Pomoc domowa. Sekret - Freida McFadden - ebook

Pomoc domowa. Sekret ebook

Freida McFadden

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa pomoc domowa w penthousie Douglasa Garricka ma jeden zakaz.
Nie może zaglądać do sypialni, w której przebywa obłożnie chora żona pracodawcy. Millie woli dostosować się do tej zasady i nie ryzykować utraty pracy. Ma przecież sekret, który musi zachować.

Skupia się na swych zadaniach – sprzątaniu luksusowego apartamentu, gotowaniu wymyślnych posiłków w lśniącej kuchni. W ciszy robi swoje, aż dostanie to, czego chce.

Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie odgłos płaczu pani Garrick. I fakt, że nikt nigdy jej nie widuje. W przeciwieństwie do śladów krwi na koszulach nocnych, które pomoc domowa znajduje podczas prania. Przejęta Millie w końcu puka do drzwi sypialni. A gdy te lekko się uchylają, widzi coś, co odmienia wszystko.

Kobieta wie, co robić – nie będzie to przecież jej pierwszy raz. Ochroni panią Garrick i swój własny sekret.

Douglas Garrick postąpił źle i zapłaci za to. Wszystko jest kwestią tego, jak daleko posunie się pomoc domowa.

Poleca:
Freida McFadden potrafi robić z czytelnikiem coś absolutnie niezwykłego – zapiera dech w piersiach, szalenie mąci w głowach i zawsze zaskakuje na sam koniec. Ale nie tylko fabularnie, bo również poziomem swojej błyskotliwości i inteligencji. Jest to jedna z najbardziej fascynujących autorek, jakie znam, a jej książki bardzo szybko wskoczyły na listę moich ulubieńców!
Zuza Grupa, Zaksiążkowane

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 330

Oceny
4,5 (2658 ocen)
1741
686
187
36
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Po pierwszej części Pomocy domowej sięgnięcie od razu po jej kontynuację było strzałem w dziesiątkę! Chociaż tym razem książka nie trzyma tak bardzo w napięciu, to nadal fabuła była świetna, zwroty akcji dość zaskakujące. I mimo, że domyślałam się, kto kogo widzi za nos, to autorka w epilogu umiała zaskoczyć. Czy będzie trzecia część? Chciałabym! Thriller na wysokim poziomie.
70
biedronka51

Nie oderwiesz się od lektury

troche dziwiila mnie naiwnosc bohaterki.po tym co przeszla w czesci 1.....ale ogolnie tez dobra jak 1 czesc.....
60
KasikMa

Nie oderwiesz się od lektury

Mega polecam...
30
weronikamiz1990

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia 🤩
30
madzia935

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam z wielkim zainteresowaniem. Polecam
31



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Housemaid’s Secret

Copyright © Freida McFadden, 2023

First published in Great Britain in 2023

by Storyfire Ltd trading as Bookouture.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Pawlik, 2023

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

Fotografie na okładce: © IKvision | iStock; Artem Peretiatko | iStock

Fotografia autorki na skrzydełku: © Mira Whiting

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67974-64-6

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Dzisiejszej nocy zostanę zamordowana.

Błyskawice rozświetlają salon niewielkiego domku, w którym spędzam noc i w którym moje życie raptownie się zakończy. Podczas kolejnego wyładowania spoglądam na drewnianą podłogę, na której stoję, i przez krótką chwilę wyobrażam sobie swoje bezwładne ciało rozciągnięte na deskach oraz kałużę krwi rozlewającą się w bezkształtne kręgi i wsiąkającą w szpary w drewnie. Mam otwarte oczy i niewidzącym wzrokiem spoglądam w nicość. Moje usta są lekko rozchylone, a po podbródku spływa mi strużka krwi.

Nie. NIE.

Nie dziś.

Gdy salon na nowo otula ciemność, ruszam przed siebie na oślep, oddalając się od kanapy. Burza jest gwałtowna, ale nie na tyle, by odciąć prąd. Nie, za tym musi stać ktoś inny. Ktoś, kto już dziś odebrał jedno życie i liczy na to, że ja będę następna.

Zaczęło się od zwykłego sprzątania. A może zakończyć się zmywaniem mojej krwi z podłogi domku.

Czekam na kolejną błyskawicę, która oświetli mi drogę, po czym ostrożnie kieruję się w stronę kuchni. Nie mam żadnego planu, ale w kuchni znajdę potencjalną broń. Jest tam cały stojak z nożami – choć w mojej sytuacji wystarczyłby mi nawet widelec. Bez broni w ręce nie mam żadnych szans. Z nożem są one odrobinę większe.

W kuchni znajduje się duże, panoramiczne okno, przez które wpada nieco więcej światła niż do pozostałej części domku. Chwiejnie podchodzę do blatu, lecz już po trzecim kroku postawionym na linoleum stopa mi się ślizga i upadam na ziemię, uderzając się przy tym w łokieć na tyle mocno, że w oczach stają mi łzy.

Choć, jeśli mam być szczera, moje oczy już wcześniej były załzawione.

Gdy próbuję wstać, zdaję sobie sprawę, że kuchenna podłoga jest mokra. W świetle kolejnej błyskawicy przyglądam się swoim rękom. Obie są pokryte karmazynową mazią. Nie poślizgnęłam się na rozlanej wodzie czy mleku.

Poślizgnęłam się na krwi.

Siedzę przez chwilę w bezruchu i studiuję własne ciało. Nic mnie nie boli. Nie mam żadnej rany. A to oznacza, że krew nie jest moja.

A przynajmniej jeszcze nie.

Ruszaj się. Teraz. To twoja jedyna szansa.

Tym razem z powodzeniem udaje mi się wstać. Sięgam do blatu kuchennego, wzdychając z ulgą, gdy moje palce zaciskają się na twardej, zimnej powierzchni. Rozglądam się za stojakiem z nożami, ale nigdzie go nie widzę. Gdzie on się podział?

Nagle słyszę kroki, zbliżają się do mnie. Trudno to ocenić, ponieważ panuje nieprzenikniony mrok, ale jestem prawie pewna, że ktoś jest ze mną w kuchni. Włoski na karku stają mi dęba, gdy zauważam wpatrzoną we mnie parę oczu.

Nie jestem już sama.

Serce zamiera mi w piersi. Podjęłam niewiarygodnie złą decyzję. Nie doceniłam niezwykle niebezpiecznej osoby.

I teraz zapłacę za to najwyższą cenę.

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Millie

 

Trzy miesiące wcześniej

 

Po godzinie szorowania kuchnia Amber Degraw lśni.

Biorąc pod uwagę fakt, że Amber posila się prawie wyłącznie daniami na wynos z okolicznych restauracji, nie był to jakiś wielki wysiłek. Założę się, że nawet nie potrafi włączyć swojego wymyślnego piekarnika. Ma ogromną, piękną kuchnię z urządzeniami, których – jestem niemal pewna – nigdy nie użyła. Ma thermomix, urządzenie do gotowania ryżu, frytkownicę beztłuszczową i coś o nazwie dehydrator. Trochę to dziwne, że osoba, która w swojej łazience ma osiem różnych kremów nawilżających, posiada również dehydrator, ale kim ja jestem, by osądzać?

No dobra, trochę osądzam.

Mimo to bardzo dokładnie przetarłam każde z tych nieużywanych urządzeń, umyłam lodówkę, odłożyłam do szafki kilkadziesiąt naczyń oraz przejechałam mopem podłogę, aż zaczęła lśnić do tego stopnia, że prawie mogłam się w niej przejrzeć. Teraz muszę jeszcze tylko załadować ostatnią partię prania i dom państwa Degrawów będzie czysty jak łza.

– Millie! ­– dobiega mnie zdyszany głos Amber, a ja ocieram wierzchem dłoni spocone czoło. – Millie, gdzie jesteś?

– Tutaj! – odkrzykuję, chociaż to oczywiste, gdzie się znajduję. Apartament, który składa się z dwóch mieszkań połączonych w jedną gigaprzestrzeń, jest duży, ale bez przesady. Skoro nie ma mnie w salonie, niemal na pewno jestem w kuchni.

Amber wpada do kuchni. Wygląda jak zawsze nieskazitelnie w jednej z wielu swoich sukien od projektantów. Ta ma wzór w zeberkę, dekolt w serek i zwężające się w nadgarstkach rękawy. Dobrała do niej pasującą parę butów również z nadrukiem pasków zebry i choć wygląda jak zawsze olśniewająco, w głębi duszy zastanawiam się, czy powinnam ją skomplementować, czy może zapolować na nią na safari.

– Tutaj jesteś! – mówi lekko oskarżycielskim tonem, jak gdybym nie znajdowała się dokładnie tam, gdzie powinnam.

– Właśnie kończę – wyjaśniam. – Załaduję jeszcze pranie i…

– Właściwie – przerywa mi – muszę cię poprosić, byś jeszcze została.

Wzdrygam się wewnętrznie. Sprzątam dla Amber dwa razy w tygodniu, ale załatwiam też dla niej inne sprawy oraz opiekuję się jej dziewięciomiesięczną córką Olivią. Staram się być elastyczna, bo fantastycznie mi płaci, choć chyba jeszcze nigdy nie uprzedziła mnie o tym, że akurat będę jej potrzebna. Odnoszę wrażenie, że wszystkie moje obowiązki związane z opieką nad dzieckiem odbywają się na zasadzie: „powinnaś to wiedzieć”. I wygląda na to, że informacja o tym dwadzieścia minut przed czasem jest w zupełności wystarczająca.

– Idę na pedicure – informuje mnie z powagą osoby, która wybiera się do szpitala na operację na otwartym sercu. – Musisz zająć się Olivią, dopóki nie wrócę.

Olivia to cudowna, mała istotka. Absolutnie nie mam nic przeciwko zajmowaniu się nią – zazwyczaj. Szczerze mówiąc, chętnie korzystam z szansy, aby zarobić trochę gotówki w postaci wygórowanej stawki za godzinę, którą płaci mi Amber. Dzięki temu jestem w stanie utrzymać dach nad głową i zapewnić sobie jedzenie, które nie pochodzi ze śmietnika. Niestety, teraz akurat nie mogę.

– Za godzinę mam zajęcia.

– Och. – Amber marszczy brwi, po czym natychmiast je wygładza. Podczas mojej ostatniej wizyty opowiadała mi, że czytała artykuł na temat tego, iż najczęstszymi przyczynami zmarszczek są uśmiechanie się i marszczenie brwi, więc stara się jak najczęściej utrzymywać neutralny wyraz twarzy. – Nie możesz sobie odpuścić? Czy wykłady nie są nagrywane? A może mogłabyś dostać transkrypcję?

Nie są. Na dodatek przez ostatnie dwa tygodnie opuszczałam już zajęcia z powodu Amber, która jak zawsze na ostatnią chwilę zlecała mi opiekę nad dzieckiem. Chcę skończyć studia i muszę dostać przyzwoitą ocenę z tych zajęć. A poza tym lubię ten kurs. Psychologia społeczna jest zabawna i interesująca. A pozytywna ocena ma ogromne znaczenie dla mojego dyplomu.

– Nie prosiłabym cię – kontynuuje Amber – gdyby to nie było ważne.

Jej definicja ważności różni się od mojej. Dla mnie ważne jest ukończenie studiów i zdobycie dyplomu z opieki socjalnej. Nie do końca rozumiem, jak pedicure może być od tego ważniejszy. Przecież jeszcze nawet nie skończyła się zima. Kto będzie oglądał jej stopy?

– Amber… – zaczynam.

Jak na zawołanie z salonu dobiega nas głośne zawodzenie. Choć oficjalnie nie zajmuję się teraz Olivią, zwykle mam na nią oko, gdy jestem tutaj. Trzy razy w tygodniu Amber zabiera córkę na zajęcia z rówieśnikami, na które chodzi razem ze swoimi dzieciatymi przyjaciółkami, a przez pozostały czas kombinuje, jak się jej pozbyć. Skarżyła mi się kiedyś, że pan Degraw nie pozwala jej zatrudnić pełnoetatowej niani, ponieważ ona sama nie pracuje, więc powierza opiekę nad córką przypadkowym osobom, głównie mnie. W każdym razie dziś Olivia była w swoim kojcu, kiedy zaczęłam sprzątać, i kręciłam się po salonie, dopóki szum odkurzacza jej nie uśpił.

– Millie – rzuca znacząco Amber.

Wzdycham i odkładam gąbkę, którą trzymałam w ręce; ostatnio mam wrażenie, jakby przyrosła mi do dłoni. Myję ręce w zlewie i wycieram je o dżinsy.

– Już idę, Olivio – wołam.

Wszedłszy do salonu, widzę, że dziewczynka podciągnęła się na rączkach do pozycji stojącej, chwyciwszy za brzeg swojego kojca, i płacze tak rozpaczliwie, że jej mała twarzyczka zrobiła się purpurowa. Olivia jest typem dziecka, które można zobaczyć na okładkach czasopism. Doskonały cherubinek, przepiękna buźka, miękkie białe loczki, które aktualnie są przyklepane z lewej strony główki od drzemki. W tej chwili może nie do końca wygląda jak cherubinek, ale na mój widok natychmiast wyciąga w górę rączki i jej szlochy ustają.

Podchodzę do kojca i biorę ją na ręce. Chowa swoją zapłakaną twarzyczkę w mojej szyi i nagle nie czuję się już tak źle z powodu opuszczenia zajęć, skoro już muszę. Nie wiem, o co chodzi, ale kiedy skończyłam trzydziestkę, coś jakby przeskoczyło w moim wnętrzu i zaczęłam uważać dzieci za najwspanialsze istoty we wszechświecie. Uwielbiam spędzać czas z Olivią, choć nie jest moim dzieckiem.

– Bardzo to doceniam, Millie. – Amber zdążyła już ściągnąć płaszcz z wieszaka i wziąć swoją torebkę od Gucciego ze stolika przy wejściu. – Moje palce będą ci wdzięczne, możesz być tego pewna.

Tak, tak.

– Kiedy wrócisz?

– Niedługo – zapewnia mnie, choć obie wiemy, że to wierutne kłamstwo. – Przecież moja mała księżniczka będzie za mną tęskniła!

– Oczywiście – mruczę pod nosem.

Podczas gdy Amber grzebie w torebce w poszukiwaniu kluczy albo telefonu, a może puderniczki, Olivia tuli się do mnie. Podnosi swoją małą okrągłą twarzyczkę i uśmiecha się, pokazując cztery białe ząbki.

– Ma-ma – oświadcza.

Amber zamiera z ręką w torebce. Zdaje się, że czas stanął w miejscu.

– Co ona powiedziała?

O nie.

– Powiedziała… Millie.

Olivia, nieświadoma kłopotów, jakie wywołała, znowu się do mnie uśmiecha i bełkocze ponownie, tym razem głośniej:

– Ma-ma!

Twarz Amber rumieni się pod grubą warstwą podkładu.

– Czy ona właśnie nazwała cię mamą?

– Nie…

– Mama! – krzyczy radośnie Olivia.O mój Boże, przestaniesz wreszcie, dzieciaku?

Amber z rozmachem odstawia torebkę na stolik kawowy, a jej twarz wykrzywia grymas gniewu, przez który z całą pewnością nabawi się zmarszczek.

– Czy ty wmawiasz Olivii, że jesteś jej matką?

– Nie! – wykrzykuję. – Mówię jej, że jestem Millie. M i l l i e. Jestem pewna, że po prostu się pogubiła, bo to ja przeby…

Otwiera szeroko oczy.

– Bo przebywasz z nią więcej niż ja? To zamierzałaś powiedzieć?

– Nie! Oczywiście, że nie!

– Chcesz powiedzieć, że jestem złą matką? – Amber zbliża się do mnie, a Olivia wygląda na przestraszoną. – Wydaje ci się, że jesteś lepszą matką dla mojej córeczki niż ja?

– Nie! Nigdy…

– WIĘC DLACZEGO MÓWISZ JEJ, ŻE JESTEŚ JEJ MATKĄ?

– Nie mówię! – Moja wygórowana pensja opiekunki do dzieci idzie się bujać. – Przysięgam! Millie. Tylko to jej mówię. Brzmi podobnie jak mama, to wszystko. Ta sama pierwsza litera.

Amber bierze głęboki, uspokajający wdech, po czym podchodzi do mnie.

– Oddaj mi moje dziecko.

– Oczywiście.

Ale Olivia nie zamierza niczego ułatwiać. Gdy widzi zbliżającą się do niej z wyciągniętymi ramionami matkę, jej małe rączki jeszcze mocniej zaciskają się na mojej szyi.

– Ma-ma! – szlocha mi w szyję.

– Olivio – mamroczę. – Nie jestem twoją mamą. Twoja mama jest tam. –I zaraz mnie zwolni, jeśli mnie nie puścisz.

– To takie niesprawiedliwe! – Amber zanosi się płaczem. – Karmiłam ją piersią przez ponad tydzień! Czy to nic nie znaczy?

– Tak mi przykro…

Amber wreszcie wyrywa dziecko z moich ramion, a dziewczynka drze się wniebogłosy.

– Ma-ma! – krzyczy, wyciągając do mnie swoje pulchne ramionka.

– Ona nie jest twoją mamą! – strofuje córkę Amber. – Ja jestem twoją mamą! Chcesz zobaczyć rozstępy? Tamta kobieta nie jest twoją matką!

– Ma-ma! – nie ustępuje Olivia.

– Millie – poprawiam ją. – Mam na imię Millie.

Ale co to za różnica? Nie musi znać mojego imienia. Ponieważ już nigdy więcej mnie nie zobaczy. Wylatuję z hukiem.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

Drogę ze stacji do mojego jednopokojowego mieszkania w południowym Bronksie pokonuję, ściskając w jednej ręce torebkę, a drugą zaciskając kurczowo na małej buteleczce z gazem pieprzowym w kieszeni płaszcza, choć jest biały dzień. W tej okolicy należy mieć się na baczności.

Dziś czuję się szczęściarą, że mam moje małe mieszkanko, choć ulokowane jest ono w samym centrum jednej z najbardziej niebezpiecznych dzielnic Nowego Jorku. Jeśli nie znajdę wkrótce pracy, by zastąpić dochód, który właśnie straciłam, po tym jak Amber Degraw wywaliła mnie na zbity pysk (bez referencji!), najlepsze, co mnie czeka, to kartonowe pudło na ulicy obok zniszczonego ceglanego budynku, w którym obecnie mieszkam.

Gdybym nie poszła do college’u, może do tej pory udałoby mi się coś zaoszczędzić. Ale – głupia ja! – postanowiłam zainwestować w siebie.

Znalazłszy się już w pobliżu wejścia do mojego bloku i ślizgając się na błocie pośniegowym, mam nieodparte wrażenie, że ktoś za mną idzie, że mnie śledzi. Oczywiście tutaj zawsze jestem czujna. Jednak czasami mam silne przeczucie, że przyciągam niewłaściwy rodzaj uwagi.

Na przykład teraz. Nie dość, że mrowi mnie w karku, to jeszcze słyszę za sobą kroki. Idę, a kroki stają się coraz głośniejsze. Ktokolwiek znajduje się za mną, podchodzi coraz bliżej.

Nie odwracam się. Owijam się ciaśniej moim praktycznym czarnym płaszczem i przyspieszam kroku. Mijam czarną mazdę z pękniętym prawym reflektorem, przechodzę obok hydrantu, z którego cieknie woda i rozlewa się na całą ulicę, po czym wchodzę po pięciu nierównych betonowych stopniach prowadzących do drzwi wejściowych.

Klucze mam już przygotowane. W przeciwieństwie do wypasionego apartamentowca Degrawów na Upper West Side, tutaj nie ma portiera. Jest za to domofon i klucz, którym można otworzyć drzwi. Podczas przekazywania mi kluczy pani Randall, właścicielka mieszkania, dała mi surowy wykład na temat niewpuszczania nikogo za sobą. „To najlepsza droga do tego, by zostać zgwałconym lub okradzionym”.

Gdy wkładam klucz do zamka, który zawsze się trochę zacina, kroki ponownie stają się głośniejsze. Chwilę później pada na mnie czyjś cień i nie mogę go już dłużej ignorować. Podnoszę wzrok i patrzę na mężczyznę po trzydziestce. Ma na sobie czarny trencz, a jego ciemne włosy są lekko wilgotne. Wygląda znajomo – zwłaszcza ta blizna nad jego lewą brwią.

– Mieszkam na drugim piętrze – przypomina mi, gdy widzi wahanie na mojej twarzy. – Mieszkanie 2C.

– Aha – mówię, choć nadal mam wątpliwości co do wpuszczenia go do środka.

Mężczyzna wyciąga z kieszeni pęk kluczy i dzwoni mi nimi przed nosem. Jeden z nich ma taki sam wzór jak mój.

– 2C – powtarza. – Tuż pod tobą.

W końcu się poddaję i pozwalam mężczyźnie z blizną nad lewą brwią wejść do budynku, zwłaszcza że gdyby tylko zechciał, i tak z łatwością mógłby się wepchnąć do środka. Idę przodem i pokonując stopnie jeden po drugim, zastanawiam się, skąd, do cholery, mam wziąć pieniądze na opłacenie czynszu w przyszłym miesiącu. Potrzebuję nowej pracy – i to natychmiast. Przez jakiś czas pracowałam na pół etatu za barem i z głupoty się zwolniłam, ponieważ kasa za opiekę nad Olivią była dużo lepsza, a na dodatek wzywanie mnie przez Amber w ostatniej chwili nie wychodziło na dobre drugiej pracy. Komuś takiemu jak ja nie jest łatwo znaleźć robotę. Nie z moją przeszłością.

– Ładną mamy pogodę – zagaduje sąsiad z blizną nad lewą brwią, wchodząc za mną po schodach.

– Mhm – odpowiadam. Pogoda jest ostatnią rzeczą, o jakiej mam ochotę rozmawiać.

– Słyszałem, że w przyszłym tygodniu znowu ma sypnąć śniegiem – dodaje.

– Tak?

– Tak. Prognozują dwadzieścia centymetrów opadów. Ostatnie podrygi, zanim nadejdzie wiosna.

Nawet nie staram się już udawać zainteresowania. Gdy docieramy na drugie piętro, mężczyzna uśmiecha się do mnie.

– Miłego dnia – mówi.

– Wzajemnie – burczę pod nosem.

Gdy oddala się w stronę swojego mieszkania, myślę tylko o tym, co powiedział, zanim wpuściłam go do budynku. „2C. Tuż pod tobą”.

Skąd wiedział, że mieszkam w 3C?

Krzywię się i wchodzę nieco szybciej na górę. Klucze mam już przygotowane i kiedy tylko znajduję się w swoim mieszkaniu, zatrzaskuję za sobą drzwi, przekręcam klucz w zamku i rygluję zasuwę. Pewnie nadinterpretuję jego słowa, ale przezorności nigdy dosyć. Zwłaszcza kiedy mieszka się w południowym Bronksie.

Burczy mi w brzuchu, ale bardziej niż jedzenia moje ciało domaga się gorącego prysznica. Upewniam się jeszcze, że zasłony są zaciągnięte, po czym rozbieram się i wskakuję pod natrysk. Z doświadczenia wiem, że pomiędzy wrzącą a lodowatą wodą jest minimalna różnica na pokrętle. Odkąd tu zamieszkałam, stałam się już ekspertką w dostosowywaniu temperatury wody. Zdaję sobie sprawę, że w ciągu dwudziestu sekund może ona spaść lub wzrosnąć o dwadzieścia stopni, więc nie przesiaduję w kabinie zbyt długo. Muszę tylko zmyć z siebie pokłady brudu. Po całym dniu chodzenia po mieście moje ciało jest pokryte warstwą czarnego pyłu. Wolę nie myśleć, jak wyglądają moje płuca.

Ciągle jeszcze nie dowierzam, że straciłam tamtą pracę. Amber tak bardzo na mnie polegała, iż założyłam, że nie mam się o co martwić przynajmniej do czasu, gdy Olivia pójdzie do przedszkola, a może nawet dłużej. Zaczynałam się już czuć pewnie, zupełnie jakbym miała stabilną pracę i stałe dochody.

A teraz muszę sobie szukać czegoś innego. Być może nawet kilku różnych miejsc pracy, by zastąpić tę jedną. Dla mnie jest to trudniejsze niż dla większości ludzi. Nie mogę tak po prostu umieścić ogłoszenia na popularnych stronach internetowych dla niań, ponieważ wszystkie agencje sprawdzają twoją przeszłość. A kiedy do tego dochodzi, perspektywy dla mnie natychmiast znikają. Nikt nie chce, by ktoś taki jak ja pracował w jego domu.

Chwilowo brak mi również referencji. Ponieważ od jakiegoś czasu sprzątanie, którego się podejmowałam, nie było zwyczajnym sprzątaniem. Świadczyłam również inne usługi dla kilkunastu rodzin, u których pracowałam. Ale już się tym nie zajmuję. Od lat.

Dobra, nie ma co roztrząsać przeszłości. Zwłaszcza kiedy przyszłość wygląda tak nieciekawie.

Nie użalaj się nad sobą, Millie. Byłaś już w gorszych tarapatach i poradziłaś sobie.

Temperatura wody pod prysznicem gwałtownie spada i wydaję z siebie mimowolny okrzyk. Sięgam do pokrętła i zakręcam ją. Pluskałam się dobre dziesięć minut. Dłużej, niż zakładałam.

Owijam się frotowym ręcznikiem, nie zawracając sobie głowy kapciami. Zostawiam za sobą mokre ślady aż do kuchni, która jest tylko przedłużeniem salonu. W wielkim apartamencie Degrawów kuchnia i salon są dwoma odrębnymi pomieszczeniami. Jednak tutaj upchnięto wszystko w jednym wielofunkcyjnym pokoju, który, o ironio, jest mniejszy niż najmniejszy pokój u Degrawów. Nawet ich łazienka jest większa niż całe moje mieszkanie.

Stawiam na kuchence garnek z wodą. Nie wiem jeszcze, co będę jadła na obiad, ale z pewnością będzie miało to coś wspólnego z gotowanym makaronem, może jakiś ramen czy spaghetti, albo jakieś inne wariacje makaronowe. Sprawdzam właśnie, jakie mam możliwości, gdy słyszę walenie do drzwi.

Waham się i mocniej zaciągam pasek szlafroka wokół talii. Wyciągam z szafki opakowanie spaghetti.

– Millie! – Zza drzwi dobiega mnie stłumiony głos. – Wpuść mnie, Millie!

Krzywię się. No nie.

A potem:

– Wiem, że tam jesteś!

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

Nie mogę zignorować mężczyzny dobijającego się do drzwi.

Moje stopy zostawiają mokre ślady na podłodze, gdy podchodzę te parę kroków do wejścia. Wyglądam przez wizjer. Przed drzwiami stoi mężczyzna z rękami w kieszeniach drogiego garnituru od Brook Brothers.

– Millie. – Jego głos brzmi jak ciche warknięcie. – Wpuść mnie. W tej chwili.

Odsuwam się od drzwi. Przez chwilę przyciskam sobie palce do skroni. Jednak wiem, że to nieuniknione – muszę go wpuścić. Podchodzę więc ponownie, odsuwam zasuwę, przekręcam klucz w zamku i powoli uchylam drzwi.

– Millie. – Otwiera je szerzej i wchodzi do mojego mieszkania. Zaciska palce na moim bicepsie. – Co się dzieje, do cholery?

Zwieszam ramiona.

– Wybacz, Brock.

Brock Cunningham, z którym spotykam się od pół roku, rzuca mi gniewne spojrzenie.

– Mieliśmy się spotkać na kolacji. Nie przyszłaś. I nie odpowiadasz na moje SMS-y ani nie odbierasz telefonu.

Ma rację ze wszystkim. Jestem najgorszą dziewczyną świata.

Miałam spotkać się z Brockiem w restauracji w Chelsea po skończeniu zajęć na uczelni, ale po tym, jak Amber mnie zwolniła, nie mogłam się skupić na wykładzie – a już na pewno nie miałam ochoty na kolację na mieście – więc wróciłam prosto do domu. Wiedziałam jednak, że gdybym zadzwoniła do Brocka i powiedziała mu, że nie mam ochoty tam iść, czułby się w obowiązku mnie do tego namawiać. Jest prawnikiem i jako taki jest bardzo przekonujący. Zamierzałam wysłać mu wiadomość, że odwołuję spotkanie, ale ciągle to odkładałam, aż w końcu tak bardzo zatraciłam się w użalaniu nad sobą, że kompletnie o tym zapomniałam.

Tak jak powiedziałam, jestem najgorszą dziewczyną na świecie.

– Przepraszam – powtarzam.

– Martwiłem się o ciebie – mówi. – Myślałem, że stało ci się coś strasznego.

– Dlaczego?

Za oknem słychać ogłuszający dźwięk syreny policyjnej, a Brock patrzy na mnie z politowaniem, jakbym zadała jakieś bardzo głupie pytanie. Zalewa mnie poczucie winy. Mój chłopak prawdopodobnie miał tysiące spraw na głowie, a ja nie tylko kazałam mu czekać na siebie w restauracji jak idiocie, ale też zmarnowałam całą resztę jego wieczoru, gdyż musiał przyjechać aż do południowego Bronksu, żeby sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku.

Jestem mu winna przynajmniej wyjaśnienia.

– Amber Degraw mnie zwolniła – mówię. – Więc, ogólnie rzecz ujmując, jestem w czarnej dupie.

– Naprawdę? – Unosi wysoko brwi. Ma najbardziej idealne brwi, jakie kiedykolwiek widziałam u mężczyzny, i jestem przekonana, że musi je regulować jakiś profesjonalista, ale on by się nigdy do tego nie przyznał. – Dlaczego cię zwolniła? Przecież mówiłaś, że ona nie może bez ciebie funkcjonować. Że praktycznie wychowujesz jej dziecko.

– No właśnie – przyznaję. – Jej córka cały czas mówiła na mnie „mama” i Amber ześwirowała.

Brock wpatruje się we mnie przez chwilę, po czym niespodziewanie wybucha śmiechem. Na początku czuję się urażona. Właśnie straciłam pracę. Czy do niego nie dociera, jak bardzo mam przechlapane?

Jednak już po chwili do niego dołączam. Odrzucam do tyłu głowę i śmieję się z absurdu całej tej sytuacji. Przypominam sobie, jak Olivia wyciągała do mnie rączki i szlochała „mama, mama”, podczas gdy Amber robiła się coraz bardziej wściekła. Pod koniec poważnie się martwiłam, że pęknie jej jakaś żyłka w mózgu.

Po jakiejś minucie oboje się uspokajamy i ocieramy łzy z oczu. Brock obejmuje mnie ramieniem i tuli do piersi, nie złości się już, że go wystawiłam. On niełatwo wpada w gniew. Większość ludzi uznałaby, że to jego zaleta, ale ja czasami wolałabym, żeby okazywał więcej emocji.

Ogólnie rzecz biorąc, znajdujemy się w najlepszym momencie naszego związku. Sześć miesięcy. Czy jest lepszy czas w związku niż sześć miesięcy? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, ponieważ dopiero po raz drugi dotarłam do tego etapu. Jednak wydaje się, że sześć miesięcy to idealny czas, gdy pokonaliście już początkowe niezręczności, ale nadal pokazujecie się sobie nawzajem ze swojej najlepszej strony.

Przykładowo, Brock jest przystojnym trzydziestodwulatkiem, prawnikiem pochodzącym z bogatej rodziny. Wydaje się idealny. Jestem pewna, że ma jakieś wady, ale jeszcze ich nie poznałam. Być może wydłubuje sobie woskowinę z uszu palcem i potem wciera ją w brzeg kanapy albo w blat kuchenny? A może nawet ją zjada? Tak tylko mówię, może mieć wiele złych nawyków, o których nie wiem, a niektóre z nich mogą w ogóle nie dotyczyć woskowiny.

Okej, ma jedną… hm… niedoskonałość. Pomimo że jest postawnym młodym mężczyzną z twarzą tryskającą zdrowiem, ma wadę serca, która rozwinęła mu się w dzieciństwie. Ale to w żaden sposób go nie dyskwalifikuje. Bierze codziennie leki i zdaje się, że to wystarcza. Jednak te pigułki są na tyle ważne, że przechowuje zapasową fiolkę w mojej apteczce. Jego choroba i niepewna przyszłość sprawiają, że dużo chętniej niż większość facetów chce się ustatkować.

– Pozwól mi się zaprosić na kolację – mówi. – Chcę cię jakoś pocieszyć.

Potrząsam głową.

– Mam ochotę zostać w domu i poużalać się nad sobą. A potem może przejrzeć ogłoszenia o pracę.

– Teraz? Straciłaś pracę zaledwie kilka godzin temu. Nie możesz poczekać chociaż do jutra?

Patrzę mu prosto w oczy.

– Niektórzy potrzebują pieniędzy, żeby opłacić czynsz.

Potakuje powoli głową.

– Okej… a jeśli nie musiałabyś się martwić czynszem?

Mam złe przeczucia, dokąd to zmierza.

– Brock…

– No proszę cię, Millie, dlaczego nie chcesz się do mnie wprowadzić? – Krzywi się. – Mam dwupokojowe mieszkanie z widokiem na Central Park, w budynku, w którym nie musisz się obawiać, że ktoś poderżnie ci gardło. I tak ciągle tam przychodzisz…

To nie jest pierwszy raz, gdy sugeruje wspólne zamieszkanie, i nie mogę zaprzeczyć, że używa dość przekonujących argumentów. Gdybym wprowadziła się do Brocka, mieszkałabym w luksusach i nie musiałabym płacić za to złamanego grosza. Nawet gdybym chciała się dokładać, nie pozwoliłby mi na to. Mogłabym się skupić na swoim dyplomie, znaleźć pracę jako opiekunka socjalna i czynić dobro w świecie. Brzmi, jakby nie było się nad czym zastanawiać.

Jednak za każdym razem, gdy rozważam przyjęcie jego propozycji, jakiś głos z tyłu mojej głowy krzyczy: Nie rób tego!

Ten głos w mojej głowie jest równie przekonujący jak Brock. Wiele powodów przemawia za tym, bym się do niego wprowadziła. Ale jest jeden taki, który przesądza o tym, że to nie jest dobry pomysł. On nie ma pojęcia, kim tak naprawdę jestem. Nawet jeśli naprawdę wyjada sobie woskowinę z uszu, to mój sekret jest dużo gorszy.

Tak więc oto jestem, w najnormalniejszym na świecie zdrowym związku dorosłych ludzi i wygląda na to, że epicko wszystko spieprzę. Ale nie mam wyjścia. Gdybym powiedziała mu prawdę o mojej przeszłości, zostawiłby mnie, a ja tego nie chcę. Jednak jeśli mu nie powiem…

Tak czy inaczej w końcu wszystkiego się dowie. Ale jeszcze nie jestem na to gotowa.

– Bardzo cię przepraszam – mówię. – Ale już ci mówiłam, że teraz potrzebuję własnej przestrzeni.

Brock otwiera usta, by zaprotestować, ale się rozmyśla. Zna mnie już na tyle, że wie, jaka potrafię być uparta. Widzicie? Zaczyna już poznawać moje najgorsze cechy.

– Obiecaj przynajmniej, że się nad tym zastanowisz.

– Zastanowię się nad tym – kłamię.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

 

To moja dziesiąta rozmowa o pracę w ciągu ostatnich trzech tygodni i zaczynam pomału wpadać w panikę.

Na moim koncie w banku nie mam środków nawet na pokrycie miesięcznego czynszu. Zdaję sobie sprawę, że należałoby mieć bufor w postaci przynajmniej sześciomiesięcznych wydatków, ale to zdecydowanie lepiej wychodzi w teorii niż w praktyce. Chciałabym mieć sześciomiesięczny bufor w banku. Do diabła, chciałabym mieć chociaż dwumiesięczny. A tymczasem mam niecałe dwieście dolarów.

Nie mam pojęcia, co poszło nie tak na poprzednich dziewięciu rozmowach w sprawie zatrudnienia w charakterze sprzątaczki lub opiekunki do dziecka. Jedna z kobiet otwarcie zapewniała, że zamierza mnie przyjąć, ale minął tydzień, a ona nie zadzwoniła. Ani nikt inny. Zakładam, że sprawdziła moją przeszłość i na tym się skończyło.

Gdybym była kimś innym, mogłabym zwyczajnie zatrudnić się w jakiejś firmie sprzątającej i nie musiałabym przechodzić przez ten proces. Ale żadna z nich mnie nie przyjmie. Próbowałam. Na przeszkodzie stoi mi moja przeszłość – nikt nie chce wpuszczać do domu kryminalistki z kartoteką. Dlatego właśnie zamieściłam ogłoszenie w sieci i liczę na to, że w końcu się uda.

Jednak dzisiejsza rozmowa również nie napawa mnie optymizmem. Spotykam się z mężczyzną o nazwisku Douglas Garrick, który mieszka w apartamentowcu przy Upper West Side, po zachodniej stronie Central Parku. To jeden z tych gotyckich budynków z miniwieżyczkami wzbijającymi się w niebo. Wydawać by się mogło, że powinien być otoczony fosą i strzeżony przez smoki, a nie wyglądać jak miejsce, do którego da się wejść prosto z ulicy.

Siwowłosy portier przytrzymuje dla mnie drzwi, uchylając nieco swoją czarną czapkę. Kiedy uśmiecham się do niego, znowu czuję mrowienie na karku. Zupełnie jakby ktoś mnie obserwował.

Od tamtego dnia, w którym zostałam zwolniona, już kilkukrotnie doświadczyłam tego uczucia. W mojej okolicy, w południowym Bronksie, może to mieć sens, ponieważ tam na każdym rogu czają się bandyci, którzy tylko czekają, żeby się na mnie rzucić (zupełnie jakbym wyglądała na taką, która ma kasę), ale przecież nie tutaj. Nie w jednej z najelegantszych dzielnic Manhattanu.

Przed wejściem do budynku odwracam się, by spojrzeć za siebie. Kręci się tam tłum ludzi, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Po ulicach Manhattanu przechadza się wiele wyjątkowych i interesujących osób, a ja do nich nie należę. Nie ma żadnego powodu, by ktoś się na mnie gapił.

Wtem zauważam samochód.

Czarna mazda, sedan. W tym mieście są prawdopodobnie tysiące takich aut, ale kiedy mu się przyglądam, mam dziwne uczucie déjà vu. Dopiero po chwili dociera do mnie dlaczego. Samochód ma pęknięty prawy reflektor. Jestem pewna, że widziałam czarną mazdę z pękniętym prawym reflektorem zaparkowaną w pobliżu mojego bloku w południowym Bronksie.

Prawda?

Zaglądam przez przednią szybę. W samochodzie nikogo nie ma. Spoglądam niżej na tablicę rejestracyjną. Jest z Nowego Jorku – nic nadzwyczajnego. Zapamiętuję numery: 58F321. Nic mi one nie mówią, ale jeśli zobaczę je jeszcze raz, na pewno je rozpoznam.

– Proszę pani? – zwraca się do mnie portier, wyrywając mnie z transu. – Wchodzi pani do środka?

– Och. – Odkasłuję w złożone dłonie. – Tak. Tak, bardzo przepraszam.

Wchodzę do lobby. Zamiast lamp zwisających z sufitu hol jest oświetlony ozdobnymi żyrandolami i kinkietami, które mają przypominać pochodnie i które są rozlokowane na ścianach. Niski sufit ma kształt kopuły, przez co czuję się tym wszystkim trochę przytłoczona. Ściany są też ozdobione dziełami sztuki, z których wszystkie prawdopodobnie są bezcenne.

– Z kim jest pani umówiona? – pyta mnie portier.

– Z panem Garrickiem. 20A.

– Ach. – Mruga do mnie. – Penthouse.

No świetnie, rodzinka z penthouse’u. Po co ja sobie w ogóle zawracam głowę?

Po wykonaniu telefonu na górę, by potwierdzić moje spotkanie, portier musi podejść do windy i wsunąć klucz, dzięki któremu zawiezie mnie ona prosto do właściwego apartamentu. Gdy drzwi kabiny się zasuwają, szybko sprawdzam w lustrze mój wygląd. Wygładzam swoje blond włosy, które upięłam w prosty kok. Mam na sobie moje najelegantsze czarne spodnie i bluzkę z dekoltem w serek. Właśnie zaczynam poprawiać sobie cycki, gdy zauważam kamerę, a raczej nie mam ochoty dawać przedstawienia portierowi.

Drzwi windy otwierają się bezpośrednio w holu apartamentu państwa Garricków. Wychodzę z kabiny i biorę głęboki wdech. Niemal czuć bogactwo unoszące się w powietrzu. To dziwna kombinacja drogiej wody kolońskiej i szelestu studolarowych banknotów. Przez chwilę stoję w korytarzu, nie mając pewności, czy powinnam wejść dalej bez formalnego zaproszenia, i skupiam uwagę na białym cokole dźwigającym szary posąg, który jest po prostu dużym, pionowym, wygładzonym kamieniem – takim, jakie można znaleźć w każdym parku w mieście. Mimo tego jest pewnie wart więcej niż wszystko, co kiedykolwiek posiadałam.

– Millie? – Najpierw słyszę głos, a dopiero potem w holu pojawia się mężczyzna. – Millie Calloway?

To pan Garrick, który zaprosił mnie na tę rozmowę. To trochę dziwne, być zapraszaną przez pana domu. Dotychczas w branży sprzątającej byłam zatrudniana niemal w stu procentach przez kobiety. Jednak pan Garrick chętnie się ze mną wita. Wchodzi do holu z uśmiechem na ustach i z wyciągniętą przed siebie ręką.

– Pan Garrick? – odpowiadam.

– Proszę – zwraca się do mnie, ściskając mocno moją dłoń – mów mi Douglas.

Douglas Garrick wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać mężczyzna mieszkający w penthousie przy Upper West Side. Ma około czterdziestki i jest przystojny w ten klasyczny, wypracowany sposób. Nosi garnitur, który wygląda na ekstremalnie drogi, a jego brązowe włosy są lśniące oraz doskonale przystrzyżone i ułożone. Mężczyzna nawiązuje ze mną kontakt wzrokowy swoimi głęboko osadzonymi piwnymi oczami.

– Miło mi cię poznać… Douglasie – witam się z nim.

– Bardzo ci dziękuję, że przyszłaś. – Mężczyzna zaszczyca mnie uśmiechem i prowadzi do obszernego salonu. – Zazwyczaj to moja żona Wendy zajmuje się domem, jest dumna z tego, że wszystko stara się robić sama, ale ostatnio nie czuje się najlepiej, więc uparłem się, że zatrudnię pomoc.

Jego ostatnie słowa wydają mi się dziwne. Kobiety mieszkające w ogromnych penthouse’ach z reguły nie „starają się robić wszystkiego same”. Raczej zatrudniają dodatkową osobę do pomocy swoim gosposiom.

– Oczywiście – odpowiadam. – Wspominałeś, że szukasz kogoś do gotowania i sprzątania…?

Potakuje.

– Ogólne prace porządkowe, takie jak odkurzanie, sprzątanie i pranie, oczywiście. Przygotowanie posiłków przez kilka dni w tygodniu. Myślisz, że dałabyś radę?

– Jak najbardziej. – Zgodziłabym się na wszystko. – Od wielu lat sprzątam apartamenty i domy. Mam swoje własne akcesoria do sprzątania i…

– Nie, to nie będzie konieczne – przerywa mi Douglas. – Moja żona… Wendy jest bardzo zasadnicza co do środków czystości. Jest wrażliwa na zapachy, rozumiesz. Nasilają jej objawy. Musisz korzystać z naszych specjalnych środków, w przeciwnym razie…

– Absolutnie – zgadzam się. – Jak sobie życzysz.

– Cudownie. – Rozluźnia ramiona. – No i potrzebowalibyśmy kogoś od zaraz.

– Żaden problem.

– Dobrze, dobrze. – Douglas uśmiecha się przepraszająco. – Bo, jak widzisz, mamy tu trochę bałaganu.

Gdy weszłam do salonu, rozejrzałam się wokół siebie. Tak samo jak cały budynek, ten penthouse sprawia, że czuję się trochę tak, jakbym została przeniesiona w przeszłość. Poza wspaniałą skórzaną kanapą, większość mebli wygląda, jakby powstały setki lat temu, a następnie zamrożono je w czasie, by przetransportować specjalnie do tego salonu. Gdybym znała się trochę na wystroju wnętrz, mogłabym oszacować, że stolik kawowy został wykonany ręcznie na początku dwudziestego wieku, albo że ten regał na książki z przeszklonymi drzwiami pochodzi z, no nie wiem, z okresu francuskiego neoklasycyzmu czy czegoś w tym rodzaju. Tymczasem mogę jedynie stwierdzić, że każdy z tych elementów kosztował małą fortunę.

Kolejna rzecz, której jestem pewna, to to, że wiele można powiedzieć o tym miejscu, ale na pewno nie to, że panuje w nim bałagan. Wręcz przeciwnie. Gdybym miała tu sprzątać, nawet nie wiem, od czego powinnam zacząć. Potrzebowałabym mikroskopu, żeby zauważyć choć drobinkę kurzu.

– Z radością zacznę, kiedy tylko zechcesz – mówię ostrożnie.

– Fantastycznie. – Douglas potakuje z aprobatą. – Cieszę się, że to słyszę. Może usiądziesz, byśmy mogli dłużej pogawędzić?

Siadam obok Douglasa na kanapie, zapadając się w miękką skórę. O Boże, jeszcze nigdy nie siedziałam na czymś tak wygodnym! Jak wspaniale pieści moje ciało! Mogłabym zerwać z Brockiem i poślubić tę kanapę, i wszystkie moje potrzeby zostałyby zaspokojone.

Douglas wpatruje się we mnie badawczo swoimi głęboko osadzonymi oczami, nad którymi pysznią się grube, brązowe brwi.

– Opowiedz mi o sobie, Millie.

Doceniam to, że od samego początku nie ma w jego głosie cienia flirtu. Jego wzrok jest utkwiony w mojej twarzy i nie zjeżdża niżej, na moje piersi lub nogi. Tylko raz zdarzyło mi się wejść w bliższą relację z moim pracodawcą i już nigdy, przenigdy nie chcę tego powtarzać. Wolałabym wyrwać sobie ząb kombinerkami.

– Cóż – odchrząkuję. – Studiuję na uczelni publicznej. Chcę zostać pracownikiem socjalnym, ale tymczasem muszę zarabiać na opłacenie nauki.

– Godne podziwu. – Uśmiecha się do mnie, ukazując rząd równych, białych zębów. – Masz doświadczenie w gotowaniu?

Potakuję.

– Tak, gotowałam dla wielu rodzin, dla których pracowałam. Żadna ze mnie profesjonalistka, ale zrobiłam kilka kursów. Mogę również… – rozglądam się wokół, ale nigdzie nie widzę żadnych zabawek dziecięcych – … opiekować się dziećmi.

Douglas robi grymas na twarzy.

– Nie ma takiej potrzeby.

Krzywię się i pluję sobie w brodę za mój niewyparzony język. Ani razu nie wspomniał o opiece nad dziećmi. Pewnie przypomniałam mu o jakichś kłopotach z płodnością.

– Wybacz – kajam się.

Wzrusza ramionami.

– Nic się nie stało. Masz ochotę na rundkę po domu?

W porównaniu z penthouse’em Garricków olbrzymi apartament Amber może się schować. To zupełnie inna jakość. Salon ma wielkość co najmniej basenu olimpijskiego. W rogu znajduje się bar z sześcioma wysokimi stołkami ustawionymi wokół niego. Pomimo antycznej oprawy salonu kuchnia jest wyposażona w najnowocześniejsze sprzęty i jestem przekonana, że znajdę tam również najlepszy dehydrator na rynku.

– Jest tu wszystko, co może być ci potrzebne – informuje mnie Douglas, zataczając ręką krąg wokół ogromnej kuchennej przestrzeni.

– Wygląda idealnie – przyznaję, licząc na to, że piekarnik ma jakąś instrukcję obsługi, która wyjaśni mi przeznaczenie dwóch tuzinów przycisków na wyświetlaczu.

– Doskonale – cieszy się. – Pokażę ci teraz piętro.

Piętro?

Apartamenty na Manhattanie nie są piętrowe. Jednak ten najwyraźniej jest. Idę za Douglasem na górę, gdzie znajduje się co najmniej sześć pokoi. Główna sypialnia jest tak wielka, że potrzebowałabym lornetki, aby dojrzeć łóżko w rozmiarze king size ustawione w odległym rogu pokoju. W innym z pokoi znajdują się wyłącznie książki i przypomina mi się scena z Pięknej i bestii, gdy Bella weszła do biblioteki. Kolejny pokój ma ścianę z samymi poduszkami. To pewnie pokój poduszkowy.

Potem wprowadza mnie do pokoju, w którym znajduje się sztuczny kominek oraz jedna całkowicie przeszklona ściana, za którą znajduje się zapierająca dech w piersiach panorama Nowego Jorku. Następnie podchodzimy do ostatnich drzwi. Waha się i unosi dłoń, by zapukać.

– To pokój gościnny – informuje mnie. – Wendy dochodzi tu do siebie. Chyba powinienem dać jej odpocząć.

– Przykro mi, że twoja żona zachorowała – mówię.

– Choruje przez większość czasu trwania naszego małżeństwa – wyjaśnia. – Cierpi na… chroniczną chorobę. Ma lepsze i gorsze dni. Czasami jest sobą, a innym razem ledwie umie się podnieść z łóżka. Bywa też…

– Co?

– Nic. – Uśmiecha się blado. – W każdym razie, kiedy drzwi są zamknięte, trzeba zostawić ją w spokoju. Musi odpoczywać.

– Całkowicie rozumiem.

Douglas wpatruje się przez chwilę w zamknięte drzwi z wyrazem zakłopotania na twarzy. Dotyka framugi palcami, po czym potrząsa głową.

– A więc, Millie – odzywa się – kiedy mogłabyś zacząć?

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

 

W 1964 roku kobieta o nazwisku Kitty Genovese została zamordowana.

Kitty była dwudziestoośmioletnią barmanką. Została zgwałcona i zadźgana nożem około trzeciej nad ranem, trzydzieści metrów od swojego mieszkania w Queens. Błagała o ratunek, jednak choć sąsiedzi słyszeli jej krzyki, nikt nie przyszedł jej z pomocą. Jej napastnik, Winston Moseley, zostawił ją na krótko, po czym po dziesięciu minutach wrócił, dźgnął ją jeszcze kilkanaście razy i ukradł jej pięćdziesiąt dolarów. Zmarła od ran zadanych nożem.

– Kitty Genovese została zaatakowana, zgwałcona i zamordowana na oczach trzydziestu ośmiu świadków – oświadcza profesor Kindred w sali wykładowej. – Trzydzieści osiem osób widziało ten napad i ani jedna z nich nie przyszła jej z pomocą ani nie zadzwoniła na policję.

Nasz profesor, mężczyzna po sześćdziesiątce, z wiecznie rozczochranymi włosami, przygląda się każdemu z nas oskarżycielsko, jakbyśmy to my byli tymi trzydziestoma ośmioma osobami, które zostawiły tę kobietę na pewną śmierć.

– Nazywa się to – mówi dalej – zjawiskiem obojętnego przechodnia. To termin występujący w psychologii społecznej i polegający na tym, że im większa liczba osób obserwuje dane krytyczne zdarzenie, tym mniejsza jest szansa na udzielenie pomocy.

Studenci robią notatki w zeszytach lub na laptopach. Ja tylko wpatruję się w profesora.

– Zastanówcie się – podejmuje temat profesor Kindred. – Ponad trzydzieści osób pozwoliło na to, by kobieta została zgwałcona i zamordowana. Obserwowali to i nic nie zrobili. To idealnie obrazuje zjawisko rozproszenia odpowiedzialności w grupie.

Wiercę się na miejscu, próbując sobie wyobrazić, co ja zrobiłabym w takiej sytuacji – gdybym wyjrzała przez okno i zobaczyła, że mężczyzna atakuje kobietę. Nie siedziałabym z założonymi rękami, jestem tego pewna. Gdybym musiała, wyskoczyłabym z tego okna.

Nie. Nie zrobiłabym tego. Nauczyłam się już panować nad sobą. Ale zadzwoniłabym na 911. Wyszłabym na zewnątrz z nożem w ręce. Nie użyłabym go, ale może sama jego obecność wystarczyłaby, żeby przestraszyć napastnika.

Wychodząc z sali wykładowej, nadal czuję się wstrząśnięta na myśl o tej biednej dziewczynie, która została zamordowana ponad pół wieku temu. Kiedy wychodzę na ulicę, mijam Brocka, nie zauważając go. Musi mnie dogonić i złapać za ramię.

No tak. Umówiliśmy się na kolację.

– Hej. – Uśmiecha się do mnie najbielszymi zębami, jakie kiedykolwiek widziałam. Nigdy nie pytałam go, czy chodzi do stomatologa na zabieg wybielania, ale chyba musi. Naturalne zęby nie są takie białe, to nieludzkie. – Dziś świętujemy, co? Twoją nową pracę.

– Tak. – Zmuszam się do uśmiechu. – Wybacz.

– Wszystko w porządku?

– Jestem tylko… wstrząśnięta po wykładzie, który właśnie się skończył. Słuchaliśmy historii o kobiecie, która w latach sześćdziesiątych została zgwałcona na oczach trzydziestu ośmiu świadków i nikt z nich nie zareagował. Jak coś takiego mogło się w ogóle zdarzyć?

– Mówisz o Kitty Genovese? – Brock pstryka palcami. – Pamiętam to ze swoich zajęć z psychologii.

– Właśnie. To okropne.

– Ale jednocześnie to bzdura. – Wsuwa swoją dłoń w