Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
50 osób interesuje się tą książką
Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? Czy wreszcie uda się rozwiązać jedną z największych zagadek drugiej wojny światowej?
Wrocław, jesień 1991 roku. W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej nad Odrą zostają znalezione zwłoki inżyniera Pawła Rylskiego, znanego poszukiwacza Bursztynowej Komnaty. Pierwsze podejrzenie o dokonanie zbrodni pada na jego żonę Ewę, która jest z zawodu historyczką. Sprawę komplikuje jednak fakt, że ktoś kradnie całą dokumentację zebraną przez zamordowanego. Jakby tego było mało, wkrótce pojawia się kolejna ofiara śmiertelna.
Rylska jest zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ policja – z jakiegoś powodu – nie podchodzi rzetelnie i profesjonalnie do wspomnianego śledztwa. Z czasem kobieta zdobywa nowe informacje, które być może pomogą jej odkryć Bursztynową Komnatę. Nie wie, że w ślad za nią podąża Mateusz Popiel, emerytowany major kontrwywiadu MSW, od lat zajmujący się tropieniem zaginionego skarbu.
Jolanta Maria Kaleta z łatwością i finezją splata intrygujący wątek kryminalno-szpiegowski z historią o poszukiwaniach ósmego cudu świata. Wartka akcja, barwny język oraz szczypta humoru sprawiają, że Strażnika Bursztynowej Komnaty czyta się i słucha z ogromną przyjemnością, od pierwszej strony aż do zaskakującego zakończenia.
Kolejny tom powieści ukaże się już wkrótce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Strażnik Bursztynowej Komnaty
Copyright © Jolanta Maria Kaleta, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-256-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
„Prawda jest dziwniejsza od fikcji, a to dlatego, że fikcja musi być prawdopodobna. Prawda – nie”.
Mark Twain
CZĘŚĆ PIERWSZA
Operacja „Komnata”
Rozdział 1
Kropka na końcu zdania
Od dwóch dni trzymali się razem. We czwórkę. Z pepeszami gotowymi do strzału, pochyleni do przodu, rozglądając się czujnie na boki, biegli przed siebie tuż za kolumną czołgów. Huk wybuchających bomb, grzechot karabinów maszynowych, wycie samolotów strzelających do ludzi z lotu koszącego oraz zgrzyt gąsienic czołgów sunących wolno przez pokryte gruzami ulice Königsbergu rozsadzały im czaszki. W ferworze walki na śmierć i życie nie czuli nawet lodowatego wiatru wciskającego się pod brudne i podniszczone szynele. Siergiej Rosłow, młody, masywnie zbudowany sierżant z wiecznym uśmiechem przylepionym do pociągłej, kostropatej twarzy, zgubił gdzieś czapkę i jego płowe, krótko ostrzyżone włosy pokryły się drobnymi płatkami sypiącego od godziny śniegu, choć właśnie dobiegał końca dziewiąty kwietnia, a krzewy i drzewa zaczęła już otulać delikatna mgiełka pierwszej wiosennej zieleni. Zdawało się, że jęzory ognia trawiącego kamienice stojące po obu stronach ulicy, której nazwy oni nawet nie znali, ogrzewają chłodne powietrze. Pomarańczowe firany płomieni buchały ku górze ze ślepych oczodołów okien. Panoszący się wokół, gnany przez wiatr czarny, gryzący w oczy i duszący dym zasłaniał całe pole widzenia. Szare, wiszące nisko nad ziemią niebo raz po raz z gwizdem przecinały katiusze, zostawiając za sobą pióropusze ognia. Te „organy Stalina”, jak nazywali pociski rakietowe Rosjan, wzbudzały w mieszkańcach i obrońcach paniczny lęk. Skryci niczym szczury w ruinach dogorywającego miasta, nie wytrzymywali psychicznie. Jedni, zatykając uszy dłońmi, wciskali się w każdy możliwy kąt, byle tylko nie słyszeć tego upiornego, piskliwego wycia. Inni płakali jak dzieci, w niczym już nie przypominając nie tak dawnych niezwyciężonych zdobywców, pełnych pychy, pozbawionych współczucia nadludzi.
– Ale spuściliśmy Germańcom wpierdol! – zawołał z satysfakcją idący przodem Rosłow. Czekał chwilę na swoich kompanów, rozglądając się czujnie po bokach.
Słońce zachodziło krwawą łuną, barwiąc chmury na kolor ciemnego bursztynu. Szpica kompanii pognała daleko do przodu i zniknęła w kłębach dymu oraz pyłu. Zaraz potem odgłosy walki zamarły i nad miastem zaległa martwa cisza. Przez jednych upragniona, jako znak zwycięstwa, niektórym zaś dająca złudną nadzieję, że skoro przeżyli istne piekło, to już nic gorszego ich nie spotka, przez innych z kolei pogardzana, jako oznaka klęski i upokorzenia. Jeszcze tylko pojedyncze wybuchy rozrywały błogi spokój, jeszcze ostatni grzechot karabinu przypomniał, że nadal trwa wojna, ale już wszyscy wiedzieli, że nadszedł koniec. Koniec walk o Königsberg, miasto będące symbolem znienawidzonej potęgi krzyżacko-pruskiej i hitlerowskiej zarazem.
Nawet nie mieli sił, aby cieszyć się ze zwycięstwa. Nadal razem, we czworo, z usmarowanymi sadzą i pyłem twarzami, w których błyskały białka oczu, przemykali w szarości wieczoru, rozpraszanej przez łuny dogasających pożarów. Z satysfakcją spoglądali na białe prześcieradła wiszące w pozbawionych szyb oknach nielicznych ocalałych kamienic. Wywiesili je jako symbol poddania się pozostali przy życiu niemieccy mieszkańcy miasta. Na widok leżących pokotem pod murem trupów porucznik Radiszczew zacisnął szczęki, aż mu zęby zgrzytnęły. Przed oczami stanął mu podobny bolesny obraz rozstrzelanych mieszkańców własnej rodzinnej wsi, w tym matki i sióstr, które zostały najpierw zgwałcone. Rozrzucone szeroko nogi kobiecych zwłok jasno świadczyły, że tutaj rozegrała się taka sama tragedia. Od jakiegoś czasu już wiedział, że żaden kolejny zabity Niemiec, żadna zgwałcona Niemka ani upływający czas nie są w stanie wymazać tego z pamięci.
Trupy żołnierzy i cywilów walały się wszędzie, porzucone przez towarzyszy broni i rodzinę, jakby to były popsute szmaciane lalki. Spomiędzy gruzów z każdym podmuchem wiatru, dolatywał mdły odór rozkładających się ciał. Pod grubymi podeszwami sfatygowanych buciorów czerwonoarmistów chrzęściły szkło z rozbitych okien i gruz, zaścielające całą szerokość jezdni oraz chodniki. Po godzinie kluczenia pośród ruin miasta przed oczami tychże czworga wyrosły nagle potężne mury zamczyska, który w zamierzchłej przeszłości stanowił siedzibę zakonu krzyżackiego, a przez ostatnie lata pełnił funkcję muzeum, w którym gromadzono wybitne dzieła sztuki, w tym także te zrabowane przez Niemców na terenie Europy, a zwłaszcza Związku Radzieckiego. Oni jednak nie mieli o tym bladego pojęcia. Dla nich stanowił jedynie doskonałe miejsce, żeby choć na moment posadzić dupska, wyciągnąć obolałe nogi i w końcu nażreć się do syta. Nie pamiętali, kiedy ostatnio jedli cokolwiek. Pośród morza płonących ruin zamek zdawał się nietknięty, a wysoka wieża sięgała pochmurnego nieba. W krwawym świetle rzucanym przez ogień trawiący okoliczne budynki brnęli przez gruz i szkło do wejścia. Wasyl Anfiłow, wysoki i chudy jak trzcina, najmłodszy wiekiem i stopniem z tej czwórki, bo zwykły szeregowy, wyszperał spomiędzy kupy cegieł kawałek deski i przytknął ją do ognia. Zapłonęła niczym pochodnia, oświetlając drogę do zamku. Dostępu do jego wnętrza nie broniło już nic. Solidne drzwi wyrwał podmuch wybuchającej bomby.
Jak na rozkaz zdjęli pepesze z ramion, zarepetowali i zanurzyli się w ciemność zamkowych murów. Cholera wie, jaką przykrą niespodziankę mogły skrywać. Po chwili zamiast sklepienia nad głowami ujrzeli gorejące niebo i śnieg z deszczem padający na posadzkę pokrytą szkłem z wybitych okien. Ogromna sala, do której weszli, została przez obrońców już jakiś czas temu całkowicie ogołocona z wszelkich sprzętów. Jedynie olbrzymie chorągwie o nieznanych Rosjanom symbolach tkwiły drzewcami w metalowych uchwytach zamocowanych wzdłuż ścian. Przez jakiś czas kluczyli po ciemnej i zimnej otchłani zamkowych korytarzy, a migotliwy płomień prowizorycznej pochodni rzucał na ściany karykaturalne cienie. Nigdzie nie napotkali żywego ducha. Tylko gruz, porzucone na pastwę losu beczki, być może skrywające coś w swoim pękatym wnętrzu, oraz walające się wszędzie bliżej nieokreślone śmieci.
– Germańce dały nogę – stwierdził autorytatywnie najstarszy rangą kapitan Michaił Zajcew. Gdyby nie wojna, nadal wykładałby na uniwersytecie w Moskwie, wzbudzając ckliwe westchnienia zakochanych w nim studentek. „Przystojny na zabój”, tak o nim mówiły za jego plecami. – Możemy tutaj odpocząć – zadysponował i zdjął ciężki plecak z ramion. Cisnął go pod ścianę, wzbijając w powietrze pył i kurz.
Reszta poszła w jego ślady. Rozsiedli się wygodnie, opierając plecy o ocalały fragment muru. Gdy chwilę odsapnęli, sięgnęli do solidnie wypchanych plecaków. Mieli w nich wszystko, co było potrzebne, aby przetrwać szturm na miasto i to, co zazwyczaj następuje potem. Na zaopatrzenie ze strony dowództwa nie zawsze mogli liczyć, więc radzili sobie sami, jak umieli najlepiej. Najprościej było rekwirować wszystko, co nawinęło się pod rękę, a na ziemi wroga miało się co nawijać. Ich własna, rodzona, stała się jałową, spaloną pustynią. Ich interesowało jednak w pierwszej kolejności żarcie, buty i papierosy. Piernatów nie będą przecież targać do samego Berlina. Wezmą je w drodze powrotnej. Jeśli dożyją.
Anfiłow sprawnie otworzył bagnetem trofiejną konserwę mięsną i nie oglądając się na kolegów, łapczywie pożerał jej zawartość. Zasmarkany nos obcierał rękawem brudnego jak święta ziemia szynela. Siedzący obok niego porucznik Anatolij Radiszczew, niewysoki, krępej budowy student weterynarii, dwudziesty drugi czerwca zapamiętał, jakby to było wczoraj. Miał wówczas zdawać egzamin zaliczający drugi rok studiów. Nie zdążył jednak, bo wybuchła wojna. Teraz, zamiast leczyć krowy w swojej rodzinnej Pokrowce albo rasowe pieski w moskiewskiej klinice, podpierał zmęczonymi plecami średniowieczne mury krzyżackiego zamku. Wyciągnął z kieszeni szynela starannie złożony fragment starej niemieckiej gazety. Już nawet nie pamiętał, w jakich okolicznościach wszedł w posiadanie tego cennego skarbu. Korzystał z niego z rozwagą, oddzierając kawałek po kawałku, aby starczył na jak najdłużej. Radziecka „Prawda”, drukowana na grubym i szorstkim papierze, nie nadawała się na skręty. Mogła służyć co najwyżej do podcierania dupy. Z drugiej kieszeni wygrzebał płócienny woreczek z machorką i chwycił szczyptę w zgrabiałe z zimna paluchy z tkwiącym za paznokciami czarnym brudem. Ostrożnie, aby nie uronić ani krztyny, usypał wałeczek na skrawku niemieckiej gazety z delikatnego, cieniutkiego papieru i skręcił papierosa. Poślinił brzeg i zlepił starannie. Wsunął skręta między spierzchnięte i popękane wargi i zapalił ze smakiem.
Kapitan Zajcew, o bladej i źle ogolonej twarzy, przymknął powieki, pod którymi momentalnie pojawiła się rumiana twarz jego żony, Tatiany, otoczona burzą jasnych loków. Żył nadzieją, że już niedługo się zobaczą. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy widzieli się ostatni raz. Chyba zimą, bo ubrana była w barchanowe majtki z nogawkami sięgającymi kolan. Miał problem, aby dotrzeć do tego ciepłego i wilgotnego futerka, które skrywała między mocnymi udami. Z tęsknoty za nią nawet nie czuł głodu, choć ostatni posiłek jadł poprzedniego dnia wieczorem. Głód kobiecego ciała zamierzał nasycić, gdy tylko zdybie jakąś niemiecką dziewuchę.
– Sierżancie Rosłow – odezwał się po chwili, kiedy odgonił lubieżne myśli o żoninych i innych pośladkach. – Obejmijcie wartę, żeby żaden Germaniec nie dobrał się nam do dupy…
– Rozkaz, towarzyszu kapitanie! – Choć było mu to nie w smak, sierżant zerwał się z miejsca i wychynął na zewnątrz.
Pozostali, w ciemnościach i ciszy wypełniającej ich kryjówkę, wśród ruin miasta założonego jeszcze przez Krzyżaków, które rozwijało się i piękniało przez siedemset lat, także pod rządami Polaków, nosząc wówczas dumną nazwę Królewiec, a które obróciło się w perzynę w ciągu czterech dni bezprzykładnego ataku, odpoczywali po trudach walki. Nagle doleciały do nich jakieś krzyki i wyraźny głos sierżanta Rosłowa:
– Ruki w wierch!
Natychmiast stanęli na równe nogi i wypadli na zewnątrz. Na tle ciemniejącego z minuty na minutę nieba ujrzeli na kupie gruzu drobnego człowieka ubranego w garnitur pokryty szarym bitewnym pyłem. Na nosie miał okrągłe okulary, jedną rękę podniósł zgodnie z rozkazem sierżanta, a drugą tylko trochę, bo ściskał w niej niewielką skórzaną walizkę. Widać jej zawartość była dla niego tak cenna, że nawet kosztem życia nie zdecydował się cisnąć jej na ziemię. Sierżant Rosłow mierzył do niego z pepeszy. Kapitan Zajcew, zapinając szynel, podszedł bliżej i zapytał:
– A wy kto?
Padła niewyraźna odpowiedź po niemiecku, z której niewiele zrozumieli, bo żaden z tej czwórki nie mówił w tym języku. Może jedynie kapitan zdążył przez lata wojny poznać parę słów, ale szybko miało się okazać, że w tej rozmowie nie będą przydatne.
– Name?1 – warknął i wyszarpnąwszy pistolet z kabury, przytknął go Niemcowi do czoła.
Niepisany rozkaz Stalina, Ojca Narodu, dał im prawo do odwetu za wszystkie zbrodnie, których na narodzie radzieckim dopuścili się faszyści. Stojący przed nimi Niemiec musiał o tym wiedzieć, bo kolana dygotały mu ze strachu. Wydawało się, że jeszcze trochę, a narżnie w portki.
– Alfred Rohde – jęknął słabym, drżącym głosem, gdy poczuł na skórze zimną stal lufy i usłyszał szczęk odbezpieczanego zamka.
– Was hast du… w cziemodanie?2 – zadał kolejne pytanie Zajcew, wskazując ruchem głowy na walizkę, i na tym jego znajomość języka niemieckiego się skończyła. Znał oczywiście kilka niemieckich słów podawanych zwykle w odpowiedzi na to pytanie. Najczęściej były to „zegarek”, „złoto”, „bursztyn”, „papierosy” i „słonina”. Inne poznawał sukcesywnie, w miarę przetaczania się frontu przez tereny wroga. Jak po niemiecku mówi się na rower czy dziewuchę, nie musiał wiedzieć. Rozróżniał gołym okiem, a jedno i drugie brało się siłą.
Niemiec ochoczo wyjaśnił, co zawiera walizka, szwargocząc przy tym jak karabin maszynowy, ale kapitan Zajcew nie zrozumiał ani jednego słowa z tej przydługiej tyrady. Rozsierdzony, zarówno zgrzytliwie dla ucha brzmiącym językiem, którego używał jeniec, jak i obawą o utratę swojego autorytetu w oczach podwładnych, kopniakiem wytrącił tamtemu walizkę z rąk. Upadając, otworzyła się, a podmuchy wiatru wygarnęły na zewnątrz jej mało interesującą zawartość. Luźne kartki papieru zaczęły wirować w powietrzu, a Niemiec z desperacją rzucił się im na ratunek. Zagarnął pozostałe szpargały do środka i zamknął wieko.
Kapitan wymownie szturchnął go w plecy lufą pistoletu i głową wskazał bliżej nieokreślony kierunek.
– Paszli!3 – warknął.
Niemiec posłusznie ruszył w stronę zamku. Po chwili obaj skryli się w jego zacisznych, choć ciemnych jak grobowiec pomieszczeniach. Krasnoarmiejcy po raz kolejny ściągnęli z ramion ciężkie plecaki i cisnęli je na ziemię. Szeregowy Anfiłow spośród przeróżnych rupieci walających się pod nogami skombinował kilka suchych kawałków drewna. W sam raz nadawały się na ognisko.
– Ma któryś z was kawałek papieru? – zapytał, gdy stosik był już gotowy.
– Anatolij ma szwabską gazetę. – Sierżant ruchem głowy wskazał porucznika moszczącego się pod ścianą.
– A ty co się rozporządzasz moją gazetą? – warknął Radiszczew. – Szkop ma w walizce papieru skolko ugodno4. Akurat na rozpałkę.
Niemiec, stojąc pod ścianą, ściskał walizkę oburącz, aby jej zawartość po raz drugi nie wydostała się na zewnątrz. Przenosił przerażone spojrzenie od jednego sołdata do drugiego. Nie rozumiał kompletnie nic z bełkotu, którym się porozumiewali. Z ich spojrzeń odgadł, że chcą zabrać mu jego cenny skarb. Przycisnął go do piersi bardziej zdecydowanie. Ale na niewiele się to zdało. Sierżant Rosłow mocarną dłonią, którą jeszcze przed wojną prowadzał byki do rzeźni, chwycił walizkę za rączkę i wyrwał z objęć Niemca. Cisnął na ziemię i otworzył wieko. Zagarnął spory plik papierów i zmiął w kilka solidnych kulek. Wciskał je między ułożone w zgrabny stosik kawałki drewna. Niemiec jęczał przerażony i wywrzaskiwał coś rozpaczliwie. Domyślali się znaczenia tylko jednego wyrazu: nicht, czyli nic. A więc nic ważnego w tych papierach nie było.
– Tyle chyba wystarczy – orzekł Rosłow, puszczając mimo uszu lamenty Niemca, i zatrzasnął walizkę. Parę kartek wsunął za pazuchę. Przydadzą się przy innej okazji.
Gdy ognisko zapłonęło żywym ogniem, rozsiedli się wokół i powrócili do czynności, którą przerwało im pojawienie się Niemca. Na wszelki wypadek związali mu ręce paskiem wyjętym ze szlufek jego własnych spodni i posadzili go w odległym kącie, aby im nie przeszkadzał swoim ciągłym szwargotaniem.
– Pod ścianę i kulka w łeb! – zaproponował początkowo Anfiłow.
– To może być jakaś ważna figura. – Zajcew pokręcił stanowczo głową. – Muszę go zaraz odstawić do pułkownika Koszkina.
Zanim to jednak nastąpiło, kapitan obejrzał zawartość walizki, robiąc przy tym minę znawcy tematu. Kiwał mądrze głową, jakby treść dokumentów nie stanowiła dla niego żadnej zagadki. Idąc w ślady sierżanta, kilka kartek złożył starannie i schował do plecaka. Papier to papier. Przyda się, nawet do sracza. Także Radiszczew i Anfiłow poupychali trochę niemieckich dokumentów po kieszeniach. Gdy już wszyscy zaopatrzyli się w ten deficytowy podczas wojny, bo łatwopalny towar, Zajcew podłożył sobie walizkę pod tyłek, żeby mu nie ciągnęło od posadzki, i zabrał się do wyjadania tuszonki. Sierżant Rosłow dokonał rekonesansu będących w zasięgu ręki pomieszczeń zamkowych i przytargał parę poręcznych mebelków, aby było co podrzucać do ognia. Szeregowy Anfiłow, gdy napchał pusty brzuch trofiejną konserwą, wygrzebał z pękatego plecaka ustną harmonijkę. Obtarł gębę rękawem szynela i przytknął instrument do warg. Rzewna melodia o żołnierzu tęskniącym za swoją dziewczyną poniosła się echem po zamkowych zakamarkach. Wsparci o ścianę, z zamkniętymi oczami, przenieśli się w myślach do swoich rodzinnych stron, gdzie każdy z nich pozostawił kogoś bliskiego swojemu sercu. Żywego lub zmarłego. Już po chwili, fałszując z lekka, wtórowali ustnej harmonijce:
…Ty siejczas dalieko, dalieko,
Mieżdu nami sniega i sniega.
Do tiebja mnie dajti nieliegko,
A do smierti – czietyrie szaga…5
Pierwszy oprzytomniał Rosłow. Rozejrzał się czujnie po kątach, ale Niemca nigdzie nie dostrzegł, choć wysokie płomienie ogniska oświetlały całe pomieszczenie.
– Blat’ proklataja!6– wrzasnął, zrywając się na nogi. – Germaniec nam nawiał. Swołocz!7
Chwycili plecaki do rąk i tupiąc buciorami po posadzce, rzucili się w pogoń, ale drobny Niemiec w okrągłych okularkach na nosie rozpłynął się w grobowych ciemnościach zalegających zamkowe komnaty. Albo prysnął na zewnątrz, albo skrył się gdzieś w podziemiach. Machnęli ręką na jego plugawe, już nic niewarte życie i ruszyli na poszukiwanie wyjścia z tej dziurawej kupy cegieł, która jeszcze nie tak dawno tworzyła wspaniały zamek. Musieli się stawić przed swoim dowódcą, pułkownikiem Koszkinem. W opustoszałym zamku na pastwę losu pozostała niewielka walizka po niemieckich dokumentach i płonące ognisko.
Paweł Rylski postawił kropkę na końcu zdania i jeszcze raz uważnie przeczytał całość. Z zadowoloną miną wykręcił papier z maszyny do pisania i wsunął kartkę między okładki tekturowej teczki, zawierającej napisane w poprzednich dniach stronice. Było tego już sporo. Spojrzał na leżące tuż obok zdjęcie przedstawiające czterech krasnoarmiejców na tle ruin średniowiecznego zapewne zamku.
– Co, krasawcy? – spytał, biorąc fotografię do ręki i uśmiechając się do swoich myśli. – Tak to mogło mniej więcej wyglądać, prawda?
Zdjęcie wsunął do sprytnego schowka. Widać nie życzył sobie, aby ktoś postronny dowiedział się o jego istnieniu, a teczkę z maszynopisem wrzucił do czarnej aktówki i spojrzał na zegarek. Dopiero dochodziła osiemnasta, ale na dworze już rozgościły się ciemności. Ciężkie deszczowe chmury zasnuły niebo, a w nieszczelnych oknach gwizdał wiatr. Rylski włożył ciepłą kurtkę z kapturem i starannie pozapinał guziki. Biurowe szpargały powkładał na miejsce i nienagabywany przez nikogo opuścił budynek Elwro. Nawet portiera nie spotkał w pobliżu drzwi, gdyż zapewne stary uciął sobie drzemkę w cieplutkiej pakamerze.
– Mam jeszcze trochę czasu – wymamrotał pod nosem, maszerując energicznie wąską ulicą w stronę zaparkowanego kilka kroków dalej wysłużonego wartburga w kolorze musztardy. Kupił go jeszcze za komuny, na talon otrzymany w nagrodę za swój wkład pracy przy konstrukcji komputera Elwro Junior. Planowano nawet jego produkcję na poziomie trzydziestu tysięcy rocznie. Teraz wszystko diabli wzięli. Po wystawieniu zakładów na sprzedaż Rylski nie miał już żadnych wątpliwości, co z nimi się stanie, gdy Siemens wykupi Elwro. Zamkną zakład, a ludzi wywalą na zbity pysk. I tyle będzie z polskiej elektroniki.
1 – Nazwisko? (niem.)
2 – Co miałeś… w walizce? (niem. i ros.)
3 – Precz! (ros.)
4 – Do woli, mnóstwo (ros.)
5 – Do ciebie mi dziś daleko, daleko / Między nami śnieg, śnieg / Do ciebie dotrzeć mi trudno / A do śmierci mam cztery kroki (ros.)
6 – Cholerne kumoterstwo! (ros.)
7 – Łajdak! (ros.)
Rozdział 2
Zwłoki mężczyzny
Dźwięk dzwonka u drzwi docierał do świadomości Ewy Rylskiej niezwykle opornie, jakby wydobywał się z zaświatów albo z głębi ziemi. Początkowo była przekonana, że marzenia senne zawiodły ją do tybetańskiej świątyni, w której stary, zasuszony mnich z łysą głową, odziany w szafranową szatę, uderza drewnianym młotkiem w mosiężny gong. Z zamkniętymi oczami oczekiwała na dalszy rozwój wydarzeń, ale świątynny gong już po chwili grzmiał niczym dzwon Zygmunt bijący na trwogę. Dopiero po minucie czy dwóch zdała sobie sprawę, że ktoś uwiesił się na dzwonku u drzwi i nie zamierza odpuścić. Po zażyciu na noc dwóch tabletek na sen Rylska z trudem wracała do świata rzeczywistego i przytomności umysłu. W końcu po to brała przed pójściem do łóżka taką końską dawkę, aby tej świadomości się pozbawić i porzucić jawę na rzecz snu. Z wciąż zamkniętymi oczami macała ręką po łóżku, aby obudzić męża, który powinien spać obok niej. Lepiej by było, żeby to on wstał i sprawdził, o co chodzi temu człowiekowi za progiem. Przecież mleka nie roznosili już od ładnych paru lat, więc z pewnością nie brak butelki pod drzwiami nakazał komuś nerwowo naciskać dzwonek raz za razem.
Jej dłoń natrafiła jednak na puste miejsce. Nadal nie otwierając oczu, domyśliła się, że mąż nie wrócił na noc do domu i oto teraz sterczy pod drzwiami, dobijając się jak oszalały. Z nieznanych przyczyn nie użył klucza, aby wejść do mieszkania.
– Szlag mnie zaraz trafi… – wymamrotała pod nosem i z trudem uniosła powieki.
Elektroniczny budzik stojący na komodzie naprzeciwko łóżka wskazywał trzecią. Panujące za oknem ciemności świadczyły, że zegar się nie mylił. Pewno Paweł zgubił klucze, przemknęło jej przez myśl.
W koszuli nocnej, z wpół przymkniętymi oczami boso pomknęła do drzwi. Zanim je otworzyła, włączyła światło w przedpokoju. W progu zamiast męża ujrzała dwóch obcych mężczyzn. Jeden miał na sobie niebieski mundur policjanta, drugi ciepłą ortalionową kurtkę w modnym kolorze zgniłej zieleni. Jej watowane ramiona dodawały szerokości jego i tak zwalistej sylwetce. Wymięta twarz mężczyzny nosiła ślady nocnych libacji lub permanentnego niewyspania. Potwierdzały to jego przekrwione oczy. Rylska wstrzymała oddech i zamarła. Myśl, że pomylili drzwi, jeszcze na dobre nie rozgościła się w jej nadal śpiących szarych komórkach, gdy odezwał się ten ortalionowy:
– Pani Ewa Rylska?
– Tak, a o co chodzi? – Z trudem stłumiła ziewanie, zasłaniając usta dłonią.
– Żona Pawła Rylskiego?
– Tak, ale…
– Możemy wejść? – Sięgnął ręką do kieszeni kurtki i wyciągnął coś na kształt legitymacji. – Komenda rejonowa policji. Inspektor Wojciech Puzyna. – Podsunął Rylskiej pod nos trzymany w dłoniach dokument.
Żeby przeczytać jego treść, musiałaby najpierw założyć na nos okulary, a nie miała pojęcia, gdzie je położyła, idąc spać.
– Sierżant Janusz Słaby. – Ruchem głowy wskazał, nomen omen, wymoczkowatego kolegę w mundurze i zrobił zdecydowany krok do przodu.
Rylska, nadal wpółprzytomna, odruchowo cofnęła się w głąb mieszkania, a sierżant Słaby zamknął za sobą drzwi.
– Czy mąż jest w domu? – spytał inspektor, rozglądając się po przedpokoju, jakby spodziewał się ujrzeć jakiegoś faceta w piżamie czającego się za wieszakiem zawalonym ubraniami. Ale typowa dla bloków na wrocławskim Kozanowie długa, kręta kiszka z kilkoma drzwiami wiodącymi do pozostałych pomieszczeń nikogo poza nimi nie gościła w swoim ciasnym wnętrzu.
– Chyba go nie ma… – bąknęła niepewnym głosem Rylska, wciąż zamroczona polekowym snem.
– Co to znaczy „chyba”? – Inspektor wyraźnie się zirytował. Jego zdaniem środek nocy nie był odpowiednią porą na udzielanie wymijających odpowiedzi. – To tak trudno zauważyć, czy mąż jest w chałupie, czy go nie ma? Przecież to nie igła.
Rylska poczuła dziwny ucisk w głowie, jakby jakiś Torquemada czy inny inkwizytor ścisnął ją rozgrzanymi do czerwoności żelaznymi obcęgami. Tylko migreny brakowało, syknęły powracające boleśnie do rzeczywistości szare komórki.
– Poszłam wcześnie spać – mruknęła. – Obudziło mnie pańskie dobijanie się do drzwi – wyjaśniła zniecierpliwiona i odruchowo wzruszyła ramionami. Kompletnie nie wiedziała, o co temu człowiekowi chodzi. – W łóżku męża nie ma, ale może jest w łazience lub w drugim pokoju. Nie zdążyłam się rozejrzeć.
– Proszę sprawdzić. – Tembr głosu inspektora, nieco schrypnięty, wykluczał jakąkolwiek dyskusję.
Rylska posłusznie zajrzała do łazienki i dopiero wówczas, widząc swoje odbicie w lustrze nad umywalką, spostrzegła, że ma na sobie jedynie prześwitującą nocną koszulę. Nie znalazłszy swojego, włożyła wiszący pod ręką szlafrok męża. Owionął ją znajomy zapach wody kolońskiej, której zawsze używał. Wiążąc pasek w talii, weszła do dużego pokoju. Tonął w półmroku. Blask ulicznych latarni wpadający przez lniane zasłony nie pozostawiał jednak złudzeń, że Pawła raczej tu nie ma. Mimo wszystko Rylska dla pewności włączyła lampę u sufitu. Silne światło zmusiło ją do zmrużenia oczu. Czując narastający niepokój, bardziej z obowiązku niż z przekonania uchyliła drzwi do pokoju, który jeszcze w zeszłym roku zajmował ich syn, obecnie studiujący w Gdyni. Mikroskopijnych rozmiarów pomieszczenie chyba z przyzwyczajenia wszyscy nazwali pokojem, a nie komórką. Pogrążony w mroku, pozostawał pusty.
– Czy coś się stało? – spytała głosem pełnym niepokoju. Już nie spała, chociaż dałaby wiele, żeby tych dwóch facetów okazało się snem.
– Możemy gdzieś usiąść? – odparł pytaniem, nie patrząc jej w oczy. Choć miał za sobą wiele lat służby w kryminalnej, wciąż czuł się nieswojo, przynosząc bliskim hiobowe wieści.
– Proszę – wydusiła z trudem i skierowała kroki do dużego pokoju. Niepokój tak wielki, jakby za chwilę miała wybuchnąć bomba atomowa, i to tuż nad Kozanowem, zamienił ciało Rylskiej w trzęsącą się galaretę. Dygotała jak w febrze, a kolana odmawiały jej posłuszeństwa. Miała pewność, że ci dwaj nie przyszli po nocy, żeby sprawdzić, czy czasem sąsiedzi nie zakłócają jej snu. Musieli mieć znacznie poważniejszy powód.
Przycupnęła na brzegu fotela i drżącą ręką wskazała Puzynie kanapę. Usiadł ciężko i sięgnął do kieszeni kurtki po papierosy. Podsunął w jej kierunku, lecz Rylska pokręciła przecząco głową. Gardło miała tak ciasno zasznurowane, że nawet papierosowy dymek nie miał szans się przecisnąć, a dzwoniące o siebie zęby nie były w stanie utrzymać papierosa, choć dużo nie ważył.
– Dwie godziny temu odnaleziono zwłoki mężczyzny, który miał przy sobie dokumenty na imię i nazwisko Paweł Rylski, zamieszkały przy ulicy Celtyckiej dwadzieścia pięć, mieszkania dziewięć…
Rylska poczuła w głowie pustkę, jakby ktoś podczas snu wypreparował jej cały mózg. Nie pojmowała, ani co ten człowiek do niej mówi, ani co ona powinna odpowiedzieć. Jakby oglądała film, w którym wyłączono fonię. W ustach wyschło jej jak po zażyciu atropiny, a język przypominał końskie kopyto. Nie była w stanie przełknąć śliny. Nagle tuż przed swoim nosem ujrzała szklankę z wodą. To sierżant Słaby przyniósł ją z kuchni.
– Proszę, niech się pani napije – szepnął prosząco.
Machinalnie upiła kilka łyków. Zwłoki mężczyzny, zwłoki mężczyzn, te dwa wyrazy kołatały się jej w głowie, jakby innych w ogóle nigdy nie znała.
– Musi pani pojechać z nami, aby dokonać identyfikacji ciała… – Głos inspektora docierał do Rylskiej jak z ekranu. – Czy dobrze się pani czuje? Pani Ewo, słyszy mnie pani?
– Tak… Tak… Zaraz… Muszę się ubrać… – bąkała, nie wiedząc, czego od niej chcą. Niczym kukła pomaszerowała do sypialni i trzęsącymi się rękami machinalnie włożyła na nocną koszulkę dżinsy i sweter. Zwłoki mężczyzny, zwłoki mężczyzny, powtarzała w myślach.
W przedpokoju Puzyna podał jej kurtkę z wieszaka. Rozejrzała się bezradnie w poszukiwaniu torebki. Słaby błyskawicznie ją zlokalizował. Wisiała tuż obok kurtki. Rylska machinalnie zamknęła mieszkanie na klucz i zeszła schodami do wyjścia. Tarasując przejazd, przed bramą stał ciemnoniebieski policyjny polonez z białym pasem biegnącym przez całą długość, z innym funkcjonariuszem za kierownicą. Kogut na dachu błyskał zimnym fioletowym światłem.
– Na Radeckiego – rzucił krótko Puzyna, ładując się na przednie siedzenie.
Sierżant Słaby i Rylska usiedli z tyłu i samochód ruszył w kierunku centrum. Po kilkunastu minutach jazdy przez pogrążone we śnie miasto polonez wjechał w ciasną uliczkę zabudowaną po obu stronach ponurymi budynkami z cegły klinkierowej, pamiętającymi czasy Breslau. Kliniki, przemknęło Rylskiej przez podświadomość, bo całą jej świadomość wypełniały dwa wyrazy – zwłoki mężczyzny. Gdy radiowóz przystanął, Puzyna otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść. Na budynku stojącym w głębi posesji zobaczyła szyld: ZAKŁAD MEDYCYNY SĄDOWEJ.
Kiedy weszła do środka, z miejsca ze wszystkich stron otoczyła ją obrzydliwa woń formaliny i czegoś jeszcze, czego nie umiała zidentyfikować. Długim korytarzem, oświetlonym upiornym blaskiem jarzeniówek, z których jedna brzęczała bez przerwy, jakby miała za chwilę się przepalić, policjanci zaprowadzili ją do drzwi, na których wisiała tabliczka z jakimś napisem. Zanim Rylska go przeczytała, Puzyna zdążył je otworzyć. Z sobie tylko znanych przyczyn cały czas przytrzymywał ją pod ramię, jakby obawiał się, że mu ucieknie albo padnie trupem na posadzkę. Środek pomieszczenia zajmował stół, przypominający wyglądem stół operacyjny, na którym Rylska wylądowała przed laty z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego. Na tym stole leżał jednak ktoś inny, cały przykryty białym prześcieradłem. Nawet stopy nie wystawały na zewnątrz, jak często pokazują na filmach kryminalnych. Rylska przystanęła, lecz Puzyna zdecydowanie poprowadził ją aż do krawędzi stołu.
– Jak się pani czuje? – usłyszała obok siebie głos inspektora. – Jest pani w stanie…?
– Tak – wycharczała nieswoim głosem.
Do stołu podszedł ubrany w lekarski kitel mężczyzna, którego wcześniej Rylska nawet nie zauważyła, pojawił się nie wiadomo skąd, jakby wychynął ze ściany. Ujął z gracją rogi prześcieradła i odsłonił niewielki fragment leżącego pod nim ciała.
Rylska zdążyła ujrzeć zlepione błotem jasne kręcone włosy, podobne do tych, które ozdabiały głowę jej męża, i siną męską twarz z zamkniętymi oczami. Z rysów przypominał Pawła. Pierwsze dostrzegła usta – zaciśnięte w wąską kreseczkę. Na policzku miał taką samą głęboką bliznę, która po niedawnym usunięciu czyraka szpeciła twarz jej męża. Leżący na stole mężczyzna ubrany był w identyczny sweter jak ten, który włożył rano, wychodząc nie wiadomo dokąd, prawdopodobnie do pracy, bo gdzie indziej? Po chwili nie widziała już nic. Zdążyła się odwrócić i zwymiotowała na podłogę. Nie jadła kolacji, więc wiele tego nie było. Trochę białej piany. Kiedy otworzyła oczy, siedziała w korytarzu na krześle, inspektor Puzyna klepał ją po policzkach, a sierżant Słaby otwierał na oścież okno, aby mroźne powietrze przywróciło Rylskiej pełną świadomość przeżywanego koszmaru.
– Już lepiej? – usłyszała czyjś troskliwy głos, chyba należał do inspektora.
Kiwnęła głową i sięgnęła do torebki w poszukiwaniu papierosów. Puzyna, jakby domyślając się jej intencji, podsunął jej własną paczkę, wyjętą błyskawicznie z kieszeni kurtki. Pstryknął zapalniczką, gdy jednego wsunęła do ust. Zaciągnęła się głęboko, ale nie zmieniło to jej odczuć. Przed oczami Rylskiej nadal tkwiła sina twarz mężczyzny, który leżał na metalowym stole za drzwiami, a który był jej nieżyjącym już mężem.
– Czy to pani mąż?
Rylska przytaknęła skinieniem i jeszcze raz zaciągnęła się papierosem. Nie mogła zapanować nad szczękaniem zębów. Klekotały niczym średniowieczna drewniana kołatka ostrzegająca przed zarazą.
– T-t-ak… T-t-o mój m-m-ąż… – wydusiła z trudem. – Co się stało? – spytała po chwili.
– Jeszcze nie wiemy. Dopiero kiedy lekarz dokona sekcji zwłok i przeprowadzi wszystkie niezbędne analizy, może będziemy znali przyczynę…
– Ale… – Spojrzała błagalnie na Puzynę. Przecież powinien się domyślić, o co chciała zapytać.
– Przypadkowy przechodzień natknął się na ciało nad brzegiem Odry. – Inspektor okazał się domyślny.
– Gdzie?
– W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej.
W ciszy, która zapadła, Rylska boleśnie czuła tłukące się o żebra serce, a pompowana z prędkością stu uderzeń na minutę krew szumiała jej nieprzyjemnie w uszach.
– Czy chce pani jakiś środek na uspokojenie?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Połknięty wieczorem lek psychotropowy, jeszcze krążył jej w żyłach i na niewiele się zdawał.
– Brałam przed spaniem. Dużą dawkę.
– Wobec tego odwiozę panią do domu – zaproponował. – Chyba że chce pani gdzieś indziej… Nie wiem… Do przyjaciółki, siostry…
– Nie mam… – bąknęła nieswoim głosem. – Zresztą nie trzeba… Wrócę do domu… Chcę zostać sama… – Wstała z krzesła, czując się tak ciężka, jakby była kamiennym, antycznym posągiem, a nie drobną kobietą po czterdziestce.
Puzyna ujął ją pod ramię i poprowadził do samochodu, w którym paląc papierosa, za kierownicą czekał na nich kolejny funkcjonariusz. Sierżant Słaby usiadł obok niego, a Rylska z Puzyną wcisnęli się na tylne siedzenie. Droga powrotna na Kozanów trwała nieco dłużej niż przyjazd do zakładu medycyny sądowej. Na trasę wyjechały już autobusy i tramwaje, a na skrzyżowaniach włączono sygnalizację. Czując łzy płynące po policzkach, Rylska spoglądała na ogromną pomarańczowoczerwoną kulę wschodzącego słońca. Wynurzało się zza wysokich bloków stojących w długim szeregu wzdłuż Kozanowskiej. Rzucało złoty blask na kobierzec zwiędłych liści ścielących się pod drzewami na skwerku, czerwoną łuną malowało szare dotąd chmury na bursztynowy kolor, odbijało się blaskiem w setkach okien, wróżąc nadejście pogodnego jesiennego dnia.
Rozdział 3
Właściciel srebrnego mercedesa
Mateusz Popiel, zwany przez kolegów Matiasem, zatrzymał swojego wysłużonego poloneza w pobliżu wyciągu na Kopę, na opustoszałym o tej porze roku parkingu. Z hukiem zatrzasnął drzwi, bo inaczej się nie dało, i obrzucił okolicę badawczym spojrzeniem. Taki nawyk po latach służby. Nigdzie jednak nie dostrzegł żywego ducha. Jedynie w oddali majaczył mocno nadwyrężony przez bezlitośnie upływający czas budynek Orlinka, hotelu o typowej dla regionu Karkonoszy architekturze, z wysokim spadzistym dachem o licznych lukarnach. Od tyłu rozpościerała się ciemna ściana lasu, a z okien od frontu można było podziwiać mocno sfatygowaną, przerdzewiałą skocznię narciarską. Ileż to razy Matias w tym miejscu nocował! I wypił tutaj chyba morze wódki! Za komuny Orlinek pełnił funkcję ośrodka szkoleniowo-wypoczynkowego, do którego zwożono młode kadry Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Po śniadaniu serwowano im pogadanki o wyższości demokracji socjalistycznej nad tą zachodnią oraz gospodarki nakazowo-rozdzielczej nad tą liberalną, powszechną w kapitalizmie. Po obiedzie zaś chętni, w tym Popiel, zaliczali wędrówki po Karkonoszach, a po kolacji mieli czas wolny, czyli alkohol i dziewczyny do białego rana. W tych zajęciach Matias też aktywnie uczestniczył. Podczas jednego z takich wyjazdów poznał Ilonę, swoją przyszłą żonę. Przyjechała do Karpacza na obóz narciarski razem z grupą studentów z Wrocławia. Była wówczas na drugim roku studiów. Gdy ujrzał ją na stoku, kiedy mknęła z Kopy, zostawiając za deskami pióropusze śniegu, taką gibką i zwinną, z czarnym końskim ogonem fruwającym na wietrze, wiedział od razu, że to właśnie ta jedyna. Kilka dni później wylądował w jej łóżku, co go tylko utwierdziło w przekonaniu, że za innymi nie ma sensu dłużej się rozglądać. Ilona nie miała w sprawach seksu żadnych zahamowań ani nie hołdowała drobnomieszczańskim przesądom, czego Popiel u dziewczyn wyjątkowo nie lubił. Jak się później przekonał, trzymała się niezłomnie kilku zasad, ale te w niczym nie przeszkadzały, a wręcz odwrotnie – czyniły wspólne życie bardziej uporządkowanym i łatwiejszym do zniesienia.
Popielowi, jakby to było wczoraj, mignęły przed oczami wszystkie akcje poszukiwawcze i operacyjno-rozpoznawcze, w których brał udział od samego początku swojej służby w kontrwywiadzie MSW. Wyłowili go, gdy był już na ostatnim roku prawa, wiosną 1968 roku. Złożyli mu propozycję nie do odrzucenia. Albo zatrudni się w służbach, albo za udział w rozruchach marcowych wypieprzą go ze studiów na zbity pysk, dając na drogę wilczy bilet i powołanie do wojska. Przez dwa lata będzie pełnił zasadniczą służbę w takim miejscu, że mu się żyć odechce i na studia już nie wróci. Popiel wiedział, że nie są to czcze przechwałki. Potrzebowali takich jak on, z taką wiedzą i takimi umiejętnościami. Tak zwany „odcinek niemiecki” we wrocławskiej komendzie był zawalony robotą. Szukali nie tylko złota Breslau oraz tysięcy dzieł sztuki rozkradzionych przez dygnitarzy Trzeciej Rzeszy, ale także Bursztynowej Komnaty. Między innymi właśnie tutaj, w Karkonoszach. Potrzebowali prawników z biegłą znajomością języków innych niż polski czy rosyjski. A Matias znał niemiecki, a nawet francuski. Bakcyla poszukiwań połknął już podczas pierwszej operacji dotyczącej poszukiwań zaginionego cennego renesansowego obrazu, wywiezionego z Polski pod koniec wojny przez Hansa Franka. Mimo to później odszedł ze służby.
Z nostalgią uśmiechnął się do własnych wspomnień i zarzuciwszy plecak na ramiona, dziarskim krokiem ruszył w stronę wejścia na czarny szlak prowadzący na Kopę. Na ogół zatłoczony i pełen turystów, teraz jednak pusty i cichy. Popiel uwielbiał włóczyć się po górach właśnie jesienią. Majestatyczne Karkonosze zasnute poranną mgłą tajemnicy zdawały się pozostawać do wyłącznej dyspozycji ludzi takich jak Popiel – zamkniętych w sobie odludków, poranionych przez los. Opustoszałe schroniska, drzewa w złocie i purpurze więdnących liści oraz wyludnione szlaki czekały na zapóźnionego wędrowca. Oferowały to, co w górach najcenniejsze – surowe piękno, grozę i majestat.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął lśniącą srebrzyście metalową piersiówkę. Piekący tani napitek radzieckiej produkcji rozlał się przyjemnym ciepłem po całym ciele. Kolejna wypita porcja nie tylko rozgrzała zgrabiałe ręce Matiasa, bo jak zwykle nie wziął rękawiczek, lecz także rozluźniła napięte nerwy. Jak co roku, kiedy wspinał się tą drogą na Kopę, przed oczami stawała mu Ilona, choć rysy jej twarzy podkradał upływający bezlitośnie czas. Przecież we dwoje przez całe lata trwania małżeństwa właśnie tędy wędrowali. Zagryzł wargi aż do bólu, wcisnął piersiówkę w kieszeń i ruszył dalej.
Odkąd odszedł z firmy, starał się nie wracać myślami do skarbów podobno ukrytych przez uciekających Niemców. Miał je gdzieś. Wyjątek stanowiła Bursztynowa Komnata. Jej zagadkowe zniknięcie z Królewca pod koniec wojny wciąż tkwiło boleśnie w pamięci Popiela, niczym drzazga pod paznokciem. Czasami śniła mu się po nocach. Szum spadającego z wysoka Złotego Potoku rozgonił natrętne myśli i przywrócił go do rzeczywistości.
Chwilę później jego oczom ukazała się Samotnia. „To najpiękniejszy zakątek na ziemi. Tu rozsyp moje prochy” – słowa Ilony zabrzmiały tak wyraźnie, jakby stała tuż obok i jak zwykle wpatrywała się z zachwytem w pociemniały ze starości, przycupnięty nad brzegiem Małego Stawu budynek schroniska.
Popiel z przyjemnością zanurzył się w jego ciepłe wnętrze. Na wyprawę włożył cienki skafander i teraz wiatr przewiał go prawie na wylot. Czapki też zresztą nie miał, jak zwykle. Wychodził z założenia, że wystarczą mu włosy, które wciąż były gęste, choć na skroniach ozdobione kilkoma srebrnymi nitkami. Jak za dawnych czasów spinał je w kucyk z tyłu głowy. Przez lata służby przyzwyczaił się do tej fryzury z okresu dzieci kwiatów. Miała być swego rodzaju kamuflażem, upodabniając go do cyganerii artystycznej Wrocławia, aby nikt w nim nie rozpoznał oficera służb specjalnych.
Do Skalnego dotarł już o zmierzchu. Hotelowy parking w zasadzie świecił pustkami. Tylko kilka samochodów na niemieckich numerach błyszczało lakierem w świetle latarni gęsto rozsianych wokół ogrodzenia. Skalny był w Karpaczu jedynym hotelem o standardzie zachodnioeuropejskim. O zatrzymaniu się w nim nie miał co marzyć lud pracujący miast i wsi, czyli zwykli zjadacze chleba. Nie na ich płytkie kieszenie skalkulowano hotelowe ceny. W sezonie, ale także poza nim, oprócz turystów zagranicznych gościli w tym luksusowym miejscu raczkujący polscy kapitaliści, jeszcze nie tak dawno nazywani nieco pogardliwie prywaciarzami. Popiel też się do nich zaliczał. Firma ochroniarska Omega, którą założył zaraz po reformach Wilczka, przynosiła całkiem niezłe dochody i nie musiał się liczyć z każdym groszem. Zwłaszcza że córka Popielów, Majka, zdążyła już dorosnąć i przeszła na własny garnuszek. Odkąd zabrakło Ilony, nie było komu wydawać pieniędzy, bo Matias z roku na rok miał coraz mniejsze wymagania. Być może na wiosnę kupi sobie jakiś wózek, bo polonez już wychodzi mu bokiem. Nie dość, że pali jak smok, to jeszcze co pięć minut ląduje w Polmozbycie, skazując Matiasa na taksówki. Zamykając auto, dostrzegł za budką wartownika eleganckiego mercedesa na wrocławskich numerach.
– Ciekawostka przyrodnicza… – mruknął pod nosem, zmierzając do wejścia. – Kogo to przywiało do Karpacza poza sezonem?
Zajęty rozmyślaniem o samochodzie, usiadł przy dwuosobowym stoliku w kącie hotelowej restauracji. Zamówił golonkę po bawarsku i kufel piwa z beczki. Czekając na realizację zamówienia, palił papierosa i bezmyślnie gapił się po kątach. Podobnie jak cały hotel sala restauracyjna pyszniła się nowoczesną aranżacją, daleką od charakterystycznego dla poniemieckich obiektów góralskiego stylu. Wnętrze opanowały szkło, beton, ceramika i wykładziny dywanowe. Całości dopełniało eleganckie, funkcjonalne umeblowanie. Wyraźny smak luksusu, dostępnego tylko dla wybranych. Kilka zsuniętych razem stolików okupowali niemieccy emeryci, co Popiel mógł łatwo rozpoznać po dość głośnych rozmowach i okularach w cienkich złotych oprawkach, jakby wszyscy zaopatrywali się u jednego optyka. Błyskając bielą sztucznych zębów, wrzaskliwie ustalali z kelnerem menu. Usłużnie schylony, czekał cierpliwie na dyspozycje. Napiwek w markach wart był takiego poświecenia. Poza tym wszędzie pustki, tak jak Popiel lubił. Dyskretna muzyczka w tle.
– Prosit!8 – zadysponował ochoczo któryś z niemieckich emerytów, gdy kelner napełnił im kieliszki. Szwargotali głośno, raz po raz wybuchając gromkim śmiechem.
Popiel zerkał na nich zdegustowany. Jeszcze któremu proteza wpadnie do zupy, pomyślał zirytowany, wodząc wzrokiem za zgrabną kelnerką uwijającą się po sali. W głębi sali, przy barze, dostrzegł dwóch facetów siedzących na wysokich stołkach. Jednego, chociaż widział jedynie jego szerokie plecy i błyszczącą w świetle nisko wiszących lamp solidną łysinę, przykrytą byle jak pożyczką znad ucha, rozpoznał od razu. Był nim Nikita Woroncow, oficer Głównego Zarządu Wywiadowczego, GRU, wywiadu wojskowego ZSRR, który nadal swoją siedzibę miał we Wrocławiu. Ponoć na dniach mieli się wynieść do siebie. Popiel nie musiał nawet ujrzeć jego nalanej gęby z workami pod oczami ani srebrnego zęba w górnym szeregu, aby go rozpoznać. Choć osobiście nie miał z nim przyjemności, jako oficer cywilnego kontrwywiadu takich ludzi znał jak zły szeląg, mimo że przez lata byli sojusznikami, przynajmniej oficjalnie. Obok Woroncowa, lecz w odległości sugerującej, że panowie nie są tutaj razem, siedział jeszcze jeden mężczyzna, znany Popielowi z ekranów telewizora. Z pewnością był to właściciel srebrnego mercedesa zaparkowanego tuż przy budce wartownika, wschodząca gwiazda rodzącego się polskiego kapitalizmu, Józef Krawczyk, właściciel firmy Inter-Krawpol. A do tego posiadacz kilku paszportów, o czym wiedzieli tylko nieliczni, w tym dawni koledzy Popiela ze służby. Choć ubrany z wyszukaną elegancją w koszmarnie drogi garnitur, ze złotym zegarkiem na szerokim przegubie ręki, nie był w stanie ukryć słomy wyłażącej z butów. Zbyt mało wody upłynęło od czasu, gdy dorobił się pierwszego miliona. Miliona dolarów, oczywiście. Bo milion złotych niektórzy zarabiali na posadach i niewiele mogli za to kupić, skoro drobiazgi w kiosku Ruchu kosztowały tysiące złotych, a bilonu w ogóle nie było w obiegu. Ponoć w planie Balcerowicza przewidywano zdławienie tej koszmarnej inflacji, która windowała ceny do niebotycznego poziomu. Popiel czasami się zastanawiał, czyim kosztem to się odbędzie, ale w telewizji na ten temat nikt się nawet nie zająknął.
– Panie starszy! – rozległo się od strony emeryckiego stolika. – Jeszcze po jednym sznapsie!
Głośne wznoszenie toastów i chełpliwe wojenne wspominki Niemców nie przeszkadzały Popielowi w pochłanianiu z apetytem tłustej golonki. W domu tego nie miał. Siłą przyzwyczajenia, a mówią, że jest ono drugą naturą człowieka, obserwował tych przy barze. Woroncow, niczym agent z MI6, na kształt radzieckiej podróbki Jamesa Bonda, sączył whisky, grzechocząc w szklance kostkami lodu. Natomiast Krawczyk, nie oglądając się na nikogo, wlał do gardła pięćdziesiątkę czystej wódki i zamówił kolejną. O jego pozycji świadczyły pieniądze, a nie maniery. Przypalił papierosa złotą zapalniczką i z kieszeni marynarki wyjął składany folder reklamowy Skalnego. Przez moment wpatrywał się w widoczną na pierwszej stronie fotografię hotelu, po czym odłożył broszurę na bok. Uregulował rachunek i opuścił restaurację. Oficer GRU dopił whisky, odstawił pustą już szklankę i niezgrabnie zlazł z wysokiego stołka. Odszedł bez słowa, dyskretnym ruchem zgarniając z blatu hotelową ulotkę, którą natychmiast wsunął do kieszeni marynarki opinającej wydatny brzuch.
8 – Na zdrowie! (niem.)
Rozdział 4
Duże ilości barbituranów
Minęło południe, gdy Rylska dotarła do komendy rejonowej policji, mieszczącej się w szarej poniemieckiej kamienicy w pobliżu Ostrowa Tumskiego.
– Do inspektora Puzyny – oświadczyła siedzącemu za szybą funkcjonariuszowi. – Jestem umówiona.
Mundurowy, dość młody mężczyzna o gęstych jasnych włosach i perkatym nosie obrzucił Rylską ciekawskim spojrzeniem. Przez krótką chwilę dało się w nim wyczuć nutkę zwykłego męskiego zainteresowania ładną, dojrzałą kobietą o oczach, których kolor przywodził na myśl bursztyn zbierany na plaży podczas wakacji.
– Korytarzem na lewo, pokój numer siedem – oznajmił, uśmiechając się szeroko.
Z braku ciekawszego zajęcia wychylił się z okienka, aby otaksować jej figurę, gdy ruszyła we wskazanym kierunku. Cmoknął z uznaniem, choć luźna kurtka z czarnej skóry z mocno wypchanymi ramionami nie pozwalała na dokładną ocenę. Jedynie dopasowane dżinsy jasno wskazywały na szczupłe i długie nogi.
Idąc korytarzem, Rylska odczytywała cyferki na drzwiach. Siódemka była na samym końcu. Zapukała i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Masywna postać Puzyny górowała nad niewielkim biurkiem pamiętającym z pewnością czasy gierkowskiej prosperity. Z papierosa wetkniętego między mięsiste wargi inspektora unosiły się smugi błękitnego dymu, wypełniając całe pomieszczenie nieprzyjemną wonią tanich klubowych. Śmierdziały jak zbutwiałe siano. Zwalista budowa ciała, podobnie jak poprzetykane siwizną włosy, dodawały policjantowi lat. Spojrzał na kobietę spod oka i nie podnosząc się z krzesła, wskazał jej miejsce naprzeciwko.
– Spóźniła się pani – zauważył szorstko i zgasił papierosa w głębokiej szklanej popielniczce, wypełnionej po brzegi niedopałkami.
Zerknęła na zegarek. Było dziesięć po. Kwadrans akademicki jeszcze nie minął, miała już na końcu języka, lecz z uwagi na okoliczności zrezygnowała z jałowych przepychanek. Nie ze swojej winy nie zdążyła na czas.
– Jechałam z przesiadkami, jeden autobus wypadł z kursu, tramwaj uciekł mi sprzed nosa, a samochodu męża jeszcze mi nie oddaliście – wytłumaczyła się podniesionym tonem.
Puszczając pretensje Rylskiej mimo uszu, inspektor skarcił ją wzrokiem. Przywykł już, że społeczeństwo z dnia na dzień robiło się coraz bardziej roszczeniowe. Pyskowali i domagali się respektowania swoich praw. Nauczyli się pisać doniesienia na niewłaściwe zachowanie stróżów prawa. Skarżyli do sądu. Miał nadzieję, że jakoś dotrwa do emerytury i nikomu nie nakładzie po mordzie podczas przesłuchania, choć momentami świerzbiły go dłonie. Na chwilę zatrzymał wzrok na bladej jak kreda twarzy Rylskiej. Z pewnością nie zrobiła rano makijażu i widać było na pierwszy rzut oka, że jej najlepsze lata już minęły, miała w sobie jednak coś intrygującego. Może właśnie za sprawą tych bladych policzków i płonących dziwnym blaskiem brązowych oczu. Krótka, prawie po męsku obcięta czupryna, czarna jak u kruka, zapewne dzięki farbie do włosów, świetnie podkreślała kształtną głowę, regularne rysy twarzy i kanciasty podbródek. Ten w dodatku świadczył dobitnie, że wdowa po Pawle Rylskim jest kobietą upartą. A Puzyna wyjątkowo nie lubił upartych bab. Przez niedopatrzenie z jedną taką się kiedyś ożenił.
– Więc tak… Napije się pani herbaty? – zaproponował, gdy usiadła na krześle i założyła nogę na nogę.
– Dziękuję. Niech się pan nie fatyguje…
Inspektor bez słowa sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął spomiędzy jej bogatej, choć nieuporządkowanej zawartości plik papierów. Chwilę je przeglądał. Położył przed sobą coś na kształt formularza i przez moment wypełniał w nim jakieś rubryczki. Gdy skończył, odłożył na bok długopis i wbił w Rylską twarde spojrzenie, jakby miał przed sobą osobę podejrzaną o popełnienie grubego przestępstwa.
– Czy pani mąż leczył się psychiatrycznie? – spytał po chwili.
– Nie rozumiem… – bąknęła, zaskoczona pytaniem. – O co panu chodzi?
– Pytanie jest chyba proste – odparł zniecierpliwionym tonem. – Czy pani mąż miał kłopoty ze zdrowiem psychicznym? Brał jakieś leki? Chodził do psychiatry?
– Nic mi na ten temat nie wiadomo…
– Więc wykluczyć nie możemy? – upewnił się i naskrobał coś w swoim formularzu.
Rylska poprawiła się na krześle, jakby coś uwierało ją w siedzenie. Rozpięła kurtkę i zsunęła ją na oparcie. W pokoju inspektora było zdecydowanie za ciepło jak na jej gust. Chyba że to nerwy tak ją grzały. Wywinęła wysoki czarny golf pod szyją. Na jego tle jej twarz wydawała się jeszcze bledsza.
– Nie wiem, co pan może wykluczyć, a czego nie. – Wzruszyła ramionami. – Ja nie wiem, czy mąż się leczył u psychiatry, czy nie. Mnie w każdym razie się nie skarżył.
– A komu mógł się poskarżyć?
– Tego też nie wiem. Ma… miał siostrę. Może jej się spowiadał…
– To wydaje się trochę dziwne, żeby żona nie wiedziała o kłopotach zdrowotnych męża…
– Żony na ogół nie wiedzą o wielu kłopotach swoich mężów. A o ich sprawkach wiadomo im jeszcze mniej.
Inspektor zerknął na nią zaintrygowany i zapytał:
– Co pani ma na myśli?
– To, co pan usłyszał – odburknęła. – Niewiele mogę o swoim mężu powiedzieć, bo każde z nas żyło własnym życiem. Być może chadzał do psychiatry. To chyba dla pana nie problem ustalić. Zdaje się, że nadal obowiązuje rejonizacja.
Puzyna przygryzł wargę i zanotował coś na kartce leżącej tuż przed nim.
– Więc tak… – ciągnął temat. – Czy mąż w ostatnim czasie sprawiał wrażenie załamanego, przybitego… nie wiem… jakby był w depresji?…
– Z całą pewnością nie. Był niepoprawnym optymistą i cieszył się ze wszystkiego jak dziecko. Niemal ocierał się o hedonizm. Dlaczego pan o to pyta?
Inspektor sięgnął po paczkę papierosów leżących na biurku i podsunął Rylskiej. Wsunęła jednego między ładnie wykrojone, niewymagające szminkowania wargi i czekała, aż policjant poda jej ogień. Zaciągnęła się delikatnie, jakby w obawie, że klubowe Puzyny mogą się dla niej okazać zbyt mocne. Ona paliła mentolowe z filtrem.
– We krwi pani męża znaleziono duże ilości barbituranów… To leki na receptę, które może przepisać jedynie psychiatra – wyjaśnił, gdy odłożył papierosy na miejsce.
– Wiem – przytaknęła niecierpliwym tonem. – Sama biorę sinequan. Mam problemy i chodzę do psychiatry.
– Mąż o tym wiedział?
– Oczywiście – przytaknęła i łypnęła na niego ze złością. Nie cierpiała mówić o swoich osobistych sprawach. – Chorobliwa bezsenność to nie to samo co choroba weneryczna. Nie ma powodu do wstydu i zakaźna także nie jest. Ja nie zaliczam się do introwertyków, a męża darzyłam zaufaniem.
– Czy mógł zażyć pani tabletki?
– Mógł. Tylko po co?
Puzyna chwilę bazgrolił coś długopisem na kartce, zanim zadał kolejne pytanie:
– Czy pani mąż miał wrogów?
Rylska przeniosła wzrok na okno za plecami inspektora i przez moment wpatrywała się w starą kamienicę, która zasłaniała cały widok na okolicę. Majaczyła niewyraźnie za szybą przysłoniętą powyginanymi metalowymi żaluzjami, pokrytymi grubą warstwą kurzu. Usiłowała sobie przypomnieć jakieś słowa Pawła, jakieś wydarzenia, które mogłyby świadczyć o wrogich zamiarach kogokolwiek wobec niego. Nic konkretnego nie przychodziło jej jednak do głowy.
– Był przeciwny sprzedaży Elwro – odparła zaraz potem, przypomniawszy sobie wzburzenie Pawła po zebraniu, na którym przestrzegał przed tym krokiem. – Nawyzywali go od zdrajców i czerwonej hołoty.
– Ale do rękoczynów nie doszło?
– Całe szczęście nie.
– Jakieś anonimy z pogróżkami?
– Nie, no skąd – prychnęła. – Przecież nie on decydował o sprzedaży. To leżało w gestii rządu.
– Innych wrogów poza Elwro nie miał?
– Nie wiem, czy można nazwać tych ludzi wrogami – odparła po krótkim namyśle. – Powiedzmy, że nie wszyscy byli mu życzliwi.
– Kogo ma pani na myśli? – zainteresował się Puzyna.
– Chodzi panu o nazwiska czy tak bardziej ogólnie?
– O jedno i drugie.
– Z nazwiskami będzie problem – przyznała i zaciągnęła się papierosem. – Jak już mówiłam, mąż mi się nie zwierzał, ale tak ogólnie, istnieje taka grupa ludzi związana z poszukiwaniami, nazwijmy to oględnie, poniemieckich skarbów.
– Czego? – Puzyna spojrzał na Rylską, jakby mówiła szyfrem, którego on nie zna.
– Proszę popytać byłych esbeków – zaczęła, wzruszając ramionami. – To teraz, zdaje się, UOP? Przede wszystkim oni szukali i mieli na to monopol. Guzik znaleźli, więc szlaban w końcu zdjęli, i tacy zapaleńcy jak mój mąż mogli wyjść z ukrycia i zacząć szukać oficjalnie – ciągnęła temat, z trudem panując nad emocjami w głosie. Miała mgliste podejrzenia, że te całe poszukiwania najpierw zniszczyły ich związek, a teraz definitywnie odebrały jej męża. – Ostatnio zrobiło się gęsto od mniej lub bardziej sfiksowanych poszukiwaczy. Wyrywają sobie z rąk każdy ślad, każdą poszlakę, przechwalają się niezbitymi dowodami, nowymi świadkami, wzajemnie oskarżają się o oszustwa. Wszyscy zasłaniają się chęcią poznania prawdy i przeżycia przygody, żeby tylko nie wyszła na jaw najzwyklejsza żądza zysku i sławy. Ale to nieszkodliwi zapaleńcy.
– Ale czego, do cholery, oni wszyscy szukają?
– Niech pan nie udaje, że nie wie, o czym mówię. – Rylska spojrzała na inspektora z niedowierzaniem.
– Nie wiem. Naprawdę – zapewnił solennie. – Ja od lat niczym innym się nie interesuję, tylko morderstwami…
Rylska momentalnie poczuła chłód spływający po plecach, jakby ktoś wrzucił jej za kołnierz garść śniegu.
– Czy mam przez to rozumieć, że Paweł został zamordowany? – przerwała inspektorowi w pół słowa.
Puzyna przesunął papiery leżące tuż przed nim na brzeg biurka i poprawił się na krześle. Nerwowym gestem skrzyżował ramiona na piersiach. Bab dociekliwych też nie lubił.
– Więc tak… Nie mogę na to pytanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi – wyznał z kwaśną miną. – Raczej nie był to wypadek. Nie możemy wykluczyć samobójstwa…
– Nonsens! – Rylska podskoczyła na krześle, jakby ją ktoś ukłuł szpilką. – Wszyscy, tylko nie on. Gdyby pan go znał, to taka wersja nigdy nie przyszłaby panu do głowy.
– Niby dlaczego?
– Był o krok od ukończenia najważniejszego zadania swojego życia – odparła z przekonaniem. – Miał zebraną prawie pełną dokumentację i gotowy materiał na książkę. Chyba nawet zdążył napisać kilka rozdziałów. W takim momencie nikt nie odbiera sobie życia.
Puzyna cisnął w Rylską wściekłym spojrzeniem niczym kamieniem i syknął z pretensją w głosie:
– Nadal mi pani nie powiedziała, czego konkretnie szukał Paweł Rylski, pani mąż. „Poniemieckie skarby” brzmi trochę infantylnie. Musi pani przyznać…
Na chwilę zapadła cisza. Rylskiej przyszło do głowy, że może nie powinna tego wyjawić. Wydawało się to niezrozumiałe, żeby ktoś, kto spędził wiele lat życia w tej ponurej instytucji, nigdy nie słyszał o poszukiwaniach prowadzonych oficjalnie i nieoficjalnie, jawnych i tajnych, legalnych i nielegalnych. Żeby nie słyszał o „odcinku niemieckim” ani nie znał najbardziej znanego majora z tej branży.
– Poszukiwał komnaty – zdecydowała się wyznać prawdę, bo zdawała sobie sprawę, że i tak prędzej czy później wyjdzie na jaw, a ustalenie okoliczności śmierci Pawła miało dla niej większe znaczenie niż skrywane przez niego głęboko, w ciemnych zakamarkach tajemnice.
Ręka Puzyny zmierzająca z papierosem do ust zamarła w połowie drogi, a na jego wymiętej twarzy zakwitło bezgraniczne zdziwienie. Dopiero po chwili zaciągnął się głęboko i strzepnął popiół do popielniczki.
– Jakiej komnaty? – spytał ze wzrokiem utkwionym w leżącym przed nim na biurku protokole przesłuchania Ewy Rylskiej.
– Bursztynowej.
– Ma pani na myśli tę zaginioną podczas wojny, wywiezioną przez Niemców z Królewca?
– Z Königsbergu – poprawiła go. – Obecnie Kaliningrad.
– To ludzie się jeszcze zajmują tymi głupotami?! – prychnął z kpiną, puszczając mimo uszu uwagę o nazwie miasta.
– Warta jest sto milionów dolarów lub coś koło tego… – odparła chłodno. Poczuła się urażona jego słowami. – Ale mężowi nie o te pieniądze chodziło. Wysnuł jakąś swoją teorię, która ponoć miała przewrócić do góry nogami całą dotychczasową wiedzę na ten temat. No i chciał wydać książkę, a to przyniosłoby niezły, a uczciwie zarobiony grosz.
– Jaką teorię? – W oczach Puzyny zalśniły iskierki zainteresowania. – Nie Niemcy ją zrabowali, tylko Amerykanie?
Rylska, z trudem powstrzymując uszczypliwą krytykę cisnącą się jej na usta, spojrzała na inspektora z dezaprobatą.
– Chyba nie sądzi pan, że o takich sprawach badacze rozpowiadają na lewo i prawo? – burknęła drwiąco. – Taką wiedzę do publicznej wiadomości podaje się dopiero w książce czy artykule prasowym. W ostateczności, w sprawach błahych, można uchylić rąbka tajemnicy w wywiadzie telewizyjnym. Pomijam już, że Amerykanie w tamte rejony w ogóle nie dotarli – dodała na koniec nieco kąśliwie.
Puzyna złośliwości Rylskiej złożył na karb jej ostatnich ciężkich przeżyć. W końcu śmierć męża, nawet po dwudziestu latach małżeństwa, potrafi człowieka wytrącić z równowagi. Sięgnął po długopis i przez chwilę coś pilnie notował w leżącym przed nim formularzu.
– Więc tak… – zaczął z innej beczki, gdy skończył pisać. Wszelkie koncepcje dotyczące losów Bursztynowej Komnaty miał gdzieś. Nawet jeśli ktoś ją znajdzie, to będzie musiał oddać ruskim. – Samochód męża może pani już odebrać. Stoi na parkingu przy Muzealnej. Tu ma pani kwitek, dokumenty i kluczyki… – Z szuflady wyjął odpowiedni świstek oraz całą resztę i przesunął po blacie w stronę Rylskiej.
– Czy może mi pan powiedzieć, gdzie znaleźliście auto? – spytała bez większej nadziei, że policjant wyjawi choć jeden szczegół śledztwa.
– Było zaparkowane w pobliżu mostu Zwierzynieckiego – odparł, nie podnosząc wzroku znad swoich papierów. – Czy w okolicy mieszka ktoś znajomy? Kolega? Przyjaciel?
– Spośród wspólnych znajomych nie mamy tam nikogo. – Rylska pokręciła przecząco głową. – Natomiast o znajomych męża nic mi nie wiadomo. Ja ich nie znałam, ani on nic na ich temat mi nie opowiadał. Nie mogę wykluczyć, że w okolicy jakiś kolega mieszkał. Mógł równie dobrze umówić się w tym miejscu z kimś całkiem obcym, z kimś, kto posiadał informację o komnacie. Dziwnym zbiegiem okoliczności im więcej lat upływa od jej zagadkowego zaginięcia, tym więcej naocznych świadków się odnajduje. Jakby ludzie z biegiem czasu odzyskiwali pamięć, zamiast ją tracić.
Inspektor notował słowa Rylskiej, zerkając przy tym na nią podejrzliwie, jakby chciał sprawdzić, czy nie mija się z prawdą.
– Proszę podpisać jeszcze to… – Gdy skończył, jednym ruchem ręki odwrócił trzymany przed sobą formularz i popchnął na drugi brzeg biurka, wprost do Rylskiej.
– Co to jest? – zapytała, sięgając do torebki po okulary.
– Pani zeznanie – wyjaśnił i speszony zaczął się skrobać po głowie, gdy Rylska usiłowała rozszyfrować jego bazgroły. – Musiałem odręcznie, bo wczoraj maszynę do pisania szlag trafił…
Nie dopatrzyła się w treści niczego kłamliwego, a więc podpisała w miejscu, które Puzyna wskazał.
– Czy jestem już wolna? – spytała, unosząc się z krzesła.
– Tak, oczywiście. – Inspektor również wstał i pomógł Rylskiej włożyć kurtkę.
– Czy mogę już załatwiać formalności związane z pogrzebem? – zadała inspektorowi jeszcze jedno pytanie, z trudem wydobywając z siebie głos. Sama myśl o tej przykrej ceremonii doprowadzała ją do płaczu.
– Powiadomię panią – odparł, przybierając współczujący tembr głosu. – Nie skończyliśmy badań. Są pewne niejasności… Mówiłem już… Posłałem materiał na toksykologię do Katowic i czekam na wyniki.
– Tak… Rozumiem…
Puzyna szarmancko otworzył przed Rylską drzwi i uścisnął jej dłoń na pożegnanie. Czując na sobie jego spojrzenie, długim korytarzem zmierzała do wyjścia i starała się zapanować nad łzami cisnącymi się do oczu.
Rozdział 5
Skrzyżowanie Indiany Jonesa z Jamesem Bondem
W drodze z Karpacza do Wrocławia Popiel zastanawiał się nad obrazkiem, który ujrzał poprzedniego wieczoru w hotelowej restauracji. Wniosek nasuwał się jeden: polski biznesmen wszedł w konszachty z obcym wywiadem. Wywiadem państwa, które od czerwca 1989 roku przestało być dla Polski bratnim państwem, choć tak naprawdę nigdy takim nie było, wbrew słownym deklaracjom. To, co Popiel widział, wystarczyłoby, aby założyć Józefowi Krawczykowi sprawę operacyjnego rozpracowania. Ale Matias już nie pracował w organach bezpieczeństwa i niewiele mógł zdziałać. Po raz pierwszy od dnia odejścia ze służby pożałował swojego kroku, ale wówczas nie mógł dłużej pozostać w tym resorcie. Zbierało się od dawna, aż w końcu się przelało.
– Majorze. – Pułkownik Stefan Palimąka, szef wrocławskiej Służby Bezpieczeństwa, spojrzał wówczas na Popiela nic nierozumiejącym wzrokiem. – Możecie wyjaśnić przyczyny waszej decyzji? – poprosił i oddał Popielowi jego raport o odejściu ze służby.
– Przecież napisałem wyraźnie. – Ostentacyjnie wzruszył ramionami. – W związku z przepracowaniem lat…
– Wiem, czytać umiem… – Pułkownik starał się zachować stoicki spokój. – Powiedz mi, Matias, tak po ludzku, między nami…
– Zamknęliście sprawę operacyjną „Komnata”, to po pierwsze – zaczął wyliczać Popiel, zaciskając szczęki, aby nie podnieść głosu. – Teczka „Wartownika” ulotniła się z wydziału C jak kamfora, to po drugie. Rozumiecie, o czym to świadczy? – Zerknął wymownie na swojego zwierzchnika. – Operację „Klasztor” także odesłaliście do lamusa, a winni rozkradzenia złotych moment nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. Przez wasze roszady personalne „odcinek niemiecki” leży i kwiczy na całej linii, to po trzecie. A ja nie nadaję się do śledzenia opozycji, bo jestem po jej stronie – dodał na koniec i zdecydowanym gestem z powrotem położył swój raport na biurku pułkownika.
– Nie wydurniaj się, Matias, i zostań chociaż te trzy lata. – Pułkownik nie dawał za wygraną. – Może w międzyczasie dostaniesz awans… Emerytura wówczas wyższa… Przecież teraz dadzą ci jakieś marne grosze… – kusił niczym wąż Ewę w raju. Odkąd on był szefem, jeszcze nikt tak wcześnie nie odchodził z własnej woli. Doskonale wiedział, że nie pogłaszczą go za to po głowie.
Popiel poruszył się niespokojnie na krześle. Jeśli się czegoś nie napiję, to zaraz mnie wyniosą, pomyślał i oblizał wysuszone wargi. Pociąganie z piersiówki w obecności przełożonego nie wchodziło jednak w grę, choć Palimąka do wylewających za kołnierz się nie zaliczał. Matias przełknął jedynie ślinę i poprawił włosy, spięte w kucyk z tyłu głowy.
– W dupie mam wasze awanse – warknął wściekły. – Ludzie plują na mnie za plecami, rodzina wiesza psy, choć nigdy nikomu nie zrobiłem najmniejszej krzywdy, a do pracy w tym resorcie zostałem zmuszony szantażem. Pracowałem, dopóki widziałem w tym sens. Teraz już go nie widzę. Mojej żonie zostało kilka miesięcy życia i chcę ten czas spędzić z nią, czy ci się to, Stefan, podoba, czy nie. Koniec kropka – wyrzucił z siebie jednym tchem i nie czekając na reakcje przełożonego, wyszedł z jego gabinetu, trzaskając drzwiami.
Przez kolejne lata ani razu nie pożałował tej decyzji. Po śmierci Ilony przez kilka miesięcy zajmował się nicnierobieniem. Później imał się różnych zajęć, jeździł nawet do Turcji po kożuchy. W końcu założył firmę, zatrudnił kilku kolegów, którzy odeszli z resortu na emerytury, i starał się żyć normalnie, choć nie bardzo wiedział, co to może oznaczać. Bo dla niektórych upijanie się każdego wieczoru nie było rzeczą normalną, a dla Popiela owszem. Cóż mi innego pozostało?, pytał sam siebie, tłukąc się po pustym mieszkaniu od ściany do ściany, mając butelkę wódki za całe towarzystwo. Schudł i wysechł jak szczapa, co przy jego wzroście dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt uczyniło zeń Don Kichota z rysunków zamieszczonych w dawnych wydaniach powieści Cervantesa. Brakowało mu tylko koziej bródki, ale się nie zdecydował. Wymagałaby zbyt dużo zachodu i pielęgnacji. A Popiel golił się tylko raz w tygodniu, w niedzielę rano, przed pójściem na mszę. Obiecał to Ilonie, choć jemu kościół do szczęścia nie był niezbędny. Miał o tej instytucji własne, niezbyt pochlebne zdanie, zwłaszcza w ostatnich latach, gdy jej urzędnicy łakomą ręką sięgali po szkolne czy szpitalne budynki. Nie uważał też, że potrzebuje jakiegoś pośrednika w swoich relacjach z Bogiem. Nie latał jednak z tą opinią po mieście w obawie, aby reszta bogobojnego społeczeństwa go nie zadziobała. Wiadomo, esbek. Gdy stawał przed lustrem w łazience, w której nie pozostało już ani śladu po zmarłej żonie i golił się starannie, sam siebie nie poznawał. W niebieskich oczach zamiast radości życia czaiło się cierpienie, a kąciki ust, które przestały się uśmiechać, opadły bezradnie. Tygodniowy zarost z roku na rok stawał się coraz bardziej szpakowaty, podobnie jak włosy.
Dopiero gdy siedział w restauracji w Skalnym, na widok Woroncowa i Krawczyka znów obudziło się w nim zainteresowanie toczącym się wokół życiem. Po raz pierwszy pożałował, że nie pracuje już w służbach. Szlag go trafiał na myśl o tym, że noszony na rękach mediów facet, dawany za wzór reszcie społeczeństwa, które nie potrafi wziąć spraw w swoje ręce, tylko je wyciąga do państwa po łaskawy grosz, zadał się z obcym wywiadem. Na dodatek z Nikitą Woroncowem, który zdaniem Popiela zaliczał się do wyjątkowych kanalii.
– Niedoczekanie twoje, sukinsynu – pomyślał głośno, włączył radio samochodowe i docisnął pedał gazu. – Nie ze mną te numery… Jak mawiał porucznik Klos.
Ani się obejrzał, kiedy zatrzymał auto w zatoczce przy Podwalu, na wprost ceglanego budynku, w którym mieściła się Komenda Wojewódzka Policji. W setki okien zaglądały promienie zachodzącego słońca, nadając temu miejscu szczególny urok. Zarzucił kurtkę na grzbiet i przebiegł na drugą stronę jezdni, wprost przed maską pędzącego samochodu. Kierowca zatrąbił wściekły. Popiel pokazał mu powszechnie znanym gestem, że może go w dupę pocałować, i pomaszerował w kierunku ulicy Druckiego-Lubeckiego, gdzie mieściła się delegatura wrocławskiego Urzędu Ochrony Państwa. Zastąpił on dotychczasową SB, a powołana na wiosnę 1990 roku komisja weryfikacyjna w sposób mniej lub bardziej udolny przez wiele miesięcy dokonywała selekcji esbeków. Część z nich posłano na zieloną trawkę, a nowy minister zatrudnił w resorcie swoich ludzi. Widać zdawał sobie sprawę, że całkowita likwidacja tego rodzaju służb nie wchodzi w grę. Zapewne marzyło mu się, że będą zajmować się wyłącznie tym, do czego zostały powołane, czyli ochroną państwa, tym razem demokratycznego, bez dodatkowych przymiotników. Po roku 1989 większość społeczeństwa żyła nadzieją, że teraz nastaną czasy rzeczywistej demokracji, wolności i sprawiedliwości dla wszystkich, bez żadnych ograniczeń. Nadzieje niektórych sięgnęły jeszcze dalej. Sądzili, że wraz z obaleniem komunizmu wszyscy staną się bogaci, zdrowi i szczęśliwi. Popiel aż tak rozbuchanych nadziei nie miał. Do wczorajszego dnia nie miał zresztą żadnych nadziei. Teraz zaś miał nadzieję udowodnić Józefowi Krawczykowi współpracę z wywiadem wrogiego państwa.