Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy wybór pociąga za sobą konsekwencje, a każdy dług należy spłacić.
Cena może jednak okazać się bardzo wysoka.
Podjęte kilka lat temu decyzje kosztowały Witolda Darasza niemal wszystko: karierę w policji i szczęście osobiste. Niegdyś odnoszący sukcesy podinspektor został zdegradowany do stopnia aspiranta i walczy z wypaleniem zawodowym. Pewnego dnia jego przeszłość daje o sobie znać, gdy sprawa zamordowanych z zimną krwią dzieci otwiera drzwi, które wydawały się na dobre zamknięte. Kto przez nie wejdzie?
W życiu, jak w bestsellerowej powieści, dobro nieustannie przenika się ze złem – w tym samym czasie, w tym samym miejscu, w tym samym człowieku.
EREM to pierwsza część serii DARASZ, w której główny bohater stanie przed niejedną mroczną zagadką i w kolejnych śledztwach zabierze czytelnika do świata pełnego tajemnic, napięć i zwrotów akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aldona Reich
EREM
Japończycy mawiają,
że każdy człowiek ma trzy twarze:
pierwszą pokazuje światu,
drugą – bliskim,
ale dopiero trzecia, której nie pokazuje nikomu,
jest jego prawdziwym odzwierciedleniem.
prolog
Wszystko zaczyna się od decyzji. Tej pierwszej, w pełni samodzielnej. To jak zamknięcie jednego rozdziału pisanego czyjąś ręką i zgodnie z cudzymi wyobrażeniami, żeby rozpocząć przygodę, która prowadzi do emocjonalnego haju, kiedy endorfiny wespół z dopaminą zniewalają mózg, od tej chwili żądający tylko więcej i więcej. A ty go karmisz, nasycasz, pobudzasz. Jest dobrze, za chwilę będzie jeszcze lepiej. Ale to wciąż za mało – można szybciej, dalej, mocniej. Dobrze wiesz, że stać cię na więcej. No więc idziesz po więcej odważnie, na granicy brawury, bez skrupułów i rozterek. Doskonalisz swoją pasję z taką samą precyzją, z jaką szlifierz obrabia powierzony mu diament.
Bo tu nie wystarczy talent. Potrzebny jest warsztat, te miliony porażek, by wreszcie można było powiedzieć sobie: „Jest dobrze”. Ale „dobrze” to za mało. Musi być doskonale, perfekcyjnie, bez zarzutu. Błędy trzeba eliminować albo niwelować, wypracować własną technikę, która z czasem staje się upiorną wizytówką, swoistym zapisem w CV. I powodem do dumy. Tak, bo wreszcie można być z siebie dumnym. W tej profesji nikt nie potrzebuje dyplomu i oprawionej w czerwony skaj pracy – przypieczętowaniem jest każde następne zlecenie, coraz bardziej wymagające, trudniejsze, a zarazem coraz lepiej płatne.
Latami uczysz się osaczać, poznajesz zwyczaje swojej ofiary, rozkład dnia, utarte szlaki, ulubione elementy codzienności. Poznajesz ją jak przyjaciela, choć nie pada między wami ani jedno słowo. Czasem mijasz ją na ulicy, w lobby budynku, jedziecie razem windą. Oceniasz wzrost, tempo chodzenia, pozycję zajmowaną podczas rozmów w grupie. Najgorsi są ci, którzy tkwią w wianuszku rosłych osiłków, bo obraz zmienia się nieustannie niczym te przedziwne maszynerie na odpustowych strzelnicach: postać przemieszcza się w kilku osiach i płaszczyznach, góra–dół, prawo–lewo. Musisz to wyczuć, przyjąć jakiś algorytm, założyć powtarzalność w czasie i przestrzeni. A potem nacisnąć spust w broni, która nie wiadomo kiedy stała się częścią twojego ciała. To dodatkowa kończyna, zespolona z mózgiem, oczami, ręką, a nawet z oddechem. Patrzysz na nią zarazem jak na narzędzie i jak na żywą istotę. Jest przy tobie, posłuszna, lojalna, skupiona na twoich poleceniach i gestach. Pewna, bo tak jak ty pozbawiona jest emocji. Ma działać i robi to najlepiej, jak tylko jest w stanie.
Śmierć zadawana z bliska nie jest tak wymagająca – to czysta formalność. Nie liczą się prędkość wiatru, wilgotność powietrza, uzyskanie idealnego kąta wystrzału, nadającego pociskowi równie doskonałą trajektorię. Ale ma swoje niewątpliwe plusy: widzisz wyraz twarzy, zdziwiony wzrok, próbę przełamania niemocy, powolne oddanie się śmierci. Wtedy wiesz, że masz władzę absolutną i że nic tego uczucia nie zastąpi. Zalewa cię oksytocyna w dawce tak silnej, jakby przeszywały cię zwielokrotnione orgazmy. To wszystko daje konkretnego kopa i uzależnia jak nic innego.
Nie ma znaczenia, że to zawsze wraca. Wracają wszyscy: kobiety, mężczyźni, nawet dzieci. Ale oni są tylko mglistym wspomnieniem, takim samym jak wyjazd nad rzekę albo pierwszy seks. Było, minęło, świat się nie zatrzymał na ułamek sekundy, życie biegnie dalej. A jednak on wracał najczęściej, najmocniej, wrastał w sen i stawał się jego uczestnikiem. Sceneria była zawsze identyczna: obskurna łazienka z natryskami, wyłożona szpitalnymi szkliwionymi kafelkami w trzecim gatunku, na których pęknięcia i nierówności naniosły własny, trudny do rozszyfrowania obraz, mozaikę zdarzeń – takich jak to, gdy czyjaś głowa roztrzaskuje się pod wpływem uderzenia o tę gładką, twardą powierzchnię. Podobno żeby złamać ludzką kość, potrzebny jest nacisk niewiele większy niż dziesięć kilogramów. To całkiem sporo; jak podniesione na raz dziesięć torebek cukru… Wtedy wystarczyło jedno uderzenie, żeby w ciele skończyły się wszystkie zachodzące w nim procesy i skomplikowane działania. Na kafelku powstał nowy rysunek, przypominający pajęczą sieć, na której środku została plama krwi. Znajdowała się tam krótko, bo błyskawicznie zmyła ją woda płynąca mocnym strumieniem z prysznica, lecz była na tyle wyrazista, żeby nigdy o tym nie zapomnieć. I to był pierwszy raz, ten słynny Rubikon, po którego przekroczeniu nie ma już szans na powrót do życia, jakie wiodło się na tamtym jego brzegu. W takich chwilach do człowieka dociera, jak wiele może i że tak naprawdę to dopiero początek drogi. Bo już chwilę później robi coś, o co nigdy by siebie nie podejrzewał. Zaczyna grać. Grać tak umiejętnie, wiarygodnie i przejmująco, że nikomu nie przyjdzie do głowy weryfikować przedstawionej wersji zdarzeń. A ty wiesz, że nie ma już twojego prześladowcy, śmiertelnego wroga, uosobienia wszystkiego, czego się w życiu najbardziej boisz. Jest martwe ciało. Takie bezbronne i kruche. Takie żałosne… Jak wszystkie inne potem.
Za każdym razem zadajesz sobie pytanie, czy właśnie wykonane zlecenie jest tym ostatnim. Bo możesz z tym skończyć w każdej chwili, a potem żyć spokojnie na tej półkuli, gdzie słońce zachodzi tylko na chwilę, a ocean zlewa się z niebem i nie widać linii horyzontu. Tylko być, najbardziej jak tylko się da. Bez nieustannych ucieczek, ukrywania się, polowania. Ale już po kilku dniach brakuje ci adrenaliny, poczucia, że znów trzeba się ze sobą zmierzyć, sprawdzić poziom umiejętności, który wciąż jest jeszcze na linii wznoszącej. Niemal boleśnie odczuwasz brak tego mentalnego spięcia, nieustannej gotowości, satysfakcji z dobrze wykonanego zadania. Bo kiedy robisz to, co kochasz, nie czujesz zmęczenia, znużenia, ciało staje się zaledwie narzędziem. Jest bezwzględnie posłuszne, zdyscyplinowane, przestawia się na tryb bezdusznego automatu będącego w nieustannej gotowości. Bez namysłu wyostrza zmysły, idealnie współgra, czasem do tego stopnia, że zaczynasz się zastanawiać, czy kiedykolwiek było inaczej. Nie pamiętasz ospałości, paraliżujących zakwasów, bólu kontuzjowanych miejsc w ciele. Są tylko cel i precyzyjna maszyneria przeznaczona wyłącznie do jego realizacji.
poniedziałek
1
W Sanoku po kilku dniach zimowe niebo wreszcie wyjrzało zza ciężkich, niemal ołowianych chmur. Przy odrobinie dobrej woli można było uznać, że gdzieniegdzie widać nawet przebłyski słońca, ale tak nieśmiałe, że nikt nie wiązał z nimi specjalnych nadziei na poprawę pogody. Świat spowiła zimna wilgoć i było więcej niż pewne, że za moment znów zacznie padać śnieg.
Pełniący obowiązki naczelnika Wydziału Kryminalnego Komendy Powiatowej Policji w Sanoku aspirant Witold Darasz, przedwcześnie postarzały i z podstępnie wzrastającą z roku na rok nadwagą czterdziestolatek, spojrzał z niezadowoleniem za okno. Pomyślał, że od kilku tygodni nie był na spacerze, a dziś chętnie wyszedłby na zewnątrz, dotlenił się i spróbował zebrać myśli w otoczeniu innym niż przygnębiający kolor ścian pokoju, w którym urzędował, wśród kilku trucheł czegoś, co jeszcze całkiem niedawno było żywymi roślinami. Energii nie dodawało też patrzenie na rząd nieumytych od kilku dni kubków, szklanek i talerzyków, upchniętych na stoliku przy sąsiednim biurku. Od kiedy partner Darasza przeniósł się do Olsztyna, temat wakatu umarł śmiercią naturalną: nikt przy zdrowych zmysłach nie skaże sam siebie na banicję na końcu świata, za jaki uważane są Bieszczady, a co gorsza – nawet lokalnych chętnych na to miejsce było jak na lekarstwo, więc i komendant nie kwapił się z czyimkolwiek awansem. Do tego sprawa, którą aspirant rozpoczął kilka miesięcy temu, wciąż znajdowała się w dziwnym zawieszeniu, co sprawiało, że w Witoldzie Daraszu nie tylko gasł zapał do pracy, lecz także powoli zamierały w nim siły witalne. Był ospały, wyraźnie otępiały i wycofany. Nienawidził czekać, a ten stan niepewności odnośnie do jego zawodowej przyszłości był prawdziwą torturą.
Darasz po przyjściu do pracy zrobił sobie kawę w ulubionym kubku o pojemności przeciętnych dwóch. Jak zawsze z trzech czubatych łyżeczek drobno zmielonej arabiki, do tego identyczna porcja cukru. Napar o konsystencji smoły nie tylko podbijał mu już i tak wysoki cukier, ale przede wszystkim szybko – choć na krótko – budził do życia szare komórki.
Gdy postawił kubek na biurku, westchnął, usiadł i walcząc z powoli ustępującą sennością, skupił wzrok na przesłanych do jego wydziału dokumentach. To była naprawdę paskudna sprawa. Dwóch chłopców – jeden w wieku siedmiu lat, drugi dziewięciu – zostało zastrzelonych na boisku w jednej z zamkniętych i pilnie strzeżonych dzielnic w Gliwicach. Obaj byli synami Joachima Breklera, oficjalnie lokalnego biznesmena, ale tajemnicą poliszynela było, że ów biznesmen to po prostu jeden z gliwickich mafiosów. To oczywiste, że zawsze są ofiary mafijnych porachunków, jednak świadomość, że ktoś w te porachunki wciągnął dzieci, wzbudzała w Daraszu odrazę.
Zerknął na zegar wiszący na ścianie – dochodziła ósma. Sięgnął po komórkę, na liście kontaktów odnalazł odpowiedni numer i nacisnął zieloną słuchawkę. Słusznie założył, że emerytowany inspektor Stanisław Nowak, wieloletni przyjaciel ojca, a zarazem mentor Darasza, już powinien być na nogach, podobnie jak rzesze innych emerytów na świecie. Ojciec Witolda po przejściu na emeryturę wstawał codziennie o szóstej nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że tak nakazywał mu latami regulowany zegar biologiczny. Śmiał się przy tym, że ludzie mają rację: najlepsze miejsce na odespanie to trumna, i to dwa metry pod ziemią. Zmarł pięć lat temu we śnie, zmniejszając zapewne synowskie wyrzuty sumienia: nie dożył tego, co wydarzyło się niespełna dwa lata później.
Aspirant znów westchnął i cierpliwie czekał na połączenie. Rozmówca był człowiekiem z epoki, w której telefon zawsze leży w tym samym miejscu i trzeba do niego po prostu podejść, zamiast nieustannie nosić go przy sobie jak pasożyta wrośniętego w ludzkie ciało.
– Cześć, Witku – padło po chwili. Głos po drugiej stronie nie był specjalnie zdziwiony porannym połączeniem. Najwyraźniej Nowak również oglądał ostatnie serwisy informacyjne. – Za chwilę się zacznie, co?
– Dobry – przywitał się powściągliwie Darasz. – Standardowo, choć po cichu liczę, że w Gliwicach sami dopadną sprawcę, zanim zdąży w ogóle wyjechać poza obręb ich województwa, co nie wyklucza, że red alert i tak będzie. Niech pan mi powie, bo ja sam wciąż nie jestem w stanie tego zrozumieć… Jak można wciągnąć w to dzieci? – zapytał, z niedowierzaniem kręcąc głową.
– Wiadomo przecież, i to nie od dziś, że dzieci są zawsze najsłabszym punktem każdego rodzica, niezależnie od jego profesji i klasy społecznej. – Nowak mówił to lekko, beznamiętnie, jakby prowadził szkolenie dla żółtodziobów w szkole policyjnej. – To ani pierwszy taki przypadek, ani ostatni. Skoro dzwonisz, to rozumiem, że chcesz mnie o coś zapytać. – Emeryt bezbłędnie wyczuł intencję Darasza.
– No… tak. – Aspirant znów wbił wzrok w przygnębiający widok za oknem. – Procedura jest oczywista, pewnie zaraz zrobią nam odprawę. Z doświadczenia wiem, że temat kończy się w obrębie terenu, na którym doszło do zabójstwa, ale… Jak odnieść to do nas? I czy w ogóle robić coś więcej? Przecież to drugi koniec Polski.
– Cóż… – Nowak na moment się zamyślił. – Niezależnie od położenia wszystkie jednostki powinny zwracać uwagę na to, co pozornie nie ma z tą sprawą żadnego związku.
– Czyli?
– Wypadek samochodowy, zaginięcie, w odniesieniu do naszego terenu dochodzi donos na transport z nielegalnymi albo zakłócenie dotychczasowego rytmu przemytu alkoholu czy papierosów. To będzie przypominać kręgi na wodzie po wrzuceniu do niej kamienia. Któryś z tych kręgów będzie mógł dotyczyć obszaru pod twoją opieką, a idąc do jego źródła, znajdziesz kamień.
– No ale gdzie Gliwice, a gdzie… – Aspirant wciąż miał wątpliwości, ale Nowak szybko mu przerwał.
– Witku, po prostu spodziewaj się niespodziewanego. I to wszystko, rozumiesz? Wszystko powinieneś od tej chwili wiązać z tą sprawą. Nawet kosztem uznania cię za nadgorliwca. Lepiej mile się rozczarować, niż coś zaprzepaścić. Trochę informacji o tym, hmm… biznesmenie – Nowak prychnął kpiąco – wygrzebałem wczoraj w internecie. Jeżeli prowadził interesy za wschodnią granicą, to nie tylko nasz… wasz – poprawił się szybko – teren musi być brany pod uwagę przede wszystkim, ale cała ściana wschodnia. Tu, paradoksalnie na szczęście, nie obowiązują przepisy ze strefy Schengen, wciąż trzeba sprawdzać paszporty i przeszukiwać samochody. Miej to na uwadze. A tak przy okazji, jak sprawa z… – zaczął, ale tym razem to Darasz wszedł mu w słowo.
– Jest w porządku, panie Stanisławie, wciąż czekam. Postaram się wpaść za kilka dni, jak się sprawa Gliwic nieco ułoży, pogadamy na spokojnie. Dziękuję i życzę spokojnego dnia – pożegnał się i szybko zakończył połączenie.
Położył telefon na biurku i wrócił myślami do wczorajszego wieczora, kiedy media – jako pierwsze, zanim sprawa drogą służbową trafiła do komend w całym kraju, a w samych Gliwicach odbyła się konferencja prasowa prowadzona przez zespół Komendy Miejskiej Policji – doniosły o zbrodni, z lubością podając wszelkie szczegóły, znane im z mniej lub bardziej nieoficjalnych źródeł.
Był niedzielny wieczór. Darasz samotnie jadł kolację. Akurat oglądał jakiś serwis informacyjny, gdy na ekranie pojawiła się nienaturalnie i afektowanie przejęta blondynka, ustawiona przez operatora na tle migających świateł radiowozów i rozciągniętej biało-czerwonej taśmy z napisem POLICJA. Wtedy aspirant przerwał posiłek i pogłośnił telewizor. Gdy wielkooka lalka skończyła swój dość chaotyczny wywód, przetykany niezliczonymi dźwiękami namysłu, szczególnie przykrymi i irytującymi dla językowego purysty oraz wielbiciela literatury, jakim był Darasz, on już wiedział, że sprawa za moment rozleje się na cały kraj. Jego region, co prawda, nie obfitował w zbrodnie z pierwszych stron gazet, ale możliwość zniknięcia tu bez śladu była kusząca nawet dla zabójcy światowego formatu. Słyszał kiedyś stwierdzenie, takie pół żartem, pół serio, że Bieszczady to polska odpowiedź na amerykańską Alaskę. Tu także jest sporo opuszczonych miejsc po dawnych wyrębach, w których pozostawiono mikre i prymitywne zaplecze socjalne w postaci baraków i szop na narzędzia. Często wykorzystywali je drobni przemytnicy w czasie przerw w przerzutach, magazynując tam drobniejszy towar z gwarancją, że mało kogo skusi perspektywa ich eksploracji.
Darasz zmełł w ustach przekleństwo podsumowujące występ telewizyjnej lalki i zamęt, który za chwilę rozpocznie się również w sanockiej jednostce. W jednej chwili stracił apetyt. Z wyraźną niechęcią odsunął od siebie talerz z kaszanką, aromatyczną i mocno okraszoną podsmażoną cebulką, dopił piwo i odruchowo sięgnął po telefon, żeby skontaktować się ze swoim mentorem, ale po chwili wahania go odłożył. Było po dwudziestej, fatalna pora na towarzyskie telefony. Postanowił, że zadzwoni następnego dnia.
Wstał od stołu, kilka razy przeszedł się po pokoju, a potem usiadł w fotelu i znów wbił wzrok w ekran telewizora, na którym już wesoło migały obrazki z reklamami, jakby czyjś dramat nagle przestał istnieć, a seria brutalnych następstw miała nigdy nie nastąpić. Chwilę później mocno już poirytowany aspirant posprzątał po niedojedzonej kolacji, wziął szybki prysznic i położył się do łóżka. Przewracał się z boku na bok, usiłując zasnąć. Wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach. Mimo iż nigdy ich nie widział, Darasz wciąż miał przed oczami ciała dzieci z przestrzelonymi głowami.
– Jebany świat… – mruknął i sięgnął po fiolkę z lekami „na wszelki wypadek”.
To było kolejne opakowanie, przestał nawet liczyć które, a przecież obiecał sobie na początku, że na jednym się skończy. Jednak tych wszelkich wypadków było zbyt dużo, a on musiał przecież kiedyś spać, żeby nazajutrz jakoś funkcjonować. Tabletki przyjaźnie zagrzechotały w plastikowym opakowaniu, jakby zachęcały, aby jak najszybciej otworzył wieczko i wydobył kilka z nich. Ostatnim razem zasnął po dwóch. Postanowił, że tego wieczoru weźmie trzy, powinno być dobrze.
Teraz, po rozmowie z Nowakiem, zalogował się do systemu, w którym już powinny się pojawiać wszelkie zgłoszenia i zawiadomienia, a potem uruchomił przeglądarkę internetową. Kilka portali, zapisanych przez niego w sekcji „ulubione”, nierzadko wyprzedzało nieco przeciążony system, podając informacje z pierwszej ręki niemal na gorąco: wypadki, kolizje, pożary, rozboje, a nawet policyjne interwencje.
– „Spodziewaj się niespodziewanego” – sapnął Darasz z irytacją. – Starzejesz się, Nowak – mruknął, choć miał świadomość, że mentor doskonale wiedział, o czym mówi.
Upił łyk wciąż jeszcze gorącej kawy i zaczął szukać.
2
Ten odcinek drogi nie należał do najtrudniejszych, ale z pewnością do najnudniejszych. Miał do pokonania jeszcze naprawdę sporo kilometrów pośród lasów, łąk i pól, tradycyjnie o tej porze roku i w tym rejonie kraju pokrytych grubym kożuchem śniegu. Na szczęście przez ostatnie dni nieco przymroziło, zamieniając wierzchnią warstwę w zlodowaciałą taflę. Nie będzie zawiewać na drogę przy najmniejszym podmuchu wiatru.
Zerknął na zegarek: było chwilę po dziesiątej. Z obawy przed warunkami na drodze wyjechał praktycznie w nocy, aby dotrzeć na czas. Na szczęście stan jezdni pozwalał mu jechać z większą prędkością, choć tak naprawdę donikąd się właściwie nie spieszył. Włączył radio i chwilę szukał stacji z odpowiadającą mu muzyką. Jedna z nich emitowała właśnie koncert muzyki klasycznej. Z zadowoleniem zmrużył powieki, gdy wnętrze samochodu wypełniły dźwięki najpiękniejszej fugi Bacha. Muzykę klasyczną pokochał na studiach, słynął wśród znajomych ze swojej znajomości opery i baletu. To było takie inne… Prestiżowe, wyróżniające, może nawet imponujące. A on lubił imponować, lubił widzieć, jakie robi tym wrażenie. Na jakimś szkoleniu dowiedział się, że muzyka baroku najbardziej sprzyja produktywności i skupieniu. A on właśnie tego potrzebował, żeby móc normalnie funkcjonować. Jeden kontrakt gonił kolejny, wymagania rosły, a wraz z nimi coraz bardziej dotkliwe niedogodności. I to życie w niekończącej się podróży. Kiedyś mu odpowiadało, teraz coraz częściej odczuwał pełne zirytowania zmęczenie. Gdyby nie pieniądze, to…
Miejsce, do którego zmierzał, było na tyle daleko, że nikt go nagle nie wezwie. A jednak na tyle blisko, że wciąż pozostanie w kontakcie ze światem, na wypadek gdyby wpadł kolejny intratny kontrakt. Z rzadka przychodziła myśl, że powinien odpuścić, wyjechać, odpocząć. Skończyć z tym wszystkim, co sprawiało, że jego codzienność przypominała zbyt szybko przewijany film: z kolejnymi kontraktami, coraz bardziej wyczerpującą i obciążającą pracą, z nieustanną presją. Zerwać z klientami, z których połowa powinna odsiadywać wysokie wyroki. A potem przychodziło kolejne zadanie i pojawiała się szansa na sprawdzenie samego siebie. Kochał to, nie dałby już rady robić nic innego.
Odruchowo zerknął na tylne siedzenie, gdzie w otoczeniu całej masy zbędnych papierów, których nie zdążył wypakować przed wyjazdem, spoczywał laptop, i kolejny raz zinwentaryzował w myślach zawartość bagażnika. Nikt tego nie znajdzie. Uśmiechnął się z satysfakcją. Zresztą, niby kto miałby tam szukać, i to właśnie tego, co on spakował z należytą pieczołowitością? Sprzęt leżał pod warstwą wyściółki, wsunięty pod specjalny schowek za kołem zapasowym. Mruknął z zadowoleniem na myśl, że znów tego użyje, rozerwie się, zabawi. Uwielbiał to chyba od zawsze, może nawet zanim w pełni zdał sobie z tego sprawę, a teraz nieustannie przesuwane granice dawały mu bezczelne poczucie bezkarności, co dodatkowo go nakręcało.
Rozmyślania przerwał widok kobiety stojącej na poboczu drogi. Nie wyglądała na przedstawicielkę typowej dla miejsca profesji. Ściana lasu, poprzecinana gdzieniegdzie niemal niewidocznymi pod śniegiem ścieżkami, raczej nie sprzyjała biznesowi rozsławionemu przez przydrożne prostytutki. One zachowują się inaczej: udają zainteresowanie, ale nie mogą się narzucać, więc spokojnie czekają na klienta, podczas gdy kobieta na drodze rozpaczliwie machała rękami, żeby zatrzymać samochód. Domyślił się, że pewnie od dłuższego czasu nic tędy nie przejeżdżało i autostopowiczka obawiała się kolejnych – być może – godzin samotnego oczekiwania na tym zimnym pustkowiu. Wprawnym okiem ocenił jej ubiór i sportową, mocną sylwetkę. Młoda, wysoka, z ekstrawaganckimi okularami przeciwsłonecznymi, przesłaniającymi pół twarzy, zabezpieczającymi oczy zarówno przed zimnym wiatrem, jak i oślepiającą bielą śniegu.
– No, to stajemy – powiedział do siebie z zadowoleniem. – Niewiasta w potrzebie!
Płynnie zatrzymał samochód kilkanaście metrów dalej i zerknął we wsteczne lusterko. Kobieta szybkim krokiem podchodziła do samochodu i po chwili zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi od strony pasażera.
– Dzień dobry! – wydyszała z uśmiechem wdzięczności. – Boże, jakie to szczęście, że się pan zatrzymał – powiedziała z wyraźną ulgą.
Miała niski, zmysłowy głos. Z wprawą znawcy opery zakwalifikował go do altów, a nawet na granicy kontraltu.
– Stoję tu już ponad pół godziny, droga kompletnie pusta, a ja muszę jak najszybciej dostać się do Komańczy. Ale wystarczy, że podrzuci mnie pan chociaż na rozwidlenie…
– Proszę wsiadać. – Zerknął znacząco na miejsce obok siebie. – Jadę w tamtym kierunku.
– Fantastycznie! – ucieszyła się i wrzuciła na tylne siedzenie niewielki neseser, a potem usiadła na wskazanym miejscu.
Gdy zamknęła drzwi, zapięła pas i zerknęła na niego pytająco, uściślił:
– Co prawda, nie jadę do samej Komańczy, ale chyba warto nadrobić drogi.
Z uśmiechem omiótł jej twarz i bez skrępowania skupił wzrok na udach. Pierwsze wrażenie jak zwykle go nie myliło: z bliska tym bardziej wyglądały, jakby ich właścicielka uprawiała jakiś sport. Były mocne i seksownie wyrzeźbione.
– Bardzo miło z pana strony – odparła. – Co za koszmarny dzień, no mówię panu… – Pokręciła głową z irytacją.
– A jak w ogóle znalazła się pani w tym miejscu? Bez samochodu? – Wyjechał z pobocza i płynnie znalazł się na jezdni.
– Gapa ze mnie! – Kobieta się roześmiała. – W Wisłoku Wielkim wsiadłam do złego busa. Bilet kupiłam wcześniej, nie zerknęłam na oznaczenia i odjechałam w przeciwnym kierunku. Kierowca wysadził mnie przed Jaśliskami i twierdził, że zaraz będzie jechał tędy kurs do Komańczy, ale to „zaraz” tak się przedłużało… Nawet nie wiedziałam, gdzie dokładnie jestem. Naprawdę, nie ma pan pojęcia, jak bardzo się cieszę, że na tej pustej drodze trafiłam akurat na pana. Potem powiem, gdzie skręcić, żeby nie musiał pan aż do Komańczy się fatygować. – Teraz jej uśmiech był zalotny i wyraźnie zachęcający.
A może tylko on tak go odczytał? Z babami nigdy nic nie wiadomo. Najpierw się taka ociera o ciebie w windzie, a potem traktuje jak śmiecia.
Obserwował ją kątem oka. Była ubrana w markowy anorak z logo znanej firmy oferującej odzież dla wymagających wielbicieli sportów zimowych. Skrzywił się nieznacznie, bo kurtka skutecznie ukrywała pozostałą część jej sylwetki, której on był bardzo ciekawy. Kobieta tymczasem rozsiadła się wygodnie i zdjęła okulary, a potem zsunęła z głowy kaptur. Na ramiona jasną falą spłynęły długie, proste włosy w odcieniu ciemnego blondu, zasłaniając lewą połowę jej twarzy. Już wcześniej zdołał dostrzec, że kobieta była zarumieniona od mrozu, miała lśniące, czerwone usta i intensywnie zielone oczy, które co chwilę przesłaniały firanki grubych rzęs. Przerysowana… – pomyślał z lekkim rozczarowaniem, ale to akurat nie stanowiło dla niego specjalnego problemu. Zresztą nie o estetykę tu szło. Gdy nieznajoma zsunęła nieco zamek kurtki, doleciał go mocny zapach mieszaniny perfum i ciepłej skóry. Odetchnął głęboko i nieznacznie zmrużył powieki. Znów to poczuł. Zawsze to czuł, był uzależniony od porcji dopaminy, którą mózg wydzielał mu wyjątkowo szczodrze.
Kobieta opowiadała coś nieistotnego, słyszał ją, ale nie był już w stanie uchwycić sensu słów. Orkiestra skończyła grać koronkową fugę, a po krótkim przerywniku jego zmysły zaczął podkręcać Vivaldi. Dźwięki muzyki płynącej z radia były jak dodatkowe zastrzyki z nanocząsteczkami hormonu, który praktycznie już zawładnął jego ciałem. Był podniecony, o czym świadczył nie tylko przyspieszający i coraz płytszy oddech, lecz także powiększająca się wypukłość pod rozporkiem. Ostentacyjnie rozchylił uda i wzrokiem wskazał na swój imponujący wzwód. Kobieta przerwała w pół słowa i również zerknęła w to miejsce, a potem podniosła na niego spojrzenie. Była w nim mieszanina zaskoczenia, zdziwienia i… chyba ciekawości. Tak przynajmniej to odebrał. Patrzyła na niego z lekko przechyloną głową, jakby usiłowała zrozumieć, co to dla niej oznacza. Pomyślał z satysfakcją, że zaraz zobaczy jej strach. Poczuje go, uwielbiał go czuć, to on nakręcał go podwójnie, był jak najlepszy afrodyzjak.
– Jest przewóz, musi być myto – powiedział lekkim tonem, choć tak naprawdę nie musiał niczego jej wyjaśniać.
Przecież to oczywiste: byli sam na sam pośrodku zanurzonego w głębokim śniegu niczego. Położył prawą dłoń na jej udzie.
– To nie potrwa długo – zapewnił i znów skupił się na drodze.
Kątem oka dostrzegł, że kobieta po omacku szuka klamki w drzwiach, więc wcisnął wewnętrzną blokadę zamka i nieco przyspieszył. Nie odezwała się, tylko wpatrywała w niego szeroko otwartymi oczami. Chyba rozumiała, że krzyki i szarpanina w niczym jej nie pomogą. A może nawet lubiła to tak samo jak on? Zresztą nie miało to w tej chwili najmniejszego znaczenia.
Zamierzał znaleźć miejsce, w którym mógłby zedrzeć z niej ubranie i ją zerżnąć. Sam sobie przecież nieustannie powtarzał, że nie można żyć samą pracą, czasem trzeba się oddać miłemu hobby, odprężyć, zwolnić blokadę nieustannego napięcia. Z zadowoleniem stwierdził, że nic nie jechało ani przed nim, ani za nim, ani tym bardziej z naprzeciwka. Nikt ich nie zobaczy, ale ostrożności nigdy za wiele. W lesie ta naiwna idiotka już może się drzeć, wyrywać, błagać, nie wiedząc nawet, jak bardzo go to podnieca. Z zadowoleniem pomyślał o skrytce w bagażniku, ale nie było teraz na to czasu. Wypełniony krwią penis był bliski eksplozji. Najchętniej rozpiąłby teraz spodnie i uwolnił zbliżającą się ejakulację. Zamiast tego wziął kilka głębokich oddechów i pogłośnił muzykę w radiu. David Garrett i jego skrzypce byli stworzeni do wykonania tego utworu, aż szkoda, że zaraz się skończy. Tak, muzyka baroku z pewnością sprzyjała skupieniu i produktywności. Skręcił gwałtownie w pierwszy zjazd do lasu. Potężny SUV z napędem na cztery koła nawet nie zareagował na zmianę podłoża i miękko zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej.
3
Zwołana na dwunastą odprawa była krótka i konkretna, a dotyczyła głównie ewentualnych wpływów interesów śląskiego biznesmena na ścianę wschodnią. Komendant, inspektor Artur Piwoński, zapoznał zebranych z przesłaną przez kolegów ze Śląska aktualną dokumentacją, a potem w swojej niebywałej łaskawości uznał, że niedobory kadrowe wynikające z jednego urlopu macierzyńskiego, dwóch emerytur i jednego zagranicznego stażu mogą być w tej sytuacji szczególnie dla wydziału kryminalnego dotkliwe, i przydzielił Daraszowi ekstra trzyosobowy zespół do pomocy. Od dziś miało z nim współpracować dwóch sierżantów z prewencji i jeden analityk, który do tej pory zbierał dane w wydziale do spraw przestępstw gospodarczych. Ten ostatni, Maciej Kołodziej, miał nie odklejać oczu od monitora i śledzić wszystkie sprawy związane z biznesem ojca chłopców, które mogły sięgać aż na Rzeszowszczyznę. Tym samym zamierzano wytypować ewentualną konkurencję, która poprzez zabójstwo chłopców mogła wskazać gliwickiemu biznesmenowi drogę do natychmiastowego odwrotu. Pozostali dwaj – Jarosław Biczyk i Piotr Zaleski – mieli być na każde polecenie aspiranta gotowi do pracy, przede wszystkim w terenie.
Darasz nie wiedział o nich zbyt wiele, choć czasem mijali się na korytarzu komendy, a kilka razy ich drogi zeszły się przy prowadzonych sprawach. Nie było to jednak na tyle wiążące, żeby aspirantowi chciało się zawierać bliższą znajomość. Postanowił przy pierwszej nadarzającej się okazji przejrzeć ich teczki i w ten sposób zweryfikować trafność decyzji komendanta. Teraz przyglądał im się uważnie, jakby za chwilę miał za zadanie sporządzić nie tylko ich rysopis, ale i portret psychologiczny.
Na pierwszy ogień poszedł najstarszy z nich, czyli Piotr Zaleski, a przynajmniej według aspiranta na najstarszego wyglądał. Sierżant był niewysoki, szczupły i dziwnie żylasty, a przy tym niemal całkowicie łysy, z bardzo krótko przystrzyżonymi resztkami włosów wokół głowy. Darasz uśmiechnął się pod nosem: facet miał charakter, skoro nie bawił się w przedziwne zaczeski z potylicy, mające udawać bujną czuprynę, a w rzeczywistości wyglądające żałośnie i z pewnością śmiesznie. Był ubrany w czarną bluzę i zielone spodnie taktyczne, do tego buty na grubej podeszwie, co nadawało mu wizerunek człowieka stawiającego na wygodę, przy czym wszystko wyglądało tak, jakby właśnie zeszło ze sklepowej półki. Zaleski miał bystre spojrzenie, którym ze stoickim spokojem wodził po twarzach zebranych. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, niezależnie od tego, jaki temat był poruszany. Oddelegowanie przyjął bez słowa, kiwając jedynie głową na znak akceptacji nowego przydziału.
Inaczej sytuacja wyglądała w odniesieniu do jego kolegi, czyli Jarka Biczyka. Ten siedział przez całą odprawę ze spuszczoną głową, wpatrzony w blat stołu konferencyjnego, zajmującego niemal połowę gabinetu komendanta. Wysoki, mocnej budowy ciała i z burzą ciemnych włosów przypominał ucznia, który kolejny raz zaspał na lekcje. Miał na sobie pogniecioną koszulę w kratę, niechlujnie wepchniętą w dżinsy, które chyba czasy swojej świetności miały już bardzo dawno za sobą.
Najciekawiej jednak wyglądał najmłodszy z tego grona, czyli Maciej Kołodziej. Jego wysportowana sylwetka i niemal podręcznikowo poprawna postawa ciała wskazywały, że analityk z przyjemnością oddaje się jakiejś wyczerpującej dyscyplinie. Był wręcz nieprawdopodobnie – przynajmniej jak na miejsce, w którym pracował – zadbany. Po jego fryzurze i doskonale przyciętej brodzie widać było, że barber znał się na swojej robocie. Kołodziej miał na sobie szary kaszmirowy golf, do tego czarne wąskie spodnie i ciemnoszare sneakersy, wszystkim tym wzbudzał w Daraszu niemałe zaskoczenie. Aspirant bowiem zawsze uważał, że większość informatyków i programistów, a z takich głównie rekrutowali się policyjni analitycy, przypomina zwykle niedożywionych i niechlujnych studentów, w wielkim poważaniu mających nie tylko pralkę, lecz także żelazko. A może to kobieca ręka wykreowała tego elegancika? Nie można było jednak tego powiedzieć o Biczyku, który był wszak żonaty, o czym świadczyła obrączka na serdecznym palcu prawej dłoni, a mimo to wyglądał zawsze jak wyciągnięty psu z gardła. Darasz odruchowo przeanalizował w myślach elementy swojego dzisiejszego ubioru: nie było źle, ale przydałaby się gruntowna wymiana garderoby. I to nie tylko ze względu na powiększający się obwód pasa…
Po skończonej odprawie wszyscy panowie spotkali się w niewielkim biurze Darasza. Aspirant podchwycił wymianę ich zaskoczonych spojrzeń: widok brudnych naczyń nie był najlepszym świadectwem dla osoby odpowiedzialnej za organizację pracy, ale miał to gdzieś.
Pierwszy odezwał się Kołodziej:
– Panie aspirancie… Pan też myśli, że interesy facet miał tak rozległe, że aż sięgające do wschodniej granicy? Może trochę na wyrost ten ogólnopolski zamęt?
Darasza zirytował jego pełen powątpiewania ton.
– W tym momencie najmniej istotne jest to, co ja myślę – skarcił go. – Ktoś zabił dwoje dzieci śląskiego biznesmena i tak na tę sprawę będziemy patrzeć oficjalnie. Wy, panowie – aspirant spojrzał na Biczyka i Zaleskiego – od gliwickiej komendy wystaracie się o dane na temat tego, co pan biznesmen robił poza protokołem, czy miał jakieś zatargi z innymi… hmm… biznesmenami, czy była jakaś wcześniejsza sprawa dotycząca bezpieczeństwa rodziny i tak dalej… – wymieniał z namysłem. – No i trzeba będzie dogrzebać się do każdej transakcji, przelewu, umów i kontrahentów Joachima Breklera, niezależnie od tego, o czym będą łaskawi powiadomić nas koledzy ze Śląska. Musimy być wyczuleni na wszystko, co wymyka się normalnemu rytmowi, przede wszystkim temu poza prawem. Miejcie oko na szmuglerów, trasy przerzutu nielegalnych i tak dalej… Wymagana jest ścisła współpraca z pogranicznikami. O każdym odstępstwie chcę wiedzieć od razu, najlepiej z tłem zdarzenia. Jeśli osoba choćby tylko podejrzewana o przemyt nagle zacznie pokazywać się w nowym samochodzie, kupuje nieruchomości, a na szlaku zmieni się rytm przerzutów albo jego trasa, będzie to oznaczało, że ktoś przejął czyjeś interesy. Znajdziemy ewentualnego spadkobiercę – zamigał w powietrzu palcami – i dzięki temu dotrzemy do tego, po kim poszła scheda. Aktualnie praca na miejscu, na spokojnie i bez zbędnego zmieszania, ale jakby co, ruszacie w teren. Meldować nawet o tym, co wydaje się mało istotne albo jest zwykłym domysłem. Wszystko jasne? Coś powtórzyć? – dopytał, choć w komendzie wszyscy wiedzieli, że mówi mało i zwykle raz. A potem tylko wymaga.
Trzej mężczyźni kiwnęli potakująco głowami na znak pełnego zrozumienia.
– Doskonale – podsumował aspirant. – Moja propozycja na początek współpracy jest taka, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Zgadzacie się?
Znów milczące potaknięcie trzech głów.
– To do roboty.
4
Lara Antonowicz, trzydziestoczteroletnia szczupła szatynka, z irytacją wyłączyła radio i nieznacznie przyspieszyła.
Kilka spraw już nie poszło dziś zgodnie z założonym planem. Nie oznaczało to, co prawda, końca świata, ale Larę – pedantkę i obsesyjną perfekcjonistkę – wprowadziło w stan dziwnego, podskórnego zdenerwowania. A teraz jeszcze to. Trąbią o tym na okrągło, jakby w całym kraju od tego czasu nic ważniejszego się nie stało. I po co w ogóle epatować czymś, co tak naprawdę nie stanowi niczego szczególnie wyjątkowego w obecnych czasach? Nie żyje dwoje dzieci, sprawcy ich śmierci oczywiście nie ujęto, parodia śledztwa pewnie skończy się jak zwykle, czyli sromotną klęską organów ścigania, a najwięcej w tej sprawie do powiedzenia mieli, mają i mieć będą dziennikarze. Afera na cały kraj, bo to dzieci… Śmieszna jest ta sztucznie nakręcana histeria. Czy ktoś w ogóle zastanawia się, ile dzieci ginie w wypadkach tylko dlatego, że rodzicom nie chce się zapinać ich w bezpiecznych fotelikach? Ile wybiega na ulicę prosto pod samochód? Ile umiera z ręki matki albo ojca? Podsycanie emocji dla lepszej klikalności, oglądalności czy słuchalności potrwa jeszcze jakieś dwa, może trzy tygodnie i wszyscy zapomną, bo media będą grzały kolejne newsy, będące zaledwie przerywnikiem dla sowicie opłacanych reklam. Lara postanowiła, że odczeka kwadrans i ponownie włączy pierwszą z brzegu stację. Może już prezenterzy serwisów informacyjnych skończą swoje popisy, a fala radiowa nie będzie zanikać co kilkadziesiąt metrów, szatkując dźwięk i przeplatając go z głuchą ciszą.
Znak na drodze informował, że za dwa kilometry znajduje się cel jej podróży, i Lara nareszcie odetchnęła z ulgą. Dla pewności sprawdziła to jeszcze w nawigacji. Była głodna, stęskniona choćby najgorszej kawy, ale najgorsze było silne parcie na pęcherz. Na ostatnim postoju w trasie było mało samochodów, więc mogła chwilę odpocząć i skorzystać z łazienki, ale miejsce było puste i sprawiało wrażenie nieprzyjemnego, wręcz wrogiego. Nauczona doświadczeniem, tak jak szybko tam wjechała, równie szybko wyjechała. W pensjonacie w Radoszycach też nie pozwolono jej skorzystać z toalety, choć to oni zawalili sprawę, zmuszając ją do wydłużenia podróży i opracowania kolejnego planu na najbliższe dni. Swoim zwyczajem zaczęła doszukiwać się pozytywów nowej sytuacji. Dochodziła czternasta, zza chmur zaczęło się przedzierać nieśmiałe słońce, roziskrzając całe połacie świeżego, choć wciąż jeszcze lekko skutego nocnym mrozem śniegu. Przy minus czterech stopniach zapowiadał się naprawdę piękny dzień.
Nawigacja bezbłędnie doprowadziła Larę pod wskazany adres. Sześć kilometrów za Radoszycami, mocno w górę, pierwszy zjazd w lewo, a potem jeszcze dwa i była na miejscu. Zaparkowała pod jedynym budynkiem z szumną nazwą Dom Gościnny na szyldzie, wybitą złotymi – dosłownie! – zgłoskami. Westchnęła z rezygnacją, kontrolnie rozejrzała się wokół i po chwili nieuzasadnionego wahania wysiadła.
5
Antoni Stelmach, sześćdziesięcioczteroletni właściciel jedynego w tym miejscu domu gościnnego, mocno się zdziwił, gdy za oknem dostrzegł parkujący samochód. Przede wszystkim dlatego, że auto miało obcą rejestrację, a tu raczej żaden turysta z zagranicy nie zaglądał, choćby i przypadkiem. Owszem, zdarzali się pogranicznicy ze słowackiej czy ukraińskiej strony, ale to było coś innego. Poza tym samochód wyglądał na nowy, a przede wszystkim drogi, co w zestawieniu z pojazdami widywanymi tu na co dzień stanowiło trudną do przeoczenia odmianę.
Po chwili z samochodu wysiadła kobieta. Stelmach zerknął na nią ciekawie. Chyba młoda, bo choć jej twarzy nie widać było zza obszytego futerkiem kaptura, to poruszała się szybko i bez trudu. A nawet gdy zdjęła kaptur, mocno nasunięta na oczy czapka i wysoko podniesiony kołnierz wciąż skrywały jej twarz. Tak czy inaczej, jedno było pewne: to obca.
Przybyła wyjęła z tylnego siedzenia srebrną walizkę i nieduży plecak. Przez ramię przewiesiła płaską torbę, w której prawdopodobnie znajdował się laptop. W każdym razie Stelmach widywał takie u zatrzymujących się u niego leśników, niektórych gości albo przedstawicieli firm wykonujących tu wyręby na zlecenie Lasów Państwowych. Energicznie zatrzasnęła drzwi auta, zablokowała pilotem zamek i skierowała się do wejścia do gościńca.
Stelmach odskoczył od okna i przyciężkawym truchtem przemierzył hol, żeby w porę znaleźć się za biurkiem w tej części budynku, którą sam z dumą nazywał hotelową. Zdążył, kobieta pojawiła się w progu w momencie, gdy ledwie usiadł na krześle.
– Dzień dobry – przywitała się i dopiero wtedy zdjęła z głowy czapkę. – Z kim mogę rozmawiać na temat wynajmu pokoju?
Postawiła na podłodze walizkę i torbę z laptopem, a potem podeszła do biurka. Gospodarz ocenił ją na jakieś trzydzieści parę lat, w każdym razie na tyle wyglądała. Nie była jak te smutne panny w telewizji, które są tak umalowane, że pewnie nawet rodzice mają problem z rozpoznaniem ich twarzy. Miała tylko – jak to mówiła jego nieboszczka żona – zrobione oko i podkreślone czymś różowym i błyszczącym usta. Ciemne, sięgające do ramion włosy były ściągnięte opaską.
– Dzień dobry – odpowiedział z charakterystycznym dla regionu akcentem. – Pani… do nas? – Niedowierzaniu w głosie towarzyszyło pełne dezaprobaty kręcenie głową.
– No chyba tak. To w mojej sprawie dzwonili do pana z agroturystyki w Radoszycach. Rezerwowałam tam pokój, ale…
– A… Już rozumiem. – Stelmach odetchnął z ulgą. – Władek nie mówił, że to kobieta. I że autem z zagranicy.
– A co to ma do rzeczy? – Mówiąc to, Lara sięgnęła do plecaczka po paszport i po chwili podała go gospodarzowi.
Stelmach skrzywił się na jego widok. Dokument był, owszem, taki ciemnoczerwony, ale z dziwnym orzełkiem na okładce. I te napisy…
– A dowodu pani nie ma? – zapytał z wyrzutem.
– Nie. Tylko paszport. To jakiś problem?
– Nie, no nie problem… – stwierdził z ociąganiem. – Pani da… – Gdy wziął go do ręki, spojrzał na kobietę z wyraźnym niesmakiem. – A to polski jest w ogóle?
– Austriacki – odparła. – Dokument jak każdy inny, prawda? No! Spisuje pan?
– Austriacki… – mruknął pod nosem Stelmach i przewertował książeczkę w poszukiwaniu danych. Zatrzymał się w odpowiednim miejscu, sięgnął po długopis i wysłużony zeszyt. – Laura… – pomagał sobie półgłosem, wpisując jej dane do odpowiedniej rubryki.
– Nie Laura, tylko Lara – poprawiła go ze zniecierpliwieniem. Boże, to chyba nigdy się nie skończy: zawsze ten sam prymitywny tok myślenia. – L-A-R-A – przeliterowała.
Patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem.
– To prawdziwe imię?
– Tak prawdziwe, że już bardziej się nie da.
Stelmach przyłożył paszport do oczu tak blisko, że mógł powiekami wyglansować jego powierzchnię.
– No fakt, nie chce być inaczej. Znaczy się: Lara. Lara Antonowicz… – przeczytał powoli, z wyraźnym trudem, mrużąc oczy w sposób charakterystyczny dla krótkowidza. – To pani Polka, a papier austriacki?
– Tak bywa – odparła wymijająco. – Pospieszy się pan? Muszę pilnie skorzystać z toalety.
– To niech mi pani go zostawi. – Gospodarz wskazał na paszport. – I idzie do pokoju, a ja tu sobie wszystko pospisuję, a potem oddam.
– Wolę nie.
Zabrzmiało to dość nieprzyjemnie i Stelmach aż się żachnął.
– Przecież nie ukradnę!
– Poczekam. – Lara zmrużyła oczy w pełen wyższości sposób.
Działało zawsze bez zarzutu i tym razem się powiodło: gospodarz sapnął, ostentacyjnie rzucił jej paszport na biurko i posłusznie wpisał dane do swojego zeszytu. Po chwili oddał Larze dokument razem z kluczem, przytwierdzonym do breloka z numerem pokoju. Cztery. Czyli było tak jak w ofercie, którą zachwalano w Radoszycach: kameralnie. I to akurat bardzo jej pasowało.
– Trzy dni? – dopytał Stelmach.
– Raczej tak – odparła Lara. – Ewentualnie przedłużę, ale najwyżej o dzień lub dwa. Chyba można?
– Można – zgodził się gospodarz. – Pokój na samej górze – uściślił, jakby byli w Hiltonie i dotyczyło to wypasionego penthouse’u. – Pierwsze piętro, da pani radę? – raczej stwierdził, niż zapytał, patrząc na jej wątły bagaż. – Bo ja teraz muszę wyjść – dodał beztrosko i zaczął nakładać puchową, pikowaną kurtkę.
Larę doleciał zapach starego potu, kurzu i nikotynowego dymu, którym jego okrycie było przesiąknięte. Skrzywiła się nieznacznie.
– Powiedziano mi, że pan gwarantuje posiłki. – Zatrzymała go w pół ruchu. – Gdzie jest jadalnia?
– Tu tylko śniadania. Obiady są u Zająca, po drugiej stronie ulicy. Kolacje, jak pani chce, też.
– Jak to… po drugiej stronie ulicy?! – zdenerwowała się. – Mam codziennie po kilka razy chodzić do innego budynku? No a tu?
– A tu nie ma. – Wzruszył ramionami i podszedł do drzwi. – U Zająca niech pani powie, że ode mnie. On wszystko będzie wiedział.
– A teraz dostanę jakiś lunch? Znaczy wczesny obiad? – dodała szybko.
Gospodarz ostentacyjnie wskazał wiszący na ścianie za jego plecami zegar.
– Śniadania są do ósmej, a jest prawie druga. To już raczej na obiad pani może iść.
– A u pana niczego nie dostanę?
Była naprawdę bardzo zmęczona i myśl, że trzeba będzie fatygować się na drugi koniec osady, była frustrująca.
– No przecież mówiłem: do Zająca trzeba iść – tłumaczył jak dziecku. – No? Jeszcze coś?
Lara z tłumioną irytacją ściągnęła usta i w milczeniu skierowała się na schody. Wchodząc na piętro, odruchowo zeskanowała wzrokiem otoczenie. Dwanaście stopni, szerokie na metr, wysokie na dwadzieścia centymetrów. Potem dwa metry w głąb korytarza, dwoje drzwi, po lewej i prawej stronie. Jej były te z prawej, więc zapewne okno lokum wychodziło na podwórko. Zdążyła zarejestrować, że schody wiodły wyżej, może i na strychu znajdowały się jakieś pomieszczenia dla klientów gościńca. Sam pokój był tak mały, że w zasadzie przypominał kojec. Trzy metry na trzy, z czego część została zaadaptowana na mikrą łazienkę. Nieduże okno, okrągły stolik, dwa krzesła, wąskie, jednoosobowe łóżko, niska szafa ubraniowa i szafka, na której stały elektryczny czajnik, kubek z łyżeczką, pojemnik z herbatami w torebkach i cukier w kostkach. Wolnej przestrzeni, po której można było się poruszać bez obijania się o sprzęty, zostawało bardzo mało.
Wcześniej w podobny sposób zeskanowała hol, w którego części urzędował gospodarz. Musiała to robić, już nie potrafiła inaczej. Od jakiegoś czasu cały jej świat składał się z uporządkowanych linii prostopadłych i równoległych, przypominających siatkę w trójwymiarze. Dopiero gdy zarejestrowała każdy element osadzony w tej siatce, czuła się bezpieczna, a na pewno spokojna. Tak jak teraz.
– Mały, ciasny, ale własny – mruknęła z politowaniem. – Wszystko jedno. – Uśmiechnęła się i pomyślała, że to nawet dobrze się składa.