę­ci­łem więc poiry­to­wany głową i odwró­ci­łem się w stronę drzwi.

– Nie rozu­miesz – mruk­ną­łem naj­ci­szej, jak się dało.

– Rozu­miem. – Usły­szała.

– Gdy­byś rozu­miała, nie zada­ła­byś tego pyta­nia.

Chwy­ci­łem za klamkę zaraz po tym, jak poca­ło­wa­łem ją w poli­czek.

– Pocze­kaj. – Zła­pała mnie za rękę. – Mam coś dla cie­bie.

Nie chcia­łem cze­kać. Chcia­łem wyjść i zacząć odpo­czy­wać na dobre. Wie­dzia­łem, że po wyj­ściu z jej miesz­ka­nia nie spo­tkam nikogo aż do wyjazdu następ­nego dnia.

– Na pewno masz przy­go­to­waną całą walizkę ksią­żek, ale chcia­łam, żebyś miał też coś ode mnie.

Cmen­tarz w Pra­dze Umberta Eco. Nie wiem, skąd wie­działa, że mia­łem ją w pla­nach. Rzadko roz­ma­wia­li­śmy o lite­ra­tu­rze. Nie było na to czasu. Tra­ci­li­śmy go głów­nie na spory.

Na okładce jego­mość w cylin­drze. Wła­ści­wie tylko jego syl­wetka na poma­rań­czowo-czar­nym tle. Za nim ledwo widoczne nagrobki. Nad nim ptaki. Być może kruki i wrony, ale nie te, co mają nas roz­dzio­bać, te od Żerom­skiego. Swoją drogą cie­kawe, czy dziś ktoś pamięta o tej noweli. Dziś nie czyta się takiej lite­ra­tury. Dziś czyta się inter­net, blogi, ogląda głu­pie fil­miki. Książki czyta się na table­cie. A papier? Gdzie jego zapach?

– Dzię­kuję – wydu­si­łem, choć bli­żej mi było do zło­ści, że dostaję od niej pre­zent. Nie lubię pre­zentów bez oka­zji. Zawsze do cze­goś zobo­wią­zują. A ja nie chcę czuć się zobo­wią­zany.

Sta­nęła bar­dzo bli­sko mnie. Roz­su­nęła szla­frok i nagim cia­łem przy­lgnęła do mojej koszuli i mary­narki. Poca­ło­wała mnie zachłan­nie, wsu­wa­jąc język w usta.

– Długo nie będziemy się widzieć – szep­nęła, nie prze­sta­jąc ssać i przy­gry­zać moich warg. – Nie chcesz się poże­gnać?

– Dorota… – chwy­ci­łem jej twarz w dło­nie i odsu­ną­łem – …jestem zmę­czony, jadę do domu.

Kątem oka widzia­łem jej trzy­dzie­sto­pię­cio­letni brzuch i – wydaje się – jesz­cze młod­sze piersi. Otu­li­łem ją szla­fro­kiem i prze­wią­za­łem paskiem. Poca­ło­wa­łem w czoło i usta i wysze­dłem.

Kiedy w domu rzu­ci­łem książkę na walizkę, wypa­dła z niej kartka. „Wróć do mnie. Dorota”. Moja aler­gia na roman­tyczne gesty aż jęk­nęła. Jestem na to za stary i zbyt wiele widzia­łem. Szep­ną­łem więc jedy­nie „ja pier­dolę” i posze­dłem wziąć prysz­nic, cią­gle powta­rza­jąc sobie w duchu: muszę odpo­cząć.

Pięć kilo­me­trów. Otwie­ram okno, by poczuć zapach wsi, przez którą za chwilę będę prze­jeż­dżał, a za którą znaj­duje się cel. To hotel, któ­rego nie widać z ulicy. Jest scho­wany za drze­wami, na lek­kim wznie­sie­niu, co daje szansę scho­wa­nia się przed obrzy­dli­wym świa­tem, w środku nie­obrzy­dli­wego świata drzew, zwie­rząt i ciszy.

Wieś się nie zmie­niła. Byłem tu dwie krót­kie doby sie­dem lat temu, kiedy jesz­cze bawiło mnie to, co robi­łem i robię. Wtedy jesz­cze mój zawód nie umie­rał, nie musia­łem toczyć wojny o obiek­ty­wizm i logikę. Wszystko było natu­ralne i zarówno ja, jak i moi kole­dzy po fachu czu­li­śmy jakąś tam misję, choć drwi­li­śmy z tego słowa bez­li­to­śnie. Teraz nie ma już miej­sca na drwinę. Takim jak ja nie jest już do śmie­chu.

Ale ta wieś tego nie widzi. Wieś żyje swoim życiem. I dobrze. Wła­sne życie jest naj­waż­niej­sze. Nie­wiele tu się zmie­niło. Dom soł­tysa nie jest już domem soł­tysa. To zna­czy pew­nie jest, ale soł­tys się zmie­nił. Tabliczka wisi teraz trzy domy dalej. Nie pamię­tam, kto mieszka w tej cha­łupce z żółtą ele­wa­cją. Pamię­tam za to polanę sta­rego Ignaca i boisko tuż obok. Ignac poda­wał dzie­cia­kom piłkę, jak pole­ciała za bramką na jego pole. To dobry czło­wiek. Mam nadzieję, że jesz­cze żyje. Wtedy miesz­kali tu dobrzy ludzie. Nieba by uchy­lili w razie potrzeby. Ale dziś nie mam ochoty prze­ko­ny­wać się, czy pozo­stali tacy sami. Dziś ani jutro, ani poju­trze, ani za tydzień.

Muszę odpo­cząć.

Kilo­metr. Za chwilę skręt w prawo, prze­jazd przez stru­myk i w górę do głów­nej bramy.

Dorota. Czę­sto o niej myślę. Zwy­kle krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową. Cią­gle dzi­wię się, że to jesz­cze trwa, nie­za­leż­nie od postaci, jaką przy­biera. Iry­tuje mnie, że nie potra­fię wyrzu­cić jej z głowy. Nawet teraz, kiedy prze­jeż­dżam przez bramę hotelu. Wszystko drew­niane. Nie widzę w tym budynku niczego, co nie byłoby drew­nem. Chyba że okna. Te w poko­jach mają dodat­kowo drew­niane okien­nice. W czę­ści rekre­acyj­nej wyglą­dają jak wyj­ścia na taras. Ale nie są wyj­ściami. Są po pro­stu oknami. Za szybą basen, leżaki, mała siłow­nia z bież­nią i sztan­gami. Wszystko widoczne z zewnątrz przez te duże okna.

Par­kuję mię­dzy jeepem i volvo. Jeden duży, drugi mały. Z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa stwier­dzam, że kie­rowcą dużego jest ktoś nik­czem­nego wzro­stu. Spraw­dzę to póź­niej. Albo i nie. Może mi się nie chcieć patrzeć na ludzi.

Wcho­dzę. Główne wej­ście nie przy­po­mina głów­nego wej­ścia. Jest zwy­kłym przej­ściem przez zwy­kłe drzwi do naj­zwy­klej­szego budynku. Ale mam nadzieję, że to jed­nak będzie nad­zwy­czaj­nie nie­upier­dliwe miej­sce. Ledwo wsze­dłem, zosta­łem zła­pany wzro­kiem przez młodą dziew­czynę za bufe­tem, nad któ­rym dys­kret­nie napi­sano „recep­cja/recep­tion”. W dwóch języ­kach. To ozna­cza, że mają tu gości z zagra­nicy. Jakby co, nie znam języ­ków obcych.

Ona mnie nie tylko zła­pała. Ona mnie cią­gnie do sie­bie tymi wpa­trzo­nymi oczami i uśmiech­nię­tymi ustami. Czuję się, jakby zła­pała mnie na lasso i cią­gnie bez trudu, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że zapie­ram się nogami.

– Dzień dobry – mówi na szczę­ście dość niskim gło­sem. – Ma pan u nas rezer­wa­cję?

– Dzień dobry – odpo­wia­dam uspo­ko­jony brzmie­niem jej głosu i podaję nazwi­sko.

Zerka na ekran kom­pu­tera, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. Robi to jed­nak natu­ral­nie. Chyba lubi swoją pracę.

– Jest oczy­wi­ście rezer­wa­cja. – Nie odrywa oczu od moni­tora. – Do nas nie tra­fiają goście bez rezer­wa­cji, za daleko.

Spraw­dza coś jesz­cze. Każde klik­nię­cie myszką kwi­tuje kiw­nię­ciem głową, jakby sta­wiała pie­czątkę. Wytęża wzrok. Czyta.

– Będzie pan sam – zadaje w końcu pyta­nie – czy ktoś doje­dzie?

– Nikt nie doje­dzie – odpo­wia­dam z ulgą.

– Pro­szę więc o chwilę cier­pli­wo­ści. – Znów prędko klika. To jak szyb­kie wer­to­wa­nie kar­tek w książce. – Rezer­wo­wał pan pokój dwu­oso­bowy?

– Tak, chcia­łem mieć duże łóżko dla sie­bie – tłu­ma­czę się i wiem, że brzmi to dwu­znacz­nie. Ale ona jest pro­fe­sjo­na­listką. Nawet jeśli to, co powie­dzia­łem, wydaje jej się pod­ry­wem, to nie reaguje. Może przy­zwy­cza­iła się do zacze­pek. Jest dość ładna, choć za chuda.

Dorota. Też jest szczu­pła.

Muszę odpo­cząć. Koniecz­nie.

– Zapra­szam do pokoju numer sie­dem. – Patrzy na mnie i już wiem, że będzie mi coś tłu­ma­czyć. – Musi pan przejść łącz­ni­kiem, tym wej­ściem po lewej stro­nie – wdzięcz­nie wska­zuje otwartą dło­nią – dalej pro­sto i do końca. Ostat­nie drzwi po lewej stro­nie. Miłego pobytu.

Uśmiech na koniec. Kur­tyna. Zwy­kle jest to przed­sta­wie­nie. Tym razem wdzięk recep­cjo­nistki ura­to­wał spek­takl.

Idę kory­ta­rzem, mimo woli roz­glą­da­jąc się po ścia­nach. Widzę na nich pła­sko­rzeźby autor­stwa kogoś nie­po­spo­li­tego. Wyko­ny­wał je ktoś z wyobraź­nią, ktoś, kogo z czy­stym sumie­niem można nazwać arty­stą. Zatrzy­muję się przy jed­nej z nich i patrzę na konia. Ale ten koń nie galo­puje, on fru­nie. I na upar­tego można dostrzec skrzy­dła na jego grzbie­cie. Łatwo też zauwa­żyć jeźdźca, któ­rego głowa jest wręcz zespo­lona z grzywą rumaka. W pra­wym dol­nym rogu dzieło pod­pi­sano, ale odczy­tać poszcze­gólne litery potrafi chyba tylko autor.

Idę. Cią­gnę za sobą walizkę. Jest duża, bo posta­no­wi­łem zabrać kil­ka­na­ście ksią­żek i kilka zale­głych cza­so­pism. Ale nie wie­rzę, że będę się zaczy­ty­wał w któ­rej­kol­wiek z tych publi­ka­cji. I nie wie­rzy­łem już wtedy, kiedy wrzu­ca­łem to wszystko do walizki.

Jest numer sie­dem. Zbli­żam kartę do czyt­nika i chwilę póź­niej deli­kat­nie popy­cham drzwi. Pokój nie jest duży, ale spore łóżko rekom­pen­suje brak prze­strzeni. Jest też biurko, na któ­rym leży mały notes. Wiem, że z niego nie sko­rzy­stam, bo ni­gdy tego nie robię. Za to zawsze przy­własz­czam sobie hote­lowe ołówki i dłu­go­pisy. Wygląda to jak mój fetysz. Dobrze jest jakiś mieć.

Walizkę zosta­wiam przy sza­fie, a sam zbli­żam się do okna. To wła­ści­wie wyj­ście na taras. Wydaje mi się, że takich pokoi w tym hotelu jest nie­wiele. Czuję się dopiesz­czony, ale tłu­mię w sobie zado­wo­le­nie. Odzwy­cza­iłem się od oka­zy­wa­nia go. Tak mi lepiej.

Taras, tak jak pokój, nie impo­nuje wiel­ko­ścią, ale ma ładną, drew­nianą balu­stradę. Sia­dam na jed­nym z dwóch drew­nia­nych krze­seł i patrzę przed sie­bie. Przez naj­bliż­szych kilka, może kil­ka­na­ście dni codzien­nie będę patrzył na tę polanę wzno­szącą się w stronę lasu. Urzą­dzę sobie codzienny rytuał wga­pia­nia się rano i wie­czo­rem. To zde­cy­do­wa­nie lep­sze niż pol­ska reli­gia, czyli tele­wi­zja od rana do wie­czora. Las mądrzej gada, bo gada ciszą. A może po pro­stu mam defi­cyt takiej ciszy, takiego mil­cze­nia. Może świat, w któ­rym żyję, jest prze­ga­dany i nie­mą­dry.

Wra­cam do pokoju i spraw­dzam łazienkę. Myję ręce, patrząc w lustro. Prze­cie­ram zmę­czoną życiem twarz. Mam czter­dzie­ści dzie­więć lat, nie­długo osią­gnę wiek star­czy. Jestem sam. Z wyboru, bo o ile jede­na­ście lat temu to los mnie osie­ro­cił, o tyle w kolej­nych latach sam wybie­ra­łem tę samot­ność. A raczej nie dawa­łem szansy tej samot­no­ści odejść. Swo­imi wadami odpy­cham nie­mal wszyst­kich, nawet Nata­lię i Hanię. Zawsze chcia­łem je mieć, a kiedy już były, nie potra­fi­łem się nimi zająć. Zwłasz­cza po śmierci Agnieszki. I potem, kiedy rosły tak szybko. I jesz­cze potem, kiedy coraz wyraź­niej dawały mi do zro­zu­mie­nia, że nie potrze­bują mnie w swoim życiu. Cier­pie­nie ukry­wa­łem w mistrzow­ski spo­sób. Nikt go nie widział. I nikt na­dal nie widzi. Widać to tylko na mojej twa­rzy. Wszystko na niej widać. To zna­czy ja widzę.

Włosy opa­dły mi na czoło, bli­zna na lewym policzku stała się jakby głęb­sza. Tego wra­że­nia nie zmie­nia trzy­dniowy zarost. Nie mam w pla­nach gole­nia. Pier­dolę.

Zdej­muję koszulę i rzu­cam na walizkę. Doty­kam pal­cami mate­raca, spraw­dzam twar­dość. Kładę się i głę­boko wcią­gam powie­trze w płuca. Czuję, że odpły­wam. Zasy­piam.

✶✶✶

War­kot sil­nika piły spa­li­no­wej sły­chać było zapewne w pro­mie­niu kilku kilo­me­trów. Dźwięk roz­dmu­chi­wała cisza, która była tu nie­po­dziel­nym gospo­da­rzem. Kiedy od czasu do czasu musiała wal­czyć z hała­sem, robiła to, roz­pra­sza­jąc go na wszyst­kie strony świata. A nawet w górę i w dół.

Drzewo opa­dło na zie­mię z hukiem. To już trze­cie tego dnia. I po raz trzeci tego dnia męż­czy­zna odbiegł w ostat­niej chwili, jakby zdzi­wiony, że wła­śnie w tym momen­cie to się dzieje. Ale nie był zasko­czony. Miał to dokład­nie zapla­no­wane i wyli­czone. Gdyby ktoś zapy­tał go, gdzie spad­nie drzewo, odpo­wia­da­jąc, pomy­liłby się może o pięć cen­ty­me­trów.

Tele­fon ode­brał poprzed­niego wie­czoru. Wcho­dził wła­śnie do swo­jej małej chaty, mijał żarówkę zawie­szoną nad gan­kiem. Roz­po­znał numer. Ni­gdy nie zapi­sał go w kon­tak­tach, ale układ cyfr był na tyle cha­rak­te­ry­styczny, że bły­ska­wicz­nie zapadł w pamięć. Tym bar­dziej że ozna­czał pie­nią­dze.

– Pięć kolej­nych do ścię­cia – powie­dział głos.

– Gdzie? – wyszep­tał to pyta­nie, by głos nie zabrzmiał zbyt gło­śno w pustej kuchni.

– Tam gdzie ostat­nio. Warunki te same.

– A pie­nią­dze?

– Te same.

– Gdzie?

– Tam gdzie zawsze.

Bar Pod Koni­kiem. Czer­wona koperta ze znacz­kiem pocz­to­wym z wize­run­kiem jakie­goś spor­towca w kasku. Żad­nych opóź­nień, zawsze następ­nego dnia po robo­cie, zawsze bez kon­taktu oso­bi­stego.

– Drwalu – rzekł ponow­nie głos. – Na­dal jesteś dys­kretny?

– A ty? – odparł pro­wo­ka­cyj­nie.

Po dru­giej stro­nie słu­chawki usły­szał stłu­miony śmiech.

– Dobra, wiem, że jesteś. Ty z nikim nie roz­ma­wiasz, komu miał­byś powie­dzieć.

Drwal mil­czał. Cze­kał, aż tam­ten zakoń­czy roz­mowę. Miał rację, mówiąc, że z nikim nie roz­ma­wia. Tylko cza­sem z Wojt­kiem. Ale bywają dni, kiedy wypo­wiada zale­d­wie kilka słów, naj­czę­ściej do samego sie­bie, by przy­po­mnieć sobie swój głos.

– Jutro będzie wszystko zro­bione. – Roz­łą­czył się.

Od jakie­goś czasu miał wra­że­nie, że głos pró­bo­wał wycią­gnąć z niego infor­ma­cje. Coś, co pozwo­li­łoby mu dowie­dzieć się, kim jest. Nie chciał na to pozwo­lić. Może to ostatni raz – pomy­ślał, ale sam w to nie wie­rzył. Pyta o dys­kre­cję, sam o nią nie dba­jąc.

Rzu­cił tele­fon na łóżko. Zdjął buty, włą­czył czaj­nik bez­prze­wo­dowy i pod­szedł do czar­nego boom­boxa z lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Play. W małej cha­cie, w małym pokoju ską­pa­nym w nikłym świe­tle żarówki roz­brzmiały pierw­sze takty Ulys­sesa. Dead Can Dance czę­sto gościł w tym pokoju, ale Ulys­ses miał swoją dodat­kową moc. Oplótł dźwię­kiem całą prze­strzeń, a on… zamknął oczy, roz­po­starł ramiona i zaczął tań­czyć tro­chę jak Zorba, a tro­chę jakby naśla­do­wał lądu­jący w burzy samo­lot.

Ale to było wczo­raj, teraz jest dziś. Pod­cho­dzi do czwar­tego drzewa i dotyka dło­nią kory, jakby się z nim żegnał. Przy­suwa do niej ucho i zamyka oczy. Potem uru­cha­mia piłę i przy­suwa jej łań­cuch do pnia.

Drzewo pada po kwa­dran­sie. Kiedy zaczyna się prze­chy­lać w stronę ziemi, drwal zamyka oczy i otwiera ramiona jak poprzed­niego wie­czoru przy Ulys­se­sie. Tym razem jed­nak nie tań­czy. Stoi i wsłu­chuje się w spe­cy­ficzny huk. Delek­tuje się. W tej ciszy to dźwięk natury. Dźwięk boga.

Wolałby odbie­rać kasę bez­po­śred­nio po robo­cie. Zba­czałby z drogi jedy­nie kil­ka­set metrów do baru Pod Koni­kiem i miałby sprawę zała­twioną. Swoją drogą co za idio­tyczna nazwa knajpy. Tym bar­dziej tu, w górach.

Piąte drzewo nie jest wyma­ga­jące. Jego ścię­cie zaj­muje mu jesz­cze mniej czasu niż poprzed­nie. Jest mięk­kie. Duże, ale mięk­kie. Zosta­wia dzie­siątki pnia­ków pocię­tych na dwu­me­trowe kawałki i rusza w głąb lasu. Przej­dzie dwa kilo­me­try, z końca polany zoba­czy w dole bar z dachem zbi­tym z desek. Pój­dzie kolejne dwa kilo­me­try i doj­dzie do swo­jej chaty, do któ­rej nikt nie zagląda. Dobrze mu tu jest. Nikt go tu nie będzie szu­kał, nikt go tu nie znaj­dzie. I nikt go nie roz­po­zna. I będzie już zawsze słu­chał swo­jego Dead Can Dance.

Wie­czo­rem znów tam pój­dzie. Patrzeć i nasłu­chi­wać. Obser­wo­wać.

Rozdział 2

2

Znów ten sen. To zna­czy nie ten sam. Inny, ale też o końcu. Mor­fe­usz gnębi mnie baj­kami o prze­róż­nych koń­cach: życia mojego lub jej, przy­jaźni i miło­ści, fascy­na­cji, pasji, drogi czy pasa star­to­wego, szkoły, kariery. Wszyst­kie te końce są złe, nie­szczę­śliwe jak w dobrym fran­cu­skim dra­ma­cie.

Tym razem to sen o końcu snu. Śni mi się, że budzi mnie strzał w głowę. To ozna­cza, że to rów­nież sen o końcu żywota. Nie za krót­kiego, wręcz wystar­cza­jąco dłu­giego, by odejść bez żalu do losu. Nie wiem, czy był to strzał z pisto­letu czy kara­binka snaj­per­skiego. Nie widzę napast­nika. Wiem tylko, że mam kulę w gło­wie i ula­tuję z ciała. Całe pomiesz­cze­nie widzę z góry, spod sufitu. Banał.

Zer­kam na zega­rek. Kilka minut po dwu­dzie­stej pierw­szej, prze­spa­łem trzy godziny. Stra­cone trzy godziny. Zawsze wszyst­kim powta­rzam, że nie mam czasu na sen. Ale teraz jestem tu, by tra­cić czas, mar­no­wać go w każdy moż­liwy spo­sób.

Wycho­dzę z pokoju, licząc na to, że hote­lowa restau­ra­cja o tej porze jesz­cze funk­cjo­nuje. Prze­cho­dzę wzdłuż recep­cji, więc o to pytam.

– Do dwu­dzie­stej dru­giej, panie Mate­uszu – odpo­wiada ta sama chuda dziew­czyna, która instru­owała mnie kilka godzin wcze­śniej, jak dojść do pokoju.

W restau­ra­cji pusto. Sam hotel zresztą też zapewne nie jest oble­gany. Przy­jeż­dżają tu praw­do­po­dob­nie tacy jak ja – chcący zażyć spo­koju, pra­gnący zaszyć się w ciszy lasu i gór, a już na pewno swo­jego pokoju. Posiłki trwają krótko, bo po co sie­dzieć w jadło­dajni.

Kartę podaje pani po czter­dzie­stce. Wiek widać na jej twa­rzy i w lekko siwie­ją­cych wło­sach. Ale jest to kobieta o bar­dzo przy­jem­nej pre­zen­cji. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że czę­sto się uśmie­cha i potrafi roz­ma­wiać z ludźmi.

O tej porze nie powi­nie­nem się obja­dać. Prze­glą­dam stronę z sałat­kami, ale mój ostatni posi­łek był sześć godzin temu, w jakiejś przy­droż­nej karcz­mie na Zako­piance. Kwa­śnica i pie­rogi z mię­sem. Potem już tylko her­bata, kawa i jesz­cze raz her­bata. No i woda na któ­rejś ze sta­cji ben­zy­no­wych.

Gril­lo­wany kozi ser z orzesz­kami pini. To może być to.

– Ale uprze­dzam, że to nie­wielka por­cja – mówi kel­nerka, kiedy skła­dam zamó­wie­nie na to danie. W lewej kla­pie gustow­nej bluzki hote­lo­wej, którą miała na sobie także chuda z recep­cji, wid­nieje imię. Karo­lina. Nie zwró­ci­łem uwagi na bluzkę recep­cjo­nistki, może poznał­bym jej imię.

– Poleci mi pani coś?

Nie chcia­łem tego mówić, ale jeśli to mi pomoże wybrać. Nie pomo­gło. Karo­lina zasy­pała mnie listą dań, z któ­rej nie zapa­mię­ta­łem prak­tycz­nie ani jed­nego słowa. Nie dość, że chwilę wcze­śniej się obu­dzi­łem, to jesz­cze kel­nerka wyre­cy­to­wała każdą pozy­cję w języku wło­skim. Nim aku­rat nie wła­dam nawet w naj­mniej­szym stop­niu. Zer­kam jesz­cze raz w kartę i nie rezy­gnu­jąc z sałatki, wybie­ram naj­prost­sze z moż­li­wych dań: spa­gheti car­bo­nara.

Karo­lina przyj­muje zamó­wie­nie z uśmie­chem. Zapala na moim sto­liku świecę, co każe mi się zasta­no­wić, czy nie ma zamiaru się dosiąść. Zro­biło się roman­tycz­nie. Kiedy odcho­dzi, zdmu­chuję pło­mień. Nie chcę, by było zbyt przy­jem­nie. Jesz­cze nie dziś.

Dokład­nie jede­na­ście minut cze­kam na sałatkę. W tym cza­sie spraw­dzam w tele­fo­nie skrzynkę mailową, co jakiś czas krzy­wiąc się z nie­sma­kiem. Rzu­cam okiem na twit­tera, żeby się zorien­to­wać, co piszą kole­dzy zafa­scy­no­wani kra­jową poli­tyką, a potem na face­bo­oka, by się dowar­to­ścio­wać. Bo nawet czło­wiek, który tego nie potrze­buje, musi cza­sem zafun­do­wać sobie tera­pię szo­kową w stylu: „Kolego, nie jest z tobą źle, zer­k­nij na face­bo­oka”.

„Doje­cha­łeś?” – ese­mes od Doroty. Przy­szedł ponad godzinę temu.

„Doje­cha­łem. Wszystko w porządku”.

Nie chcę odpi­sy­wać, ale robię to. Mia­łem odpo­cząć rów­nież od tele­fonu. Ale nie od razu się odzwy­czaję.

Dzwoni. Nie odbie­ram.

Na stole poja­wia się car­bo­nara. Tro­chę za wcze­śnie, bo nie zdą­ży­łem zjeść sałatki. Ale wyba­czam to Karo­li­nie. Jest miła i pro­fe­sjo­nalna, co dziś – mam wra­że­nie – jest rzad­ko­ścią.

Maka­ron wyśmie­nity. Mam ochotę wręcz mru­czeć z zachwytu. Jeśli tak będę kar­miony w naj­bliż­szych dniach, wie­lo­krotne orga­zmy kuli­narne mam zagwa­ran­to­wane.

„Daj znać, jak zacznie Ci się nudzić” – ese­mes od Doroty jakby w odpo­wie­dzi na myśl o orga­zmach.

Lubię z nią seks. Rozu­miemy się w łóżku bar­dzo dobrze. Ale seks jako taki jest prze­re­kla­mo­wany. Wcho­dzisz, wycho­dzisz, pie­przysz, rżniesz, dymasz, kochasz się… i co dalej? Co potem? Dopiero to, co potem, daje odpo­wiedź na pyta­nie, co to było. Chcesz się przy­tu­lić? Chcesz wyjść? Odpo­wiedz sobie na te pyta­nia.

„Nawet nie powie­dzia­łeś, w któ­rym jesteś hotelu” – napi­sała jesz­cze raz.

Jak ona lubi te pie­przone ese­mesy.

Źle ją trak­tuję. Nie odpo­wia­dam, nie dzwo­nię, nie trosz­czę się o nią. Zain­te­re­so­wa­nie wyka­zuję tylko wtedy, kiedy się widzimy. Ale za to szczere – nie uda­wane, jak to zwy­kle bywa przy kon­tak­cie wir­tu­al­nym. Ludzie piszą do sie­bie uprzej­mo­ści, a potem nie pamię­tają, co napi­sała druga osoba. To nie dla mnie. Ale ja jestem z innego poko­le­nia, tego roz­ma­wia­ją­cego, spo­ty­ka­ją­cego się – mimo że teraz ucie­kam od tego jak nikt.

Źle ją trak­tuję. Nie zabie­ram do kina ani do teatru. Tylko raz gdzieś razem wyje­cha­li­śmy. Nie poka­zuję jej zna­jo­mym. Ale przy­zwy­cza­iłem ją do takiego sie­bie. Nie ma pre­ten­sji. Chyba wie, że pre­ten­sje wszystko do końca by spie­przyły. Bo jestem złym czło­wie­kiem. A nawet gor­szym, kiedy ktoś pró­buje wpły­nąć na moje postę­po­wa­nie.

– Podać coś jesz­cze? – kel­nerka Karo­lina wyrywa mnie z mojego kuli­nar­nego szczy­to­wa­nia i myśli o nie­szczę­śli­wej Doro­cie.

– Nie, dzię­kuję. Pro­szę jedy­nie pozdro­wić kucha­rza. – Zdo­by­łem się na uśmiech. – Zna­ko­mita car­bo­nara.

– Dzię­kuję, prze­każę na pewno. Ucie­szy się.

– Jeśli mógł­bym pro­sić jesz­cze jedy­nie lampkę bia­łego wina. Koniecz­nie pół­wy­traw­nego.

Dostaję ją po dwóch minu­tach. Na szczę­ście nikt trunku nie pró­buje zachwa­lać, po pro­stu został mi podany. Słów o nie­zwy­kłym bukie­cie nie zniósł­bym naj­le­piej. Zdaję sobie sprawę ze swo­jego pogłę­bia­ją­cego się, cho­rego cyni­zmu. Jestem lep­szy od alko­ho­lika, który upiera się, że mało pije. Jestem wła­śnie takim świa­do­mym alko­ho­li­kiem cyni­zmu, ale bez chęci uczest­ni­cze­nia w jakiej­kol­wiek tera­pii. Nie chcę się z tego leczyć, choć cza­sem to scho­rze­nie dopro­wa­dza do mojej pod­ło­ści wobec innych.

Ide­al­nie schło­dzone wino deli­kat­nie łasko­cze mnie w prze­łyk. Lubię to. Na tyle, że szybko wle­wam w sie­bie całą zawar­tość lampki, po czym wstaję i rzu­ca­jąc w powie­trze: „dzię­kuję”, wycho­dzę z restau­ra­cji. Prze­cho­dząc obok recep­cji, zer­kam na klapę bluzki recep­cjo­nistki. Dys­kret­nie, by nie posą­dziła mnie, że patrzę jej w biust. Choć trudno się go u niej doszu­ki­wać.

Diana. Tak ma na imię.

– Zapo­mnia­łam jesz­cze panu prze­ka­zać – mówi do mnie – że śnia­da­nia od siód­mej. Zapra­szamy rów­nież do naszej strefy ciszy z base­nem, dwiema sau­nami i małym klu­bem fit­ness.

Strefa ciszy? Cały ten hotel wydaje się strefą ciszy.

– Dzię­kuję, na pewno sko­rzy­stam – odpo­wia­dam i pró­buję się uśmiech­nąć. Prak­tycz­nie się nie zatrzy­muję. Zwal­niam jedy­nie zna­cząco, tak by zdą­żyć usły­szeć, co Diana ma mi do powie­dze­nia. Życzę jesz­cze dobrej nocy i zni­kam w przej­ściu.

W pokoju bar­dzo gło­śno mówi do mnie tele­wi­zor: „włącz mnie”. Tym bar­dziej że sia­dam na kra­wę­dzi łóżka i się w niego wga­piam. Wygry­wam walkę głów­nie dzięki temu, że pilot leży na biurku, czyli wcale nie w zasięgu ręki. Nie żebym był leniwy. Po pro­stu zna­la­złem pre­tekst, by nie posłu­chać tego głosu. Wstaję i zasła­niam tele­wi­zor T-shir­tem. Tak, to banal­nie demon­stra­cyjne, wręcz teatralne, ale podoba mi się. Podoba mi się, że mogę tak zro­bić.

Wkła­dam swe­ter zapi­nany na zamek bły­ska­wiczny i wycho­dzę na spa­cer. O dwu­dzie­stej dru­giej szes­na­ście. Hotel jest oświe­tlony i pew­nie z doliny wygląda jak domek z bajki. Sto­jąc obok niego, mam inne wra­że­nie. Że to jakieś mon­strum z oświe­tle­niem jak w Pałacu Kul­tury.

Idę wzdłuż budynku. Przez duże okna widać kory­tarz cią­gnący się od recep­cji do czę­ści rekre­acyj­nej. Tam leżaki, widoczne dwie sauny i nie­wielki basen, spra­wia­jący jed­nak bar­dzo przy­zwo­ite wra­że­nie. Dobrze pły­wam, ale to nie pły­wal­nia. Będzie mi bra­ko­wać dystansu, nawro­tów, zmiany sty­lów. Na chwilę przy­staję i przy­glą­dam się wodzie. Przyjdę rano.

Nie da się obejść hotelu. Trzeba wyjść poza ogro­dze­nie. Brama jest otwarta, więc wycho­dzę. Skrę­cam w prawo, by przejść za budy­nek, ale panuje tu ciem­ność. Mam wra­że­nie, że dalej jest jesz­cze głęb­sza. Ale idę, bo wydaje mi się, że na tamtą stronę wycho­dzi moje okno. Zbo­cze­nie zawo­dowe – spraw­dzać empi­rycz­nie.

Jest ciemno. Poru­szam się wolno, ale mimo wszystko się poty­kam. Nie prze­wra­cam się jed­nak i kro­czę dalej w stronę dwóch widocz­nych okien. Kiedy widzę je dokład­niej, zatrzy­muję się. Dopiero teraz zauwa­żam, że jest tu jesz­cze ciszej niż od frontu budynku. Delek­tuję się tym. Stoję z zamknię­tymi oczami i wdy­cham tę ciszę noz­drzami. Robię to zachłan­nie, jak bez­domny, który wła­śnie dorwał pierw­szą od dwóch mie­sięcy bułkę.

Otwie­ram wresz­cie oczy i przy­zwy­cza­jam je do ciem­no­ści. Potem wychwy­tuję ledwo zauwa­żalny błysk. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że to świa­tło odbite od szkła. Gdzieś w górze. Wytę­żam wzrok, ale niczego nie dostrze­gam. Biję się z myślami, czy iść w tamtą stronę. Drugi błysk. Krótki, rów­nie niezauwa­żalny jak pierw­szy. Tym razem jed­nak bar­dziej nie­po­ko­jący, bo uświa­da­mia­jący, że to nie przy­pa­dek. Robię krok w tamtą stronę, mru­żąc oczy. Ciemno jak dia­bli. Ale idę, powoli. Gdy­bym oglą­dał taki film, pomy­ślał­bym: „po co tam leziesz?”. W fil­mach zawsze wtedy dzieje się coś złego. Ale to nie film, więc idę. Powoli i ostroż­nie, bo nie widzę pod­łoża. Jesz­cze jeden błysk. Już dość bli­sko. Zatrzy­muję się, by coś usły­szeć. Nic. Krzy­czy cisza. Mija kilka sekund i błysk nie­mal mnie ośle­pia. Sły­szę sze­lest, a potem głu­che, choć ciche tąp­nię­cia. Jestem pewny, że to odgłos kro­ków kogoś cięż­kiego. Nic nie widzę, ale wyobra­żam sobie cięż­kie buty bro­dzące w niskiej tra­wie. Wyobra­żam sobie też odda­la­ją­cego się czło­wieka, bo to pod­po­wiada mi słuch. Czuję, jak mocno bije mi serce i jak szybko oddy­cham. Roz­glą­dam się ostroż­nie, ale nic nie widzę. Za ple­cami powinny być okna hotelu. Okno mojego pokoju. Ale świa­tła nie docie­rają do tego miej­sca. Wiem jedy­nie, w którą stronę pójść. Pró­buję wyrów­nać oddech, uspo­koić się. Zatrzy­ma­nie akcji serca nie jest mi potrzebne, a to prze­cież ten wiek, w któ­rym czę­sto się zda­rza.

Idę tyłem. Nie chcę niczego prze­oczyć i być gotowy na wszelki wypa­dek. Oddech na­dal szybki. Na­dal ciężki. To nie jest sytu­acja, w któ­rej łatwo mieć wyje­bane. To sytu­acja, w któ­rej nie pomaga bagaż doświad­czeń i prze­ko­na­nie, że jest się odważ­nym i na wszystko przy­go­to­wa­nym. To sytu­acja, w któ­rej kolana nie gwa­ran­tują sta­bil­no­ści i masz wra­że­nie, że serce pod­cho­dzi ci do gar­dła.

Jestem bli­sko ogro­dze­nia. Mogę ode­tchnąć. Zadaję sobie pyta­nie, czy to był czło­wiek, czy zwie­rzę. Zaraz jed­nak karcę się za myśl o niedź­wie­dziu posłu­gu­ją­cym się latarką. Zgłu­pia­łeś stary ze stra­chu.

Idąc wzdłuż płotu, nie­stety przy­spie­szam. To oka­za­nie sła­bo­ści. Ale przed samym sobą to nie boli. Raczej wkur­wia.

Mijam szybko recep­cję. Diana zerka badaw­czo na mnie i pyta, czy wszystko w porządku. Nie zatrzy­mu­jąc się, odpo­wia­dam, że jak naj­bar­dziej. Chwilę póź­niej myślę, że może powinna wie­dzieć. Nie chcę się jed­nak ośmie­szać i nie wra­cam do niej. W pokoju nie zapa­lam świa­tła. Zasu­wam nato­miast zasłony i sia­dam na krze­śle przy biurku. Jest dobrze.

Dopiero po pię­ciu minu­tach oddy­cham spo­koj­nie i pół­gło­sem zadaję sobie pyta­nie: „Co to, kurwa, było?”. Odpo­wie­dzi nie mam. Ale szu­kam jej, lekko uchy­la­jąc zasłonę i spo­glą­da­jąc przez okno. Gdzieś w tej nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści byłem ja i ten blask latarki. A potem sze­lest.

Muszę odpo­cząć.

Rozdział 3

3

Czy ktoś go kie­dyś umyje? Kiedy miał kilka lat, był czy­sty, jasny. Spieki cera­miczne w kolo­rze pia­skowca spro­wa­dzone z Uralu robiły swoje. Dziś jest zsza­rzały, brudny, po pro­stu inny. Ale na­dal ma swój urok. Co z tego, że to „dar narodu radziec­kiego dla narodu pol­skiego”. Co z tego, że to pomysł Sta­lina i co z tego, że archi­tek­tem był jesz­cze inny ruski komuch.

Lubiła ten widok. Pałac Kul­tury i Nauki ską­pany w słońcu, które wła­śnie wstało. Zaczy­nała tak dzień. Na bal­ko­nie. Z kawą w bia­łej fili­żance, w szla­froku i z nogami na dru­gim krze­śle. Czę­sto też z papie­ro­sem. I zawsze reflek­syj­nie. Jeśli nie roz­my­ślała o poprzed­nim dniu, to zawsze pla­no­wała dzień, który wła­śnie się zaczy­nał. Rzadko myślała o dal­szej przy­szło­ści. Bała się tych myśli. Bała się, że będzie tkwić w jed­nym miej­scu. I choć to miej­sce nie było złe, to jed­nak ni­gdy nie zno­siła dobrze sta­gna­cji.

Mate­usz jej tego nie uła­twiał. Był dla niej cią­głym zna­kiem zapy­ta­nia. Kiedy sły­szała Roya Orbi­sona śpie­wa­ją­cego She’s a Mistery to Me, żar­to­wała, że sama powinna śpie­wać He’s a Mistery to Me. Ale o męż­czyź­nie chyba nikt jesz­cze tak nie mówił. Zwy­kle są odkry­tymi kar­tami, łatwo ich roz­gryźć, prze­wi­dzieć ich dzia­ła­nie. Zwłasz­cza kiedy chcą kobietę zdo­być. Prze­waż­nie dzia­łają według pew­nego sche­matu. Jedni robią to lepiej, inni gorzej. Tyle że ona w gło­wie miała tylko Mate­usza.

Nie ode­brał wie­czo­rem. Cza­sem tak robi. Jakby w ogóle go nie inte­re­so­wała. Ale wie, że tak nie jest. Oddzwa­nia, pyta, co u niej, dora­dza. Ale kiedy z błysz­czą­cymi oczami opo­wia­dała o tym przy­ja­ciółce, ta pukała się w czoło i mówiła, że jest nie­nor­malna. Ale Inga od pię­ciu lat była szczę­śliwą mężatką. Jej druga połowa, jak zwy­kła banal­nie mawiać, była dla niej wszyst­kim: kum­plem, przy­ja­cie­lem, mężem, kochan­kiem i fan­ta­stycz­nym ojcem bliź­nia­ków. Dla­tego rela­cja Doroty z Mate­uszem była dla niej czymś z kosmosu, czymś nie­wy­obra­żal­nym i czymś „do ska­so­wa­nia”.

– On cię źle trak­tuje! – mówiła wzbu­rzona. – Nie trosz­czy się o cie­bie. Powiedz, kiedy ostat­nio zabrał cię do kina czy teatru? Byli­ście gdzieś razem?

Inga miała rację. Dorota była tego świa­doma i cza­sem się zasta­na­wiała, czy Mate­usz rów­nież zdaje sobie z tego sprawę. Docho­dziła do wnio­sku, że może mu to być obo­jętne.

Przed jego wyjaz­dem chciała się z nim kochać. Nie, nie­prawda. Chciała, by ją prze­le­ciał w przed­po­koju. Była gotowa sta­nąć do niego tyłem i oprzeć się o szafę z lustrem. Chciała widzieć, jak bie­rze ją od tyłu, patrzeć, jak piersi koły­szą się w rytm jego pchnięć. Odtrą­cił ją jed­nak. Ode­pchnął. Tłu­ma­czyła to sobie owym zmę­cze­niem, o któ­rym ostat­nio mówił bar­dzo czę­sto. Wie­rzyła, że musi odpo­cząć. Choć mar­twiła się, że znów bez niej.

Na bal­ko­nie spę­dziła tym razem wię­cej czasu niż zwy­kle. Wypa­liła dwa lub trzy dodat­kowe papie­rosy i kilka razy spoj­rzała w tele­fon. Nie było żad­nej wia­do­mo­ści od niego. Wybrała jego numer.

– Ode­bra­łeś tym razem – siliła się na chłodny ton.

– Prze­pra­szam, byłem w restau­ra­cji na kola­cji. Nie­zręcz­nie byłoby roz­ma­wiać – odpo­wie­dział spo­koj­nie.

– Mogłeś oddzwo­nić.

– Późno już było.

– Poło­ży­łam się po dru­giej. Mogłeś…

Po dru­giej stro­nie słu­chawki cisza. Roz­mowy tele­fo­niczne mają okropną wadę. Nie widać reak­cji roz­mówcy. Nie wie­działa, czy Mate­usz jest teraz zły, czy znu­dzony. A może roz­ba­wiony. Nie, to trze­cie naj­mniej praw­do­po­dobne.

– Dobrze ci tam? – zapy­tała, prze­ry­wa­jąc ciszę.

– Może być – odpo­wie­dział pra­wie szep­tem, miała wra­że­nie, że nie­chęt­nie. – Pew­nie może o tym świad­czyć fakt, że dopiero się obu­dzi­łem i jesz­cze jestem w łóżku.

Uśmiech­nęła się.

– Jest wpół do dzie­wią­tej, jesteś na urlo­pie. To chyba nor­malne.

– …choć wczo­raj wie­czo­rem – prze­rwał jej, jakby w ogóle nie słu­chał – coś…

Prze­stał mówić. Cze­kała. Pró­bo­wała zacho­wać spo­kój, jed­nak zupeł­nie nie wie­działa, czego się spo­dzie­wać. Jakiś mie­siąc temu zapro­po­no­wał roz­sta­nie, zaraz po tym, jak na chwilę zamilk­nął. Potem się z tego wyco­fał, ale od tam­tego dnia każda taka sytu­acja dzia­łała na Dorotę jed­no­znacz­nie.

– …nie­ważne zresztą – dokoń­czył wresz­cie.

– Powiedz, pro­szę…

– Nie, to nic waż­nego – pró­bo­wał ją uspo­koić. – Coś zauwa­ży­łem, ale wła­ści­wie nie wiem co.

Ponie­kąd poczuła ulgę, że nie wymy­ślił znowu jakie­goś roz­sta­nia. Tak naprawdę cią­gle miała wra­że­nie, że chce ją zosta­wić. Trudno jej jed­nak było pojąć powody, dla któ­rych miałby to zro­bić.

– Powiesz innym razem – powie­działa, popi­ja­jąc cap­puc­cino.

Chciała mu powie­dzieć, że powinna być teraz w tym łóżku razem z nim, że powinna być naga w tym łóżku razem z nim nagim. Chciała mu wymru­czeć, że powinna się teraz o niego ocie­rać jak kotka, powinna być mokra. Ale powstrzy­mała się. Nie czuła z jego strony odpo­wied­niej ener­gii. Ero­tycz­nej ener­gii. Od dłuż­szego czasu spra­wiał wra­że­nie nie­obec­nego, znie­chę­co­nego i scep­tycz­nego wobec wszyst­kiego, co się dzieje. Tro­chę go rozu­miała. Być może nie znała zbyt dokład­nie stanu jego psy­chiki, ale wie­działa, że drę­czy go dzi­siej­szy świat. Nie rozu­miał go do końca, zwłasz­cza tego medial­nego. Był z innej epoki. Jesz­cze tej, która dzien­ni­ka­rzy kształ­ciła, a nie zgar­niała z ulicy. Tak mówił. A ona mu wie­rzyła.

Wie­rzyła mu od pierw­szego spo­tka­nia. Wtedy, tam, na wykła­dzie pro­fe­sora Maka­re­wi­cza powie­dział do niej zale­d­wie kilka słów, ale wie­działa, że mówi szcze­rze, że nie pró­buje zwró­cić na sie­bie jej uwagi, że nie stara się być dyplo­matą. I wresz­cie że jest tam z powodu tematu wykładu, a nie by „być na even­cie ze ścianką”.

– Połowa tego towa­rzy­stwa ma gdzieś to wszystko, o czym on mówi – powie­dział nagle pół­gło­sem, nachy­la­jąc się w jej kie­runku. – Część przy­szła tu dla foto­re­por­te­rów, a inni na­dal w sło­wie „poli­tyka” akcent kłaść będą na „ty”. Tylko nie­liczni coś z tego wyniosą. I to aku­rat ci, któ­rzy przy obec­nie panu­ją­cym pozio­mie języka mogli zostać w domu.

Rzu­cił w jej stronę tylko jedno krót­kie spoj­rze­nie. Nic wię­cej. Nie­długo potem wyszedł.

– Byłem pod wra­że­niem two­jej klasy, urody i inte­lektu.

Zanim zapy­tała o tę sytu­ację, marzyła, by odpo­wie­dział wła­śnie tak. Ale usły­szała co innego.

– Chcia­łem to powie­dzieć na głos, a nie wie­dzia­łem, do kogo. Byłaś naj­bli­żej, mia­łaś pecha.

Ale to nie był pech. Potem zresztą sam to przy­znał. Nie powie­dział, że to szczę­ście. Powie­dział jedy­nie, że z pew­no­ścią to nie pech. I wyja­śniał, że wie­dział, kim jest, znał nazwi­sko, wie­dział, kogo repre­zen­tuje. Z łatwo­ścią zdo­był adres mailowy i napi­sał. Dorota ni­gdy tej wia­do­mo­ści nie zapo­mni.

„Pani Doroto, mógł­bym zapro­po­no­wać Pani prze­dys­ku­to­wa­nie wykładu pro­fe­sora Maka­re­wi­cza i omó­wie­nie kie­run­ków, w jakim zmie­rza język, któ­rego uży­wamy. Uwa­żam jed­nak, że jest wiele cie­kaw­szych spraw do poru­sze­nia pod­czas lun­chu. Czy byłaby pani tak uprzejma i zapro­po­no­wała ter­min? Pozdra­wiam, Mate­usz Faj­kow­ski”.

Dobrze wie­działa, kim jest. Czę­sto wsłu­chi­wała się w to, co mówi i jak kie­ruje roz­mo­wami z poli­ty­kami. Wielu z nich prze­wyż­szał inte­li­gen­cją i ela­stycz­no­ścią umy­słu.

Podała naj­szyb­szy moż­liwy ter­min – spo­tkali się następ­nego dnia. Nie mówił o sobie w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich męż­czyzn, któ­rzy zapra­szali ją na obiad czy na kola­cję. Mówił o świe­cie, o ludz­ko­ści. I słu­chał. Jak nikt.

Jesz­cze tego samego dnia po raz pierw­szy się poca­ło­wali, ale dopiero mie­siąc póź­niej spę­dzili ze sobą noc. U niego. Bo chyba ona chciała tego bar­dziej. Teraz, po tym roku, wie­działa, że gdyby doszło do tego u niej, on wró­ciłby na noc do domu.

– Wiesz, że wystar­czy jedno słowo i jadę do cie­bie? – prze­rwała kil­ku­dzie­się­cio­se­kun­dową tele­fo­niczną ciszę. I oczy­wi­ście wie­działa, że on prze­wraca teraz oczami.

– Ode­zwę się wie­czo­rem.

Może jej się wyda­wało, ale zanim to powie­dział, wes­tchnął głę­boko.

– Wiesz… mam dziś to spo­tka­nie, o któ­rym ci mówi­łam – zatrzy­mała go. – Zapad­nie na nim decy­zja, czy pod­pi­su­jemy umowę.

– To już dziś?

– Tak, tro­chę się dener­wuję, bo ode mnie wiele zależy.

– Na pewno jesteś świet­nie przy­go­to­wana.

Odsta­wiła fili­żankę. Zro­biła to szybko, z nie­ukry­waną iry­ta­cją, bo dosko­nale wie­działa, że aku­rat teraz jej dzień mało go obcho­dzi.

– Nie zmu­szaj się do zain­te­re­so­wa­nia. Wiesz, że tego nie lubię.

– Ty za to wiesz, że ni­gdy się do niczego nie zmu­szam.

Wie­działa. Ni­gdy nie miała co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Robił, co chciał. A jak nie chciał, to tego nie robił. Mógł tym zaim­po­no­wać, ale też iry­to­wać, kiedy nie reago­wał na jej prośby.

– Muszę się zbie­rać – powie­działa przez zęby. Rzu­ciła krót­kie „cześć” i odło­żyła słu­chawkę. Całą sobą opa­dła na krze­sło i głę­boko wcią­gnęła powie­trze w płuca. Zapa­liła papie­rosa i odchy­liła głowę do tyłu.

Godzinę póź­niej zamó­wiła tak­sówkę. Zamie­rzała w pracy napić się wina.

Rozdział 4

4

Nie lubię, kiedy rano budzi mnie słońce. A może tylko dziś tego nie lubię, a za tydzień będzie ina­czej. Nie wiem. I nie wiem, jak było w prze­szło­ści, bo ni­gdy na to nie zwra­ca­łem uwagi. Ale dziś jest mi to nie w smak. Zsu­wam z sie­bie koł­drę, bo zbyt cie­pło w tym pokoju. Pra­wie zawsze sypiam nago, nawet kiedy śnieg i trza­ska­jący mróz za oknem. Lubię to. Nie dla­tego, że to ero­tyczne. Lubię dotyk pościeli.

Wstaję i otwie­ram okno, by wpu­ścić do pokoju tro­chę poran­nej świe­żo­ści. I dopiero teraz przy­glą­dam się temu, co na zewnątrz. Widzę sze­roką, cią­gnącą się ku górze polanę ogra­ni­czoną z obu stron lasem. U jej szczytu kolejny las, ale tak daleko, że wygląda jak pas czerni. Nie roz­róż­niam poje­dyn­czych drzew.

– Ode­bra­łeś tym razem.

Z delek­to­wa­nia się spo­ko­jem polany wyrywa mnie nie­na­tu­ralny dźwięk dzwonka tele­fonu. Do końca budzi mnie głos Doroty. Sły­szę w nim pre­ten­sję. Słuszną pre­ten­sję. Tłu­ma­czę się kola­cją, późną porą. Nie wspo­mi­nam o tym, że zwy­czaj­nie nie chciało mi się gadać.

Roz­mowa jest chłodna, sche­ma­tyczna, wręcz tro­chę na siłę. Zupeł­nie nie wiem dla­czego. To zna­czy wiem: bo źle ją trak­tuję, choć nie jest mi obo­jętna.

Pamię­tam, że to dziś. Tym swoim „to już dziś?” chcia­łem coś ugrać, poka­zać, że nie żyję jej życiem. Pamię­tam, że dziś zde­cy­duje o jej naj­bliż­szym pół roku. I choć ni­gdy nie rozu­mia­łem sensu ist­nie­nia agen­cji public rela­tions, to sza­nuję jej pracę, bo wiem, ile czasu jej poświęca. Znam ludzi, z któ­rymi cza­sem musi współ­pra­co­wać, bo są z mojej branży.

– Muszę się zbie­rać. Cześć.

Wie­czo­rem zadzwo­nię i zapy­tam, jak poszło. Albo napi­szę ese­mesa.

O tej porze na base­nie nie ma nikogo innego. Z wszyst­kich moich poby­tów na base­nach hote­lo­wych takie lubię naj­bar­dziej. Wzdy­cham nie­za­do­wo­lony za każ­dym razem, kiedy widzę kogoś wcho­dzą­cego. Ale tutaj dziś jest pusto. Dwa­dzie­ścia minut pły­wa­nia. Do tego dzie­sięć odpo­czynku na leżaku. I wresz­cie naprawdę czuję, że oddy­cham.

Śnia­da­nie jest w tej samej restau­ra­cji co kola­cja. Ale sto­liki są usta­wione ina­czej. Pod­czas kola­cji domi­no­wały dwu­oso­bowe, do poran­nego posiłku sia­dam do sto­lika czte­ro­oso­bo­wego. Mam nadzieję, że nikt do mnie nie dołą­czy.

Bufet. Cho­dzę z tale­rzem i upra­wiam zbie­rac­two. Szynka, żółty ser, do tego twa­róg z rzod­kiewką, pomi­dory, kaba­nos, żółta papryka. Chcę zamó­wić jajecz­nicę, ale nie wiem, u kogo. Kiedy zja­wia się Karo­lina, sły­szę, że oczy­wi­ście z trzech jaj z kur­kami jest moż­liwa.

Sia­dam. Przy sąsied­nim sto­liku para. Ona około czter­dziestki, jego oce­niam na jakieś dzie­sięć lat wię­cej. Zbyt cie­pło na sie­bie patrzą jak na zwią­zek z dłu­go­let­nim sta­żem. Zakła­dam więc, że to świeża sprawa. Nie chcę się im przy­glą­dać, więc pochy­lam się nad tale­rzem.

– Mogę jesz­cze kawę? – pytam, kiedy Karo­lina przy­nosi jajecz­nicę.

– Oczy­wi­ście. Można tutaj, ale można także w kawia­rence przy recep­cji. I tak stam­tąd do pana przyj­dzie – odpo­wie­działa rów­nie uprzej­mie jak wczo­raj.

Wybie­ram kawia­renkę. Teraz piję sok i szklankę mleka. Jajecz­nica wyśmie­nita, twa­róg roz­pływa się w ustach, czyli wra­że­nie z kola­cji pod­trzy­mane.

Koń­czę śnia­da­nie po pół­go­dzi­nie. Nie spie­szę się, mam dużo czasu. Nie pla­no­wa­łem nic na ten dzień. Może uda mi się nawet ani razu nie spoj­rzeć na zega­rek. Sauna, basen, siłow­nia… choć nie wiem, czy w moim wieku powi­nie­nem się for­so­wać. Sport nie jest moim hobby. Ani jego upra­wia­nie, ani oglą­da­nie. Jedyne emo­cje, jakie mi towa­rzy­szą, kiedy przy­pad­kiem coś oglą­dam, to dwa rodzaje uśmie­chu. Zado­wo­le­nia, kiedy wygrywa Polak lub pol­ska dru­żyna, i poli­to­wa­nia, gdy widzę eks­cy­tu­ją­cych się orga­zmicz­nie widzów, do tego wsłu­chu­ją­cych się w banalne wypo­wie­dzi spor­tow­ców. Tego zado­wo­le­nia zupeł­nie nie rozu­miem. Może to wyraz jakie­goś nie­lo­gicz­nego patrio­ty­zmu, uśpio­nego gdzieś głę­boko w mojej gło­wie. Cza­sem mam wra­że­nie, że tylko wtedy lubię Pol­skę i Pola­ków. I tylko wtedy doce­niam wysi­łek spor­tow­ców. Zwy­kle patrzę na nich jak na osił­ków, któ­rym inte­lekt wydaje się zbędny.

W recep­cji sie­dzi inna dziew­czyna. Diana pew­nie dziś ma wolne. Szkoda. Naj­czę­ściej wolę mieć do czy­nie­nia z ludźmi, któ­rych już znam. Nowe twa­rze przyj­muję z ogrom­nym dystan­sem, rezerwą, cza­sem wręcz nie­uza­sad­nioną wro­go­ścią. Kiedy mnie zauważa i pod­nosi głowę znad kom­pu­tera, widzę, że jest dużo młod­sza od Diany. Ma dziew­częcą twarz. Docho­dzę jed­nak do wnio­sku, że kto­kol­wiek zaj­muje się rekru­ta­cją per­so­nelu w tym hotelu, zwraca uwagę na urodę kan­dy­da­tek, a przede wszyst­kim na łagod­ność na twa­rzy.

– Dzień dobry – mówię cicho, bo tak lubię. – Wspo­mniano mi pod­czas śnia­da­nia, że znajdę tu jakąś małą kawia­renkę i dostanę w niej dobrą kawę…

– Wszystko się zga­dza – odpo­wiada i wyciąga dłoń, wska­zu­jąc otwarte drzwi po swo­jej lewej stro­nie. – Tam jest kawia­renka, a kawę zaraz przy­niosę. Jaką pan sobie życzy, panie Mate­uszu?

Nie mam iden­ty­fi­ka­tora ze swoim imie­niem, więc pew­nie prze­glą­dała książkę mel­dun­kową. Być może jestem jed­nym z nie­wielu gości. Uśmie­cha się. Ina­czej niż Diana, ina­czej niż zwy­kle ktoś uśmie­cha się do obcej osoby. Dys­kret­nie zer­kam na jej pla­kietkę. Zosia. Tak ma na imię.

– Podwójne espresso popro­szę – zama­wiam z przy­zwy­cza­je­nia. Tak zaczy­nam dzień, gdy pra­cuję. Daje mi kopa w dupę, kiedy nic mi się nie chce. A zwy­kle rano tak jest. Po takim kopie szyb­ciej i efek­tyw­niej myślę. Ale dziś powi­nie­nem zamó­wić latte, kawę dla mię­cza­ków, dla tych, któ­rzy nie znają praw­dzi­wego smaku kawy.

Wcho­dzę do kawia­renki. To jed­nak za duże słowo. Albo za małe, zależy od ocze­ki­wań. Roz­glą­dam się i wiem, że nie jest to nawet w jed­nym pro­cen­cie kawiar­nia. To raczej duży salon z wyj­ściem na olbrzymi, drew­niany taras. Niskie kanapy z rów­nie niskimi sto­li­kami stwa­rzają wra­że­nie nieco sno­bi­styczne, ale dru­gie słowo, jakie przy­cho­dzi do głowy, to wygoda. Jed­nak nie sia­dam. Idę na taras. Tam wpraw­dzie mniej wygodne krze­sła, ale za to roz­po­ściera się piękny widok.

Przy balu­stra­dzie widzę trzy leżaki. Zaj­muję jeden z nich, przy­su­wa­jąc sto­lik. Za kilka chwil będzie na nim mała fili­żanka wypeł­niona espresso.

Zosia poja­wia się po kilku minu­tach. Przy­nosi ze sobą tacę z inten­syw­nym zapa­chem kawy. Wdy­cham, zamy­ka­jąc oczy. Dokład­nie taki sam zapach, jaki roz­cho­dzi się w miesz­ka­niu Doroty, kiedy parzy kawę. Trzeba przy­znać, że robi dosko­nałą.

– Cukier nie­po­trzebny, dzię­kuję – mówię, kiedy widzę cukier­nicę na tacy.

Dziew­czyna o imie­niu Zosia uśmie­cha się tylko nie­śmiało, ale na­dal ina­czej niż Diana.

Ponow­nie opa­dam na leżak i głę­boko wcią­gam powie­trze w płuca, patrząc w dal. Widzę tam szczyty gór, ośnie­żone, choć błysz­czące w słońcu.

– Pan mnie nie poznaje, prawda, panie Mate­uszu? – recep­cjo­nistka mówi to lekko i z wdzię­kiem, nachy­la­jąc się w moją stronę. Patrzę na nią, mie­rzę szybko od stóp do głów. Mrużę oczy, jakby ośle­piało mnie słońce. Ale nie ośle­pia. Mrużę, bo wydaje mi się, że zoba­czę ją ina­czej, wni­kli­wiej. Wytę­żam przy tym pamięć.

– Zosia Goz­dówna.

Wyciąga dłoń, a ja już zaczy­nam sobie przy­po­mi­nać.

Zosia miała wtedy dzie­sięć lat. Byłem tu na lecze­niu z bólu samot­no­ści. Byłem zżarty od środka, roz­sa­dzała mnie roz­pacz połą­czona z nie­chę­cią do dzie­le­nia się nią z kim­kol­wiek. Mój intro­wer­tyzm powoli mnie zabi­jał, tęsk­nota wypa­lała wnętrz­no­ści. Wyobra­że­nie tego, co spo­tkało Agnieszkę, nisz­czyło mi mózg.

I wtedy przy­je­cha­łem tutaj, do tatrzań­skiej wio­ski z hote­lem na zbo­czu góry. Dotar­łem, zapar­ko­wa­łem, wsze­dłem do recep­cji i wzią­łem pokój. Pra­wie tak jak teraz. Wtedy jed­nak dzia­ła­łem jak na auto­ma­tycz­nym pilo­cie. Samo się działo. Z pokoju wysze­dłem dopiero trze­ciego dnia. Pią­tego udało mi się wyjść do wsi. I wtedy pozna­łem Zosię. Kupo­wała chleb w małym wiej­skim skle­pie. Rezo­lutna mała dziew­czynka, która nie chciała się odcze­pić w dro­dze powrot­nej. Gadała i gadała. A potem umó­wiła się ze mną na następny dzień.

– Jutro też przyjdę po chleb – powie­działa. – Przyj­dzie pan znowu po wódkę?

Ale to nie była wódka. To było porto. Wie­czo­rem wypi­łem całą butelkę. A Zosia była następ­nego dnia w skle­pie. Potem kolej­nego i jesz­cze jed­nego. Zapro­wa­dziła mnie na polanę swo­ich rodzi­ców i znów gadała i gadała. Po góral­sku też. Polu­bi­łem ją. Była dow­cipna, bystra, spo­strze­gaw­cza i docie­kliwa. Zada­wała mnó­stwo pytań, inte­re­so­wała ją War­szawa i cała Pol­ska. Jak na tak młodą osobę chło­nęła wie­dzę bar­dzo szybko. Podo­bało mi się to, więc opo­wia­da­łem coraz wię­cej. Aż w końcu powie­dzia­łem jej też o Agnieszce, Nata­lii i Hani. Nie wiem, czy zro­zu­miała. Wiem nato­miast, że odży­łem. Mała dziew­czynka, a dała mi tak wiele.

I teraz, nie­mal dwa­na­ście lat póź­niej, stoi przede mną już jako kobieta.

– Zosia – wypo­wia­dam jej imię, jakby nie dowie­rza­jąc, że to naprawdę ona.

Spo­ty­ka­li­śmy się codzien­nie w skle­pie lub pod nim. A potem szli­śmy na polanę, cza­sem w góry. Była świet­nym pie­chu­rem. Ale któ­re­goś dnia się nie poja­wiła. Cze­ka­łem ponad godzinę, sie­dząc na ławce i pijąc kolejne porto. Pomy­śla­łem, że coś się stało, i posta­no­wi­łem pójść do jej domu. Poka­zy­wała mi, gdzie mieszka. Stara góral­ska chata nale­żąca do jej babci. Jej ojciec budo­wał dom sto metrów dalej. Budo­wał od sied­miu lat i nie mógł skoń­czyć, bo albo prze­pi­jał wszystko, co zaro­bił, albo nie był w sta­nie pra­co­wać.

Sie­działa na pieńku nie­da­leko drzwi. Kiedy mnie zoba­czyła, pod­bie­gła do drew­nia­nego ogro­dze­nia i powie­działa ner­wowo, żebym gdzieś sobie poszedł. Była ucze­sana ina­czej niż zwy­kle. Roz­pusz­czone włosy opa­dały jej na twarz, ale i tak zauwa­ży­łem ślad tuż przy oku. Się­gną­łem do jej buzi, by pal­cami odsu­nąć blond kosmyki, i wtedy usły­sza­łem:

– Zostow jom!

Krzy­czała kobieta, która wła­śnie wybie­gła z domu. Domy­śli­łem się, że to matka. Za nią wybiegł męż­czy­zna z sie­kierą w ręku i jesz­cze groź­niej­szym wyra­zem twa­rzy.

– Kto cię ude­rzył? – zdą­ży­łem zapy­tać po cichu. – Matka?

Poki­wała prze­cząco głową i wyko­nała dło­nią gest, jakby głasz­cząc pod­bró­dek. Kiedy spoj­rza­łem na jej ojca, domy­śli­łem się, że cho­dziło o brodę. Mała, bystra dziew­czynka. Nie mówiąc nic, wska­zała swo­jego kata. Oboje szli w moją stronę szyb­kim kro­kiem. On na szczę­ście wbił sie­kierę w pie­niek, choć bez niej wcale nie wyglą­dał łagod­niej.

– Czego? – rzu­cił zaczep­nie i groź­nie.

Spoj­rza­łem w jego oczy. Potem na twarz Zosi. Miała łzy w oczach.

– Nie bij dziecka! – syk­ną­łem przez zęby.

– Nic ci do tego!

– Tyle mi do tego, że ma siniaka. Mogłeś tra­fić w oko.

Pod­szedł bli­żej i popchnął mnie tak, że ledwo utrzy­ma­łem rów­no­wagę. Prze­sko­czył płot i pod­biegł do mnie. Widzia­łem, jak robi zamach. Intu­icyj­nie zasło­ni­łem się lewą ręką i ude­rzy­łem go w twarz otwartą prawą dło­nią. Spo­licz­ko­wany męż­czy­zna czuje się ura­żony. Nie czuje bólu, jest wkur­wiony. Spró­bo­wał więc jesz­cze raz. Sku­tek był ten sam, tyle że tym razem obe­rwał pię­ścią. Kiedy prze­wró­cił się na zie­mię, przy­ci­sną­łem stopę do jego żeber i jesz­cze raz syk­ną­łem przez zęby:

– Nie bij dziecka, fiu­cie! Zalej pałę, zapij się na śmierć, ale nie bij dziecka! Rozu­miesz?!

Szarp­nął się, więc opa­dłem na niego i kola­nami przy­ci­sną­łem do ziemi jego ręce. Ude­rzy­łem go jesz­cze raz w twarz otwartą dło­nią, potem jesz­cze raz i jesz­cze.

– Nie! – ude­rze­nie – bij! – ude­rze­nie – dziecka! – ude­rze­nie.

Zosia i jej matka przy­glą­dały się tej sce­nie w mil­cze­niu. Nie bro­niły ojca i męża, nie roz­pa­czały, nie krzy­czały o pomoc. Może nawet się cie­szyły, że ktoś sta­nął w ich obro­nie.

A ja wsta­łem, strzep­ną­łem pia­sek ze spodni i ruszy­łem do hotelu. Nawet się nie obej­rza­łem. W pokoju wzią­łem prysz­nic i posze­dłem spać.

Wyje­cha­łem dwa dni póź­niej. W recep­cji cze­kała na mnie nie­spo­dzianka. Zwi­nięta w rulon kartka, a na niej nary­so­wany ołów­kiem mój por­tret. W pra­wym dol­nym rogu imię: Zosia. Nie potra­fi­łem i na­dal nie potra­fię oce­nić, jak dobry to por­tret. I ni­gdy już nie zdo­łam tego zro­bić, bo będzie miał dla mnie war­tość emo­cjo­nalną. Ale wiem, że lubię na niego patrzeć – nie dla­tego, że to ja. Raczej dla­tego, że dobrze mi się koja­rzy.

Por­tret wsta­wi­łem w ramkę i powie­si­łem na ścia­nie w zaim­pro­wi­zo­wa­nym gabi­ne­cie w miesz­ka­niu. Tak się wrył w jego wystrój, że z cza­sem, nie­stety, prze­sta­łem go dostrze­gać.

– Zosia – powta­rzam jej imię, ale dużo cie­plej. Wstaję i obej­muję ją. Ona robi to samo.

– Jed­nak mnie pan pamięta – mówi z uśmie­chem.

– Co tu robisz? – pytam, nie wypusz­cza­jąc jej z objęć. Jak­bym trzy­mał Nata­lię lub Hanię. Przez uła­mek sekundy czuję, że bra­kuje mi ich wtu­la­nia się we mnie.

Znów opa­dam na leżak. Ona siada na krze­śle obok i cią­gle się uśmie­cha. Ma burzę dłu­gich, jasnych wło­sów. Kręcą się jak chcą i gdzie chcą. Wyglą­dają, jakby były nie­ucze­sane, w total­nym nie­ła­dzie. Wtedy też takie były.

– Pra­cuję tu, by mieć pie­nią­dze na waka­cje – odpo­wiada, poka­zu­jąc białe, równe zęby. – Zasłu­ży­łam na waka­cje, bo skoń­czy­łam już trzeci semestr stu­diów.

– Już? – dociera do mnie, ile lat minęło. – Jakie to stu­dia?

– Aka­de­mia Sztuk Pięk­nych w Kra­ko­wie.

Uśmie­cha się z dumą i zakłada kosmyk wło­sów za ucho.

Naj­wy­raź­niej por­tret nie był przy­pad­kiem. To talent, który miał szansę się roz­wi­nąć.

– Dosta­łam wtedy ten list od pana – mówi nagle.

– Jaki list? – pytam.

– Ten, który zosta­wił pan tutaj w hotelu. Pani, któ­rej zosta­wiłam por­tret, wie­działa, gdzie miesz­kam, i mi go przy­nio­sła.

Teraz pamię­tam. Wyjeż­dża­jąc z hotelu, na szybko skre­śli­łem kilka słów do tej małej dziew­czynki. Nic odkryw­czego i ory­gi­nal­nego. Prze­pro­si­łem, że ude­rzy­łem jej ojca (nie wspo­mnia­łem, że kilka razy – i tak widziała), i doda­łem, że ma talent i próba pój­ścia za nim jest jej obo­wiąz­kiem. Jakoś tak.

– Wciąż go mam. – Nie prze­staje się uśmie­chać.

Czuję się zawsty­dzony. Dzi­siej­szy świat jest inny. W dzi­siej­szym świe­cie czło­wiek reaguje na taki list par­sk­nię­ciem i wyrzuca go do kosza. W dzi­siej­szym świe­cie czło­wiek sam o sobie ma tak dobre zda­nie, że czy­je­goś nie musi znać.

– Był bar­dzo szczery – odpo­wia­dam. – Zapo­mnia­łem, że go napi­sa­łem.

Przez chwilę ją obser­wuję. Widzę, że coś mówi, ale sku­piam się na jej mimice, na uśmiech­nię­tych oczach. To jesz­cze tro­chę dziecko, mimo że już kobieta. Ma dwa­dzie­ścia jeden lat.

– …a potem już byłam star­sza i nawet gdyby coś miało się złego dziać, tobym na to nie pozwo­liła…

Dopiero teraz dociera do mnie, co powie­działa wcze­śniej.

– Ojciec uspo­koił się po tym, jak dał mu pan szkołę. Nie odzy­wał się kilka dni, uni­kał mnie i mamy. Ni­gdy mnie wię­cej nie ude­rzył, choć zda­rzało się, że krzy­czał. A potem już byłam star­sza i nawet gdyby coś miało się złego dziać, tobym na to nie pozwo­liła…

Uśmie­cham się do sie­bie. Łechce mnie świa­do­mość, że dałem „mu szkołę”. To taka lekka odmiana dumy z sie­bie samego.

– Cie­szę się, że tak się stało – mówiąc to, kiwam głową, jak­bym chciał potwier­dzić swoje słowa – i dobrze, że mnie posłu­cha­łaś.

– Ale dopiero w gim­na­zjum tra­fi­łam na nauczy­cielkę, która pomo­gła mi coś z tym zro­bić. Sama nie mia­ła­bym odwagi.

– A do odważ­nych świat należy – rzu­cam banał i bły­ska­wicz­nie się go wsty­dzę.

– Wiem, ale byłam małą, zahu­kaną dziew­czynką, któ­rej wszy­scy powta­rzali, że musi tu zostać i pasać krowy. A ja choć tego nie chcia­łam, to się z tym godzi­łam.

Słu­cham, jak opo­wiada.

– Kie­dyś mówi­łaś gwarą, teraz nie sły­chać żad­nego zaśpiewu.

– Jakoś tak wyszło. Mia­łam chyba szczę­ście, bo bar­dzo szybko pozby­łam się akcentu spod samiuś­kich Tater.

Śmieje się gło­śno. Jest dziew­częca. Piękna i dziew­częca. Patrzę na nią i myślę o Hani i Nata­lii. Są z tego samego poko­le­nia, choć nie wiem, czy zro­zu­mia­łyby się wystar­cza­jąco dobrze. Wycho­wane w innych świa­tach, prze­by­wa­jące w zupeł­nie odmien­nych śro­do­wi­skach. Choć pew­nie nie­wiele wiem o obec­nym życiu swo­ich córek.

– Pój­dziemy któ­re­goś dnia na naszą polanę? – pytam z nadzieją, że się zgo­dzi. Bo choć chcę ucie­kać, by odpo­cząć, czuję, że tej małej dziew­czynki sprzed lat nie muszę uni­kać.

– Oczy­wi­ście! – odpo­wiada nie­mal krzy­kiem. – Ale teraz muszę wra­cać do pracy. Mam nadzieję, że kawa będzie sma­ko­wać.

– Na pewno – odpo­wia­dam, uśmie­cha­jąc się szcze­rze.

Kiedy odcho­dzi, na­dal się uśmie­cham. To pierw­szy pozy­tywny moment, od kiedy tu jestem.

– Chcia­łam jesz­cze o coś zapy­tać. – Znów stoi obok, patrząc tymi dużymi oczami. – Pora­dził pan sobie ze stratą pani Agnieszki?

Nie wiem, co odpo­wie­dzieć. Bo nie wiem, czy sobie pora­dzi­łem. Żyję nor­mal­nie, pra­cuję, poukła­da­łem to sobie w gło­wie. Ale odpo­wia­da­jąc Zosi, kiwam jedy­nie prze­cząco głową. Bo gdy­bym odpo­wie­dział: „tak”, był­bym wobec niej nie­uczciwy.

– A co u Nata­lii i Hani?

Bałem się tego pyta­nia.

– Nie wiem.

Zosia spusz­cza wzrok. Jest smutna.

– Rozu­miem – nie­mal szep­cze i odcho­dzi.

Opo­wiem jej kie­dyś, jak było i jest. Ale jesz­cze nie teraz. Teraz muszę się do niej przy­zwy­czaić. I oswoić się z obec­no­ścią osoby, któ­rej chcę o tym opo­wie­dzieć. I zasta­no­wić się, czy nie jest zbyt młoda, by to usły­szeć.

Sie­dzę tak kil­ka­dzie­siąt minut. W tym cza­sie moje myśli prze­mie­rzają dzie­siątki kilo­me­trów i wiele lat. Od wypadku Agnieszki pod Kiel­cami, przez histo­rię z Zosią tutaj, w górach, i kilka lat nie­okre­ślo­nej egzy­sten­cji w War­sza­wie, aż po wczo­raj­szy wie­czór i strach w ciem­no­ściach po dru­giej stro­nie hotelu.

Czuję kro­ple desz­czu. Czuję też jego zapach. Pach­nie jak prze­lotny, ale mimo wszystko wcho­dzę do środka, by nie zmok­nąć. Roz­kła­dam się na olbrzy­miej, mięk­kiej kana­pie, biorę łyk wody, którą dosta­łem razem z kawą i zamy­kam oczy. Kiedy na chwilę je otwie­ram, widzę włą­czony tele­wi­zor. Roz­glą­dam się bez­sku­tecz­nie, wypa­tru­jąc pilota. Nie chcę mieć kon­taktu ze świa­tem, zwłasz­cza tym moim. Tym, który z uczu­ciem ulgi zosta­wi­łem. I z tym, który mnie naj­chęt­niej miałby w dupie, choć nie do końca może.

Tele­wi­zor ma wyłą­czony dźwięk. Jestem ska­zany na obraz. Na młodą pre­zen­terkę, mło­dego repor­tera, a potem na mło­dego pre­zen­tera. Nikomu z nich bym nie uwie­rzył, nawet gdy­bym sły­szał. Wie­rzę tylko tym z lek­kim siwym wło­sem na skroni, bo ten siwy włos to naj­czę­ściej głowa pełna wie­dzy. Nie wie­rzę tym mło­dym pięk­nym z roz­wia­nym wło­sem i kolo­ro­wymi soczew­kami. Ani tym z zaro­stem „na drwala”, bo przez te „leśne” brody są nie­wia­ry­godni – ni­gdy nie ścięli drzewa ani nawet nie porą­bali drew do kominka. Z drwala mają tyle, ile ja z muzyka. Czyli nic. Chłopcy.

Kurwa. Od wczo­raj nie pomy­śla­łem o tym, że muszę odpo­cząć. A wystar­czyło zer­k­nąć w ten jebany ekran.