Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
233 osoby interesują się tą książką
Mówią, że piekło wybrukowano dobrymi chęciami. Nie kłamią.
Prezes banku, Artur Martynow, otrzymuje zaproszenie na tajemnicze spotkanie. Przypuszcza, że to żart jednego z kumpli, ale gdy zjawia się na miejscu, nie ma tam kolegów ani spodziewanej imprezy. Jest za to domek, w którego rozświetlonym oknie widać scenę gwałtownej kłótni małżeńskiej.
Artur postanawia interweniować. Wprawdzie nic nie idzie po jego myśli, ale tak poznaje Annę. Znajomość z tą kobietą zmieni jego spokojne, ułożone życie.
Tymczasem tajemniczy nadawca znów o sobie przypomina. Martynow daje się wciągnąć w grę, której stawką jest niejedno ludzkie życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agnieszka Pietrzyk, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka
Marketing i promocja: Greta Sznycer
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Fotografia autorki: © Monika Juraszek
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Projekt okładki został przygotowany z wykorzystaniem
elementów graficznych wygenerowanych przez narzędzia AI.
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68263-90-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
CZĘŚĆ PIERWSZA
Artur
Rozdział I
SEKRETARZ ROBERT FARIN położył kilka kopert na brzegu biurka.
– Prezesie, to dzisiejsza korespondencja.
W ciszy gabinetu zaskrzypiał skórzany fotel, gdy prezes Artur Martynow się poruszył.
– Jest coś ciekawego?
Robert poprawił okulary, w których odbijało się światło z sufitowego plafonu.
– Z ważnych rzeczy tylko biuletyn NBP.
Podniósł jedną z kopert, po czym podał ją szefowi. W jego ruchach było dużo wytworności i majestatu. Prezes, przeciwnie, poruszał się z wyjątkową naturalnością. Wziął kopertę takim ruchem, jak gdyby była to gazeta wręczana mu w salonie prasowym. Zignorował nóż do listów, który sekretarz mu podawał, i jednym szarpnięciem rozerwał przesyłkę. Rzucił okiem na zawartość.
– Dziś rano to samo przysłali mailem. – Odłożył biuletyn na biurko. – Co jeszcze tam masz?
Wyciągnął rękę po resztę korespondencji.
– To nic ważnego. Jeśli prezes jest zajęty, to sam to przejrzę.
– Daj spokój. Na koniec dnia mogę poprzeglądać ulotki. A ty idź robić swoje.
Sekretarz wyszedł z gabinetu. Chwilę później jego wysoka i szczupła sylwetka przesunęła się po drugiej stronie szklanej ściany.
Martynow rozerwał kolejną kopertę, tym razem bardzo cienką. Ze środka wyjął kartkę o fakturze papieru czerpanego, na której widniały dwie postaci. W pierwszej chwili uznał, że to kobieta i mężczyzna. Ale gdy się przyjrzał, zobaczył dwie kobiety. Wskazywały na to długie włosy i delikatne rysy nakreślone cienką kreską. Uniósł brwi, bo dostrzegł jeszcze jeden szczegół. Obie postaci miały szerokie ramiona i męskie koszule. A więc jednak mężczyźni? Zerknął na nadawcę. Było nim nieznane mu stowarzyszenie „Lea uxor leonis est”. A zatem kolejna fundacja szuka sponsora dla swojej działalności statutowej. Każda organizacja marzyła o tym, żeby być wspierana finansowo przez bank. Dostawał całkiem sporo ofert współpracy. Obrócił kartkę i zobaczył wykaligrafowany tekst. Zaczął czytać bez większego zainteresowania:
„Masz misję. Bądź czternastego kwietnia o dziewiętnastej w Osłonce i zajrzyj do domu numer dziewięć, ale tak, żeby nikt cię nie zauważył. Gdy już zobaczysz to, co powinieneś zobaczyć, wówczas zrobisz to, co uznasz za słuszne. Życie jest misją, a ty możesz być misjonarzem”.
Kąciki ust wygięły mu się w górę. To jednak musiał wysłać któryś z jego kolegów. Stawiałby na Maćka, który zaraz po studiach wyjechał na dwa miesiące do Nowej Zelandii i mieszkał tam do dziś. To on osiemnaście lat temu zainicjował wysyłanie zaproszeń. Artur pamiętał, jak pierwszy raz dostał widokówkę z nazwą pubu w Gdańsku i godziną spotkania. Poszedł tam, nie wiedząc, czego ma się spodziewać. Czekała na niego dziewczyna z identyczną widokówką. On myślał, że to ona go zaprosiła. A ona, że to jego pomysł. Po godzinie przyszli kolejni znajomi, też z widokówkami. Na końcu pojawił się Maciek, wystrojony, jak gdyby wypuścili go z paryskiego pokazu mody. Okazało się, że miał urodziny i w ten sposób zaprosił gości. Artur lubił takie niespodzianki, ale sam ich nie organizował. Wydawały mu się zbyt dziecinne, a on był poważnym człowiekiem, nawet wtedy, w wieku dwudziestu lat. Za to Demon podchwycił tę zabawę i ścigał się z Maćkiem w wysyłaniu zaproszeń na imprezy niespodzianki, które kończyły się zwykle wielką popijawą. Demon, najbardziej zwariowany chłopak z ich czwórki. Podobno własna matka nadała mu tę ksywę, bo był nie do zniesienia. Oczywiście to właśnie on wpadł na pomysł, aby wysłać im zaproszenie do agencji towarzyskiej. Przy czym wybrał małą agencję na Przymorzu, mieszczącą się w bloku, aby żaden z nich się nie zorientował, dokąd idzie. Artur najmilej wspominał wieczór kawalerski Zająca. Maciek i Demon zaprosili go do wiejskiej chaty w Sztumie. Zając spodziewał się, że zastanie tam striptizerkę. Zdziwił się, gdy okazało się, że czeka na niego sześć wiekowych pań z koła gospodyń wiejskich z pierogami i domowym winem.
Martynow cieszył się z zaproszenia trzymanego w ręku. Potrzebował paru godzin spędzonych w beztroskiej atmosferze. Gdy rozmawiał z Maćkiem w grudniu, tamten wspominał, że planuje wpaść do Polski na kilka tygodni. Wyglądało na to, że przyjechał. Demon i Zając też pewnie się wybierają na dzisiejsze spotkanie.
Ponownie spojrzał na kartkę. Zapamiętał adres i godzinę i wrzucił zaproszenie wraz z kopertą do niszczarki. Rozległ się cichy terkot i po chwili w koszu pojawiły się ścinki papieru, niemożliwe do ponownego odczytania. Tak przynajmniej zapewniał producent sprzętu przeznaczonego do cięcia poufnych dokumentów bankowych.
Zbliżała się siedemnasta. Nie było sensu, żeby wracał do domu do Jantaru. Posiedzi trochę dłużej w robocie, poczyta Biuletyn NBP, a potem od razu pojedzie do Osłonki. Jeszcze po drodze kupi jakiś alkohol. Wprawdzie nie będzie mógł pić, bo prowadzi, ale może chłopaki skorzystają. Zapewne każdy z nich przywiezie po butelce.
Wybrał numer do żony. Gdy dwa lata temu zasiadł na fotelu prezesa, na początku Jagoda akceptowała jego późniejsze powroty do domu, ale jej cierpliwość już się skończyła.
– Co porabiasz? – zagadnął, bo nie chciał zaczynać rozmowy od niefajnego: – Wrócę później.
– Wstawiłam papryki do piekarnika. Zaraz się biorę za grillowanie karkówki. Powinnam ze wszystkim zdążyć. Dobrze, że sałatkę z buraków zrobiłam wczoraj.
Artur zaklął w myślach. Zapomniał, że dzisiaj na kolacji mają gości.
– Muszę zostać dłużej w pracy – oznajmił zrezygnowanym tonem.
Zanim Jagoda się odezwała, w wyobraźni ujrzał jej zaciśnięte usta.
– Nie zgadzam się.
– Muszę. Mamy o dziewiętnastej trzydzieści spotkanie online z ważnym gościem z Pomorskiej Agencji Rozwoju Regionalnego.
– O tej godzinie? Kto normalny pracuje o takiej porze?
– Finansiści. Przecież wiesz.
– Nie może ktoś cię zastąpić?
– Nie. Muszę zostać. Kierownik do spraw oceny ryzyka też zostaje i kierowniczka zespołu rynku pieniężnego również.
Skłamał, bo uznał, że Jagoda szybciej zaakceptuje spotkanie służbowe niż jego wypad z kolegami. W słuchawce rozległo się westchnięcie. Artur znał ten odgłos świadczący o głębokim niezadowoleniu.
– Blanka będzie bardzo rozczarowana – oznajmiła jego żona.
Artur ujrzał w wyobraźni duże oczy córki lśniące tym samym kolorem co łupiny orzechów laskowych. Dzisiaj mieli do nich przyjść rodzice jej chłopaka, a nalegała na to sama Blanka. Prosiła, aby zaprosić Tyrkowskich. Nie rozumiał córki. Gdy on miał siedemnaście lat, wolał unikać rodziców swojej ówczesnej dziewczyny.
– Może zadzwoń do nich i przełóż to spotkanie na jutro – zaproponował.
– Zwariowałeś? Ja już wstawiłam paprykę do pieczenia.
– Przecież do jutra się nie zepsuje. Jutro ją podgrzejesz.
– Nie będę niczego przekładała. Powiem im, że się spóźnisz na kolację. A ty się postaraj wrócić jak najszybciej.
– Kotku, to spotkanie może potrwać nawet dwie godziny.
– Postaraj się. Blanka na ciebie liczy. Ja też. Nie mam zamiaru siedzieć z nimi sama.
Obiecał, że wróci tak szybko, jak będzie mógł, i się rozłączył. Przeszedł do sekretariatu. Nie miał sekretarki, lecz sekretarza, co było ewenementem w bankowych instytucjach. Robert Farin siedział za biurkiem i wpatrywał się w monitor. Na jego bladej i szczupłej twarzy błąkał się uśmiech.
– Jakieś dobre wyniki? – zagadnął Artur.
– Tak, panie prezesie. „Parkiet” ogłosił ranking. Jesteśmy na pierwszym miejscu.
– Ranking? Teraz? W kwietniu? Czy to ranking na najlepszego prezesa?
Żartował, bo wiedział, że nie mogą zajmować pierwszego miejsca w żadnej poważnej klasyfikacji. Byli znakomici, ale tylko pośród takich jak oni, małych placówek. Jak na lokalną działalność, osiągali dobre wyniki. Pół roku temu przekroczyli dwieście tysięcy klientów indywidualnych i trzydzieści tysięcy biznesowych, poza tym kilkanaście instytucji samorządowych z Żuław powierzyło im swoje finanse. Daleko im jednak było do potęg, u których swoje rachunki miała połowa Polaków.
Robert poprawił okulary, zerkając ponad szkłami na szefa.
– To jest ranking na najładniejszą kartę płatniczą. Nasz grafik się spisał.
Artur zatarł ręce. To była dobra informacja. Wizerunek banku składał się z wielu szczegółów i trzeba dbać o każdy, bo nigdy nie wiadomo, co przyciągnie do nich nowych klientów.
– Zrób mi kawę i możesz iść do domu. I powiadom ochronę, że ja wychodzę po osiemnastej!
– Już robię.
Robert zerwał się z krzesła. Jego wysoka i wychudzona sylwetka w grafitowym garniturze i różowej koszuli zachwiała się nad biurkiem. W Banku Żuławskim tylko on regularnie łamał dress code, nosząc koszule o jaskrawych kolorach.
Minutę później Martynow trzymał w dłoni filiżankę z firmowym logo i pił aromatyczną kawę. Przed nim na biurku leżał otwarty Biuletyn NBP. Czytał z uwagą, ale i tak jego oczy często odrywały się od gęsto zadrukowanych stron, aby spocząć na tarczy zegarka. Czas się wlókł jak za szkolnych lat, gdy wyczekiwał na dzwonek ostatniej lekcji. W końcu wskazówki pokazały osiemnastą. Wrzucił informator do szuflady. Filiżankę zostawił na biurku. Gdy jutro przyjdzie do pracy, gabinet będzie posprzątany.
Bank Żuławski znajdował się w stolicy Żuław Wiślanych, w Nowym Dworze Gdańskim, przy Sikorskiego. Była to jedna z ważniejszych ulic w mieście, z zabytkowymi budynkami, które jednak trudno byłoby uznać za estetyczny element przestrzeni. Martynow z niechęcią patrzył na fasady odrestaurowane bez smaku trzy dekady temu. Zwłaszcza bryła banku nieprzyjemnie drażniła jego zmysł wzroku. Na szczęście nie brakowało tutaj sklepów, w tym spożywczych. Artur wszedł do jednego z nich i kupił dwie butelki Finlandii. Podczas ostatniego spotkania z Maćkiem, Demonem i Zającem pili właśnie ten alkohol.
Jechał do Osłonki, pogwizdując cicho. Był w dobrym humorze, a ostatnio rzadko mu się to zdarzało. Cieszył go niespodziewany zjazd ze znajomkami z młodości. Jeszcze większą radością napawała go myśl, że uniknie kolacji z rodzicami Słonia. Tak na swojego chłopaka mówiła Blanka. Samego Słonia znosił z trudem, a co dopiero jego rodziców. Żeby tylko długo u nich nie siedzieli. Nie chciał ich zastać po powrocie do domu.
Ściemniało się bardzo szybko. To przez chmury. Nie zapowiadały deszczu, bo wisiały wysoko, ale skutecznie blokowały słoneczne światło. Do Osłonki nie miał daleko, zaledwie piętnaście kilometrów. Dawno tam nie był, drogę znał jednak dobrze, bo za młodych lat jeździł z ojcem nad Szkarpawę na ryby. Od tamtej pory niewiele tu się zmieniło. Ciągnące się kilometrami pola i łąki stykały się równą linią z horyzontem. Gdzieniegdzie stały samotnie wierzby i olchy. Kiedyś zdarzały się jeszcze topole. Może przybyło trochę domów krytych czerwoną blachą, ale niedużo. Wokół roztaczał się rolniczy pejzaż, najbardziej jednostajny ze wszystkich polskich widoków.
Wjechał na drogę dojazdową do kilku posesji. Postanowił tutaj zostawić swoje suzuki ignis i pieszo poszukać domu numer dziewięć. W pamięci miał słowa z kartki, które mówiły, że ma się pojawić niezauważony. Najchętniej złamałby tę regułę gry, ale nie chciał rozczarować Maćka. Kumpel coś sobie wymyślił i jeśli niespodzianka ma wypalić, to on powinien się dostosować do wytycznych. Z bagażnika wyjął reklamówkę z alkoholem i ruszył przed siebie.
Dom numer dziewięć był duży i przywoływał do siebie rozświetlonym prostokątem okna. Stał w polu, daleko od asfaltowej drogi, jak gdyby mieszkańcy chcieli zaznaczyć, że nie należą do społeczności wsi. Martynow podążał z torbą w ręku i dziwnym niepokojem w sercu. Otaczała go coraz bardziej gęstniejąca szarość wieczoru, a żwirowe podłoże z każdym krokiem mocniej chrzęściło pod podeszwami jego butów. Gdzieś w oddali rozlegało się muczenie krów, zapewne zaganianych na noc pod dach. Uświadomił sobie, że wstrzymuje powietrze w płucach. Wypuścił je. Musiał wyglądać komicznie i niezwyczajnie. Facet w garniturze, w eleganckich butach i czarnym płaszczu skradający się w półmroku żuławskiej wiochy. Tylko żeby nie dopadły go wiejskie psy. Szkoda byłoby garnituru. Ponadto musiałby się tłumaczyć Jagodzie z porwanych spodni.
Skupił wzrok na oknie, które ogromniało z każdym krokiem. Myślał, że zaraz zobaczy w nim któregoś ze swoich kumpli. Dojrzał jednak kogoś innego. Kobietę. W obramowaniu framugi widział jej wąskie plecy i włosy związane w kitkę. Zatrzymał się i patrzył. Znajdował się około piętnastu metrów od domu. Widok miał więc znakomity, jak w kinie. On na ciemnej widowni, a kobieta na jasnym ekranie. Przyglądał się z zainteresowaniem, spodziewając się jakiejś zainscenizowanej niespodzianki. Bohaterka przedstawienia poruszała się, kołysząc lekko biodrami, unosząc ramiona, odchylając głowę. Nagle obróciła się do niego twarzą. Z tej odległości nie widział szczegółów, ale wyglądała na młodą i chyba ładną. Podeszła do stołu i postawiła na nim talerz. W głowie Artura natychmiast dokonała się analiza widzianego obrazu. Kobieta gotowała, stąd te jej ruchy, może mieszała w garnkach, może dodawała przypraw. Patrzył na wnętrze kuchni. W głębi musiała znajdować się kuchenka, a na niej naczynia, których nie był w stanie dostrzec. Pchany ciekawością, stanął na palcach. Niewiele mu to dało, widział jedynie fragmenty. Gospodyni zaniosła do stołu drugi talerz. Tym razem zrobiła to wolniej, ostrożniej, jak gdyby zawartości było więcej i obawiała się, że może ją wylać.
Ciekawe, czy ona wie, że właśnie na nią patrzy? A czy ten posiłek jest dla niego? Czekał, aż bohaterka przedstawienia dostawi kolejne naczynia, bo przecież będzie ich czterech, no i ona. Może to nowa przyjaciółka któregoś z chłopaków? Najprawdopodobniej Demona, bo to on nie potrafi wytrwać długo w jednym związku, a rok temu rozstał się ze swoją Zuzą, z którą mieszkał przez kilkanaście miesięcy. Gospodyni stała przy kuchence plecami do niego. Uniosła ramiona i otworzyła szafkę nad głową. Może coś tam schowała albo wyjęła.
Wtem na rozświetlonej scenie pojawił się nowy bohater. Bardzo niespodziewany. Do kuchni wszedł mężczyzna, niski i krępy. Kołysał się z boku na bok jak marynarz na pokładzie rozhuśtanego statku. Zbliżył się do stołu. Usiadł i przystąpił do jedzenia. Kobieta zajęła miejsce naprzeciwko niego i też uniosła sztućce. Artur ze zdumieniem przyglądał się małżeńskiej kolacji i zastanawiał się, o co tu do licha chodzi. Gdzie jest ta niespodzianka, którą powinien z kumplami wspominać po latach z nutą nostalgii? Czekał z nadzieją, że oglądany obraz zaraz się zmieni. Zmienił się, i to szybciej, niż przypuszczał. Mężczyzna rzucił łyżkę i walnął pięścią w blat. Jego towarzyszka cofnęła się wraz z krzesłem i skrzyżowała ramiona na piersiach w obronnym geście. Pokręciła przecząco głową, a mężczyzna pochylił się do przodu i wymachiwał pięścią przed jej twarzą. Kłócili się. Uderzył ją raz, a potem drugi. Artur drgnął z odrazą. Kobieta zasłoniła twarz dłońmi. Napastnik nie zatrzymał się. Dalej okładał swoją ofiarę, trafiając przede wszystkim w głowę.
Martynow odnalazł w kieszeni telefon. Powinien zawiadomić policję. Ściskał aparat w dłoni i się wahał. Radiowóz pojawi się tu za dwadzieścia minut, a ten akt przemocy należało przerwać natychmiast, zanim dojdzie do tragedii, zanim ten typ ją zatłucze.
Nie ruszył jednak z pomocą. Rozejrzał się wokół, jak gdyby oczekiwał, że ktoś inny zainterweniuje. Wszędzie wyłącznie pola ginące w szarościach aż po horyzont. Nie powinno go tu być. To nie jego sprawa. Odwrócił się, żeby odejść. Wtedy wyobraźnia spłatała mu figla, bo przywołała obraz z przeszłości. Zobaczył grube męskie palce ozdobione sygnetem, wplątane w kasztanowe włosy jego matki. Palce szarpały i ciągnęły, a głowa rodzicielki podskakiwała jak piłka. To również działo się w kuchni w trakcie kolacji. Artur wtedy też stał i patrzył. Nie zareagował. Nie stanął w obronie atakowanej. Wtedy miał trzynaście lat, a dzisiaj trzydzieści osiem.
Stanowczym krokiem podszedł do drzwi i zapukał. Nikt mu nie otworzył. Poszukał dzwonka i nacisnął go. Czekał jeszcze kilkanaście sekund, aż w progu stanął mężczyzna.
– Czego? – warknął.
Artur ścisnął reklamówkę z alkoholem. W razie zagrożenia to będzie jego broń.
– Szukam Maćka – oznajmił, siląc się na spokój.
Damski bokser wysunął głowę. Przypominał tura gotowego do ataku. Niski, ale masywny, z mięśniami jak kamień.
– Jakiego Maćka?
– Tego, który przyjechał z Nowej Zelandii.
Mężczyzna przyglądał mu się z wyraźną niechęcią.
– Nie znam żadnego Maćka.
– Ale myśmy się tu umówili. Nie przyjechałem z pustymi rękami.
Martynow odchylił reklamówkę i pokazał dwie butelki Finlandii.
– To nie ten dom – oznajmił gospodarz życzliwszym tonem.
– A tu jest dziewiątka?
– Tak, tutaj.
– To pod dobry adres trafiłem.
– Maćka tu żadnego nie ma. Przecież mówię. Idź, człowieku, stąd!
– Może pana żona wie, gdzie jest Maciek?
Mężczyzna naprężył się w odruchu czujności, jak zwierzę. Mięśnie zadrżały pod opiętą bluzą. Duże dłonie zacisnęły się, żuchwa poruszyła nerwowo.
– Moja żona nic nie wie.
– Może pan jednak ją zawoła. Chciałem sam ją zapytać.
– Już powiedziałem, że moja Anka nic nie wie. – Gospodarz postąpił krok do przodu, wychodząc na zewnątrz. Jego plastikowe klapki zazgrzytały na betonowym stopniu. – Spierdalaj stąd, póki masz całe nogi!
– Może jednak pana żona będzie miała mi coś do powiedzenia. Proszę ją zawołać.
Zaskoczył damskiego boksera swoim spokojem. Mężczyzna umilkł na moment, a potem zawołał, odwracając się w stronę otwartych drzwi:
– Anka! Jakiś picuś w gajerku ma do ciebie sprawę! Chodź tu!
W cieniu korytarza niczym widmo pojawiła się biała twarz. Kobieta zbliżała się skulona ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Bała się, a jej strach wydał się Arturowi niemal namacalny.
– Dobry wieczór. Nazywam się Martynow. Jestem pracownikiem Banku Żuławskiego. Jeśli potrzebna jest pani pomoc, to mogę zadzwonić na policję i razem poczekamy na przyjazd radiowozu.
Pokręciła przecząco głową. Dojrzał jej duże oczy i wysokie czoło.
– Zaraz, o co tu chodzi? Po co chcesz dzwonić po psiarnię? Anka, kim on jest?
Gospodarz stał na szeroko rozstawionych nogach. Ręce trzymał na biodrach i groźnie zerkał raz na żonę, raz na Martynowa.
– Pani Anno, przechodziłem obok i zauważyłem przez okno, co się u was dzieje. Uważam, że powinna pani opuścić dom. To dla pani bezpieczeństwa.
Mężczyzna wygiął plecy i napiął kark. Zamieniał się w taran. Artur przezornie odsunął się o krok i chwycił szyjkę jednej z butelek. Nie może dopuścić do starcia, bo przegra. Ten barbarzyńca na pewno był silniejszy i przede wszystkim wyglądał na zaprawionego w mordobiciu. Musi wyprzedzić atak. Walnąć go Finlandią w głowę, zanim tamten dosięgnie go pięścią.
– Co, kurwa? Przechodziłeś obok? W tym gajerku polami? Już ci, kurwa, uwierzyłem. Gadaj, kim jesteś. I co chcesz od mojej Anki?
– Chcę pomóc pana żonie.
– Co ty, kurwa, pierdolisz? Wynocha stąd! I żebym więcej cię tu nie widział!
– Pani Anno, proszę wyjść z domu. Zadzwonimy po policję.
– Nie jest mi potrzebna policja. Proszę stąd iść.
Miała miły i nieco drżący głos. Nie chciała kłopotów, dlatego go odprawiała.
– Proszę się zastanowić. Może pani zadzwonić po kogoś znajomego. Ja z panią poczekam na tę osobę.
– Wypierdalaj stąd! Już cię tu nie ma.
Troglodyta nacierał na niego górą mięśni napędzanych wściekłością. Artur, cofając się, zahaczył o coś butem. Stracił równowagę i runął na plecy. Poczuł pod dłonią grudki ziemi i suchą trawę. Reklamówka wyleciała mu z ręki. Butelki uderzyły o siebie. Szkło pękło z głośnym trzaskiem. Nie zdążył się podnieść. Nie zdążył się nawet zasłonić, gdy mężczyzna splunął mu wprost na twarz gęstą śliną. Gospodarz chwiejnym marynarskim krokiem wszedł do domu i zatrzasnął za sobą drzwi.
Martynow wyjął z kieszeni płaszcza chusteczkę i wytarł plwocinę z policzka. Dopiero wtedy się podniósł. Gniew pulsował mu pod skórą. Po co się pakował w to gówno? Po co mu to było? Wolałby dostać od tego typa z pięści. To byłoby mniej upokarzające niż to splunięcie. Ruszył do wozu, klnąc pod nosem. Reklamówkę z potłuczonymi butelkami zostawił przed domem numer dziewięć. Upokorzenie paliło mu uszy i twarz, a wściekłość tliła się w sercu.
Wsiadł do suzuki i trzasnął drzwiczkami. Wyjął telefon i przez chwilę zastanawiał się, do którego ze swoich znajomków zadzwonić. W końcu zdecydował się na Adasia Zająca.
– Cześć, prezesie – rzucił tamten zachrypniętym głosem. – Dzwonisz, żeby namówić mnie na kredyt?
– Od tego mam agentów i naprawdę są nieźli. Gdyby z tobą pogadali, oddałbyś mi pod hipotekę wszystko, co masz.
– Oj, nie ma tego dużo, chociaż może się to zmienić. Teść chce przepisać na moją Julkę swoje dwie hale. A one są trochę warte.
– Dlaczego tak chrypisz? Co jest?
– Grypa. Najpierw Julka z małym chorowała, a teraz mnie dopadło.
Martynow pomyślał, że Zając nie mógłby wziąć udziału w dzisiejszym spotkaniu, skoro choruje na grypę. Czy to znaczy, że Maciek i Demon sami to zorganizowali? Wrobili go w małżeńską awanturę zupełnie obcych ludzi? Pogadał jeszcze chwilę z Zającem, po czym się rozłączył. Chciał zadzwonić do Maćka, ale wahał się. Co, jeśli on jest nadal w Nowej Zelandii? Tam jest teraz piąta rano. Otworzył Instagram i sprawdził profil kolegi. Maciek osiem godzin temu wrzucił relację z festiwalu polskiego w Wellington. A zatem nie było go w Polsce. Czyli to też nie on. I zapewne nie Demon. Kto więc kazał mu tu przyjechać? Martynow poczuł się niepewnie, jak gdyby stał na tafli cienkiego lodu. Może ten ktoś, kto go tu zwabił, obserwuje go teraz z oddalenia? Rozejrzał się po płaskich i ciemnych polach rozciągających się z każdej strony samochodu. Zaniepokojony wypatrywał skradającej się sylwetki albo chociaż jakiegoś ruchu. Niczego nie dojrzał. Uruchomił silnik i ruszył.
Rozdział II
BLANKA I SŁONIU SIEDZIELI na huśtawce przed domem. Ubrani w czarne bluzy i otoczeni półmrokiem stanowili część wieczornej scenerii niczym mała ogrodowa architektura. Artur podszedł do nich.
– Cześć, tato.
Blanka uśmiechnęła się, pokazując w ciemnościach biały łuk zębów.
– Cześć, kochanie.
Spojrzał na Słonia. Ten dzieciak nie miał w sobie nic pociągającego. Chudy, z pryszczami na czole i przetłuszczonymi włosami, które w kilku kosmykach opadały mu na kark, wydawał się wcieleniem niechlujności. Co jego córka w nim widziała? Artur nie wiedział. Nie lubił chłopaka, ale z nim też wypadało się przywitać.
– Cześć, Słoniu.
– Hej – odpowiedział tamten.
Dobrze, że mrok był gęsty, bo w innym razie dzieciaki zobaczyłyby grymas niezadowolenia na jego twarzy. Hej. Co niby miało znaczyć to powitanie? Nie był kolegą tego smarkacza. Wolałby od niego usłyszeć tradycyjne i grzeczne: dobry wieczór. On sam, jak miał osiemnaście lat, to właśnie tak się witał z rodzicami swoich rówieśników.
– Myśleliśmy, że wrócisz później. Mama powiedziała, że masz ważne zebranie.
– Skończyliśmy szybciej. Poganiałem wszystkich, bo wiedziałem, że czekacie na mnie. A gdzie są nasi goście?
– Z mamą na tarasie.
– Na tarasie? Nie za zimno?
– Włączyli sobie ogrzewacz gazowy.
– A was wygnali przed dom?
– Sami wyszliśmy.
– No to idę do nich.
Artur wszedł do domu i nie zdejmując płaszcza, skierował się na taras, skąd dobiegał śmiech Jagody. Nie zauważyli go od razu. Siedzieli przy ogrodowym stole w nikłym blasku płomienia lampy gazowej, a ich cienie załamywały się na posadzce. Pierwsza jego obecność wyczuła kobieta o krótkich czarnych włosach. Obróciła głowę i Artur zobaczył nieco kwadratową twarz z dużymi oczami i wydatnym nosem, który dodawał wyrazistości jej obliczu. Podniosła się i ruszyła do niego.
– Barbara – przedstawiła się. – Jestem mamą tego chudzielca, który się zadaje z waszą piękną córką.
Podali sobie ręce. Miała zimną dłoń.
– Miło mi – oznajmił szczerze.
Kobieta mówiła dalej, stojąc przed nim z opuszczonymi ramionami.
– Nie rozumiem, dlaczego Blanka z nim chodzi. Taka ładna i sympatyczna. A on? Szkoda gadać.
Martynow zdawał sobie sprawę, że Barbara nie mówi tego na serio, ale i tak w jej słowach pobrzmiewało uznanie dla jego córki. Tym go ujęła. Miłe wrażenie zrobił też wygląd Tyrkowskiej. Piękna nie była, ale na pewno zadbana. Lśniące czernią włosy musiały być efektem zabiegów fryzjerskich. A napiętą i gładką skórę pod oczami zapewne zawdzięczała zastosowaniu dobrych kosmetyków.
Wskazała palcem na mężczyznę z piwnym brzuchem i kilkudniowym zarostem.
– To mój ślubny, Mareczek.
Tyrkowski podniósł się i kiwnął głową na powitanie.
– Gdybyś wrócił za godzinę, to nie byłoby już żadnej kiełbaski. Zjadłbym wszystkie.
Pogłaskał się po brzuchu, śmiał się przy tym oczami, ustami i każdym mięśniem mimicznym. Swojski koleś, tylko włożyć mu kontusz, by przypominał polskiego szlachcica. Aż trudno uwierzyć, że ci ludzie spłodzili tego wymoczka, Słonia. Wieczór z Tyrkowskimi, wbrew oczekiwaniom, zapowiadał się całkiem dobrze.
Artur uśmiechnął się do żony na powitanie.
– Przebiorę się w coś wygodnego i przychodzę do was.
Jagoda poprawiła wełniany szal, który narzuciła na gruby sweter.
– Skarbie, jak będziesz na piętrze, zajrzyj do Michałka.
Przytaknął. W holu odwiesił płaszcz i wbiegł na piętro. Obok ich sypialni znajdował się pokój dziecięcy. Uchylił drzwi. Ze środka dobiegała idealna cisza. Wszedł na palcach i pochylił się nad łóżeczkiem. Dwuletni synek spał. W świetle padającym z korytarza Artur widział jego drobną sylwetkę z rączkami rozrzuconymi na boki. Dopiero jutro rano będzie mógł go wyściskać. Poprawił kołderkę i się wycofał.
Z szafy wyjął najgrubszą bluzę z kapturem. Narzucił jeszcze puchową kamizelkę i zszedł na dół. W salonie Marek przygotowywał drinki. Szło mu to zręcznie. Równie sprawnie operował lewą ręką, jak i prawą, oczywiście jednocześnie.
– Byłeś barmanem? – zapytał Martynow.
– Krótko, ale byłem. Jeden sezon w Krynicy Morskiej. Wtedy poznałem Baśkę. Do dzisiaj wspomina mojito, które jej zrobiłem.
– A co teraz pijemy?
– Dziewczyny martini. A nam przygotowałem autorską wersję wściekłego psa, czyli psa wkurwionego. Masz odwagę spróbować?
– Mam. Dzisiaj tego potrzebuję.
– A co? Ciężki dzień w robocie?
– Raczej dziwny. Dobrze, że do nas wpadliście. Od narodzin Michałka żyjemy jak pustelnicy.
Oczy Marka zwęziły się z rozbawienia. Cały promieniował radością. Jego brzuch podrygiwał nad paskiem spodni od hamowanego śmiechu.
– Dobrze, że nas nie wyrzuciłeś za drzwi. Słoniu nas przed tym ostrzegał. Podobno patrzysz na niego krzywo.
– No co ty. Wcale nie!
Tyrkowski pozwolił, aby głęboki śmiech wydobył się z jego gardła.
– Gdybym ja miał taką córkę, goniłbym każdego chłopaka.
– Ja nie gonię twojego syna. Chcą, to niech ze sobą chodzą.
Marek podniósł dwa wysokie kieliszki.
– Idziemy do naszych dziewczyn?
Artur kiwnął głową i wziął dwa kolejne drinki. Wyszli na taras. Jagoda i Barbara grzały się przy płomieniu lampy gazowej. Nietrudno było dostrzec różnicę między kobietami. Jedna lśniła interesującą urodą, druga wydawała się wcielać w rolę kopciuszka przysypanego popiołem, który jest ładny, ale akurat tego nie widać. Jagoda od czasu narodzin syna bardzo się zaniedbała. Dostrzegał to od dawna. Rozumiał, że jest zmęczona i to główny powód, że nie odwiedza fryzjera, zarzuciła jogę i przestała robić te wszystkie rzeczy, które kobietom poprawiają wygląd. Sugerował, aby zatrudnili nianię, bo przecież ich stać. Nie chciała jednak o tym słyszeć. A pracownice Banku Żuławskiego też rodziły dzieci i potrafiły o siebie zadbać. Poczuł złość do żony. Wiedziała, że będą mieli gości, pierwszych od dawna. Mogła chociaż zadbać o fryzurę.
Siedzieli i gadali do północy. W pewnym momencie Jagoda zasugerowała przeniesienie do salonu. To był dobry pomysł, bo Arturowi marzły już ręce. Tyrkowscy okazali się dobrym towarzystwem. Serdeczni i dowcipni, może trochę zbyt głośni. Momentami nawzajem się przekrzykiwali, jak gdyby każde z nich chciało mocniej zaakcentować swoją obecność przy stole. Zupełnie inni od antypatycznego syna. Tylko Blanka się do nich dosiadła i brała udział w rozmowie. Słoniu stał oparty o futrynę i patrzył na nich z góry z ironicznym uśmiechem bladych ust. Martynow miał ochotę nim potrząsnąć albo chociaż mu przygadać. Darował sobie. Nie chciał robić przykrości Tyrkowskim. Za bardzo ich polubił. W pewnej chwili Słoniu poszedł do samochodu. Dwie minuty później uderzał w klakson, jak gdyby się paliło. Barbara od razu wstała.
– Czas na nas! – zawołała wesoło.
Martynowie próbowali protestować, ale goście ponaglani uporczywym dźwiękiem szybko wyszli.
– Fajni ludzie – oznajmiła Jagoda. Usiadła na skraju kanapy i utkwiła wzrok w zastawionym stole. – Jutro to ogarnę. Teraz nie mam siły.
Blanka klasnęła w ręce.
– Prawda, że są świetni? Dlatego chciałam, żebyście ich poznali.
– Jesteś pewna, że Słoniu to ich syn? – zapytał Artur, puszczając oczko do córki.
– Tato, nie żartuj.
– Bo mi się wydaje, że ich syn został porwany i zastąpił go ten twój Słoniu. Tyrkowscy udają, że to ich dziecko, bo udawanie jest warunkiem, że kiedyś wróci do nich prawdziwy syn.
Blanka wcale się nie roześmiała. Wbiła sarnie oczy w ojca.
– Artur, co ty za bzdury wymyślasz? – odezwała się Jagoda.
– A nie macie wrażenia, że to mogłaby być prawda?
Blanka zaczęła zbierać szklanki ze stołu. Łyżeczka spadła z brzękiem na podłogę. Jego córce drżały dłonie. Widać zdenerwowała ją sugestia, że z jej chłopakiem mogłoby być coś nie tak. Odstawiła tacę z naczyniami na blat.
– Idę spać – rzuciła chłodno i wyszła nienaturalnie wyprostowana jak żołnierz na paradzie.
Odprowadzili ją wzrokiem do samych schodów.
– Skarbie, trochę więcej wyczucia – jęknęła Jagoda.
– Przecież tylko żartowałem.
– Robisz to zbyt często. Postaraj się choć raz powiedzieć o nim coś miłego w jej obecności.
– To będzie trudne – mruknął Artur.
Jagoda westchnęła z rezygnacją.
– Ja też idę spać – oznajmiła i poczłapała w stronę schodów. Dosłownie poczłapała jak osiemdziesięcioletnia babcia. Patrzył za nią z dezaprobatą, na zbyt obfite biodra i pochylone plecy. Potem przesunął wzrok na butelkę wódki i sok ananasowy. Napiłby się, ale jeśli to zrobi, to o siódmej rano alkohol wciąż będzie krążył w jego krwi. Lepiej nie ryzykować. Zgasił światło i poszedł na piętro.
Ciąg dalszy w wersji pełnej