Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom pierwszy - Jolanta Maria Kaleta - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom pierwszy ebook i audiobook

Jolanta Maria Kaleta

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

50 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? Czy wreszcie uda się rozwiązać jedną z największych zagadek drugiej wojny światowej?

Wrocław, jesień 1991 roku. W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej nad Odrą zostają znalezione zwłoki inżyniera Pawła Rylskiego, znanego poszukiwacza Bursztynowej Komnaty. Pierwsze podejrzenie o dokonanie zbrodni pada na jego żonę Ewę, która jest z zawodu historyczką. Sprawę komplikuje jednak fakt, że ktoś kradnie całą dokumentację zebraną przez zamordowanego. Jakby tego było mało, wkrótce pojawia się kolejna ofiara śmiertelna. 

Rylska jest zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ policja – z jakiegoś powodu – nie podchodzi rzetelnie i profesjonalnie do wspomnianego śledztwa. Z czasem kobieta zdobywa nowe informacje, które być może pomogą jej odkryć Bursztynową Komnatę. Nie wie, że w ślad za nią podąża Mateusz Popiel, emerytowany major kontrwywiadu MSW, od lat zajmujący się tropieniem zaginionego skarbu.

Jolanta Maria Kaleta z łatwością i finezją splata intrygujący wątek kryminalno-szpiegowski z historią o poszukiwaniach ósmego cudu świata. Wartka akcja, barwny język oraz szczypta humoru sprawiają, że Strażnika Bursztynowej Komnaty czyta się i słucha z ogromną przyjemnością, od pierwszej strony aż do zaskakującego zakończenia.

Kolejny tom powieści ukaże się już wkrótce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,6 (59 ocen)
41
12
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Aaaaa potrzebuję kontynuacji natentychmiast! Świetnie napisana. Wchodzi się w świat powieści jak w masło. Doskonale odtworzone realia i proces przepoczwarzania się państwa. Bardzo szybko poczułam więź z bohaterami. Wątek kryminalny oparty na historycznej zagadce wciąga. No i genialny lektor. Gorąco polecam!!!
10
Jagoda1962

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca powieść. Czekam na kolejny tom. Wreszcie wspaniały lektor. Serdecznie polecam
00

Popularność




Ty­tuł: Straż­nik Bursz­ty­no­wej Kom­naty

Co­py­ri­ght © Jo­lanta Ma­ria Ka­leta, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-256-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

„Prawda jest dziw­niej­sza od fik­cji, a to dla­tego, że fik­cja musi być praw­do­po­do­bna. Prawda – nie”.

Mark Twain

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Ope­ra­cja „Kom­nata”

Roz­dział 1

Kropka na końcu zda­nia

Od dwóch dni trzy­mali się ra­zem. We czwórkę. Z pe­pe­szami go­to­wymi do strzału, po­chy­leni do przodu, roz­glą­da­jąc się czuj­nie na boki, bie­gli przed sie­bie tuż za ko­lumną czoł­gów. Huk wy­bu­cha­ją­cych bomb, grze­chot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, wy­cie sa­mo­lo­tów strze­la­ją­cych do lu­dzi z lotu ko­szą­cego oraz zgrzyt gą­sie­nic czoł­gów su­ną­cych wolno przez po­kryte gru­zami ulice Königs­bergu roz­sa­dzały im czaszki. W fer­wo­rze walki na śmierć i ży­cie nie czuli na­wet lo­do­wa­tego wia­tru wci­ska­ją­cego się pod brudne i pod­nisz­czone szy­nele. Sier­giej Ro­słow, młody, ma­syw­nie zbu­do­wany sier­żant z wiecz­nym uśmie­chem przy­le­pio­nym do po­cią­głej, ko­stro­pa­tej twa­rzy, zgu­bił gdzieś czapkę i jego płowe, krótko ostrzy­żone włosy po­kryły się drob­nymi płat­kami sy­pią­cego od go­dziny śniegu, choć wła­śnie do­bie­gał końca dzie­wiąty kwiet­nia, a krzewy i drzewa za­częła już otu­lać de­li­katna mgiełka pierw­szej wio­sen­nej zie­leni. Zda­wało się, że ję­zory ognia tra­wią­cego ka­mie­nice sto­jące po obu stro­nach ulicy, któ­rej na­zwy oni na­wet nie znali, ogrze­wają chłodne po­wie­trze. Po­ma­rań­czowe fi­rany pło­mieni bu­chały ku gó­rze ze śle­pych oczo­do­łów okien. Pa­no­szący się wo­kół, gnany przez wiatr czarny, gry­zący w oczy i du­szący dym za­sła­niał całe pole wi­dze­nia. Szare, wi­szące ni­sko nad zie­mią niebo raz po raz z gwiz­dem prze­ci­nały ka­tiu­sze, zo­sta­wia­jąc za sobą pió­ro­pu­sze ognia. Te „or­gany Sta­lina”, jak na­zy­wali po­ci­ski ra­kie­towe Ro­sjan, wzbu­dzały w miesz­kań­cach i obroń­cach pa­niczny lęk. Skryci ni­czym szczury w ru­in­ach do­go­ry­wa­ją­cego mia­sta, nie wy­trzy­my­wali psy­chicz­nie. Jedni, za­ty­ka­jąc uszy dłońmi, wci­skali się w każdy moż­liwy kąt, byle tylko nie sły­szeć tego upior­nego, pi­skli­wego wy­cia. Inni pła­kali jak dzieci, w ni­czym już nie przy­po­mi­na­jąc nie tak daw­nych nie­zwy­cię­żo­nych zdo­byw­ców, peł­nych py­chy, po­zba­wio­nych współ­czu­cia nad­lu­dzi.

– Ale spu­ści­li­śmy Ger­mań­com wpier­dol! – za­wo­łał z sa­tys­fak­cją idący przo­dem Ro­słow. Cze­kał chwilę na swo­ich kom­pa­nów, roz­glą­da­jąc się czuj­nie po bo­kach.

Słońce za­cho­dziło krwawą łuną, bar­wiąc chmury na ko­lor ciem­nego bursz­tynu. Szpica kom­pa­nii po­gnała da­leko do przodu i znik­nęła w kłę­bach dymu oraz pyłu. Za­raz po­tem od­głosy walki za­marły i nad mia­stem za­le­gła mar­twa ci­sza. Przez jed­nych upra­gniona, jako znak zwy­cię­stwa, nie­któ­rym zaś da­jąca złudną na­dzieję, że skoro prze­żyli istne pie­kło, to już nic gor­szego ich nie spo­tka, przez in­nych z ko­lei po­gar­dzana, jako oznaka klę­ski i upo­ko­rze­nia. Jesz­cze tylko po­je­dyn­cze wy­bu­chy roz­ry­wały błogi spo­kój, jesz­cze ostatni grze­chot ka­ra­binu przy­po­mniał, że na­dal trwa wojna, ale już wszy­scy wie­dzieli, że nad­szedł ko­niec. Ko­niec walk o Königs­berg, mia­sto bę­dące sym­bo­lem znie­na­wi­dzo­nej po­tęgi krzy­żacko-pru­skiej i hi­tle­row­skiej za­ra­zem.

Na­wet nie mieli sił, aby cie­szyć się ze zwy­cię­stwa. Na­dal ra­zem, we czworo, z usma­ro­wa­nymi sa­dzą i py­łem twa­rzami, w któ­rych bły­skały białka oczu, prze­my­kali w sza­ro­ści wie­czoru, roz­pra­sza­nej przez łuny do­ga­sa­ją­cych po­ża­rów. Z sa­tys­fak­cją spo­glą­dali na białe prze­ście­ra­dła wi­szące w po­zba­wio­nych szyb oknach nie­licz­nych oca­la­łych ka­mie­nic. Wy­wie­sili je jako sym­bol pod­da­nia się po­zo­stali przy ży­ciu nie­mieccy miesz­kańcy mia­sta. Na wi­dok le­żą­cych po­ko­tem pod mu­rem tru­pów po­rucz­nik Ra­disz­czew za­ci­snął szczęki, aż mu zęby zgrzyt­nęły. Przed oczami sta­nął mu po­do­bny bo­le­sny ob­raz roz­strze­la­nych miesz­kań­ców wła­snej ro­dzin­nej wsi, w tym matki i sióstr, które zo­stały naj­pierw zgwał­cone. Roz­rzu­cone sze­roko nogi ko­bie­cych zwłok ja­sno świad­czyły, że tu­taj ro­ze­grała się taka sama tra­ge­dia. Od ja­kie­goś czasu już wie­dział, że ża­den ko­lejny za­bity Nie­miec, żadna zgwał­cona Niemka ani upły­wa­jący czas nie są w sta­nie wy­ma­zać tego z pa­mięci.

Trupy żoł­nie­rzy i cy­wi­lów wa­lały się wszę­dzie, po­rzu­cone przez to­wa­rzy­szy broni i ro­dzinę, jakby to były po­psute szma­ciane lalki. Spo­mię­dzy gru­zów z każ­dym po­dmu­chem wia­tru, do­la­ty­wał mdły odór roz­kła­da­ją­cych się ciał. Pod gru­bymi po­de­szwami sfa­ty­go­wa­nych bu­cio­rów czer­wo­no­ar­mi­stów chrzę­ściły szkło z roz­bi­tych okien i gruz, za­ście­la­jące całą sze­ro­kość jezdni oraz chod­niki. Po go­dzi­nie klu­cze­nia po­śród ruin mia­sta przed oczami tychże czworga wy­ro­sły na­gle po­tężne mury za­mczy­ska, który w za­mierz­chłej prze­szło­ści sta­no­wił sie­dzibę za­konu krzy­żac­kiego, a przez ostat­nie lata peł­nił funk­cję mu­zeum, w któ­rym gro­ma­dzono wy­bitne dzieła sztuki, w tym także te zra­bo­wane przez Niem­ców na te­re­nie Eu­ropy, a zwłasz­cza Związku Ra­dziec­kiego. Oni jed­nak nie mieli o tym bla­dego po­ję­cia. Dla nich sta­no­wił je­dy­nie do­sko­nałe miej­sce, żeby choć na mo­ment po­sa­dzić dup­ska, wy­cią­gnąć obo­lałe nogi i w końcu na­żreć się do syta. Nie pa­mię­tali, kiedy ostat­nio je­dli co­kol­wiek. Po­śród mo­rza pło­ną­cych ruin za­mek zda­wał się nie­tknięty, a wy­soka wieża się­gała po­chmur­nego nieba. W krwa­wym świe­tle rzu­ca­nym przez ogień tra­wiący oko­liczne bu­dynki brnęli przez gruz i szkło do wej­ścia. Wa­syl An­fi­łow, wy­soki i chudy jak trzcina, naj­młod­szy wie­kiem i stop­niem z tej czwórki, bo zwy­kły sze­re­gowy, wy­szpe­rał spo­mię­dzy kupy ce­gieł ka­wa­łek de­ski i przy­tknął ją do ognia. Za­pło­nęła ni­czym po­chod­nia, oświe­tla­jąc drogę do zamku. Do­stępu do jego wnę­trza nie bro­niło już nic. So­lidne drzwi wy­rwał po­dmuch wy­bu­cha­ją­cej bomby.

Jak na roz­kaz zdjęli pe­pe­sze z ra­mion, za­re­pe­to­wali i za­nu­rzyli się w ciem­ność zam­ko­wych mu­rów. Cho­lera wie, jaką przy­krą nie­spo­dziankę mo­gły skry­wać. Po chwili za­miast skle­pie­nia nad gło­wami uj­rzeli go­re­jące niebo i śnieg z desz­czem pa­da­jący na po­sadzkę po­krytą szkłem z wy­bi­tych okien. Ogromna sala, do któ­rej we­szli, zo­stała przez obroń­ców już ja­kiś czas temu cał­ko­wi­cie ogo­ło­cona z wszel­kich sprzę­tów. Je­dy­nie ol­brzy­mie cho­rą­gwie o nie­zna­nych Ro­sja­nom sym­bo­lach tkwiły drzew­cami w me­ta­lo­wych uchwy­tach za­mo­co­wa­nych wzdłuż ścian. Przez ja­kiś czas klu­czyli po ciem­nej i zim­nej ot­chłani zam­ko­wych ko­ry­ta­rzy, a mi­go­tliwy pło­mień pro­wi­zo­rycz­nej po­chodni rzu­cał na ściany ka­ry­ka­tu­ralne cie­nie. Ni­g­dzie nie na­po­tkali ży­wego du­cha. Tylko gruz, po­rzu­cone na pa­stwę losu beczki, być może skry­wa­jące coś w swoim pę­ka­tym wnę­trzu, oraz wa­la­jące się wszę­dzie bli­żej nie­okre­ślone śmieci.

– Ger­mańce dały nogę – stwier­dził au­to­ry­ta­tyw­nie naj­star­szy rangą ka­pi­tan Mi­chaił Zaj­cew. Gdyby nie wojna, na­dal wy­kła­dałby na uni­wer­sy­te­cie w Mo­skwie, wzbu­dza­jąc ckliwe wes­tchnie­nia za­ko­cha­nych w nim stu­den­tek. „Przy­stojny na za­bój”, tak o nim mó­wiły za jego ple­cami. – Mo­żemy tu­taj od­po­cząć – za­dys­po­no­wał i zdjął ciężki ple­cak z ra­mion. Ci­snął go pod ścianę, wzbi­ja­jąc w po­wie­trze pył i kurz.

Reszta po­szła w jego ślady. Roz­sie­dli się wy­god­nie, opie­ra­jąc plecy o oca­lały frag­ment muru. Gdy chwilę od­sap­nęli, się­gnęli do so­lid­nie wy­pcha­nych ple­ca­ków. Mieli w nich wszystko, co było po­trzebne, aby prze­trwać szturm na mia­sto i to, co za­zwy­czaj na­stę­puje po­tem. Na za­opa­trze­nie ze strony do­wódz­twa nie za­wsze mo­gli li­czyć, więc ra­dzili so­bie sami, jak umieli naj­le­piej. Naj­pro­ściej było re­kwi­ro­wać wszystko, co na­wi­nęło się pod rękę, a na ziemi wroga miało się co na­wi­jać. Ich wła­sna, ro­dzona, stała się ja­łową, spa­loną pu­sty­nią. Ich in­te­re­so­wało jed­nak w pierw­szej ko­lej­no­ści żar­cie, buty i pa­pie­rosy. Pier­na­tów nie będą prze­cież tar­gać do sa­mego Ber­lina. We­zmą je w dro­dze po­wrot­nej. Je­śli do­żyją.

An­fi­łow spraw­nie otwo­rzył ba­gne­tem tro­fiejną kon­serwę mię­sną i nie oglą­da­jąc się na ko­le­gów, łap­czy­wie po­że­rał jej za­war­tość. Za­smar­kany nos ob­cie­rał rę­ka­wem brud­nego jak święta zie­mia szy­nela. Sie­dzący obok niego po­rucz­nik Ana­to­lij Ra­disz­czew, nie­wy­soki, krę­pej bu­dowy stu­dent we­te­ry­na­rii, dwu­dzie­sty drugi czerwca za­pa­mię­tał, jakby to było wczo­raj. Miał wów­czas zda­wać eg­za­min za­li­cza­jący drugi rok stu­diów. Nie zdą­żył jed­nak, bo wy­bu­chła wojna. Te­raz, za­miast le­czyć krowy w swo­jej ro­dzin­nej Po­krowce albo ra­sowe pie­ski w mo­skiew­skiej kli­nice, pod­pie­rał zmę­czo­nymi ple­cami śre­dnio­wieczne mury krzy­żac­kiego zamku. Wy­cią­gnął z kie­szeni szy­nela sta­ran­nie zło­żony frag­ment sta­rej nie­miec­kiej ga­zety. Już na­wet nie pa­mię­tał, w ja­kich oko­licz­no­ściach wszedł w po­sia­da­nie tego cen­nego skarbu. Ko­rzy­stał z niego z roz­wagą, od­dzie­ra­jąc ka­wa­łek po ka­wałku, aby star­czył na jak naj­dłu­żej. Ra­dziecka „Prawda”, dru­ko­wana na gru­bym i szorst­kim pa­pie­rze, nie nada­wała się na skręty. Mo­gła słu­żyć co naj­wy­żej do pod­cie­ra­nia dupy. Z dru­giej kie­szeni wy­grze­bał płó­cienny wo­re­czek z ma­chorką i chwy­cił szczyptę w zgra­białe z zimna pa­lu­chy z tkwią­cym za pa­znok­ciami czar­nym bru­dem. Ostroż­nie, aby nie uro­nić ani krztyny, usy­pał wa­łe­czek na skrawku nie­miec­kiej ga­zety z de­li­kat­nego, cie­niut­kiego pa­pieru i skrę­cił pa­pie­rosa. Po­śli­nił brzeg i zle­pił sta­ran­nie. Wsu­nął skręta mię­dzy spierzch­nięte i po­pę­kane wargi i za­pa­lił ze sma­kiem.

Ka­pi­tan Zaj­cew, o bla­dej i źle ogo­lo­nej twa­rzy, przy­mknął po­wieki, pod któ­rymi mo­men­tal­nie po­ja­wiła się ru­miana twarz jego żony, Ta­tiany, oto­czona bu­rzą ja­snych lo­ków. Żył na­dzieją, że już nie­długo się zo­ba­czą. Nie mógł so­bie przy­po­mnieć, kiedy wi­dzieli się ostatni raz. Chyba zimą, bo ubrana była w bar­cha­nowe majtki z no­gaw­kami się­ga­ją­cymi ko­lan. Miał pro­blem, aby do­trzeć do tego cie­płego i wil­got­nego fu­terka, które skry­wała mię­dzy moc­nymi udami. Z tę­sk­noty za nią na­wet nie czuł głodu, choć ostatni po­si­łek jadł po­przed­niego dnia wie­czo­rem. Głód ko­bie­cego ciała za­mie­rzał na­sy­cić, gdy tylko zdy­bie ja­kąś nie­miecką dzie­wu­chę.

– Sier­żan­cie Ro­słow – ode­zwał się po chwili, kiedy od­go­nił lu­bieżne my­śli o żo­ni­nych i in­nych po­ślad­kach. – Obej­mij­cie wartę, żeby ża­den Ger­ma­niec nie do­brał się nam do dupy…

– Roz­kaz, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie! – Choć było mu to nie w smak, sier­żant ze­rwał się z miej­sca i wy­chy­nął na ze­wnątrz.

Po­zo­stali, w ciem­no­ściach i ci­szy wy­peł­nia­ją­cej ich kry­jówkę, wśród ruin mia­sta za­ło­żo­nego jesz­cze przez Krzy­ża­ków, które roz­wi­jało się i pięk­niało przez sie­dem­set lat, także pod rzą­dami Po­la­ków, no­sząc wów­czas dumną na­zwę Kró­le­wiec, a które ob­ró­ciło się w perzynę w ciągu czte­rech dni bez­przy­kład­nego ataku, od­po­czy­wali po tru­dach walki. Na­gle do­le­ciały do nich ja­kieś krzyki i wy­raźny głos sier­żanta Ro­słowa:

– Ruki w wierch!

Na­tych­miast sta­nęli na równe nogi i wy­pa­dli na ze­wnątrz. Na tle ciem­nie­ją­cego z mi­nuty na mi­nutę nieba uj­rzeli na ku­pie gruzu drob­nego czło­wieka ubra­nego w gar­ni­tur po­kryty sza­rym bi­tew­nym py­łem. Na no­sie miał okrą­głe oku­lary, jedną rękę pod­niósł zgod­nie z roz­ka­zem sier­żanta, a drugą tylko tro­chę, bo ści­skał w niej nie­wielką skó­rzaną wa­lizkę. Wi­dać jej za­war­tość była dla niego tak cenna, że na­wet kosz­tem ży­cia nie zde­cy­do­wał się ci­snąć jej na zie­mię. Sier­żant Ro­słow mie­rzył do niego z pe­pe­szy. Ka­pi­tan Zaj­cew, za­pi­na­jąc szy­nel, pod­szedł bli­żej i za­py­tał:

– A wy kto?

Pa­dła nie­wy­raźna od­po­wiedź po nie­miecku, z któ­rej nie­wiele zro­zu­mieli, bo ża­den z tej czwórki nie mó­wił w tym ję­zyku. Może je­dy­nie ka­pi­tan zdą­żył przez lata wojny po­znać parę słów, ale szybko miało się oka­zać, że w tej roz­mo­wie nie będą przy­datne.

– Name?1 – wark­nął i wy­szarp­nąw­szy pi­sto­let z ka­bury, przy­tknął go Niem­cowi do czoła.

Nie­pi­sany roz­kaz Sta­lina, Ojca Na­rodu, dał im prawo do od­wetu za wszyst­kie zbrod­nie, któ­rych na na­ro­dzie ra­dziec­kim do­pu­ścili się fa­szy­ści. Sto­jący przed nimi Nie­miec mu­siał o tym wie­dzieć, bo ko­lana dy­go­tały mu ze stra­chu. Wy­da­wało się, że jesz­cze tro­chę, a na­rżnie w por­tki.

– Al­fred Rohde – jęk­nął sła­bym, drżą­cym gło­sem, gdy po­czuł na skó­rze zimną stal lufy i usły­szał szczęk od­bez­pie­cza­nego zamka.

– Was hast du… w czie­mo­da­nie?2 – za­dał ko­lejne py­ta­nie Zaj­cew, wska­zu­jąc ru­chem głowy na wa­lizkę, i na tym jego zna­jo­mość ję­zyka nie­miec­kiego się skoń­czyła. Znał oczy­wi­ście kilka nie­miec­kich słów po­da­wa­nych zwy­kle w od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Naj­czę­ściej były to „ze­ga­rek”, „złoto”, „bursz­tyn”, „pa­pie­rosy” i „sło­nina”. Inne po­zna­wał suk­ce­syw­nie, w miarę prze­ta­cza­nia się frontu przez te­reny wroga. Jak po nie­miecku mówi się na ro­wer czy dzie­wu­chę, nie mu­siał wie­dzieć. Roz­róż­niał go­łym okiem, a jedno i dru­gie brało się siłą.

Nie­miec ocho­czo wy­ja­śnił, co za­wiera wa­lizka, szwar­go­cząc przy tym jak ka­ra­bin ma­szy­nowy, ale ka­pi­tan Zaj­cew nie zro­zu­miał ani jed­nego słowa z tej przy­dłu­giej ty­rady. Roz­sier­dzony, za­równo zgrzy­tli­wie dla ucha brzmią­cym ję­zy­kiem, któ­rego uży­wał je­niec, jak i obawą o utratę swo­jego au­to­ry­tetu w oczach pod­wład­nych, kop­nia­kiem wy­trą­cił tam­temu wa­lizkę z rąk. Upa­da­jąc, otwo­rzyła się, a po­dmu­chy wia­tru wy­gar­nęły na ze­wnątrz jej mało in­te­re­su­jącą za­war­tość. Luźne kartki pa­pieru za­częły wi­ro­wać w po­wie­trzu, a Nie­miec z de­spe­ra­cją rzu­cił się im na ra­tu­nek. Za­gar­nął po­zo­stałe szpar­gały do środka i za­mknął wieko.

Ka­pi­tan wy­mow­nie szturch­nął go w plecy lufą pi­sto­letu i głową wska­zał bli­żej nie­okre­ślony kie­ru­nek.

– Paszli!3 – wark­nął.

Nie­miec po­słusz­nie ru­szył w stronę zamku. Po chwili obaj skryli się w jego za­cisz­nych, choć ciem­nych jak gro­bo­wiec po­miesz­cze­niach. Kra­sno­ar­miejcy po raz ko­lejny ścią­gnęli z ra­mion cięż­kie ple­caki i ci­snęli je na zie­mię. Sze­re­gowy An­fi­łow spo­śród prze­róż­nych ru­pieci wa­la­ją­cych się pod no­gami skom­bi­no­wał kilka su­chych ka­wał­ków drewna. W sam raz nada­wały się na ogni­sko.

– Ma któ­ryś z was ka­wa­łek pa­pieru? – za­py­tał, gdy sto­sik był już go­towy.

– Ana­to­lij ma szwab­ską ga­zetę. – Sier­żant ru­chem głowy wska­zał po­rucz­nika mosz­czą­cego się pod ścianą.

– A ty co się roz­po­rzą­dzasz moją ga­zetą? – wark­nął Ra­disz­czew. – Szkop ma w wa­lizce pa­pieru skolko ugodno4. Aku­rat na roz­pałkę.

Nie­miec, sto­jąc pod ścianą, ści­skał wa­lizkę obu­rącz, aby jej za­war­tość po raz drugi nie wy­do­stała się na ze­wnątrz. Prze­no­sił prze­ra­żone spoj­rze­nie od jed­nego soł­data do dru­giego. Nie ro­zu­miał kom­plet­nie nic z beł­kotu, któ­rym się po­ro­zu­mie­wali. Z ich spoj­rzeń od­gadł, że chcą za­brać mu jego cenny skarb. Przy­ci­snął go do piersi bar­dziej zde­cy­do­wa­nie. Ale na nie­wiele się to zdało. Sier­żant Ro­słow mo­carną dło­nią, którą jesz­cze przed wojną pro­wa­dzał byki do rzeźni, chwy­cił wa­lizkę za rączkę i wy­rwał z ob­jęć Niemca. Ci­snął na zie­mię i otwo­rzył wieko. Za­gar­nął spory plik pa­pie­rów i zmiął w kilka so­lid­nych ku­lek. Wci­skał je mię­dzy uło­żone w zgrabny sto­sik ka­wałki drewna. Nie­miec ję­czał prze­ra­żony i wy­wrza­ski­wał coś roz­pacz­li­wie. Do­my­ślali się zna­cze­nia tylko jed­nego wy­razu: nicht, czyli nic. A więc nic waż­nego w tych pa­pie­rach nie było.

– Tyle chyba wy­star­czy – orzekł Ro­słow, pusz­cza­jąc mimo uszu la­menty Niemca, i za­trza­snął wa­lizkę. Parę kar­tek wsu­nął za pa­zu­chę. Przy­da­dzą się przy in­nej oka­zji.

Gdy ogni­sko za­pło­nęło ży­wym ogniem, roz­sie­dli się wo­kół i po­wró­cili do czyn­no­ści, którą prze­rwało im po­ja­wie­nie się Niemca. Na wszelki wy­pa­dek zwią­zali mu ręce pa­skiem wy­ję­tym ze szlu­fek jego wła­snych spodni i po­sa­dzili go w od­le­głym ką­cie, aby im nie prze­szka­dzał swoim cią­głym szwar­go­ta­niem.

– Pod ścianę i kulka w łeb! – za­pro­po­no­wał po­cząt­kowo An­fi­łow.

– To może być ja­kaś ważna fi­gura. – Zaj­cew po­krę­cił sta­now­czo głową. – Mu­szę go za­raz od­sta­wić do puł­kow­nika Kosz­kina.

Za­nim to jed­nak na­stą­piło, ka­pi­tan obej­rzał za­war­tość wa­lizki, ro­biąc przy tym minę znawcy te­matu. Ki­wał mą­drze głową, jakby treść do­ku­men­tów nie sta­no­wiła dla niego żad­nej za­gadki. Idąc w ślady sier­żanta, kilka kar­tek zło­żył sta­ran­nie i scho­wał do ple­caka. Pa­pier to pa­pier. Przyda się, na­wet do sra­cza. Także Ra­disz­czew i An­fi­łow po­upy­chali tro­chę nie­miec­kich do­ku­men­tów po kie­sze­niach. Gdy już wszy­scy za­opa­trzyli się w ten de­fi­cy­towy pod­czas wojny, bo ła­two­palny to­war, Zaj­cew pod­ło­żył so­bie wa­lizkę pod ty­łek, żeby mu nie cią­gnęło od po­sadzki, i za­brał się do wy­ja­da­nia tu­szonki. Sier­żant Ro­słow do­ko­nał re­ko­ne­sansu bę­dą­cych w za­sięgu ręki po­miesz­czeń zam­ko­wych i przy­tar­gał parę po­ręcz­nych me­bel­ków, aby było co pod­rzu­cać do ognia. Sze­re­gowy An­fi­łow, gdy na­pchał pu­sty brzuch tro­fiejną kon­serwą, wy­grze­bał z pę­ka­tego ple­caka ustną har­mo­nijkę. Ob­tarł gębę rę­ka­wem szy­nela i przy­tknął in­stru­ment do warg. Rzewna me­lo­dia o żoł­nie­rzu tę­sk­nią­cym za swoją dziew­czyną po­nio­sła się echem po zam­ko­wych za­ka­mar­kach. Wsparci o ścianę, z za­mknię­tymi oczami, prze­nie­śli się w my­ślach do swo­ich ro­dzin­nych stron, gdzie każdy z nich po­zo­sta­wił ko­goś bli­skiego swo­jemu sercu. Ży­wego lub zmar­łego. Już po chwili, fał­szu­jąc z lekka, wtó­ro­wali ust­nej har­mo­nijce:

…Ty siej­czas da­lieko, da­lieko,

Mieżdu nami sniega i sniega.

Do tie­bja mnie dajti nie­liegko,

A do smierti – czie­ty­rie szaga…5

Pierw­szy oprzy­tom­niał Ro­słow. Ro­zej­rzał się czuj­nie po ką­tach, ale Niemca ni­g­dzie nie do­strzegł, choć wy­so­kie pło­mie­nie ogni­ska oświe­tlały całe po­miesz­cze­nie.

– Blat’ pro­kla­taja!6– wrza­snął, zry­wa­jąc się na nogi. – Ger­ma­niec nam na­wiał. Swo­łocz!7

Chwy­cili ple­caki do rąk i tu­piąc bu­cio­rami po po­sadzce, rzu­cili się w po­goń, ale drobny Nie­miec w okrą­głych oku­lar­kach na no­sie roz­pły­nął się w gro­bo­wych ciem­no­ściach za­le­ga­ją­cych zam­kowe kom­naty. Albo pry­snął na ze­wnątrz, albo skrył się gdzieś w pod­zie­miach. Mach­nęli ręką na jego plu­gawe, już nic nie­warte ży­cie i ru­szyli na po­szu­ki­wa­nie wyj­ścia z tej dziu­ra­wej kupy ce­gieł, która jesz­cze nie tak dawno two­rzyła wspa­niały za­mek. Mu­sieli się sta­wić przed swoim do­wódcą, puł­kow­ni­kiem Kosz­ki­nem. W opu­sto­sza­łym zamku na pa­stwę losu po­zo­stała nie­wielka wa­lizka po nie­miec­kich do­ku­men­tach i pło­nące ogni­sko.

Pa­weł Ryl­ski po­sta­wił kropkę na końcu zda­nia i jesz­cze raz uważ­nie prze­czy­tał ca­łość. Z za­do­wo­loną miną wy­krę­cił pa­pier z ma­szyny do pi­sa­nia i wsu­nął kartkę mię­dzy okładki tek­tu­ro­wej teczki, za­wie­ra­ją­cej na­pi­sane w po­przed­nich dniach stro­nice. Było tego już sporo. Spoj­rzał na le­żące tuż obok zdję­cie przed­sta­wia­jące czte­rech kra­sno­ar­miej­ców na tle ruin śre­dnio­wiecz­nego za­pewne zamku.

– Co, kra­sawcy? – spy­tał, bio­rąc fo­to­gra­fię do ręki i uśmie­cha­jąc się do swo­ich my­śli. – Tak to mo­gło mniej wię­cej wy­glą­dać, prawda?

Zdję­cie wsu­nął do spryt­nego schowka. Wi­dać nie ży­czył so­bie, aby ktoś po­stronny do­wie­dział się o jego ist­nie­niu, a teczkę z ma­szy­no­pi­sem wrzu­cił do czar­nej ak­tówki i spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­piero do­cho­dziła osiem­na­sta, ale na dwo­rze już roz­go­ściły się ciem­no­ści. Cięż­kie desz­czowe chmury za­snuły niebo, a w nie­szczel­nych oknach gwiz­dał wiatr. Ryl­ski wło­żył cie­płą kurtkę z kap­tu­rem i sta­ran­nie po­za­pi­nał gu­ziki. Biu­rowe szpar­gały po­wkła­dał na miej­sce i nie­na­ga­by­wany przez ni­kogo opu­ścił bu­dy­nek Elwro. Na­wet por­tiera nie spo­tkał w po­bliżu drzwi, gdyż za­pewne stary uciął so­bie drzemkę w cie­plut­kiej pa­ka­me­rze.

– Mam jesz­cze tro­chę czasu – wy­mam­ro­tał pod no­sem, ma­sze­ru­jąc ener­gicz­nie wą­ską ulicą w stronę za­par­ko­wa­nego kilka kro­ków da­lej wy­słu­żo­nego wart­burga w ko­lo­rze musz­tardy. Ku­pił go jesz­cze za ko­muny, na ta­lon otrzy­many w na­grodę za swój wkład pracy przy kon­struk­cji kom­pu­tera Elwro Ju­nior. Pla­no­wano na­wet jego pro­duk­cję na po­zio­mie trzy­dzie­stu ty­sięcy rocz­nie. Te­raz wszystko dia­bli wzięli. Po wy­sta­wie­niu za­kła­dów na sprze­daż Ryl­ski nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, co z nimi się sta­nie, gdy Sie­mens wy­kupi Elwro. Za­mkną za­kład, a lu­dzi wy­walą na zbity pysk. I tyle bę­dzie z pol­skiej elek­tro­niki.

1 – Na­zwi­sko? (niem.)

2 – Co mia­łeś… w wa­lizce? (niem. i ros.)

3 – Precz! (ros.)

4 – Do woli, mnó­stwo (ros.)

5 – Do cie­bie mi dziś da­leko, da­leko / Mię­dzy nami śnieg, śnieg / Do cie­bie do­trzeć mi trudno / A do śmierci mam cztery kroki (ros.)

6 – Cho­lerne ku­mo­ter­stwo! (ros.)

7 – Łaj­dak! (ros.)

Roz­dział 2

Zwłoki męż­czy­zny

Dźwięk dzwonka u drzwi do­cie­rał do świa­do­mo­ści Ewy Ryl­skiej nie­zwy­kle opor­nie, jakby wy­do­by­wał się z za­świa­tów albo z głębi ziemi. Po­cząt­kowo była prze­ko­nana, że ma­rze­nia senne za­wio­dły ją do ty­be­tań­skiej świą­tyni, w któ­rej stary, za­su­szony mnich z łysą głową, odziany w sza­fra­nową szatę, ude­rza drew­nia­nym młot­kiem w mo­siężny gong. Z za­mknię­tymi oczami ocze­ki­wała na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń, ale świą­tynny gong już po chwili grzmiał ni­czym dzwon Zyg­munt bi­jący na trwogę. Do­piero po mi­nu­cie czy dwóch zdała so­bie sprawę, że ktoś uwie­sił się na dzwonku u drzwi i nie za­mie­rza od­pu­ścić. Po za­ży­ciu na noc dwóch ta­ble­tek na sen Ryl­ska z tru­dem wra­cała do świata rze­czy­wi­stego i przy­tom­no­ści umy­słu. W końcu po to brała przed pój­ściem do łóżka taką koń­ską dawkę, aby tej świa­do­mo­ści się po­zba­wić i po­rzu­cić jawę na rzecz snu. Z wciąż za­mknię­tymi oczami ma­cała ręką po łóżku, aby obu­dzić męża, który po­wi­nien spać obok niej. Le­piej by było, żeby to on wstał i spraw­dził, o co cho­dzi temu czło­wie­kowi za pro­giem. Prze­cież mleka nie roz­no­sili już od ład­nych paru lat, więc z pew­no­ścią nie brak bu­telki pod drzwiami na­ka­zał ko­muś ner­wowo na­ci­skać dzwo­nek raz za ra­zem.

Jej dłoń na­tra­fiła jed­nak na pu­ste miej­sce. Na­dal nie otwie­ra­jąc oczu, do­my­śliła się, że mąż nie wró­cił na noc do domu i oto te­raz ster­czy pod drzwiami, do­bi­ja­jąc się jak osza­lały. Z nie­zna­nych przy­czyn nie użył klu­cza, aby wejść do miesz­ka­nia.

– Szlag mnie za­raz trafi… – wy­mam­ro­tała pod no­sem i z tru­dem unio­sła po­wieki.

Elek­tro­niczny bu­dzik sto­jący na ko­mo­dzie na­prze­ciwko łóżka wska­zy­wał trze­cią. Pa­nu­jące za oknem ciem­no­ści świad­czyły, że ze­gar się nie my­lił. Pewno Pa­weł zgu­bił klu­cze, prze­mknęło jej przez myśl.

W ko­szuli noc­nej, z wpół przy­mknię­tymi oczami boso po­mknęła do drzwi. Za­nim je otwo­rzyła, włą­czyła świa­tło w przed­po­koju. W progu za­miast męża uj­rzała dwóch ob­cych męż­czyzn. Je­den miał na so­bie nie­bie­ski mun­dur po­li­cjanta, drugi cie­płą or­ta­lio­nową kurtkę w mod­nym ko­lo­rze zgni­łej zie­leni. Jej wa­to­wane ra­miona do­da­wały sze­ro­ko­ści jego i tak zwa­li­stej syl­we­tce. Wy­mięta twarz męż­czy­zny no­siła ślady noc­nych li­ba­cji lub per­ma­nent­nego nie­wy­spa­nia. Po­twier­dzały to jego prze­krwione oczy. Ryl­ska wstrzy­mała od­dech i za­marła. Myśl, że po­my­lili drzwi, jesz­cze na do­bre nie roz­go­ściła się w jej na­dal śpią­cych sza­rych ko­mór­kach, gdy ode­zwał się ten or­ta­lio­nowy:

– Pani Ewa Ryl­ska?

– Tak, a o co cho­dzi? – Z tru­dem stłu­miła zie­wa­nie, za­sła­nia­jąc usta dło­nią.

– Żona Pawła Ryl­skiego?

– Tak, ale…

– Mo­żemy wejść? – Się­gnął ręką do kie­szeni kurtki i wy­cią­gnął coś na kształt le­gi­ty­ma­cji. – Ko­menda re­jo­nowa po­li­cji. In­spek­tor Woj­ciech Pu­zyna. – Pod­su­nął Ryl­skiej pod nos trzy­many w dło­niach do­ku­ment.

Żeby prze­czy­tać jego treść, mu­sia­łaby naj­pierw za­ło­żyć na nos oku­lary, a nie miała po­ję­cia, gdzie je po­ło­żyła, idąc spać.

– Sier­żant Ja­nusz Słaby. – Ru­chem głowy wska­zał, no­men omen, wy­mocz­ko­wa­tego ko­legę w mun­du­rze i zro­bił zde­cy­do­wany krok do przodu.

Ryl­ska, na­dal wpół­przy­tomna, od­ru­chowo cof­nęła się w głąb miesz­ka­nia, a sier­żant Słaby za­mknął za sobą drzwi.

– Czy mąż jest w domu? – spy­tał in­spek­tor, roz­glą­da­jąc się po przed­po­koju, jakby spo­dzie­wał się uj­rzeć ja­kie­goś fa­ceta w pi­ża­mie cza­ją­cego się za wie­sza­kiem za­wa­lo­nym ubra­niami. Ale ty­powa dla blo­ków na wro­cław­skim Ko­za­no­wie długa, kręta kiszka z kil­koma drzwiami wio­dą­cymi do po­zo­sta­łych po­miesz­czeń ni­kogo poza nimi nie go­ściła w swoim cia­snym wnę­trzu.

– Chyba go nie ma… – bąk­nęła nie­pew­nym gło­sem Ryl­ska, wciąż za­mro­czona po­le­ko­wym snem.

– Co to zna­czy „chyba”? – In­spek­tor wy­raź­nie się zi­ry­to­wał. Jego zda­niem śro­dek nocy nie był od­po­wied­nią porą na udzie­la­nie wy­mi­ja­ją­cych od­po­wie­dzi. – To tak trudno za­uwa­żyć, czy mąż jest w cha­łu­pie, czy go nie ma? Prze­cież to nie igła.

Ryl­ska po­czuła dziwny ucisk w gło­wie, jakby ja­kiś To­rqu­emada czy inny in­kwi­zy­tor ści­snął ją roz­grza­nymi do czer­wo­no­ści że­la­znymi ob­cę­gami. Tylko mi­greny bra­ko­wało, syk­nęły po­wra­ca­jące bo­le­śnie do rze­czy­wi­sto­ści szare ko­mórki.

– Po­szłam wcze­śnie spać – mruk­nęła. – Obu­dziło mnie pań­skie do­bi­ja­nie się do drzwi – wy­ja­śniła znie­cier­pli­wiona i od­ru­chowo wzru­szyła ra­mio­nami. Kom­plet­nie nie wie­działa, o co temu czło­wie­kowi cho­dzi. – W łóżku męża nie ma, ale może jest w ła­zience lub w dru­gim po­koju. Nie zdą­ży­łam się ro­zej­rzeć.

– Pro­szę spraw­dzić. – Tembr głosu in­spek­tora, nieco schryp­nięty, wy­klu­czał ja­ką­kol­wiek dys­ku­sję.

Ryl­ska po­słusz­nie zaj­rzała do ła­zienki i do­piero wów­czas, wi­dząc swoje od­bi­cie w lu­strze nad umy­walką, spo­strze­gła, że ma na so­bie je­dy­nie prze­świ­tu­jącą nocną ko­szulę. Nie zna­la­zł­szy swo­jego, wło­żyła wi­szący pod ręką szla­frok męża. Owio­nął ją zna­jomy za­pach wody ko­loń­skiej, któ­rej za­wsze uży­wał. Wią­żąc pa­sek w ta­lii, we­szła do du­żego po­koju. To­nął w pół­mroku. Blask ulicz­nych la­tarni wpa­da­jący przez lniane za­słony nie po­zo­sta­wiał jed­nak złu­dzeń, że Pawła ra­czej tu nie ma. Mimo wszystko Ryl­ska dla pew­no­ści włą­czyła lampę u su­fitu. Silne świa­tło zmu­siło ją do zmru­że­nia oczu. Czu­jąc na­ra­sta­jący nie­po­kój, bar­dziej z obo­wiązku niż z prze­ko­na­nia uchy­liła drzwi do po­koju, który jesz­cze w ze­szłym roku zaj­mo­wał ich syn, obec­nie stu­diu­jący w Gdyni. Mi­kro­sko­pij­nych roz­mia­rów po­miesz­cze­nie chyba z przy­zwy­cza­je­nia wszy­scy na­zwali po­ko­jem, a nie ko­mórką. Po­grą­żony w mroku, po­zo­sta­wał pu­sty.

– Czy coś się stało? – spy­tała gło­sem peł­nym nie­po­koju. Już nie spała, cho­ciaż da­łaby wiele, żeby tych dwóch fa­ce­tów oka­zało się snem.

– Mo­żemy gdzieś usiąść? – od­parł py­ta­niem, nie pa­trząc jej w oczy. Choć miał za sobą wiele lat służby w kry­mi­nal­nej, wciąż czuł się nie­swojo, przy­no­sząc bli­skim hio­bowe wie­ści.

– Pro­szę – wy­du­siła z tru­dem i skie­ro­wała kroki do du­żego po­koju. Nie­po­kój tak wielki, jakby za chwilę miała wy­buch­nąć bomba ato­mowa, i to tuż nad Ko­za­no­wem, za­mie­nił ciało Ryl­skiej w trzę­sącą się ga­la­retę. Dy­go­tała jak w fe­brze, a ko­lana od­ma­wiały jej po­słu­szeń­stwa. Miała pew­ność, że ci dwaj nie przy­szli po nocy, żeby spraw­dzić, czy cza­sem są­sie­dzi nie za­kłó­cają jej snu. Mu­sieli mieć znacz­nie po­waż­niej­szy po­wód.

Przy­cup­nęła na brzegu fo­tela i drżącą ręką wska­zała Pu­zy­nie ka­napę. Usiadł ciężko i się­gnął do kie­szeni kurtki po pa­pie­rosy. Pod­su­nął w jej kie­runku, lecz Ryl­ska po­krę­ciła prze­cząco głową. Gar­dło miała tak cia­sno za­sznu­ro­wane, że na­wet pa­pie­ro­sowy dy­mek nie miał szans się prze­ci­snąć, a dzwo­niące o sie­bie zęby nie były w sta­nie utrzy­mać pa­pie­rosa, choć dużo nie wa­żył.

– Dwie go­dziny temu od­na­le­ziono zwłoki męż­czy­zny, który miał przy so­bie do­ku­menty na imię i na­zwi­sko Pa­weł Ryl­ski, za­miesz­kały przy ulicy Cel­tyc­kiej dwa­dzie­ścia pięć, miesz­ka­nia dzie­więć…

Ryl­ska po­czuła w gło­wie pustkę, jakby ktoś pod­czas snu wy­pre­pa­ro­wał jej cały mózg. Nie poj­mo­wała, ani co ten czło­wiek do niej mówi, ani co ona po­winna od­po­wie­dzieć. Jakby oglą­dała film, w któ­rym wy­łą­czono fo­nię. W ustach wy­schło jej jak po za­ży­ciu atro­piny, a ję­zyk przy­po­mi­nał koń­skie ko­pyto. Nie była w sta­nie prze­łknąć śliny. Na­gle tuż przed swoim no­sem uj­rzała szklankę z wodą. To sier­żant Słaby przy­niósł ją z kuchni.

– Pro­szę, niech się pani na­pije – szep­nął pro­sząco.

Ma­chi­nal­nie upiła kilka ły­ków. Zwłoki męż­czy­zny, zwłoki męż­czyzn, te dwa wy­razy ko­ła­tały się jej w gło­wie, jakby in­nych w ogóle ni­gdy nie znała.

– Musi pani po­je­chać z nami, aby do­ko­nać iden­ty­fi­ka­cji ciała… – Głos in­spek­tora do­cie­rał do Ryl­skiej jak z ekranu. – Czy do­brze się pani czuje? Pani Ewo, sły­szy mnie pani?

– Tak… Tak… Za­raz… Mu­szę się ubrać… – bą­kała, nie wie­dząc, czego od niej chcą. Ni­czym ku­kła po­ma­sze­ro­wała do sy­pialni i trzę­są­cymi się rę­kami ma­chi­nal­nie wło­żyła na nocną ko­szulkę dżinsy i swe­ter. Zwłoki męż­czy­zny, zwłoki męż­czy­zny, po­wta­rzała w my­ślach.

W przed­po­koju Pu­zyna po­dał jej kurtkę z wie­szaka. Ro­zej­rzała się bez­rad­nie w po­szu­ki­wa­niu to­rebki. Słaby bły­ska­wicz­nie ją zlo­ka­li­zo­wał. Wi­siała tuż obok kurtki. Ryl­ska ma­chi­nal­nie za­mknęła miesz­ka­nie na klucz i ze­szła scho­dami do wyj­ścia. Ta­ra­su­jąc prze­jazd, przed bramą stał ciem­no­nie­bie­ski po­li­cyjny po­lo­nez z bia­łym pa­sem bie­gną­cym przez całą dłu­gość, z in­nym funk­cjo­na­riu­szem za kie­row­nicą. Ko­gut na da­chu bły­skał zim­nym fio­le­to­wym świa­tłem.

– Na Ra­dec­kiego – rzu­cił krótko Pu­zyna, ła­du­jąc się na przed­nie sie­dze­nie.

Sier­żant Słaby i Ryl­ska usie­dli z tyłu i sa­mo­chód ru­szył w kie­runku cen­trum. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach jazdy przez po­grą­żone we śnie mia­sto po­lo­nez wje­chał w cia­sną uliczkę za­bu­do­waną po obu stro­nach po­nu­rymi bu­dyn­kami z ce­gły klin­kie­ro­wej, pa­mię­ta­ją­cymi czasy Bre­slau. Kli­niki, prze­mknęło Ryl­skiej przez pod­świa­do­mość, bo całą jej świa­do­mość wy­peł­niały dwa wy­razy – zwłoki męż­czy­zny. Gdy ra­dio­wóz przy­sta­nął, Pu­zyna otwo­rzył drzwi i po­mógł jej wy­siąść. Na bu­dynku sto­ją­cym w głębi po­se­sji zo­ba­czyła szyld: ZA­KŁAD ME­DY­CYNY SĄ­DO­WEJ.

Kiedy we­szła do środka, z miej­sca ze wszyst­kich stron oto­czyła ją obrzy­dliwa woń for­ma­liny i cze­goś jesz­cze, czego nie umiała zi­den­ty­fi­ko­wać. Dłu­gim ko­ry­ta­rzem, oświe­tlo­nym upior­nym bla­skiem ja­rze­nió­wek, z któ­rych jedna brzę­czała bez prze­rwy, jakby miała za chwilę się prze­pa­lić, po­li­cjanci za­pro­wa­dzili ją do drzwi, na któ­rych wi­siała ta­bliczka z ja­kimś na­pi­sem. Za­nim Ryl­ska go prze­czy­tała, Pu­zyna zdą­żył je otwo­rzyć. Z so­bie tylko zna­nych przy­czyn cały czas przy­trzy­my­wał ją pod ra­mię, jakby oba­wiał się, że mu uciek­nie albo pad­nie tru­pem na po­sadzkę. Śro­dek po­miesz­cze­nia zaj­mo­wał stół, przy­po­mi­na­jący wy­glą­dem stół ope­ra­cyjny, na któ­rym Ryl­ska wy­lą­do­wała przed laty z ostrym za­pa­le­niem wy­rostka ro­bacz­ko­wego. Na tym stole le­żał jed­nak ktoś inny, cały przy­kryty bia­łym prze­ście­ra­dłem. Na­wet stopy nie wy­sta­wały na ze­wnątrz, jak czę­sto po­ka­zują na fil­mach kry­mi­nal­nych. Ryl­ska przy­sta­nęła, lecz Pu­zyna zde­cy­do­wa­nie po­pro­wa­dził ją aż do kra­wę­dzi stołu.

– Jak się pani czuje? – usły­szała obok sie­bie głos in­spek­tora. – Jest pani w sta­nie…?

– Tak – wy­char­czała nie­swoim gło­sem.

Do stołu pod­szedł ubrany w le­kar­ski ki­tel męż­czy­zna, któ­rego wcze­śniej Ryl­ska na­wet nie za­uwa­żyła, po­ja­wił się nie wia­domo skąd, jakby wy­chy­nął ze ściany. Ujął z gra­cją rogi prze­ście­ra­dła i od­sło­nił nie­wielki frag­ment le­żą­cego pod nim ciała.

Ryl­ska zdą­żyła uj­rzeć zle­pione bło­tem ja­sne krę­cone włosy, po­do­bne do tych, które ozda­biały głowę jej męża, i siną mę­ską twarz z za­mknię­tymi oczami. Z ry­sów przy­po­mi­nał Pawła. Pierw­sze do­strze­gła usta – za­ci­śnięte w wą­ską kre­seczkę. Na po­liczku miał taką samą głę­boką bli­znę, która po nie­daw­nym usu­nię­ciu czy­raka szpe­ciła twarz jej męża. Le­żący na stole męż­czy­zna ubrany był w iden­tyczny swe­ter jak ten, który wło­żył rano, wy­cho­dząc nie wia­domo do­kąd, praw­do­po­dob­nie do pracy, bo gdzie in­dziej? Po chwili nie wi­działa już nic. Zdą­żyła się od­wró­cić i zwy­mio­to­wała na pod­łogę. Nie ja­dła ko­la­cji, więc wiele tego nie było. Tro­chę bia­łej piany. Kiedy otwo­rzyła oczy, sie­działa w ko­ry­ta­rzu na krze­śle, in­spek­tor Pu­zyna kle­pał ją po po­licz­kach, a sier­żant Słaby otwie­rał na oścież okno, aby mroźne po­wie­trze przy­wró­ciło Ryl­skiej pełną świa­do­mość prze­ży­wa­nego kosz­maru.

 – Już le­piej? – usły­szała czyjś tro­skliwy głos, chyba na­le­żał do in­spek­tora.

Kiw­nęła głową i się­gnęła do to­rebki w po­szu­ki­wa­niu pa­pie­ro­sów. Pu­zyna, jakby do­my­śla­jąc się jej in­ten­cji, pod­su­nął jej wła­sną paczkę, wy­jętą bły­ska­wicz­nie z kie­szeni kurtki. Pstryk­nął za­pal­niczką, gdy jed­nego wsu­nęła do ust. Za­cią­gnęła się głę­boko, ale nie zmie­niło to jej od­czuć. Przed oczami Ryl­skiej na­dal tkwiła sina twarz męż­czy­zny, który le­żał na me­ta­lo­wym stole za drzwiami, a który był jej nie­ży­ją­cym już mę­żem.

– Czy to pani mąż?

Ryl­ska przy­tak­nęła ski­nie­niem i jesz­cze raz za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem. Nie mo­gła za­pa­no­wać nad szczę­ka­niem zę­bów. Kle­ko­tały ni­czym śre­dnio­wieczna drew­niana ko­łatka ostrze­ga­jąca przed za­razą.

– T-t-ak… T-t-o mój m-m-ąż… – wy­du­siła z tru­dem. – Co się stało? – spy­tała po chwili.

– Jesz­cze nie wiemy. Do­piero kiedy le­karz do­kona sek­cji zwłok i prze­pro­wa­dzi wszyst­kie nie­zbędne ana­lizy, może bę­dziemy znali przy­czynę…

– Ale… – Spoj­rzała bła­gal­nie na Pu­zynę. Prze­cież po­wi­nien się do­my­ślić, o co chciała za­py­tać.

– Przy­pad­kowy prze­cho­dzień na­tknął się na ciało nad brze­giem Odry. – In­spek­tor oka­zał się do­myślny.

– Gdzie?

– W po­bliżu Przy­stani Zwie­rzy­niec­kiej.

W ci­szy, która za­pa­dła, Ryl­ska bo­le­śnie czuła tłu­kące się o że­bra serce, a pom­po­wana z pręd­ko­ścią stu ude­rzeń na mi­nutę krew szu­miała jej nie­przy­jem­nie w uszach.

– Czy chce pani ja­kiś śro­dek na uspo­ko­je­nie?

Za­prze­czyła ru­chem głowy. Po­łknięty wie­czo­rem lek psy­cho­tro­powy, jesz­cze krą­żył jej w ży­łach i na nie­wiele się zda­wał.

– Bra­łam przed spa­niem. Dużą dawkę.

– Wo­bec tego od­wiozę pa­nią do domu – za­pro­po­no­wał. – Chyba że chce pani gdzieś in­dziej… Nie wiem… Do przy­ja­ciółki, sio­stry…

– Nie mam… – bąk­nęła nie­swoim gło­sem. – Zresztą nie trzeba… Wrócę do domu… Chcę zo­stać sama… – Wstała z krze­sła, czu­jąc się tak ciężka, jakby była ka­mien­nym, an­tycz­nym po­są­giem, a nie drobną ko­bietą po czter­dzie­stce.

Pu­zyna ujął ją pod ra­mię i po­pro­wa­dził do sa­mo­chodu, w któ­rym pa­ląc pa­pie­rosa, za kie­row­nicą cze­kał na nich ko­lejny funk­cjo­na­riusz. Sier­żant Słaby usiadł obok niego, a Ryl­ska z Pu­zyną wci­snęli się na tylne sie­dze­nie. Droga po­wrotna na Ko­za­nów trwała nieco dłu­żej niż przy­jazd do za­kładu me­dy­cyny są­do­wej. Na trasę wy­je­chały już au­to­busy i tram­waje, a na skrzy­żo­wa­niach włą­czono sy­gna­li­za­cję. Czu­jąc łzy pły­nące po po­licz­kach, Ryl­ska spo­glą­dała na ogromną po­ma­rań­czo­wo­czer­woną kulę wscho­dzą­cego słońca. Wy­nu­rzało się zza wy­so­kich blo­ków sto­ją­cych w dłu­gim sze­regu wzdłuż Ko­za­now­skiej. Rzu­cało złoty blask na ko­bie­rzec zwię­dłych li­ści ście­lą­cych się pod drze­wami na skwerku, czer­woną łuną ma­lo­wało szare do­tąd chmury na bursz­ty­nowy ko­lor, od­bi­jało się bla­skiem w set­kach okien, wró­żąc na­dej­ście po­god­nego je­sien­nego dnia.

Roz­dział 3

Wła­ści­ciel srebr­nego mer­ce­desa

Ma­te­usz Po­piel, zwany przez ko­le­gów Ma­tia­sem, za­trzy­mał swo­jego wy­słu­żo­nego po­lo­neza w po­bliżu wy­ciągu na Kopę, na opu­sto­sza­łym o tej po­rze roku par­kingu. Z hu­kiem za­trza­snął drzwi, bo ina­czej się nie dało, i ob­rzu­cił oko­licę ba­daw­czym spoj­rze­niem. Taki na­wyk po la­tach służby. Ni­g­dzie jed­nak nie do­strzegł ży­wego du­cha. Je­dy­nie w od­dali ma­ja­czył mocno nad­wy­rę­żony przez bez­li­to­śnie upły­wa­jący czas bu­dy­nek Or­linka, ho­telu o ty­po­wej dla re­gionu Kar­ko­no­szy ar­chi­tek­tu­rze, z wy­so­kim spa­dzi­stym da­chem o licz­nych lu­kar­nach. Od tyłu roz­po­ście­rała się ciemna ściana lasu, a z okien od frontu można było po­dzi­wiać mocno sfa­ty­go­waną, prze­rdze­wiałą skocz­nię nar­ciar­ską. Ileż to razy Ma­tias w tym miej­scu no­co­wał! I wy­pił tu­taj chyba mo­rze wódki! Za ko­muny Or­li­nek peł­nił funk­cję ośrodka szko­le­niowo-wy­po­czyn­ko­wego, do któ­rego zwo­żono młode ka­dry Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych. Po śnia­da­niu ser­wo­wano im po­ga­danki o wyż­szo­ści de­mo­kra­cji so­cja­li­stycz­nej nad tą za­chod­nią oraz go­spo­darki na­ka­zowo-roz­dziel­czej nad tą li­be­ralną, po­wszechną w ka­pi­ta­li­zmie. Po obie­dzie zaś chętni, w tym Po­piel, za­li­czali wę­drówki po Kar­ko­no­szach, a po ko­la­cji mieli czas wolny, czyli al­ko­hol i dziew­czyny do bia­łego rana. W tych za­ję­ciach Ma­tias też ak­tyw­nie uczest­ni­czył. Pod­czas jed­nego z ta­kich wy­jaz­dów po­znał Ilonę, swoją przy­szłą żonę. Przy­je­chała do Kar­pa­cza na obóz nar­ciar­ski ra­zem z grupą stu­den­tów z Wro­cła­wia. Była wów­czas na dru­gim roku stu­diów. Gdy uj­rzał ją na stoku, kiedy mknęła z Kopy, zo­sta­wia­jąc za de­skami pió­ro­pu­sze śniegu, taką gibką i zwinną, z czar­nym koń­skim ogo­nem fru­wa­ją­cym na wie­trze, wie­dział od razu, że to wła­śnie ta je­dyna. Kilka dni póź­niej wy­lą­do­wał w jej łóżku, co go tylko utwier­dziło w prze­ko­na­niu, że za in­nymi nie ma sensu dłu­żej się roz­glą­dać. Ilona nie miała w spra­wach seksu żad­nych za­ha­mo­wań ani nie hoł­do­wała drob­no­miesz­czań­skim prze­są­dom, czego Po­piel u dziew­czyn wy­jąt­kowo nie lu­bił. Jak się póź­niej prze­ko­nał, trzy­mała się nie­złom­nie kilku za­sad, ale te w ni­czym nie prze­szka­dzały, a wręcz od­wrot­nie – czy­niły wspólne ży­cie bar­dziej upo­rząd­ko­wa­nym i ła­twiej­szym do znie­sie­nia.

Po­pie­lowi, jakby to było wczo­raj, mi­gnęły przed oczami wszyst­kie ak­cje po­szu­ki­waw­cze i ope­ra­cyjno-roz­po­znaw­cze, w któ­rych brał udział od sa­mego po­czątku swo­jej służby w kontr­wy­wia­dzie MSW. Wy­ło­wili go, gdy był już na ostat­nim roku prawa, wio­sną 1968 roku. Zło­żyli mu pro­po­zy­cję nie do od­rzu­ce­nia. Albo za­trudni się w służ­bach, albo za udział w roz­ru­chach mar­co­wych wy­pie­przą go ze stu­diów na zbity pysk, da­jąc na drogę wil­czy bi­let i po­wo­ła­nie do woj­ska. Przez dwa lata bę­dzie peł­nił za­sad­ni­czą służbę w ta­kim miej­scu, że mu się żyć ode­chce i na stu­dia już nie wróci. Po­piel wie­dział, że nie są to czcze prze­chwałki. Po­trze­bo­wali ta­kich jak on, z taką wie­dzą i ta­kimi umie­jęt­no­ściami. Tak zwany „od­ci­nek nie­miecki” we wro­cław­skiej ko­men­dzie był za­wa­lony ro­botą. Szu­kali nie tylko złota Bre­slau oraz ty­sięcy dzieł sztuki roz­kra­dzio­nych przez dy­gni­ta­rzy Trze­ciej Rze­szy, ale także Bursz­ty­no­wej Kom­naty. Mię­dzy in­nymi wła­śnie tu­taj, w Kar­ko­no­szach. Po­trze­bo­wali praw­ni­ków z bie­głą zna­jo­mo­ścią ję­zy­ków in­nych niż pol­ski czy ro­syj­ski. A Ma­tias znał nie­miecki, a na­wet fran­cu­ski. Bak­cyla po­szu­ki­wań po­łknął już pod­czas pierw­szej ope­ra­cji do­ty­czą­cej po­szu­ki­wań za­gi­nio­nego cen­nego re­ne­san­so­wego ob­razu, wy­wie­zio­nego z Pol­ski pod ko­niec wojny przez Hansa Franka. Mimo to póź­niej od­szedł ze służby.

Z no­stal­gią uśmiech­nął się do wła­snych wspo­mnień i za­rzu­ciw­szy ple­cak na ra­miona, dziar­skim kro­kiem ru­szył w stronę wej­ścia na czarny szlak pro­wa­dzący na Kopę. Na ogół za­tło­czony i pe­łen tu­ry­stów, te­raz jed­nak pu­sty i ci­chy. Po­piel uwiel­biał włó­czyć się po gó­rach wła­śnie je­sie­nią. Ma­je­sta­tyczne Kar­ko­no­sze za­snute po­ranną mgłą ta­jem­nicy zda­wały się po­zo­sta­wać do wy­łącz­nej dys­po­zy­cji lu­dzi ta­kich jak Po­piel – za­mknię­tych w so­bie od­lud­ków, po­ra­nio­nych przez los. Opu­sto­szałe schro­ni­ska, drzewa w zło­cie i pur­pu­rze więd­ną­cych li­ści oraz wy­lud­nione szlaki cze­kały na za­póź­nio­nego wę­drowca. Ofe­ro­wały to, co w gó­rach naj­cen­niej­sze – su­rowe piękno, grozę i ma­je­stat.

Się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki i wy­cią­gnął lśniącą sre­brzy­ście me­ta­lową pier­siówkę. Pie­kący tani na­pi­tek ra­dziec­kiej pro­duk­cji roz­lał się przy­jem­nym cie­płem po ca­łym ciele. Ko­lejna wy­pita por­cja nie tylko roz­grzała zgra­białe ręce Ma­tiasa, bo jak zwy­kle nie wziął rę­ka­wi­czek, lecz także roz­luź­niła na­pięte nerwy. Jak co roku, kiedy wspi­nał się tą drogą na Kopę, przed oczami sta­wała mu Ilona, choć rysy jej twa­rzy pod­kra­dał upły­wa­jący bez­li­to­śnie czas. Prze­cież we dwoje przez całe lata trwa­nia mał­żeń­stwa wła­śnie tędy wę­dro­wali. Za­gryzł wargi aż do bólu, wci­snął pier­siówkę w kie­szeń i ru­szył da­lej.

Od­kąd od­szedł z firmy, sta­rał się nie wra­cać my­ślami do skar­bów po­do­bno ukry­tych przez ucie­ka­ją­cych Niem­ców. Miał je gdzieś. Wy­ją­tek sta­no­wiła Bursz­ty­nowa Kom­nata. Jej za­gad­kowe znik­nię­cie z Kró­lewca pod ko­niec wojny wciąż tkwiło bo­le­śnie w pa­mięci Po­piela, ni­czym drza­zga pod pa­znok­ciem. Cza­sami śniła mu się po no­cach. Szum spa­da­ją­cego z wy­soka Zło­tego Po­toku roz­go­nił na­trętne my­śli i przy­wró­cił go do rze­czy­wi­sto­ści.

Chwilę póź­niej jego oczom uka­zała się Sa­mot­nia. „To naj­pięk­niej­szy za­ką­tek na ziemi. Tu roz­syp moje pro­chy” – słowa Ilony za­brzmiały tak wy­raź­nie, jakby stała tuż obok i jak zwy­kle wpa­try­wała się z za­chwy­tem w po­ciem­niały ze sta­ro­ści, przy­cup­nięty nad brze­giem Ma­łego Stawu bu­dy­nek schro­ni­ska.

Po­piel z przy­jem­no­ścią za­nu­rzył się w jego cie­płe wnę­trze. Na wy­prawę wło­żył cienki ska­fan­der i te­raz wiatr prze­wiał go pra­wie na wy­lot. Czapki też zresztą nie miał, jak zwy­kle. Wy­cho­dził z za­ło­że­nia, że wy­star­czą mu włosy, które wciąż były gę­ste, choć na skro­niach ozdo­bione kil­koma srebr­nymi nit­kami. Jak za daw­nych cza­sów spi­nał je w ku­cyk z tyłu głowy. Przez lata służby przy­zwy­czaił się do tej fry­zury z okresu dzieci kwia­tów. Miała być swego ro­dzaju ka­mu­fla­żem, upo­dab­nia­jąc go do cy­ga­ne­rii ar­ty­stycz­nej Wro­cła­wia, aby nikt w nim nie roz­po­znał ofi­cera służb spe­cjal­nych.

Do Skal­nego do­tarł już o zmierz­chu. Ho­te­lowy par­king w za­sa­dzie świe­cił pust­kami. Tylko kilka sa­mo­cho­dów na nie­miec­kich nu­me­rach błysz­czało la­kie­rem w świe­tle la­tarni gę­sto roz­sia­nych wo­kół ogro­dze­nia. Skalny był w Kar­pa­czu je­dy­nym ho­te­lem o stan­dar­dzie za­chod­nio­eu­ro­pej­skim. O za­trzy­ma­niu się w nim nie miał co ma­rzyć lud pra­cu­jący miast i wsi, czyli zwy­kli zja­da­cze chleba. Nie na ich płyt­kie kie­sze­nie skal­ku­lo­wano ho­te­lowe ceny. W se­zo­nie, ale także poza nim, oprócz tu­ry­stów za­gra­nicz­nych go­ścili w tym luk­su­so­wym miej­scu racz­ku­jący pol­scy ka­pi­ta­li­ści, jesz­cze nie tak dawno na­zy­wani nieco po­gar­dli­wie pry­wa­cia­rzami. Po­piel też się do nich za­li­czał. Firma ochro­niar­ska Omega, którą za­ło­żył za­raz po re­for­mach Wilczka, przy­no­siła cał­kiem nie­złe do­chody i nie mu­siał się li­czyć z każ­dym gro­szem. Zwłasz­cza że córka Po­pie­lów, Majka, zdą­żyła już do­ro­snąć i prze­szła na wła­sny gar­nu­szek. Od­kąd za­bra­kło Ilony, nie było komu wy­da­wać pie­nię­dzy, bo Ma­tias z roku na rok miał co­raz mniej­sze wy­ma­ga­nia. Być może na wio­snę kupi so­bie ja­kiś wó­zek, bo po­lo­nez już wy­cho­dzi mu bo­kiem. Nie dość, że pali jak smok, to jesz­cze co pięć mi­nut lą­duje w Po­lmo­zby­cie, ska­zu­jąc Ma­tiasa na tak­sówki. Za­my­ka­jąc auto, do­strzegł za budką war­tow­nika ele­ganc­kiego mer­ce­desa na wro­cław­skich nu­me­rach.

– Cie­ka­wostka przy­rod­ni­cza… – mruk­nął pod no­sem, zmie­rza­jąc do wej­ścia. – Kogo to przy­wiało do Kar­pa­cza poza se­zo­nem?

Za­jęty roz­my­śla­niem o sa­mo­cho­dzie, usiadł przy dwu­oso­bo­wym sto­liku w ką­cie ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji. Za­mó­wił go­lonkę po ba­war­sku i ku­fel piwa z beczki. Cze­ka­jąc na re­ali­za­cję za­mó­wie­nia, pa­lił pa­pie­rosa i bez­myśl­nie ga­pił się po ką­tach. Po­dob­nie jak cały ho­tel sala re­stau­ra­cyjna pysz­niła się no­wo­cze­sną aran­ża­cją, da­leką od cha­rak­te­ry­stycz­nego dla po­nie­miec­kich obiek­tów gó­ral­skiego stylu. Wnę­trze opa­no­wały szkło, be­ton, ce­ra­mika i wy­kła­dziny dy­wa­nowe. Ca­ło­ści do­peł­niało ele­ganc­kie, funk­cjo­na­lne ume­blo­wa­nie. Wy­raźny smak luk­susu, do­stęp­nego tylko dla wy­bra­nych. Kilka zsu­nię­tych ra­zem sto­li­ków oku­po­wali nie­mieccy eme­ryci, co Po­piel mógł ła­two roz­po­znać po dość gło­śnych roz­mo­wach i oku­la­rach w cien­kich zło­tych opraw­kach, jakby wszy­scy za­opa­try­wali się u jed­nego optyka. Bły­ska­jąc bielą sztucz­nych zę­bów, wrza­skli­wie usta­lali z kel­ne­rem menu. Usłuż­nie schy­lony, cze­kał cier­pli­wie na dys­po­zy­cje. Na­pi­wek w mar­kach wart był ta­kiego po­świe­ce­nia. Poza tym wszę­dzie pustki, tak jak Po­piel lu­bił. Dys­kretna mu­zyczka w tle.

– Pro­sit!8 – za­dys­po­no­wał ocho­czo któ­ryś z nie­miec­kich eme­ry­tów, gdy kel­ner na­peł­nił im kie­liszki. Szwar­go­tali gło­śno, raz po raz wy­bu­cha­jąc grom­kim śmie­chem.

Po­piel zer­kał na nich zde­gu­sto­wany. Jesz­cze któ­remu pro­teza wpad­nie do zupy, po­my­ślał zi­ry­to­wany, wo­dząc wzro­kiem za zgrabną kel­nerką uwi­ja­jącą się po sali. W głębi sali, przy ba­rze, do­strzegł dwóch fa­ce­tów sie­dzą­cych na wy­so­kich stoł­kach. Jed­nego, cho­ciaż wi­dział je­dy­nie jego sze­ro­kie plecy i błysz­czącą w świe­tle ni­sko wi­szą­cych lamp so­lidną ły­sinę, przy­krytą byle jak po­życzką znad ucha, roz­po­znał od razu. Był nim Ni­kita Wo­ron­cow, ofi­cer Głów­nego Za­rządu Wy­wia­dow­czego, GRU, wy­wiadu woj­sko­wego ZSRR, który na­dal swoją sie­dzibę miał we Wro­cła­wiu. Po­noć na dniach mieli się wy­nieść do sie­bie. Po­piel nie mu­siał na­wet uj­rzeć jego na­la­nej gęby z wor­kami pod oczami ani srebr­nego zęba w gór­nym sze­regu, aby go roz­po­znać. Choć oso­bi­ście nie miał z nim przy­jem­no­ści, jako ofi­cer cy­wil­nego kontr­wy­wiadu ta­kich lu­dzi znał jak zły sze­ląg, mimo że przez lata byli so­jusz­ni­kami, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie. Obok Wo­ron­cowa, lecz w od­le­gło­ści su­ge­ru­ją­cej, że pa­no­wie nie są tu­taj ra­zem, sie­dział jesz­cze je­den męż­czy­zna, znany Po­pie­lowi z ekra­nów te­le­wi­zora. Z pew­no­ścią był to wła­ści­ciel srebr­nego mer­ce­desa za­par­ko­wa­nego tuż przy budce war­tow­nika, wscho­dząca gwiazda ro­dzą­cego się pol­skiego ka­pi­ta­li­zmu, Jó­zef Kraw­czyk, wła­ści­ciel firmy In­ter-Kraw­pol. A do tego po­sia­dacz kilku pasz­por­tów, o czym wie­dzieli tylko nie­liczni, w tym dawni ko­le­dzy Po­piela ze służby. Choć ubrany z wy­szu­kaną ele­gan­cją w kosz­mar­nie drogi gar­ni­tur, ze zło­tym ze­gar­kiem na sze­ro­kim prze­gu­bie ręki, nie był w sta­nie ukryć słomy wy­ła­żą­cej z bu­tów. Zbyt mało wody upły­nęło od czasu, gdy do­ro­bił się pierw­szego mi­liona. Mi­liona do­la­rów, oczy­wi­ście. Bo mi­lion zło­tych nie­któ­rzy za­ra­biali na po­sa­dach i nie­wiele mo­gli za to ku­pić, skoro dro­bia­zgi w kio­sku Ru­chu kosz­to­wały ty­siące zło­tych, a bi­lonu w ogóle nie było w obiegu. Po­noć w pla­nie Bal­ce­ro­wi­cza prze­wi­dy­wano zdła­wie­nie tej kosz­mar­nej in­fla­cji, która win­do­wała ceny do nie­bo­tycz­nego po­ziomu. Po­piel cza­sami się za­sta­na­wiał, czyim kosz­tem to się od­bę­dzie, ale w te­le­wi­zji na ten te­mat nikt się na­wet nie za­jąk­nął.

– Pa­nie star­szy! – roz­le­gło się od strony eme­ryc­kiego sto­lika. – Jesz­cze po jed­nym sznap­sie!

Gło­śne wzno­sze­nie to­a­stów i cheł­pliwe wo­jenne wspo­minki Niem­ców nie prze­szka­dzały Po­pie­lowi w po­chła­nia­niu z ape­ty­tem tłu­stej go­lonki. W domu tego nie miał. Siłą przy­zwy­cza­je­nia, a mó­wią, że jest ono drugą na­turą czło­wieka, ob­ser­wo­wał tych przy ba­rze. Wo­ron­cow, ni­czym agent z MI6, na kształt ra­dziec­kiej pod­róbki Ja­mesa Bonda, są­czył whi­sky, grze­cho­cząc w szklance kost­kami lodu. Na­to­miast Kraw­czyk, nie oglą­da­jąc się na ni­kogo, wlał do gar­dła pięć­dzie­siątkę czy­stej wódki i za­mó­wił ko­lejną. O jego po­zy­cji świad­czyły pie­nią­dze, a nie ma­niery. Przy­pa­lił pa­pie­rosa złotą za­pal­niczką i z kie­szeni ma­ry­narki wy­jął skła­dany fol­der re­kla­mowy Skal­nego. Przez mo­ment wpa­try­wał się w wi­do­czną na pierw­szej stro­nie fo­to­gra­fię ho­telu, po czym odło­żył bro­szurę na bok. Ure­gu­lo­wał ra­chu­nek i opu­ścił re­stau­ra­cję. Ofi­cer GRU do­pił whi­sky, od­sta­wił pu­stą już szklankę i nie­zgrab­nie zlazł z wy­so­kiego stołka. Od­szedł bez słowa, dys­kret­nym ru­chem zgar­nia­jąc z blatu ho­te­lową ulotkę, którą na­tych­miast wsu­nął do kie­szeni ma­ry­narki opi­na­ją­cej wy­datny brzuch.

8 – Na zdro­wie! (niem.)

Roz­dział 4

Duże ilo­ści bar­bi­tu­ra­nów

Mi­nęło po­łu­dnie, gdy Ryl­ska do­tarła do ko­mendy re­jo­no­wej po­li­cji, miesz­czą­cej się w sza­rej po­nie­miec­kiej ka­mie­nicy w po­bliżu Ostrowa Tum­skiego.

– Do in­spek­tora Pu­zyny – oświad­czyła sie­dzą­cemu za szybą funk­cjo­na­riu­szowi. – Je­stem umó­wiona.

Mun­du­rowy, dość młody męż­czy­zna o gę­stych ja­snych wło­sach i per­ka­tym no­sie ob­rzu­cił Ryl­ską cie­kaw­skim spoj­rze­niem. Przez krótką chwilę dało się w nim wy­czuć nutkę zwy­kłego mę­skiego za­in­te­re­so­wa­nia ładną, doj­rzałą ko­bietą o oczach, któ­rych ko­lor przy­wo­dził na myśl bursz­tyn zbie­rany na plaży pod­czas wa­ka­cji.

– Ko­ry­ta­rzem na lewo, po­kój nu­mer sie­dem – oznaj­mił, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

Z braku cie­kaw­szego za­ję­cia wy­chy­lił się z okienka, aby otak­so­wać jej fi­gurę, gdy ru­szyła we wska­za­nym kie­runku. Cmok­nął z uzna­niem, choć luźna kurtka z czar­nej skóry z mocno wy­pcha­nymi ra­mio­nami nie po­zwa­lała na do­kładną ocenę. Je­dy­nie do­pa­so­wane dżinsy ja­sno wska­zy­wały na szczu­płe i dłu­gie nogi.

Idąc ko­ry­ta­rzem, Ryl­ska od­czy­ty­wała cy­ferki na drzwiach. Sió­demka była na sa­mym końcu. Za­pu­kała i nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie, we­szła do środka. Ma­sywna po­stać Pu­zyny gó­ro­wała nad nie­wiel­kim biur­kiem pa­mię­ta­ją­cym z pew­no­ścią czasy gier­kow­skiej pro­spe­rity. Z pa­pie­rosa we­tknię­tego mię­dzy mię­si­ste wargi in­spek­tora uno­siły się smugi błę­kit­nego dymu, wy­peł­nia­jąc całe po­miesz­cze­nie nie­przy­jemną wo­nią ta­nich klu­bo­wych. Śmier­działy jak zbu­twiałe siano. Zwa­li­sta bu­dowa ciała, po­dob­nie jak po­prze­ty­kane si­wi­zną włosy, do­da­wały po­li­cjan­towi lat. Spoj­rzał na ko­bietę spod oka i nie pod­no­sząc się z krze­sła, wska­zał jej miej­sce na­prze­ciwko.

– Spóź­niła się pani – za­uwa­żył szorstko i zga­sił pa­pie­rosa w głę­bo­kiej szkla­nej po­piel­niczce, wy­peł­nio­nej po brzegi nie­do­pał­kami.

Zer­k­nęła na ze­ga­rek. Było dzie­sięć po. Kwa­drans aka­de­micki jesz­cze nie mi­nął, miała już na końcu ję­zyka, lecz z uwagi na oko­licz­no­ści zre­zy­gno­wała z ja­ło­wych prze­py­cha­nek. Nie ze swo­jej winy nie zdą­żyła na czas.

– Je­cha­łam z prze­siad­kami, je­den au­to­bus wy­padł z kursu, tram­waj uciekł mi sprzed nosa, a sa­mo­chodu męża jesz­cze mi nie od­da­li­ście – wy­tłu­ma­czyła się pod­nie­sio­nym to­nem.

Pusz­cza­jąc pre­ten­sje Ryl­skiej mimo uszu, in­spek­tor skar­cił ją wzro­kiem. Przy­wykł już, że spo­łe­czeń­stwo z dnia na dzień ro­biło się co­raz bar­dziej rosz­cze­niowe. Py­sko­wali i do­ma­gali się re­spek­to­wa­nia swo­ich praw. Na­uczyli się pi­sać do­nie­sie­nia na nie­wła­ściwe za­cho­wa­nie stró­żów prawa. Skar­żyli do sądu. Miał na­dzieję, że ja­koś do­trwa do eme­ry­tury i ni­komu nie na­kła­dzie po mor­dzie pod­czas prze­słu­cha­nia, choć mo­men­tami świerz­biły go dło­nie. Na chwilę za­trzy­mał wzrok na bla­dej jak kreda twa­rzy Ryl­skiej. Z pew­no­ścią nie zro­biła rano ma­ki­jażu i wi­dać było na pierw­szy rzut oka, że jej naj­lep­sze lata już mi­nęły, miała w so­bie jed­nak coś in­try­gu­ją­cego. Może wła­śnie za sprawą tych bla­dych po­licz­ków i pło­ną­cych dziw­nym bla­skiem brą­zo­wych oczu. Krótka, pra­wie po mę­sku ob­cięta czu­pryna, czarna jak u kruka, za­pewne dzięki far­bie do wło­sów, świet­nie pod­kre­ślała kształtną głowę, re­gu­larne rysy twa­rzy i kan­cia­sty pod­bró­dek. Ten w do­datku świad­czył do­bit­nie, że wdowa po Pawle Ryl­skim jest ko­bietą upartą. A Pu­zyna wy­jąt­kowo nie lu­bił upar­tych bab. Przez nie­do­pa­trze­nie z jedną taką się kie­dyś oże­nił.

– Więc tak… Na­pije się pani her­baty? – za­pro­po­no­wał, gdy usia­dła na krze­śle i za­ło­żyła nogę na nogę.

– Dzię­kuję. Niech się pan nie fa­ty­guje…

In­spek­tor bez słowa się­gnął do szu­flady biurka i wy­cią­gnął spo­mię­dzy jej bo­ga­tej, choć nie­upo­rząd­ko­wa­nej za­war­to­ści plik pa­pie­rów. Chwilę je prze­glą­dał. Po­ło­żył przed sobą coś na kształt for­mu­la­rza i przez mo­ment wy­peł­niał w nim ja­kieś ru­bryczki. Gdy skoń­czył, odło­żył na bok dłu­go­pis i wbił w Ryl­ską twarde spoj­rze­nie, jakby miał przed sobą osobę po­dej­rzaną o po­peł­nie­nie gru­bego prze­stęp­stwa.

– Czy pani mąż le­czył się psy­chia­trycz­nie? – spy­tał po chwili.

– Nie ro­zu­miem… – bąk­nęła, za­sko­czona py­ta­niem. – O co panu cho­dzi?

– Py­ta­nie jest chyba pro­ste – od­parł znie­cier­pli­wio­nym to­nem. – Czy pani mąż miał kło­poty ze zdro­wiem psy­chicz­nym? Brał ja­kieś leki? Cho­dził do psy­chia­try?

– Nic mi na ten te­mat nie wia­domo…

– Więc wy­klu­czyć nie mo­żemy? – upew­nił się i na­skro­bał coś w swoim for­mu­la­rzu.

Ryl­ska po­pra­wiła się na krze­śle, jakby coś uwie­rało ją w sie­dze­nie. Roz­pięła kurtkę i zsu­nęła ją na opar­cie. W po­koju in­spek­tora było zde­cy­do­wa­nie za cie­pło jak na jej gust. Chyba że to nerwy tak ją grzały. Wy­wi­nęła wy­soki czarny golf pod szyją. Na jego tle jej twarz wy­da­wała się jesz­cze bled­sza.

– Nie wiem, co pan może wy­klu­czyć, a czego nie. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Ja nie wiem, czy mąż się le­czył u psy­chia­try, czy nie. Mnie w każ­dym ra­zie się nie skar­żył.

– A komu mógł się po­skar­żyć?

– Tego też nie wiem. Ma… miał sio­strę. Może jej się spo­wia­dał…

– To wy­daje się tro­chę dziwne, żeby żona nie wie­działa o kło­po­tach zdro­wot­nych męża…

– Żony na ogół nie wie­dzą o wielu kło­po­tach swo­ich mę­żów. A o ich spraw­kach wia­domo im jesz­cze mniej.

In­spek­tor zer­k­nął na nią za­in­try­go­wany i za­py­tał:

– Co pani ma na my­śli?

– To, co pan usły­szał – od­burk­nęła. – Nie­wiele mogę o swoim mężu po­wie­dzieć, bo każde z nas żyło wła­snym ży­ciem. Być może cha­dzał do psy­chia­try. To chyba dla pana nie pro­blem usta­lić. Zdaje się, że na­dal obo­wią­zuje re­jo­ni­za­cja.

Pu­zyna przy­gryzł wargę i za­no­to­wał coś na kartce le­żą­cej tuż przed nim.

– Więc tak… – cią­gnął te­mat. – Czy mąż w ostat­nim cza­sie spra­wiał wra­że­nie za­ła­ma­nego, przy­bi­tego… nie wiem… jakby był w de­pre­sji?…

– Z całą pew­no­ścią nie. Był nie­po­praw­nym opty­mi­stą i cie­szył się ze wszyst­kiego jak dziecko. Nie­mal ocie­rał się o he­do­nizm. Dla­czego pan o to pyta?

In­spek­tor się­gnął po paczkę pa­pie­ro­sów le­żą­cych na biurku i pod­su­nął Ryl­skiej. Wsu­nęła jed­nego mię­dzy ład­nie wy­kro­jone, nie­wy­ma­ga­jące szmin­ko­wa­nia wargi i cze­kała, aż po­li­cjant poda jej ogień. Za­cią­gnęła się de­li­kat­nie, jakby w oba­wie, że klu­bowe Pu­zyny mogą się dla niej oka­zać zbyt mocne. Ona pa­liła men­to­lowe z fil­trem.

– We krwi pani męża zna­le­ziono duże ilo­ści bar­bi­tu­ra­nów… To leki na re­ceptę, które może prze­pi­sać je­dy­nie psy­chia­tra – wy­ja­śnił, gdy odło­żył pa­pie­rosy na miej­sce.

– Wiem – przy­tak­nęła nie­cier­pli­wym to­nem. – Sama biorę si­ne­quan. Mam pro­blemy i cho­dzę do psy­chia­try.

– Mąż o tym wie­dział?

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nęła i łyp­nęła na niego ze zło­ścią. Nie cier­piała mó­wić o swo­ich oso­bi­stych spra­wach. – Cho­ro­bliwa bez­sen­ność to nie to samo co cho­roba we­ne­ryczna. Nie ma po­wodu do wstydu i za­kaźna także nie jest. Ja nie za­li­czam się do in­tro­wer­ty­ków, a męża da­rzy­łam za­ufa­niem.

– Czy mógł za­żyć pani ta­bletki?

– Mógł. Tylko po co?

Pu­zyna chwilę ba­zgro­lił coś dłu­go­pi­sem na kartce, za­nim za­dał ko­lejne py­ta­nie:

– Czy pani mąż miał wro­gów?

Ryl­ska prze­nio­sła wzrok na okno za ple­cami in­spek­tora i przez mo­ment wpa­try­wała się w starą ka­mie­nicę, która za­sła­niała cały wi­dok na oko­licę. Ma­ja­czyła nie­wy­raź­nie za szybą przy­sło­niętą po­wy­gi­na­nymi me­ta­lo­wymi ża­lu­zjami, po­kry­tymi grubą war­stwą ku­rzu. Usi­ło­wała so­bie przy­po­mnieć ja­kieś słowa Pawła, ja­kieś wy­da­rze­nia, które mo­głyby świad­czyć o wro­gich za­mia­rach ko­go­kol­wiek wo­bec niego. Nic kon­kret­nego nie przy­cho­dziło jej jed­nak do głowy.

– Był prze­ciwny sprze­daży Elwro – od­parła za­raz po­tem, przy­po­mniaw­szy so­bie wzbu­rze­nie Pawła po ze­bra­niu, na któ­rym prze­strze­gał przed tym kro­kiem. – Na­wy­zy­wali go od zdraj­ców i czer­wo­nej ho­łoty.

– Ale do rę­ko­czy­nów nie do­szło?

– Całe szczę­ście nie.

– Ja­kieś ano­nimy z po­gróż­kami?

– Nie, no skąd – prych­nęła. – Prze­cież nie on de­cy­do­wał o sprze­daży. To le­żało w ge­stii rządu.

– In­nych wro­gów poza Elwro nie miał?

– Nie wiem, czy można na­zwać tych lu­dzi wro­gami – od­parła po krót­kim na­my­śle. – Po­wiedzmy, że nie wszy­scy byli mu życz­liwi.

– Kogo ma pani na my­śli? – za­in­te­re­so­wał się Pu­zyna.

– Cho­dzi panu o na­zwi­ska czy tak bar­dziej ogól­nie?

– O jedno i dru­gie.

– Z na­zwi­skami bę­dzie pro­blem – przy­znała i za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem. – Jak już mó­wi­łam, mąż mi się nie zwie­rzał, ale tak ogól­nie, ist­nieje taka grupa lu­dzi zwią­zana z po­szu­ki­wa­niami, na­zwijmy to oględ­nie, po­nie­miec­kich skar­bów.

– Czego? – Pu­zyna spoj­rzał na Ryl­ską, jakby mó­wiła szy­frem, któ­rego on nie zna.

– Pro­szę po­py­tać by­łych es­be­ków – za­częła, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – To te­raz, zdaje się, UOP? Przede wszyst­kim oni szu­kali i mieli na to mo­no­pol. Gu­zik zna­leźli, więc szla­ban w końcu zdjęli, i tacy za­pa­leńcy jak mój mąż mo­gli wyjść z ukry­cia i za­cząć szu­kać ofi­cjal­nie – cią­gnęła te­mat, z tru­dem pa­nu­jąc nad emo­cjami w gło­sie. Miała mgli­ste po­dej­rze­nia, że te całe po­szu­ki­wa­nia naj­pierw znisz­czyły ich zwią­zek, a te­raz de­fi­ni­tyw­nie ode­brały jej męża. – Ostat­nio zro­biło się gę­sto od mniej lub bar­dziej sfik­so­wa­nych po­szu­ki­wa­czy. Wy­ry­wają so­bie z rąk każdy ślad, każdą po­szlakę, prze­chwa­lają się nie­zbi­tymi do­wo­dami, no­wymi świad­kami, wza­jem­nie oskar­żają się o oszu­stwa. Wszy­scy za­sła­niają się chę­cią po­zna­nia prawdy i prze­ży­cia przy­gody, żeby tylko nie wy­szła na jaw naj­zwy­klej­sza żą­dza zy­sku i sławy. Ale to nie­szko­dliwi za­pa­leńcy.

– Ale czego, do cho­lery, oni wszy­scy szu­kają?

– Niech pan nie udaje, że nie wie, o czym mó­wię. – Ryl­ska spoj­rzała na in­spek­tora z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie wiem. Na­prawdę – za­pew­nił so­len­nie. – Ja od lat ni­czym in­nym się nie in­te­re­suję, tylko mor­der­stwami…

Ryl­ska mo­men­tal­nie po­czuła chłód spły­wa­jący po ple­cach, jakby ktoś wrzu­cił jej za koł­nierz garść śniegu.

– Czy mam przez to ro­zu­mieć, że Pa­weł zo­stał za­mor­do­wany? – prze­rwała in­spek­to­rowi w pół słowa.

Pu­zyna prze­su­nął pa­piery le­żące tuż przed nim na brzeg biurka i po­pra­wił się na krze­śle. Ner­wo­wym ge­stem skrzy­żo­wał ra­miona na pier­siach. Bab do­cie­kli­wych też nie lu­bił.

– Więc tak… Nie mogę na to py­ta­nie udzie­lić jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi – wy­znał z kwa­śną miną. – Ra­czej nie był to wy­pa­dek. Nie mo­żemy wy­klu­czyć sa­mo­bój­stwa…

– Non­sens! – Ryl­ska pod­sko­czyła na krze­śle, jakby ją ktoś ukłuł szpilką. – Wszy­scy, tylko nie on. Gdyby pan go znał, to taka wer­sja ni­gdy nie przy­szłaby panu do głowy.

– Niby dla­czego?

– Był o krok od ukoń­cze­nia naj­waż­niej­szego za­da­nia swo­jego ży­cia – od­parła z prze­ko­na­niem. – Miał ze­braną pra­wie pełną do­ku­men­ta­cję i go­towy ma­te­riał na książkę. Chyba na­wet zdą­żył na­pi­sać kilka roz­dzia­łów. W ta­kim mo­men­cie nikt nie od­biera so­bie ży­cia.

Pu­zyna ci­snął w Ryl­ską wście­kłym spoj­rze­niem ni­czym ka­mie­niem i syk­nął z pre­ten­sją w gło­sie:

– Na­dal mi pani nie po­wie­działa, czego kon­kret­nie szu­kał Pa­weł Ryl­ski, pani mąż. „Po­nie­miec­kie skarby” brzmi tro­chę in­fan­tyl­nie. Musi pani przy­znać…

Na chwilę za­pa­dła ci­sza. Ryl­skiej przy­szło do głowy, że może nie po­winna tego wy­ja­wić. Wy­da­wało się to nie­zro­zu­miałe, żeby ktoś, kto spę­dził wiele lat ży­cia w tej po­nu­rej in­sty­tu­cji, ni­gdy nie sły­szał o po­szu­ki­wa­niach pro­wa­dzo­nych ofi­cjal­nie i nie­ofi­cjal­nie, jaw­nych i taj­nych, le­gal­nych i nie­le­gal­nych. Żeby nie sły­szał o „od­cinku nie­miec­kim” ani nie znał naj­bar­dziej zna­nego ma­jora z tej branży.

– Po­szu­ki­wał kom­naty – zde­cy­do­wała się wy­znać prawdę, bo zda­wała so­bie sprawę, że i tak prę­dzej czy póź­niej wyj­dzie na jaw, a usta­le­nie oko­licz­no­ści śmierci Pawła miało dla niej więk­sze zna­cze­nie niż skry­wane przez niego głę­boko, w ciem­nych za­ka­mar­kach ta­jem­nice.

Ręka Pu­zyny zmie­rza­jąca z pa­pie­ro­sem do ust za­marła w po­ło­wie drogi, a na jego wy­mię­tej twa­rzy za­kwi­tło bez­gra­niczne zdzi­wie­nie. Do­piero po chwili za­cią­gnął się głę­boko i strzep­nął po­piół do po­piel­niczki.

– Ja­kiej kom­naty? – spy­tał ze wzro­kiem utkwio­nym w le­żą­cym przed nim na biurku pro­to­kole prze­słu­cha­nia Ewy Ryl­skiej.

– Bursz­ty­no­wej.

– Ma pani na my­śli tę za­gi­nioną pod­czas wojny, wy­wie­zioną przez Niem­ców z Kró­lewca?

– Z Königs­bergu – po­pra­wiła go. – Obec­nie Ka­li­nin­grad.

– To lu­dzie się jesz­cze zaj­mują tymi głu­po­tami?! – prych­nął z kpiną, pusz­cza­jąc mimo uszu uwagę o na­zwie mia­sta.

– Warta jest sto mi­lio­nów do­la­rów lub coś koło tego… – od­parła chłodno. Po­czuła się ura­żona jego sło­wami. – Ale mę­żowi nie o te pie­nią­dze cho­dziło. Wy­snuł ja­kąś swoją teo­rię, która po­noć miała prze­wró­cić do góry no­gami całą do­tych­cza­sową wie­dzę na ten te­mat. No i chciał wy­dać książkę, a to przy­nio­słoby nie­zły, a uczci­wie za­ro­biony grosz.

– Jaką teo­rię? – W oczach Pu­zyny za­lśniły iskierki za­in­te­re­so­wa­nia. – Nie Niemcy ją zra­bo­wali, tylko Ame­ry­ka­nie?

Ryl­ska, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc uszczy­pliwą kry­tykę ci­snącą się jej na usta, spoj­rzała na in­spek­tora z dez­apro­batą.

– Chyba nie są­dzi pan, że o ta­kich spra­wach ba­da­cze roz­po­wia­dają na lewo i prawo? – burk­nęła drwiąco. – Taką wie­dzę do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści po­daje się do­piero w książce czy ar­ty­kule pra­so­wym. W osta­tecz­no­ści, w spra­wach bła­hych, można uchy­lić rąbka ta­jem­nicy w wy­wia­dzie te­le­wi­zyj­nym. Po­mi­jam już, że Ame­ry­ka­nie w tamte re­jony w ogóle nie do­tarli – do­dała na ko­niec nieco ką­śli­wie.

Pu­zyna zło­śli­wo­ści Ryl­skiej zło­żył na karb jej ostat­nich cięż­kich prze­żyć. W końcu śmierć męża, na­wet po dwu­dzie­stu la­tach mał­żeń­stwa, po­trafi czło­wieka wy­trą­cić z rów­no­wagi. Się­gnął po dłu­go­pis i przez chwilę coś pil­nie no­to­wał w le­żą­cym przed nim for­mu­la­rzu.

– Więc tak… – za­czął z in­nej beczki, gdy skoń­czył pi­sać. Wszel­kie kon­cep­cje do­ty­czące lo­sów Bursz­ty­no­wej Kom­naty miał gdzieś. Na­wet je­śli ktoś ją znaj­dzie, to bę­dzie mu­siał od­dać ru­skim. – Sa­mo­chód męża może pani już ode­brać. Stoi na par­kingu przy Mu­ze­al­nej. Tu ma pani kwi­tek, do­ku­menty i klu­czyki… – Z szu­flady wy­jął od­po­wiedni świ­stek oraz całą resztę i prze­su­nął po bla­cie w stronę Ryl­skiej.

– Czy może mi pan po­wie­dzieć, gdzie zna­leź­li­ście auto? – spy­tała bez więk­szej na­dziei, że po­li­cjant wy­jawi choć je­den szcze­gół śledz­twa.

– Było za­par­ko­wane w po­bliżu mo­stu Zwie­rzy­niec­kiego – od­parł, nie pod­no­sząc wzroku znad swo­ich pa­pie­rów. – Czy w oko­licy mieszka ktoś zna­jomy? Ko­lega? Przy­ja­ciel?

– Spo­śród wspól­nych zna­jo­mych nie mamy tam ni­kogo. – Ryl­ska po­krę­ciła prze­cząco głową. – Na­to­miast o zna­jo­mych męża nic mi nie wia­domo. Ja ich nie zna­łam, ani on nic na ich te­mat mi nie opo­wia­dał. Nie mogę wy­klu­czyć, że w oko­licy ja­kiś ko­lega miesz­kał. Mógł rów­nie do­brze umó­wić się w tym miej­scu z kimś cał­kiem ob­cym, z kimś, kto po­sia­dał in­for­ma­cję o kom­na­cie. Dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści im wię­cej lat upływa od jej za­gad­ko­wego za­gi­nię­cia, tym wię­cej na­ocz­nych świad­ków się od­naj­duje. Jakby lu­dzie z bie­giem czasu od­zy­ski­wali pa­mięć, za­miast ją tra­cić.

In­spek­tor no­to­wał słowa Ryl­skiej, zer­ka­jąc przy tym na nią po­dejrz­li­wie, jakby chciał spraw­dzić, czy nie mija się z prawdą.

– Pro­szę pod­pi­sać jesz­cze to… – Gdy skoń­czył, jed­nym ru­chem ręki od­wró­cił trzy­many przed sobą for­mu­larz i po­pchnął na drugi brzeg biurka, wprost do Ryl­skiej.

– Co to jest? – za­py­tała, się­ga­jąc do to­rebki po oku­lary.

– Pani ze­zna­nie – wy­ja­śnił i spe­szony za­czął się skro­bać po gło­wie, gdy Ryl­ska usi­ło­wała roz­szy­fro­wać jego ba­zgroły. – Mu­sia­łem od­ręcz­nie, bo wczo­raj ma­szynę do pi­sa­nia szlag tra­fił…

Nie do­pa­trzyła się w tre­ści ni­czego kłam­li­wego, a więc pod­pi­sała w miej­scu, które Pu­zyna wska­zał.

– Czy je­stem już wolna? – spy­tała, uno­sząc się z krze­sła.

– Tak, oczy­wi­ście. – In­spek­tor rów­nież wstał i po­mógł Ryl­skiej wło­żyć kurtkę.

– Czy mogę już za­ła­twiać for­mal­no­ści zwią­zane z po­grze­bem? – za­dała in­spek­to­rowi jesz­cze jedno py­ta­nie, z tru­dem wy­do­by­wa­jąc z sie­bie głos. Sama myśl o tej przy­krej ce­re­mo­nii do­pro­wa­dzała ją do pła­czu.

– Po­wia­do­mię pa­nią – od­parł, przy­bie­ra­jąc współ­czu­jący tembr głosu. – Nie skoń­czy­li­śmy ba­dań. Są pewne nie­ja­sno­ści… Mó­wi­łem już… Po­sła­łem ma­te­riał na tok­sy­ko­lo­gię do Ka­to­wic i cze­kam na wy­niki.

– Tak… Ro­zu­miem…

Pu­zyna szar­mancko otwo­rzył przed Ryl­ską drzwi i uści­snął jej dłoń na po­że­gna­nie. Czu­jąc na so­bie jego spoj­rze­nie, dłu­gim ko­ry­ta­rzem zmie­rzała do wyj­ścia i sta­rała się za­pa­no­wać nad łzami ci­sną­cymi się do oczu.

Roz­dział 5

Skrzy­żo­wa­nie In­diany Jo­nesa z Ja­me­sem Bon­dem

W dro­dze z Kar­pa­cza do Wro­cła­wia Po­piel za­sta­na­wiał się nad ob­raz­kiem, który uj­rzał po­przed­niego wie­czoru w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji. Wnio­sek na­su­wał się je­den: pol­ski biz­nes­men wszedł w kon­szachty z ob­cym wy­wia­dem. Wy­wia­dem pań­stwa, które od czerwca 1989 roku prze­stało być dla Pol­ski brat­nim pań­stwem, choć tak na­prawdę ni­gdy ta­kim nie było, wbrew słow­nym de­kla­ra­cjom. To, co Po­piel wi­dział, wy­star­czy­łoby, aby za­ło­żyć Jó­ze­fowi Kraw­czy­kowi sprawę ope­ra­cyj­nego roz­pra­co­wa­nia. Ale Ma­tias już nie pra­co­wał w or­ga­nach bez­pie­czeń­stwa i nie­wiele mógł zdzia­łać. Po raz pierw­szy od dnia odej­ścia ze służby po­ża­ło­wał swo­jego kroku, ale wów­czas nie mógł dłu­żej po­zo­stać w tym re­sor­cie. Zbie­rało się od dawna, aż w końcu się prze­lało.

– Ma­jo­rze. – Puł­kow­nik Ste­fan Pa­li­mąka, szef wro­cław­skiej Służby Bez­pie­czeń­stwa, spoj­rzał wów­czas na Po­piela nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem. – Mo­że­cie wy­ja­śnić przy­czyny wa­szej de­cy­zji? – po­pro­sił i od­dał Po­pie­lowi jego ra­port o odej­ściu ze służby.

– Prze­cież na­pi­sa­łem wy­raź­nie. – Osten­ta­cyj­nie wzru­szył ra­mio­nami. – W związku z prze­pra­co­wa­niem lat…

– Wiem, czy­tać umiem… – Puł­kow­nik sta­rał się za­cho­wać sto­icki spo­kój. – Po­wiedz mi, Ma­tias, tak po ludzku, mię­dzy nami…

– Za­mknę­li­ście sprawę ope­ra­cyjną „Kom­nata”, to po pierw­sze – za­czął wy­li­czać Po­piel, za­ci­ska­jąc szczęki, aby nie pod­nieść głosu. – Teczka „War­tow­nika” ulot­niła się z wy­działu C jak kam­fora, to po dru­gie. Ro­zu­mie­cie, o czym to świad­czy? – Zer­k­nął wy­mow­nie na swo­jego zwierzch­nika. – Ope­ra­cję „Klasz­tor” także ode­sła­li­ście do la­musa, a winni roz­kra­dze­nia zło­tych mo­ment nie zo­stali po­cią­gnięci do od­po­wie­dzial­no­ści. Przez wa­sze ro­szady per­so­na­lne „od­ci­nek nie­miecki” leży i kwi­czy na ca­łej li­nii, to po trze­cie. A ja nie na­daję się do śle­dze­nia opo­zy­cji, bo je­stem po jej stro­nie – do­dał na ko­niec i zde­cy­do­wa­nym ge­stem z po­wro­tem po­ło­żył swój ra­port na biurku puł­kow­nika.

– Nie wy­dur­niaj się, Ma­tias, i zo­stań cho­ciaż te trzy lata. – Puł­kow­nik nie da­wał za wy­graną. – Może w mię­dzy­cza­sie do­sta­niesz awans… Eme­ry­tura wów­czas wyż­sza… Prze­cież te­raz da­dzą ci ja­kieś marne gro­sze… – ku­sił ni­czym wąż Ewę w raju. Od­kąd on był sze­fem, jesz­cze nikt tak wcze­śnie nie od­cho­dził z wła­snej woli. Do­sko­nale wie­dział, że nie po­głasz­czą go za to po gło­wie.

Po­piel po­ru­szył się nie­spo­koj­nie na krze­śle. Je­śli się cze­goś nie na­piję, to za­raz mnie wy­niosą, po­my­ślał i ob­li­zał wy­su­szone wargi. Po­cią­ga­nie z pier­siówki w obec­no­ści prze­ło­żo­nego nie wcho­dziło jed­nak w grę, choć Pa­li­mąka do wy­le­wa­ją­cych za koł­nierz się nie za­li­czał. Ma­tias prze­łknął je­dy­nie ślinę i po­pra­wił włosy, spięte w ku­cyk z tyłu głowy.

– W du­pie mam wa­sze awanse – wark­nął wście­kły. – Lu­dzie plują na mnie za ple­cami, ro­dzina wie­sza psy, choć ni­gdy ni­komu nie zro­bi­łem naj­mniej­szej krzywdy, a do pracy w tym re­sor­cie zo­sta­łem zmu­szony szan­ta­żem. Pra­co­wa­łem, do­póki wi­dzia­łem w tym sens. Te­raz już go nie wi­dzę. Mo­jej żo­nie zo­stało kilka mie­sięcy ży­cia i chcę ten czas spę­dzić z nią, czy ci się to, Ste­fan, po­doba, czy nie. Ko­niec kropka – wy­rzu­cił z sie­bie jed­nym tchem i nie cze­ka­jąc na re­ak­cje prze­ło­żo­nego, wy­szedł z jego ga­bi­netu, trza­ska­jąc drzwiami.

Przez ko­lejne lata ani razu nie po­ża­ło­wał tej de­cy­zji. Po śmierci Ilony przez kilka mie­sięcy zaj­mo­wał się nic­nie­ro­bie­niem. Póź­niej imał się róż­nych za­jęć, jeź­dził na­wet do Tur­cji po ko­żu­chy. W końcu za­ło­żył firmę, za­trud­nił kilku ko­le­gów, któ­rzy ode­szli z re­sortu na eme­ry­tury, i sta­rał się żyć nor­mal­nie, choć nie bar­dzo wie­dział, co to może ozna­czać. Bo dla nie­któ­rych upi­ja­nie się każ­dego wie­czoru nie było rze­czą nor­malną, a dla Po­piela ow­szem. Cóż mi in­nego po­zo­stało?, py­tał sam sie­bie, tłu­kąc się po pu­stym miesz­ka­niu od ściany do ściany, ma­jąc bu­telkę wódki za całe to­wa­rzy­stwo. Schudł i wy­sechł jak szczapa, co przy jego wzro­ście do­brze po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt uczy­niło zeń Don Ki­chota z ry­sun­ków za­miesz­czo­nych w daw­nych wy­da­niach po­wie­ści Ce­rvan­tesa. Bra­ko­wało mu tylko ko­ziej bródki, ale się nie zde­cy­do­wał. Wy­ma­ga­łaby zbyt dużo za­chodu i pie­lę­gna­cji. A Po­piel go­lił się tylko raz w ty­go­dniu, w nie­dzielę rano, przed pój­ściem na mszę. Obie­cał to Ilo­nie, choć jemu ko­ściół do szczę­ścia nie był nie­zbędny. Miał o tej in­sty­tu­cji wła­sne, nie­zbyt po­chlebne zda­nie, zwłasz­cza w ostat­nich la­tach, gdy jej urzęd­nicy ła­komą ręką się­gali po szkolne czy szpi­talne bu­dynki. Nie uwa­żał też, że po­trze­buje ja­kie­goś po­śred­nika w swo­ich re­la­cjach z Bo­giem. Nie la­tał jed­nak z tą opi­nią po mie­ście w oba­wie, aby reszta bo­go­boj­nego spo­łe­czeń­stwa go nie za­dzio­bała. Wia­domo, es­bek. Gdy sta­wał przed lu­strem w ła­zience, w któ­rej nie po­zo­stało już ani śladu po zmar­łej żo­nie i go­lił się sta­ran­nie, sam sie­bie nie po­zna­wał. W nie­bie­skich oczach za­miast ra­do­ści ży­cia cza­iło się cier­pie­nie, a ką­ciki ust, które prze­stały się uśmie­chać, opa­dły bez­rad­nie. Ty­go­dniowy za­rost z roku na rok sta­wał się co­raz bar­dziej szpa­ko­waty, po­dob­nie jak włosy.

Do­piero gdy sie­dział w re­stau­ra­cji w Skal­nym, na wi­dok Wo­ron­cowa i Kraw­czyka znów obu­dziło się w nim za­in­te­re­so­wa­nie to­czą­cym się wo­kół ży­ciem. Po raz pierw­szy po­ża­ło­wał, że nie pra­cuje już w służ­bach. Szlag go tra­fiał na myśl o tym, że no­szony na rę­kach me­diów fa­cet, da­wany za wzór resz­cie spo­łe­czeń­stwa, które nie po­trafi wziąć spraw w swoje ręce, tylko je wy­ciąga do pań­stwa po ła­skawy grosz, za­dał się z ob­cym wy­wia­dem. Na do­da­tek z Ni­kitą Wo­ron­co­wem, który zda­niem Po­piela za­li­czał się do wy­jąt­ko­wych ka­na­lii.

– Nie­do­cze­ka­nie twoje, su­kin­synu – po­my­ślał gło­śno, włą­czył ra­dio sa­mo­cho­dowe i do­ci­snął pe­dał gazu. – Nie ze mną te nu­mery… Jak ma­wiał po­rucz­nik Klos.

Ani się obej­rzał, kiedy za­trzy­mał auto w za­toczce przy Pod­walu, na wprost ce­gla­nego bu­dynku, w któ­rym mie­ściła się Ko­menda Wo­je­wódzka Po­li­cji. W setki okien za­glą­dały pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca, na­da­jąc temu miej­scu szcze­gólny urok. Za­rzu­cił kurtkę na grzbiet i prze­biegł na drugą stronę jezdni, wprost przed ma­ską pę­dzą­cego sa­mo­chodu. Kie­rowca za­trą­bił wście­kły. Po­piel po­ka­zał mu po­wszech­nie zna­nym ge­stem, że może go w dupę po­ca­ło­wać, i po­ma­sze­ro­wał w kie­runku ulicy Druc­kiego-Lu­bec­kiego, gdzie mie­ściła się de­le­ga­tura wro­cław­skiego Urzędu Ochrony Pań­stwa. Za­stą­pił on do­tych­cza­sową SB, a po­wo­łana na wio­snę 1990 roku ko­mi­sja we­ry­fi­ka­cyjna w spo­sób mniej lub bar­dziej udolny przez wiele mie­sięcy do­ko­ny­wała se­lek­cji es­be­ków. Część z nich po­słano na zie­loną trawkę, a nowy mi­ni­ster za­trud­nił w re­sor­cie swo­ich lu­dzi. Wi­dać zda­wał so­bie sprawę, że cał­ko­wita li­kwi­da­cja tego ro­dzaju służb nie wcho­dzi w grę. Za­pewne ma­rzyło mu się, że będą zaj­mo­wać się wy­łącz­nie tym, do czego zo­stały po­wo­łane, czyli ochroną pań­stwa, tym ra­zem de­mo­kra­tycz­nego, bez do­dat­ko­wych przy­miot­ni­ków. Po roku 1989 więk­szość spo­łe­czeń­stwa żyła na­dzieją, że te­raz na­staną czasy rze­czy­wi­stej de­mo­kra­cji, wol­no­ści i spra­wie­dli­wo­ści dla wszyst­kich, bez żad­nych ogra­ni­czeń. Na­dzieje nie­któ­rych się­gnęły jesz­cze da­lej. Są­dzili, że wraz z oba­le­niem ko­mu­ni­zmu wszy­scy staną się bo­gaci, zdrowi i szczę­śliwi. Po­piel aż tak roz­bu­cha­nych na­dziei nie miał. Do wczo­raj­szego dnia nie miał zresztą żad­nych na­dziei. Te­raz zaś miał na­dzieję udo­wod­nić Jó­ze­fowi Kraw­czy­kowi współ­pracę z wy­wia­dem wro­giego pań­stwa.