Pomoc domowa. Z ukrycia - Freida McFadden - ebook
NOWOŚĆ

Pomoc domowa. Z ukrycia ebook

Freida McFadden

4,1

884 osoby interesują się tą książką

Opis

NOWY DOM. STARE TAJEMNICE.

 

Millie przez lata zajmowała się posiadłościami innych ludzi, marząc o własnym miejscu na ziemi. Teraz, wraz z rodziną, wprowadza się do swojego wyśnionego domu.

 

Na ulicy wita ich tajemnicza pani Lowell. Kiedy przyjmują jej zaproszenie na kolację, drzwi otwiera pomoc domowa o zimnym spojrzeniu, które przyprawia Millie o dreszcze.

 

Z każdym dniem niepokój narasta – ktoś zdaje się obserwować ich dom, a mąż coraz częściej wychodzi późno w nocy, nie zdradzając, dokąd się udaje. Kiedy sąsiadka z naprzeciwka przestrzega, by mieć się na baczności, Millie zaczyna rozumieć, że pod idealną fasadą tej ulicy kryją się zatrważające tajemnice jej mieszkańców.

 

Była pomoc domowa myślała, że jej najmroczniejsze sekrety stanowią już przeszłość. Tak samo jak wszelkie groźne miejsca.

 

Ale może ta spokojna podmiejska ulica jest najbardziej niebezpieczna?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (44 oceny)
21
13
4
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaMielczarek

Całkiem niezła

najgorsza ze wszystkich części
20
paperpeony

Dobrze spędzony czas

Dobra, ale wcześniejsze części lepsze
20
aneeczkkaa115

Nie oderwiesz się od lektury

na pewno gorsza niż 1 część, ale była ok
20
Yv_onn

Z braku laku…

No cóż, poprzednie części były duże lepsze.
10
EwaMakowska111

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Polecam
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Housemaid is Watching

Copyright © 2024 by Freida McFadden

First published by Poisoned Pen Press, an imprint of Sourcebook

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Pawlik, 2025

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

Fotografie na okładce: © Eoneren | GettyImages

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68370-06-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej rodzinie

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

Wszędzie jest krew.

Kto by przypuszczał, że może być tak dużo krwi. Wsiąka w kremowy dywan, ścieka na panele, obmywa nogi dębowego stolika kawowego. Idealnie owalne krople dotarły aż do siedziska beżowej skórzanej sofy, a duże strugi spływają po alabastrowej ścianie.

To się nie kończy. Czy jeśli przyjrzę się wystarczająco uważnie, to znajdę plamy krwi na samochodzie stojącym w garażu? Na źdźbłach trawy w ogrodzie? W supermarkecie po drugiej stronie miasta?

Co gorsza, krew jest też na moich rękach.

Co za bałagan. Mimo że nie mam zbyt dużo czasu, kusi mnie, żeby to posprzątać. Uczono mnie, że gdy pojawi się plama, zwłaszcza na dywanie, należy ją szybko usunąć, zanim zaschnie, ponieważ później pozbycie się jej może okazać się niemożliwe.

Niestety, niezależnie od tego, jak mocno będę szorować, nie jestem w stanie nic zrobić z martwym ciałem rozciągniętym w samym środku kałuży krwi.

Oceniam sytuację. Jest źle. Moje odciski palców w domu są zrozumiałe, ale szkarłatne zabrudzenia pod paznokciami i w rowkach na dłoniach nie są już tak łatwe do wytłumaczenia. Ciemniejącej plamy na samym przodzie mojej koszuli także nie jestem w stanie się tak po prostu pozbyć. Mam kłopoty.

JEŚLI ktoś mnie przyłapie.

Oglądam dłonie i zastanawiam się, czy bardziej zależy mi na ich umyciu, czy na natychmiastowej ucieczce stąd. Jeżeli zacznę myć ręce, zmarnuję cenne sekundy, w czasie których ktoś może mnie przyłapać. Ale jeśli teraz stąd wyjdę, z tą krwią na rękach, zabrudzę nią wszystko, czego się dotknę.

I wtedy rozlega się dźwięk dzwonka do drzwi.

Odbija się echem od ścian, a ja zamieram, bojąc się nawet oddychać.

– Halo? – woła znajomy głos.

Odejdź, proszę. Proszę!

W domu panuje cisza. Osoba pod drzwiami w końcu zrozumie, że nikogo nie ma, i postanowi przyjść innym razem. Musi tak być. W przeciwnym razie to będzie mój koniec.

Dzwonek rozlega się ponownie.

Idź sobie. Błagam, idź sobie.

Zwykle się nie modlę, ale w tej chwili mam ochotę paść na kolana. I niemal to robię, ale w ostatniej chwili rezygnuję, ponieważ wtedy krew znalazłaby się także na moich nogach.

Intruz musi dojść do wniosku, że nikogo nie ma w domu. Nikt nie dzwoni więcej niż dwa razy.

I właśnie gdy zaczynam myśleć, że być może niebezpieczeństwo minęło, ktoś łapie za klamkę. A potem zaczyna ją obracać.

O nie! Drzwi nie są zamknięte na klucz. Za jakieś pięć sekund osoba stojąca za nimi znajdzie się w środku. Wejdzie do salonu. I zobaczy…

TO.

Decyzja zapadła. Muszę uciekać. Nie mam czasu na mycie rąk. Nie mam czasu martwić się o krwawe odciski stóp, które zostawię za sobą. Muszę się stąd zmyć.

Mogę jedynie mieć nadzieję, że nikt się o mnie nie dowie.

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Millie

Trzy miesiące wcześniej

 

Kocham ten dom.

Kocham w nim absolutnie wszystko. Kocham gigantyczny trawnik z przodu i jeszcze większy z tyłu (chociaż oba zaczynają brązowieć na brzegach). Kocham fakt, że salon jest tak wielki, iż mieści się w nim cały zestaw mebli wypoczynkowych, a nie tylko mała kanapa i telewizor. Kocham panoramiczne okno z widokiem na okolicę, która – jak ostatnio przeczytałam w gazecie – jest najlepszym miejscem do wychowywania dzieci.

A przede wszystkim kocham to, że jest mój. Numer czternasty na Locust Street jest cały mój. No dobra, po trzydziestu latach spłaty rat kredytu hipotecznego będzie mój. Nie mogę uwierzyć, jaką jestem szczęściarą, gdy muskam palcami ściany naszego nowego salonu i zbliżam twarz, by przyjrzeć się z bliska kwiatowemu nadrukowi na nowiutkiej tapecie.

– Mama znowu całuje dom! – Za moimi plecami rozlega się piskliwy głosik.

Szybko odsuwam się od ściany, jakby mój dziewięcioletni syn przyłapał mnie na całowaniu się z kochankiem. Nie wstydzę się tego, że kocham ten dom. Mam ochotę wykrzykiwać to z dachu. (Mamy wspaniały dach. Kocham ten dom).

– Nie miałeś się rozpakowywać? – mówię.

Meble i pudła Nico zostały zaniesione do jego pokoju, więc powinien je rozpakowywać, a zamiast tego nieustannie odbija piłeczkę bejsbolową o ścianę – o moją piękną, kwiecistą tapetę – i ją łapie. Nie mieszkamy tu jeszcze nawet pięciu minut, a on już postanowił zniszczyć nasz nowy dom. Widzę to w jego ciemnych, brązowych oczach.

Wiecie, to nie tak, że nie kocham Nico ponad wszystko na tym świecie. Gdyby nastąpiła hipotetyczna sytuacja, w której musiałabym wybierać pomiędzy jego życiem i tym domem, oczywiście wybrałabym syna. Bezapelacyjnie.

Ale żeby było jasne – jeśli zrobi coś, co w jakiś sposób zniszczy ten dom, dostanie szlaban do dnia, w którym zacznie się golić.

– Jutro się rozpakuję – informuje mnie Nico. Jego filozofia życiowa polega na tym, że wszystko może zostać zrobione jutro.

– Albo teraz? – sugeruję.

Nico podrzuca piłkę w powietrze i ledwie muska nią sufit. Gdybyśmy mieli cokolwiek cennego w tym domu, właśnie dostałabym ataku serca.

– Później – upiera się.

Czyli nigdy.

Zerkam w górę schodów. Tak, mamy SCHODY! Najprawdziwsze schody. I tak, skrzypią przy każdym kroku i jest szansa, że jeśli zbyt mocno złapiesz się poręczy, to może odpaść. Ale mamy schody, które prowadzą na CAŁKIEM INNE PIĘTRO DOMU.

Od razu widać, że zbyt długo mieszkałam w Nowym Jorku. Niechętnie myślałam o powrocie do Long Island po tym, co wydarzyło się, gdy mieszkałam tu ostatnio, ale to było prawie dwie dekady temu – odległa przeszłość.

– Ada! – wołam. – Ada, możesz tu zejść?

Kilka minut później moja jedenastoletnia córka wystawia głowę na klatkę schodową i widzę jej gęste, falowane, czarne włosy i ciemne, niemal czarne oczy wpatrujące się we mnie. Ma takie same oczy jak Nico, odziedziczone po ojcu. W przeciwieństwie do brata Ada, odkąd tu przyjechaliśmy, bez wątpienia jest zajęta rozpakowywaniem swoich rzeczy. Jest wzorową uczennicą – taką, która odrabia zadania domowe bez przypominania, tydzień przed wymaganym terminem.

– Ada – pytam – jak ci idzie?

– Prawie skończyłam. – Zero zaskoczenia.

– A czy mogłabyś pomóc bratu z jego pudłami?

Zgadza się bez wahania.

– Jasne. Chodź, Nico.

Nico natychmiast wyczuwa okazję, by siostra wykonała za niego całą robotę.

– Okej! – potakuje entuzjastycznie.

Nico wreszcie przestaje mnie terroryzować piłeczką bejs­bolową i wbiega po schodach, biorąc po dwa naraz, by dołączyć do Ady w swoim pokoju. Zaczynam przemowę, żeby nie robiła wszystkiego za niego, ale to bezcelowe. Mam sześćdziesiąt własnych pudeł do rozpakowania. Ważne, że będę to miała z głowy.

Mieliśmy niesamowite szczęście, że udało nam się kupić ten dom. Przegraliśmy co najmniej sześć licytacji w dzielnicach nawet w połowie nie tak ładnych jak ta. Byłam przekonana, że prędzej piekło zamarznie, niż będziemy mieć choć cień szansy na zdobycie tego klimatycznego domu w okolicy słynącej z najwyżej ocenianych szkół publicznych w mieście. Prawie się popłakałam z radości, kiedy nasza agentka nieruchomości zadzwoniła do mnie z informacją, że dom jest nasz. I to dziesięć procent taniej od ceny wywoławczej!

Wszechświat musiał zdecydować, że zasługujemy na odrobinę szczęścia.

Wyglądam przez okno na samochód firmy przeprowadzkowej zaparkowany na ulicy przed domem. Mieszkamy przy ślepej uliczce, przy której mieszczą się jeszcze dwa inne domy, i po drugiej stronie drogi dostrzegam cień osoby w oknie. To pewnie mój nowy sąsiad. Mam nadzieję, że jest miły.

Z samochodu dobiega dudniący głos, otwieram więc drzwi wejściowe, żeby sprawdzić, o co chodzi. Wybiegam na zewnątrz w chwili, gdy mój mąż wraz z jednym ze swoich przyjaciół, który pomaga nam w przeprowadzce, wychodzą z ciężarówki. Chciałam zatrudnić ekipę do przeprowadzki, ale on się uparł, że zrobi to sam z pomocą znajomych. A trzeba przyznać, że musimy zaciskać pasa, jeśli mamy spłacić nasz kredyt hipoteczny. Nawet z dziesięcioprocentową zniżką nasz wymarzony dom nie był tani.

Mój mąż dźwiga jedną połowę kanapy z naszego salonu, a T-shirt przylgnął do jego spoconej klatki piersiowej. Krzywię się, bo jest już po czterdziestce i ostatnia rzecz, której nam potrzeba, to jego kłopoty z plecami. Powiedziałam mu o tym, kiedy planowaliśmy przeprowadzkę, a on zachowywał się tak, jakby to była najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał, chociaż ja przeciążam sobie plecy praktycznie co tydzień. I to nie od dźwigania kanap. Tylko na przykład, no nie wiem, od kichania.

– Enzo, uważaj, proszę – mówię.

Spogląda na mnie, a kiedy się uśmiecha, rozpływam się. Czy to normalne? Czy innym kobietom, które są zamężne od ponad jedenastu lat, też czasami miękną kolana na widok swoich mężów?

Nie? Tylko mnie?

To nie tak, że jest tak przez CAŁY CZAS. Ale, rany!, on nadal na mnie działa. I nie pomaga w tym to, że z każdym mijającym rokiem staje się coraz seksowniejszy. (A ja robię się tylko o rok starsza).

– Uważam przecież – odpowiada. – A poza tym ta kanapa jest lekka! Prawie nic nie waży.

Facet, który trzyma drugą część kanapy, przewraca oczami. No ale faktycznie nie jest to jedna z tych wielkich, ciężkich kanap. Kupiliśmy ją w IKEI, co jest awansem w stosunku do naszej poprzedniej, której ktoś chciał się pozbyć i zabraliśmy ją po prostu z ulicy. Enzo miał swoją teorię, że wszystkie najlepsze meble, jakie mieliśmy, pochodziły z ulicy przed naszym mieszkaniem.

Od tamtego czasu trochę dorośliśmy. Mam nadzieję.

Gdy Enzo z kolegą wnoszą kanapę do naszego przepięknego nowego domu, ponownie podnoszę wzrok na dom zlokalizowany naprzeciwko. Numer trzynaście na Locust Street. Ktoś w dalszym ciągu przygląda się nam zza firanki. W środku jest ciemno, więc niewiele widzę, ale cień sylwetki nadal majaczy przy oknie.

Ktoś nas obserwuje.

W sumie nie ma w tym nic dziwnego. Ludzie z tamtego domu są naszymi nowymi sąsiadami i jestem pewna, że po prostu ciekawi ich, kim jesteśmy. Zawsze, gdy widziałam samochód przeprowadzkowy przed naszym blokiem, wyglądałam przez okno, żeby zobaczyć, kto się wprowadza, a Enzo się śmiał i kazał mi przestać podglądać, tylko iść i się przedstawić.

To jest właśnie różnica pomiędzy nami.

Okej, to nie jest JEDYNA różnica.

Chcąc zmienić własne przyzwyczajenia i stać się bardziej przyjazna, jak mój mąż, unoszę rękę, by pomachać do cienia za oknem. Równie dobrze mogę się poznać z moim nowym sąsiadem spod trzynastki.

Jednak osoba przy oknie nie odwzajemnia mojego gestu. Zamiast tego roleta nagle się opuszcza i cień znika.

Witamy w sąsiedztwie.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

Enzo wnosi do domu ostatnie pudła, a ja stoję na naszym przerzedzonym trawniku i unikając rozpakowywania, fantazjuję o tym, jak pięknie będzie wyglądał nasz ogród po tym, jak mój mąż się nim zajmie. Enzo jest czarodziejem trawników – można powiedzieć, że w ten sposób się poznaliśmy. Ten nasz wygląda jak przegrana sprawa, ma brązowe plamy i suchą glebę, ale wiem, że za rok, licząc od dziś, będziemy mieć najładniejszy trawnik na naszej ulicy.

Zatracam się w swoich myślach, kiedy otwierają się drzwi domu tuż obok naszego – numer dwanaście na Locust Street. Z domu wychodzi kobieta z fryzurą na boba w kolorze karmelu i w dopasowanej bluzce oraz czerwonej spódnicy. Na stopach ma szpilki na wysokim obcasie, które wyglądają, jakby można było nimi wydłubać komuś oko. (Czemu moje myśli zawsze wędrują w tę stronę?)

W przeciwieństwie do sąsiada z naprzeciwka, wydaje się przyjazna. Unosi dłoń w entuzjastycznym powitaniu i rusza krótkim chodnikiem oddzielającym nasze domy.

– Dzień dobry! – woła. – Jak miło wreszcie poznać naszych nowych sąsiadów! Jestem Suzette Lowell.

Wyciągam rękę, by uścisnąć jej wypielęgnowaną dłoń, i w zamian otrzymuję wyjątkowo silny, aż bolesny uścisk jak na kobietę.

– Millie Accardi – przedstawiam się.

– Bardzo miło mi cię poznać, Millie – wita mnie. – Pokochasz mieszkanie tutaj.

– Już kocham – przyznaję szczerze. – Ten dom jest niesamowity.

– To prawda. – Suzette przechyla głowę. – Stał pusty przez dłuższy czas, bo wiesz, takie małe domy trudno sprzedać. Ale wiedziałam, byłam pewna, że wprowadzi się tu jakaś urocza rodzina.

Mały? Czy ona właśnie obraziła mój ukochany dom?

– Cóż, ja go kocham.

– Wierzę. Jest taki przytulny, prawda? I taki… – Jej wzrok wędruje po schodach frontowych, które się nieco kruszą, ale Enzo obiecał, że je naprawi. To tylko jedna z pozycji na długiej liście rzeczy, które wymagają naprawy. – Rustykalny. Bardzo rustykalny.

Okej, zdecydowanie obraża mój dom.

Mam to gdzieś. I tak go kocham. Nie ma dla mnie znaczenia, co myśli o nim jakaś nadęta sąsiadka.

– Pracujesz gdzieś, Millie? – pyta Suzette, wlepiając we mnie swoje niebieskozielone oczy.

– Jestem pracownicą socjalną – wyznaję z triumfem. Chociaż zajmuję się tym już od wielu lat, nadal jestem dumna ze swojej kariery zawodowej. Owszem, potrafi być wyczerpująca, czasami rozdzierająca duszę, a wynagrodzenie pozostawia wiele do życzenia, ale i tak ją kocham. – A ty?

– Jestem agentką nieruchomości – mówi z podobną dumą. Ach, to wyjaśnia, dlaczego wyrażała się o naszym domu z takim znawstwem tematu. – Na rynku mamy teraz boom.

Cóż, to prawda. Nagle dociera do mnie, że Suzette nie była zaangażowana w sprzedaż tego domu. Skoro jest agentką nieruchomości, dlaczego jej poprzedni sąsiedzi nie zatrudnili jej do sprzedaży?

Enzo wychodzi z ciężarówki z kolejnymi pudłami. Jego koszulka nadal klei mu się do torsu, a czarne włosy są wilgotne od potu. Pamiętam, że do jednych z tych pudeł spakowałam książki i martwiłam się, czy nie będzie za ciężkie. A tymczasem on dźwiga nie tylko to, ale jeszcze na górze położył kolejne. Plecy mnie bolą od samego patrzenia.

Suzette też się mu przygląda. Odprowadza go wzrokiem od ciężarówki do drzwi frontowych, a na jej ustach gości uśmiech.

– Niezłe ciacho z tego gościa od przeprowadzki – komentuje.

– Właściwie to jest mój mąż – uświadamiam ją.

Opada jej szczęka. Wygląda na to, że na jego temat miałaby więcej do powiedzenia niż na temat domu.

– Poważnie?

– Mhm. – Enzo zostawił pudła i wychodzi z domu po kolejną partię. Skąd on ma tyle energii? Zanim podejdzie do samochodu, macham do niego. – Enzo, chodź poznać naszą nową sąsiadkę, Suzette.

Suzette szybkim ruchem poprawia sobie bluzkę i zakłada pasmo swoich karmelowych włosów za ucho. Jestem przekonana, że gdyby mogła, sprawdziłaby swój wygląd w kompaktowym lusterku i poprawiła szminkę. Ale nie ma na to czasu.

– Dzień dobry! – Wyciąga do niego rękę. – Bardzo miło cię poznać! Enzo, prawda?

Enzo ujmuje jej dłoń i uśmiecha się szeroko, przez co wokół jego oczu robią się zmarszczki.

– Tak, jestem Enzo. A ty Suzette?

Kobieta chichocze i kiwa energicznie głową. Jej reakcja jest trochę przesadzona, ale trzeba przyznać, że mój mąż uruchomił swój urok. Mieszka w tym kraju od dwudziestu lat i kiedy rozmawiamy z sobą, jego akcent jest ledwie wyczuwalny. Ale kiedy stara się zrobić na kimś wrażenie, podkręca go tak, by brzmiał, jakby był imigrantem, który dopiero co zsiadł z łodzi. Albo, jak on by to powiedział, „zesiadł z łódki”.

– Absolutnie pokochacie mieszkanie tutaj – zapewnia nas Suzette. – To bardzo miła uliczka.

– Już kochamy – odpowiadam jej.

– I wasz domek jest taki uroczy – kontynuuje, w kreatywny sposób ponownie podkreślając, że nasz dom jest znacznie mniejszy od jej. – Będzie idealny dla was i waszych dzieci, zwłaszcza z kolejnym w drodze.

Kiedy to mówi, patrzy znacząco na mój brzuch, w którym z całą pewnością nie ma żadnego mieszkańca. Od dziewięciu lat nikt w nim nie mieszkał.

Najgorsze jest to, że Enzo przekręca głowę, by na mnie spojrzeć, i przez krótką chwilę widzę w jego oczach błysk ekscytacji, chociaż doskonale wie, że mam podwiązane jajowody po awaryjnej cesarce podczas porodu Nico. Spoglądam na swój brzuch i zauważam, że bluzka wybrzuszyła się w niefortunny sposób. W środku trochę umieram.

– Nie jestem w ciąży – zapewniam jednocześnie Suzette i, najwyraźniej, mojego męża.

Suzette przykłada dłoń do pomalowanych na czerwono ust.

– O, kurczę, strasznie przepraszam. Założyłam…

– W porządku – przerywam jej, zanim palnie coś, przez co zrobi się jeszcze niezręczniej. Szczerze mówiąc, lubię swoje ciało. Kiedy miałam dwadzieścia lat, byłam bardzo szczupła, a teraz wreszcie nabrałam kobiecych krągłości i ośmielę się stwierdzić, że mojemu mężowi one też się podobają.

To powiedziawszy, postanawiam wyrzucić tę bluzkę.

– Mamy dwójkę dzieci. – Enzo zarzuca mi rękę na ramię, niewzruszony zniewagą Suzette. – Syna Nico i córkę Adę.

Enzo jest bardzo dumny z naszych dzieci. Jest wspaniałym ojcem i chętnie miałby jeszcze piątkę, gdyby nie to, że prawie umarłam przy porodzie z Nico. Chcieliśmy adoptować dziecko albo wziąć je w pieczę zastępczą, ale z moją przeszłością nie wchodziło to w grę.

– A ty masz dzieci, Suzette? – pytam.

Kręci głową z przerażoną miną.

– W żadnym wypadku. Nie jestem materiałem na matkę. Mieszkamy tylko we dwoje, z moim mężem Jonathanem. Jesteśmy bezdzietni i dobrze nam z tym.

Świetnie, ma własnego męża. Więc może się trzymać z daleka od mojego.

– Ale w domu naprzeciwko jest mały chłopiec – informuje nas. – Jest w trzeciej klasie.

– Nico też jest w trzeciej klasie – mówi z zapałem Enzo. – Trzeba będzie ich ze sobą zapoznać.

Przeprowadzając się, musieliśmy zabrać dzieci ze szkoły w środku roku szkolnego. Uwierzcie mi, najgorsza rzecz, jaką możecie zrobić, to wyrwanie dwójki dzieci w wieku szkolnym z ich środowiska w marcu. Przepełniało mnie poczucie winy, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na spłacanie kredytu i jednoczesne wynajmowanie mieszkania aż do końca roku szkolnego, więc nie mieliśmy wyboru.

Nico, który jest towarzyski jak jego ojciec, nie był tym poruszony. Dla niego klasa pełna nowych dzieciaków, którym może zaimponować swoimi wybrykami, jest nową przygodą. Ada przyjęła wiadomość spokojnie, ale później słyszałam, jak płacze w swoim pokoju na myśl, że będzie musiała się rozstać ze swoimi dwiema najlepszymi przyjaciółkami. Mam nadzieję, że do jesieni oboje się już tu zadomowią i trauma związana ze zmianą szkoły w czasie trwania roku szkolnego będzie już tylko odległym wspomnieniem.

– Możecie spróbować się im przedstawić. – Suzette wzrusza ramionami. – Ale kobieta, która tam mieszka, Janice, nie jest zbyt przyjazna. Prawie wcale nie wychodzi z domu, jedynie po to, by odprowadzić syna do autobusu szkolnego. Przez większość czasu widuję ją przy oknie, gdy wygląda na ulicę. Strasznie wścibska.

– Och – mówię, zastanawiając się, jak Janice może być jednocześnie wścibska i nie wychodzić z domu.

Zerkam na Locust Street trzynaście. W oknach jest ciemno, mimo że jest środek dnia i ludzie, którzy tam mieszkają, wydają się być w domu.

– Mam nadzieję, że zainwestujecie w naprawdę dobre rolety do okien – mówi moja nowa sąsiadka. – Bo ma na was świetny widok.

Enzo i ja jednocześnie odwracamy głowy w stronę naszego nowiutkiego domku i dociera do nas, że ani jedno okno w nim nie ma nawet zasłon, a co tu mówić o roletach. Nikt nam nie powiedział, że musimy zainwestować w rolety! Każde miejsce, w którym mieszkaliśmy wcześniej, miało je już zainstalowane.

– Kupię rolety – mruczy mi Enzo do ucha.

– Dziękuję.

Suzette wydaje się rozbawiona naszą niefrasobliwością.

– Wasz agent nieruchomości nie przekazał wam, że powinniście kupić rolety?

– Najwyraźniej nie – mamroczę.

Podejrzewam, że Suzette sugeruje, iż gdyby to ona sprzedawała nam dom, z pewnością zwróciłaby nam na to uwagę. Ale trochę już na to za późno. Chwilowo jesteśmy bez rolet.

– Mogę wam polecić świetną firmę, która je wam zainstaluje – mówi. – Zakładali je nam w zeszłym roku. Mamy piękne miodowe rolety na dole i na piętrze oraz urocze okiennice na strychu.

Nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile to może kosztować. Na pewno więcej, niż możemy sobie pozwolić.

– Nie, dziękujemy – odzywa się Enzo. – Sam się tym zajmę.

Suzette puszcza mu oczko.

– No jasne, że tak.

Serio? Zaczynam mieć dość tej kobiety, która tuż przed moim nosem uderza do mojego męża. Nie to, żeby inne kobiety nie robiły tego samego, ale na litość boską, jesteśmy sąsiadkami. Nie może być trochę bardziej subtelna? Mam ochotę jej coś powiedzieć, ale wolałabym nie zrobić sobie z niej wroga pięć minut po wprowadzeniu się tutaj.

– I jeszcze jedno – dodaje. – Chciałabym was zaprosić na kolację. Wy dwoje oczywiście i… dzieci też mogą przyjść. – Nie wydaje się podekscytowana pomysłem, że dzieci wejdą do jej domu. Nie może też oczywiście wiedzieć o skłonnościach Nico do niszczenia wszystkiego, co drogie, w czasie pięciu minut od wejścia do jakiegokolwiek pomieszczenia.

– Jasne, będzie nam miło – odpowiada Enzo.

– Wspaniale! – Uśmiecha się do niego. – Co powiecie na jutrzejszy wieczór? Jestem pewna, że wasza kuchnia nie będzie jeszcze gotowa, więc przynajmniej nie będziecie musieli się martwić o gotowanie.

Enzo patrzy na mnie z uniesionymi brwiami. Ma niesłychaną energię do poznawania nowych ludzi, natomiast ja jestem introwertyczką, więc doceniam, że konsultuje się ze mną, zanim entuzjastycznie się zgodzi. Prawdę mówiąc, odstręcza mnie myśl o spędzeniu wieczoru z tą kobietą. Wydaje się, że jest jej trochę… za dużo. Ale jeśli mamy tu mieszkać, czy nie powinniśmy się zaprzyjaźnić z sąsiadami? Czy nie tak robią normalne rodziny na przedmieściach? I może nie będzie taka zła, kiedy uda mi się poznać ją bliżej.

– Jasne – odpowiadam. – Będzie nam miło. Nie znamy praktycznie nikogo w Long Island.

Suzette odrzuca głowę do tyłu i śmieje się głośno, ukazując równy rząd perłowobiałych zębów.

– Och, Millie…

Zerkam na męża, który wzrusza ramionami. Żadne z nas nie wie, co ją tak rozbawiło.

– Co?

– Chodzi o to, jak to powiedziałaś – chichocze. – Nikt nie mówi „w” Long Island.

– N-nie?

– Nie! – Kręci głową, jakby nie dowierzała, że ktoś może być takim ignorantem. – Mówi się „na” Long Island. Nie jesteś „w” wyspie, to brzmi idiotycznie. Jesteś „na” wyspie.

Enzo drapie się po swojej ciemnej czuprynie. Tak na marginesie – nie ma ani jednego siwego włosa. Ja, gdyby nie moje buteleczki Clairolu, byłabym już całkiem siwa od czasu narodzin Nico. A u Enzo jedyne siwe włosy pojawiają się w zaroście na brodzie, kiedy ją zapuszcza. Ale kiedy mu o tym powiedziałam, zaczął grzebać we włosach tak długo, aż znalazł pojedynczy siwy włos i pokazał mi go, jakby to miało poprawić mi humor.

– W takim razie nie rozumiem – mówię. – Czy to znaczy, że powinno się mówić, że ludzie mieszkają „na” Hawajach? Albo „na” Staten Island?

Uśmiech spełza jej z twarzy.

– Cóż, Staten Island to zupełnie inna sprawa.

Szukam poparcia we wzroku męża, ale on wydaje się tak samo rozbawiony całą sytuacją.

– W takim razie cieszymy się, że jesteśmy tutaj, NA Long Island, Suzette. I chętnie przyjdziemy do ciebie jutro na kolację.

– Nie mogę się doczekać – odpowiada.

Z trudem przywołuję uśmiech na twarz.

– Mam coś przynieść?

– Och. – Stuka się palcem wskazującym w podbródek. – Może jakiś deser?

Super. Teraz będę zachodzić w głowę, co takiego powinnam przynieść na deser, by spełnić standardy Suzette. Coś mi się zdaje, że paczka Oreo nie załatwi sprawy.

– Nie ma problemu!

Kiedy Suzette wraca chodnikiem do swojego, dużo większego, domu, jej obcasy stukają o betonowe płyty, a mnie z każdym stuknięciem zawiązuje się kolejny węzeł na jelitach. Tak bardzo się cieszyłam, gdy kupiliśmy tę nieruchomość. Tak długo gnietliśmy się w ciasnym mieszkaniu i wreszcie miałam mój wymarzony dom.

Ale teraz po raz pierwszy zastanawiam się, czy przeprowadzka tutaj nie była koszmarnym błędem.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

 

Dziś całą czwórką jemy kolację przy kuchennym stole. Wiecie, czym jest stół kuchenny? To stół, który MIEŚCI SIĘ W NASZEJ KUCHNI. Tak, nasza kuchnia jest taka duża, że mieści się w niej cały stół. W naszej poprzedniej kuchni ledwie mieściła się jedna osoba.

Zamówiliśmy jedzenie z chińskiej restauracji, której reklamę znaleźliśmy w poczcie. Nie jestem wybredna, jeśli chodzi o jedzenie, i Enzo także. Jedyne, czego nie zje, to włoskie potrawy. Mówi, że żadna restauracja nie potrafi przyrządzić ich jak należy i zawsze czuje się rozczarowany. Ale bez problemu zjada pizzę z dostawą. Bo według niego to nie jest prawdziwe włoskie jedzenie.

Z Adą jest również łatwo na tym polu, za to Nico jest superwybredny. Właśnie z tego powodu, podczas gdy reszta z nas zajada się makaronem lo mein i wołowiną z brokułami, dla mojego syna przygotowałam talerz białego ryżu z masłem i dużą ilością soli. Jestem prawie pewna, że teraz w jego żyłach płynie maślany ryż.

– Nasza pierwsza kolacja w nowym domu – oświadczam dumnie. – Wreszcie ochrzciliśmy nasz stół kuchenny.

– Czemu ciągle to powtarzasz, mamo? – pyta Nico. – Czemu ciągle mówisz, że wszystko ochrzciliśmy?

Jeśli mam być szczera, to nie sądzę, by kiedykolwiek wcześniej słyszał z moich ust słowo „ochrzcić”, natomiast w ciągu kilku ostatnich godzin użyłam go przynajmniej pięć razy. Kiedy wcześniej siedzieliśmy na kanapie, powiedziałam, że ochrzciliśmy salon. Potem, kiedy wyszliśmy do ogrodu z jego kijem bejsbolowym, powiedziałam, że ochrzciliśmy ogród. Wydaje mi się, że w pewnym momencie musiałam coś wspomnieć o ochrzczeniu toalety.

– Twoja mama po prostu cieszy się nowym domem. – Enzo sięga przez stół po moją rękę. – I ma rację. To bardzo piękny dom.

– Jest całkiem fajny – kwituje Nico. – Tylko szkoda, że nie jest pomalowany na czerwono. I nie ma żółtych łuków.

Czy mój syn właśnie oświadczył, że chciałby mieszkać w McDonaldzie?

Mam to gdzieś. Kupiłam ten dom dla nich. W Bronksie tłoczyliśmy się w maleńkim mieszkanku i różne typki zaczynały zaczepiać Adę, kiedy wracała do domu. Teraz mieszkamy w niesamowitej okolicy ze świetnymi szkołami i będą mieli mnóstwo miejsca do zabaw w ogrodzie i wałęsania się po okolicy bez ryzyka, że ktoś ich napadnie. Nawet jeśli teraz tego nie doceniają, to najlepsze, co mogliśmy dla nich zrobić.

– Mamo? – Ada przesuwa makaron po talerzu i dociera do mnie, że prawie nic nie zjadła. – Czy jutro zaczynamy szkołę?

Jej ciemne brwi są ściągnięte w jedną linię. Moje dzieci są podobne do swojego ojca do tego stopnia, że wyglądają jak jego klony, a ja byłam tylko inkubatorem, który wydał je na świat. Ada jest piękna, ma długie, kruczoczarne włosy i brązowe oczy wielkie na pół twarzy. Enzo mówi, że wygląda dokładnie jak jego siostra, Antonia. Jest aktualnie w wieku przejściowym pomiędzy dzieckiem a dorosłym i podejrzewam, że wkrótce stanie się kobietą, za którą będą się oglądać mężczyźni. Jestem przekonana, że kiedy tak się stanie, Enzo będzie krążył wokół niej z kijem bejsbolowym. Nie przyzna się do tego, ale jest wobec niej bardzo opiekuńczy.

– Czujesz się na to gotowa? – pytam ją.

– Tak – odpowiada, jednocześnie kręcąc przecząco głową.

– Właśnie się kończy przerwa wiosenna – zauważam – więc wszyscy nie widzieli się przez jakiś tydzień. Pewnie nie będą się już pamiętać.

Ada nie wygląda na ani trochę rozbawioną, ale Nico chichocze.

– Mogę cię jutro odwieźć – proponuje Enzo. – Pojedziemy moim wozem.

Jej oczy rozjaśniają się na chwilę, bo uwielbia jeździć furgonetką ojca.

– A będę mogła siedzieć z przodu?

Enzo spogląda na mnie z uniesionymi brwiami. Uwielbia im ulegać, ale cieszę się, że nie robi niczego bez porozumienia ze mną.

– Kochanie, przecież wiesz, że jesteś jeszcze za mała na jazdę z przodu – mówię. – Ale już niedługo.

– Ja chcę jechać autobusem! – deklaruje Nico. W zeszłym roku mieszkaliśmy zbyt blisko szkoły podstawowej, by jeździć do niej autobusem, więc teraz „jazda szkolnym autobusem” urosła do rangi wizyty w fabryce czekolady Willy’ego Wonki pełnej Umpa Lumpów. O niczym innym nie może myśleć. – Mogę, mamo?

– Jasne – odpowiadam. – A ty, Ado, jeśli chcesz jechać z tatą…

– Nie – mówi stanowczo. – Pojadę z Nico autobusem.

Wiele rzeczy można powiedzieć o mojej córce, ale nie można odmówić jej opiekuńczości w stosunku do młodszego brata. Słyszałam, że maluchy potrafią być bardzo zazdrosne, gdy w domu pojawia się nowe dziecko, ale Ada natychmiast zakochała się w Nico. Rzuciła w kąt swoje lalki i zamiast tego zaczęła opiekować się nim. Mam przecudowne zdjęcia Ady z Nico na kolanach, karmiącej go butelką.

– I wiesz jeszcze co, mamo? – Nico wkłada do ust kolejną porcję ryżu, ale zaledwie jakieś osiemdziesiąt procent trafia do miejsca przeznaczenia. Reszta ląduje na jego kolanach i na podłodze pod jego krzesłem. – Mógłbym mieć zwierzątko, mamo? Proszę?

– Hm – mruczę.

– Powiedziałaś, że kiedy będę starszy i bardziej odpowiedzialny, będę mógł mieć zwierzątko – przypomina mi synek.

Cóż, JEST starszy. Natomiast jeśli chodzi o odpowiedzialność…

– Psa? – pyta z nadzieją Ada.

– Zanim pomyślimy o psie, musielibyśmy ogrodzić posesję – tłumaczę im. A poza tym wolałabym, żeby nasza sytuacja była trochę bardziej stabilna, zanim wprowadzę kolejnego członka do naszej rodziny.

– To może żółwia? – sugeruje Ada.

Wzdrygam się.

– Nie, proszę, żadnych żółwi. Nienawidzę żółwi.

– Ja nie chcę ani psa, ani żółwia – wtrąca się Nico. – Chcę modliszkę.

Prawie dławię się różyczką brokułu.

– Co, proszę?

– To świetne zwierzątko – włącza się Enzo. – Łatwe w obsłudze.

Rany boskie, Enzo WIE, że Nico chce sprowadzić tę potworę do naszego domu?

– Nie. Nie będziemy mieli modliszki.

– Ale czemu nie, mamo? – naciska na mnie Nico. – Są superfajne. Będę ją trzymał w swoim pokoju i nawet nie będziesz jej musiała oglądać. Nigdy. Chyba że będziesz chciała.

Uśmiecha się do mnie tym swoim ujmującym uśmiechem. Aktualnie jego twarzyczka jest okrągła i ma uroczą szparę między zębami. Ale widać, że za sześć lub siedem lat będzie takim samym przystojniakiem, jak jego ojciec, gdy się poznaliśmy i zaczęliśmy być razem.

– Nie ma znaczenia, czy będę to widzieć – mówię. – Wystarczy mi świadomość, że to tam jest.

– Będziemy ją trzymać w pojemniku – zapewnia mnie Enzo, zaszczycając mnie bliźniaczym uśmiechem. Czy mój cholerny mąż musi być taki przystojny?

– Czym się to karmi? – pytam.

– Muchami – odpowiada Nico.

– Nie. – Kręcę głową. – Nie. Nie ma mowy.

– Nie martw się – zapewnia mnie Nico. – To są nielatające muchy.

– To chodzące muchy – żartuje Enzo.

– Nawet cię to nie będzie nic kosztowało – dodaje Nico. – Sami je wyhodujemy.

– Nie. Nie, nie, i jeszcze raz nie.

Enzo sięga pod stół i ściska mnie za kolano.

– Millie, zabraliśmy dzieci ze szkoły i zmusiliśmy do przeprowadzki tutaj. Skoro Nico marzy o modliszce…

Bzdura. On też o niej marzy. To dokładnie coś takiego, co Enzo może uznać za superfajne.

Zerkam na Adę w poszukiwaniu pomocy, ale jest zbyt zaabsorbowana zabawą makaronem na swoim talerzu. Układa je w litery tworzące jej imię. Zazwyczaj nie bawi się jedzeniem, więc musi być naprawdę zdenerwowana.

– Gdybym miała się zgodzić – odzywam się po chwili – to gdzie się kupuje modliszki?

Enzo i Nico przybijają sobie piątkę, co byłoby nawet urocze, gdybym nie była tak bardzo przerażona insektem, którego zamierzają sprowadzić do mojego domu.

– Możemy kupić jajeczka modliszki – wyjaśnia Nico. Chryste, od jak dawna to planowali? Wygląda na to, że mają opracowany plan w najmniejszym szczególe. – A potem się wyklują i będą ich setki.

– Setki…

– Ale to nic takiego – wtrąca się szybko Enzo. – Zjadają się nawzajem, więc zazwyczaj zostaje tylko jedna lub dwie.

– A potem możemy je ochrzcić – mówi Nico. – Dobrze, mamo?

Wyobrażam sobie obrzydzenie na twarzy Suzette Lowell, gdyby się dowiedziała, że na jej ukochanej uliczce znajdują się modliszki wraz z całą kolonią nielatających much, co jest jedyną zabawną stroną całej tej sytuacji. Okej, dobra, przypuszczam, że na to pozwolę. Ale przysięgam na Boga, że jeśli muchy rozlezą się po moim ukochanym domu, Nico będzie musiał się wyprowadzić.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej