Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy zaryzykowałbyś życie własnego dziecka, aby uratować swoją firmę?
Borykający się z problemami finansowymi Seweryn, ojciec kilkumiesięcznego Tymka, wpada na szalony pomysł – upozorowuje porwanie syna, aby wymusić okup od swojego zamożnego brata.
Akcja nabiera dramatycznego tempa, gdy komuś innemu rzeczywiście udaje się uprowadzić dziecko. Porywacze nie wysuwają żadnych żądań, mimo bezlitośnie mijającego czasu.
Do akcji wkraczają komisarz Kamil Soroka oraz prokurator Milena Łempicka-Krol, dla której sprawa ta przywołuje bolesne wspomnienia z własnego życia.
Czy uda im się uratować życie bezbronnego dziecka i wyjaśnić zagadkę tajemniczego zaginięcia?
Agnieszka Pietrzyk wykonała kawał dobrej pisarskiej roboty. Teraz twoja kolej. Daj się porwać!
Robert Małecki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Rok wydania: 2018
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agnieszka Pietrzyk, 2018
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018
Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa
Redakcja: Magdalena Ciszewska
Korekta: Alicja Laskowska
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Konwersja: Grzegorz Kalisiak
ISBN 978-83-7976-847-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
www.czwartastrona.pl
Dzień pierwszy, rano
Była dopiero siódma trzydzieści, a termometr wskazywał już dwadzieścia sześć stopni Celsjusza. Zaczynał się kolejny piekielny dzień. Seweryn stanął przy oknie i rozpiął koszulę, którą przed chwilą włożył. Miał nadzieję, że pod materiał wpłynie trochę chłodniejszego powietrza, przynosząc ulgę jego rozpalonej skórze. Niestety z otwartego okna biło cuchnące asfaltem gorąco.
Wysoka temperatura rozleniwiała, skłaniała do wygodnego ułożenia się na kanapie ze szklanką czegoś zimnego w dłoni. Dobrze byłoby ułożyć teraz głowę na miękkim oparciu, przymknąć oczy i drzemać, a przede wszystkim nie myśleć. Szkoda, że nie można zniknąć z tego pokrytego kurzem i zalanego słońcem miasta, z dusznego i ciasnego domu, przenieść się tam, gdzie nie ma upału, gdzie żyje się spokojnie, bez kłamstwa i zdrady. Można byłoby wrócić, gdy temperatura się obniży, a ludzie staną się lepsi.
Wyszedł z sypialni. W korytarzu pojawiła się Łucja, niosła pod pachą pluszowego psa, w dłoni trzymała łyżkę, z której skapywała kasza manna. Z piskiem podbiegła do niego, wziął ją na ręce. Poczuł, jak brudna łyżka wsuwa się pod kołnierzyk jego koszuli. Wzdrygnął się i odruchowo odsunął od siebie córkę. Gdy jej ramiona wyciągnęły się w jego stronę, przytulił ją ponownie. Roześmiała się głośno. Tylko dzieci potrafią tak szczerze cieszyć się chwilą. Też by chciał się radować bliskością z córką i nie myśleć o tym, co było i co będzie.
Wszedł do kuchni, niosąc Łucję na ręku. Marta zalewała właśnie kawę, a Tymek siedział w foteliku i machał grzechotką. Sielanka, tak było co rano.
— Sewciu, uważaj trochę, przecież Łucja całego cię wymazała kaszką.
Urwał kawałek papierowego ręcznika i wytarł szyję. Teraz córka usiłowała włożyć mu łyżkę do ust. Posadził ją na taborecie i przysunął talerz z resztką manny. Chciał wyjść z kuchni, ale Marta go zatrzymała.
— Potem się przebierzesz, teraz jedz.
Wrócił do stołu. Chrupiące tosty, domowy dżem ze śliwek, twarożek ze szczypiorkiem — same przysmaki. Nie wiedział, po co sięgnąć w pierwszej kolejności.
Marta postawiła przed nim filiżankę z kawą.
— Myślałam, czy nie pojechać z dziećmi nad jezioro. W mieście jest upał nie do wytrzymania. Przyjechałbyś do nas w sobotę. Co ty na to?
— Wolałbym, żebyśmy wszyscy razem pojechali w sobotę albo w piątek po południu.
Spojrzał na żonę proszącym wzrokiem. Uśmiechnęła się.
— Jak chcesz, właściwie to już za trzy dni. Nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby Zuza pojechała z nami? Zajęłaby się Łucją i Tymkiem.
Zuza była siostrą Marty, zbuntowaną siedemnastolatką. Spędzała u nich sporo czasu, rzekomo pomagała w opiece nad dziećmi, a tak naprawdę godzinami snuła się po domu ze smartfonem w dłoni. Lubił ją, ale lubienie ma swoje granice. Gdyby widywał Zuzę raz na tydzień, zapewne cieszyłby się z jej towarzystwa. Ona jednak przesiadywała u nich codziennie. Nad jeziorem, w małym domku, jej obecność może się stać jeszcze bardziej męcząca.
— Okej. Niech z nami jedzie.
Zgodził się, ale jego przyzwolenie nic nie znaczyło, bo i tak nigdzie nie pojadą. On już o tym wiedział, Marta jeszcze nie. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Nie był w stanie patrzeć jej prosto w oczy, nachylił się więc do syna. Wyjął go z fotelika, posadził sobie na kolanach i zaczął karmić twarożkiem.
Dzień pierwszy, wieczór
Drzwi do „Krypty” były otwarte. Z wnętrza dobywał się gwar rozmów i piwniczne powietrze. Seweryn schodził powoli po kamiennych schodach. Ponad pięćset lat temu tę trasę pokonywali panowie w habitach, aby w podziemiach kościoła paść na kolana i pogrążyć się w modlitwie przy zgromadzonych tam relikwiach. Na szczęście dzisiaj na dole czekały na gości inne rozrywki: jazz i alkohol. A może w średniowieczu braciszkowie również zapewniali ukojenie swoim umartwionym ciałom, popijając w krypcie wino i przygrywając na fujarkach?
Za Sewerynem podążały dwie kobiety, Marta i Ramira. To był jego pomysł, żeby poszli posłuchać jazzu. Obiecywał sobie, że będzie wyglądał jak zrelaksowany, dobrze bawiący się młody mężczyzna, nawet Marta się nie zorientuje, że dzisiaj tkwi w nim demon.
Stanęli w surowym wnętrzu kościelnych podziemi. Kręciło mu się w głowie, chyba od papierosów, bo wypalił dzisiaj kilka po ośmiu latach przerwy. Ramira klepnęła go w ramię i wskazała najbliższy wolny stolik. On jednak ruszył na koniec lokalu pod samą scenę. Specjalnie wybrał to miejsce, tu będzie zbyt głośno na rozmowę, a więc będą się przede wszystkim do siebie uśmiechać. Podszedł do baru. Nie spieszył się, chwilę gawędził z barmanem o pogodzie. Gdy wracał do stolika z drinkami, muzycy zaczynali grać. Zajął miejsce naprzeciw dziewczyn, patrzył na nie i myślał, że nadal są to dwie najpiękniejsze kobiety w całym Elblągu.
Ramira była żoną jego brata Roberta, w połowie Argentynką, w połowie Polką. Po matce odziedziczyła egzotyczne rysy i śniadą karnację, po ojcu gibkość ciała i bystre spojrzenie. Choć ubrana skromnie, w czarne spodnie i czarną koszulkę na ramiączkach, w nikłym blasku świec wyglądała zmysłowo. Marta nie miała tak wyrazistej urody, na pierwszy rzut oka prezentowała się bardzo zwyczajnie, jak dziewczyna z sąsiedztwa, której się zwykle nie zauważa. Wystarczyło jednak dłużej na nią popatrzeć, a zaczynała błyszczeć, jej uśmiech okazywał się uroczy, a ruchy dziewczęce. Twarz miała pospolitą, wąskie usta, cienki nos i pełne policzki. Wyjątkowa uroda wydawała się kryć w dużych błękitnych oczach. Gdyby nie te tęczówki, nie zwróciłby na nią uwagi sześć lat temu, gdy sprzedawała jemu i Robertowi frytki w Krynicy Morskiej.
Był prawdziwym szczęściarzem, że na nią trafił. Tak właśnie myślał, choć jego rodzina uważała inaczej, zwłaszcza ojciec nie mógł przeżyć tego, że synowa była tylko po maturze, a jej rodzice unikali uczciwej pracy. Robert też mu radził wstrzymać się z małżeństwem, bo nie należy się żenić z kobietami, które są tylko ładne. Żona powinna mieć jeszcze ciekawy charakter, dobrą profesję, coś do powiedzenia albo chociaż pieniądze. Jako przykład wskazywał na Ramirę, wówczas mistrzynię świata w tańcach latynoamerykańskich. Mama odnosiła się do Marty z chłodną uprzejmością, czego więcej wymagać od teściowej, właściwie powinien być zadowolony. Wiedział jednak, że przed przyjaciółkami chwaliła się wyłącznie Ramirą. Pokazywała im okładki argentyńskich, japońskich i brytyjskich pism, na których utalentowana synowa prężyła swe ciało w pięknej sukni z piórami.
Dwa lata po ślubie Marta urodziła Łucję, wtedy stosunek do niej trochę się zmienił. Ojciec już nie narzekał, nie wytykał Sewerynowi nieciekawych teściów, a mama chętniej rozmawiała z synową i nawet ją chwaliła. Jego brat też zauważył, że Marta to był dobry wybór.
Małżeństwo Seweryna kwitło, a Roberta przeciwnie, po dwunastu latach zdawało się przechodzić kryzys. Niby wszystko było dobrze, ale Ramira coraz więcej czasu spędzała poza domem. Częściej wyjeżdżała na turnieje i zgrupowania, już nie tylko jako tancerka, ale też jako instruktorka. Robert nie nudził się bez żony, chętnie odwiedzał elbląskie i trójmiejskie kluby nocne. Ubiegłego lata miał wypadek samochodowy na trasie do Jegłownika, jego bmw wypadło z drogi. Jemu nic się nie stało, ale dość mocno ucierpiała jego siedemnastoletnia towarzyszka.
Muzyka ucichła, trębacz zapowiedział krótką przerwę i skierował się do wyjścia, za nim ruszyło kilkanaście osób, Seweryn również się podniósł.
— Przewietrzę się — oznajmił.
Marta machnęła ręką, dając znać, żeby sobie poszedł i dał im pogadać. Zaczął się przepychać między rozbawionymi ludźmi, przy barze zatrzymało się kilka osób, skutecznie blokując przejście. Czekając, aż zrobi się luźniej, odwrócił się i spojrzał na Martę i Ramirę. Siedziały pochylone ku sobie, niemal dotykały się czołami. Rozmawiały.
Przed „Kryptą” stali dyskutujący namiętnie goście lokalu. Seweryn minął ich i ruszył wolnym krokiem przed siebie. Ktoś, kto by go obserwował, mógłby pomyśleć, że nie zmierza do żadnego konkretnego celu, on jednak szedł na ważne spotkanie. Wkrótce dotarł do rzeki i wszedł na most przy przystani. Oparł się o barierkę i zapalił papierosa. Wpatrywał się w ciemne kształty jachtów stojących nieruchomo wzdłuż bulwaru. W czarnej wodzie odbijało się światło lamp ze zwodzonych mostów i nadrzecznej promenady. Iluminacja godna europejskiego miasta portowego, chociaż nocą kawałek Elbląga przypominał Rotterdam. Bulwar był pusty, ale za to na moście południowym zatrzymała się grupka mocno rozbawionych osób. To stamtąd dobiegały pokrzykiwania i dziewczęce śmiechy. W oddali migały światła pojazdów przejeżdżających przez most samochodowy, po drugiej stronie rzeki zaczął ujadać pies. Seweryn czekał. Na szczęście od wody wiało lekkim chłodem. Papieros skrócił się już o połowę, za kilka minut powinien wrócić do Marty i Ramiry, bo zaczną się niepokoić, a nawet go szukać.
Od Wyspy Spichrzów ktoś się zbliżał. Niska, męska sylwetka, Seweryn rozpoznał Maksa Kubiaka, któremu w akademiku koledzy z marketingu i zarządzania nadali ksywkę Szczurek. Maks stanął obok niego. Nie witając się, zapytał:
— Co masz dla mnie?
Seweryn nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się, czy się nie wycofać. Przypomniał sobie oczy Marty, pełne pokory, spokojne i zarazem chłodne, zwrócone gdzieś w dal. Nie patrzyła na niego tak jak kiedyś, często mijała go wzrokiem, jak gdyby był mało znaczącym przedmiotem.
Wypuścił dym nosem, a potem powiedział:
— Dam ci zarobić.
— Ekstra, ile płacisz i za co?
— Sto tysięcy za porwanie mojego syna.
Maks parsknął śmiechem.
— Dobry żart.
Sewerynowi przemknęło przez głowę, że to ostatni moment, żeby zrezygnować z diabelskiego pomysłu. Wystarczy, że kiwnie głową, przyznając, iż to tylko żart.
Rzucił niedopałek i zgasił go butem.
— Ja mówię serio, porwiesz mojego syna.
— Po jakiego chuja?
— A po co się porywa dzieci?
— No zwykle dla przyjemności albo dla okupu.
— Ty porwiesz Tymka dla kasy.
— A ty zapłacisz okup? Nie kumam…
— Nie ja, mój brat, on zapłaci.
Maks oparł się łokciami o barierkę i splunął do wody.
— Mamy więc skroić twojego brata. Ciekawie się zapowiada.
Przez cały tydzień Seweryn dużo myślał o tym, co wyjawił mu Maks podczas ostatniego spotkania. To było sprytne — żądać okupu za porwanie, którego się nie dokonało, którego w ogóle nie było. Maks i jego dziewczyna wynajdywali średniozamożne rodziny z dziećmi i rozpracowywali je, co nie było specjalnie trudne przy dzisiejszym upublicznianiu informacji w mediach społecznościowych. Nie czekali długo na nadarzającą się okazję. Wystarczyło, że nastoletnie dziecko poszło do kolegi albo na pizzę, wtedy dziewczyna Szczurka dzwoniła do owego nastolatka i udając przedstawiciela operatora, prosiła o wyłączenie telefonu na dwie godziny. Potem do akcji wkraczał Maks, dzwonił do rodziców i informował, że ma ich dzieciaka, żądał niewielkiej kwoty płatnej zaraz, dosłownie za godzinę. Obiecywał, że uwolni córkę lub syna natychmiast po otrzymaniu kasy. Przerażeni rodzice dzwonili do dziecka, ale ono miało wyłączony telefon. Niemal wszyscy płacili, zostawiali pięć, dziesięć tysięcy złotych w umówionym miejscu. Niczego nieświadome dziecko wracało po jakimś czasie do domu, a rodzice szybko się orientowali, że żadnego porwania nie było. Maks żartem zapytał, czy Seweryn nie zna jakiejś rodziny z dziećmi, której nie lubi. Znalazł jedną, swoją własną.
— Mam go tak dosłownie porwać, to znaczy zabrać? — zapytał niemal szeptem Szczurek.
— Tak.
— A nie lepiej, żebyś ty go gdzieś ukrył, a ja zgłoszę się do twojego brata po okup?
— Nie, to ma wyglądać na prawdziwe porwanie. Ty uprowadzisz Tymka, a po kasę zwrócisz się do mnie i mojej żony.
— A ty pożyczysz pieniądze od brata?
— Tak.
— Przecież to, kurwa, nie ma sensu. I tak będziesz musiał mu kiedyś oddać tę forsę.
— Nie, nie będę musiał, nie będzie chciał zwrotu. Robert uwielbia mojego Tymka, zapłaci i powie, że nie mamy u niego żadnego długu.
Gdy zapalał kolejną fajkę, ręce mu się trzęsły. Był zły, że nie panuje nad swoim ciałem. Marta na pewno zauważy, że coś złego się z nim dzieje, skoro wrócił do nałogu.
— Jeżeli twój brat jest tak hojny, to po prostu zaciągnij u niego bezzwrotną pożyczkę. Po co to całe porwanie? Nie rozumiem.
Seweryn zachichotał i zaraz ucichł, bo na most weszła para przytulonych do siebie młodych ludzi. Wolał nie zwracać uwagi na siebie i Maksa.
— Robert nie jest hojny. Jest przemądrzałym dupkiem z wielką kasą. Gdybym poszedł do niego po pieniądze, to by mnie wyśmiał.
— A jeśli nie zapłaci okupu? Chyba musimy się przygotować na taką ewentualność?
— Gdyby się wahał, to nasza matka go przekona, że powinien zapłacić.
— Sto tysięcy dla mnie, a dla ciebie?
— Dla mnie dwieście, czyli zażądasz trzystu tysięcy okupu. Tylko pamiętaj, że mój syn nie może na tym ucierpieć. Twoja dziewczyna lubi dzieciaki?
— Lubi, nie martw się, będzie go niańczyć jak swojego. Mały nawet nie zauważy, że nie jest z matką.
Przez kilka minut omawiali szczegóły, a na koniec przypieczętowali swój plan uściskiem dłoni. Szczurek się uśmiechnął. W świetle lampy szpara między jego zębami była dobrze widoczna i nadawała twarzy sympatyczny wyraz. Wyglądał jak zabawny koleś, a nie jak niebezpieczny porywacz czy przebiegły oszust.
Dzień drugi, rano
Przenikliwy dźwięk wkręcał się w głowę Seweryna. Z trudem otworzył oczy i sięgnął po smartfona. Wyłączył budzik. To jednak nie był dobry pomysł, aby ze snu wyrywał go odgłos wiertarki. Będzie musiał zmienić sygnał.
Obok niego w małżeńskim łóżku leżał Tymek, patrzył na ojca, w jego oczach widać było radość. W zaspanym umyśle Seweryna od razu pojawiło się poczucie winy. Rodzice powinni chronić swoje dzieci, a on planuje wystawić zdrowie, a nawet życie syna na duże niebezpieczeństwo. A co, jeżeli podczas porwania Tymek się zakrztusi albo dostanie gorączki? Czy dziewczyna Maksa będzie wiedziała, co robić? Już nie był tak pewien słuszności swojego pomysłu jak wczoraj.
Do sypialni weszła Marta, podała mu szklankę z wodą.
— Może zostaniesz dzisiaj w domu?
Pił wodę długimi łykami. Co za ulga dla wysuszonego gardła. Wczoraj przesadził z alkoholem. Gdy wrócił do „Krypty” po rozmowie z Maksem, od razu kupił trzy wódki. Marta nie chciała pić, więc wypił za nią. Kolejne trzy wódki zamówiła Ramira, z uśmiechem postawiła przed nim dwa kieliszki. Nie zaprotestował.
— No i co? Zostaniesz w domu?
— Nie mogę.
— Przecież poradzą sobie bez ciebie. Posiedziałbyś z dziećmi, a ja bym wyskoczyła do fryzjera i kosmetyczki.
Ogarnęła go złość. Myślał, że Marta troszczy się o jego samopoczucie. Widzi, że nie jest w formie i dlatego proponuje mu pozostanie w domu. A jej chodziło wyłącznie o nową fryzurę.
— Muszę iść do firmy, żeby zarobić na twojego fryzjera — warknął.
— Nie irytuj się tak. Zadzwonisz do mamy, żeby przyszła posiedzieć z dziećmi? Gdy ty zadzwonisz, to nie odmówi.
Milczał. Tymek zaczął płakać.
— No dobra, sama zadzwonię.
Wzięła Tymka na ręce — w tym ruchu nie było żadnej czułości, ciepła, jak gdyby podnosiła jakiś pakunek, a nie płaczącego syna. Odgrywała się na dziecku. Zezłościło go to.
Gdy wszedł do kuchni, Marta właśnie odkładała telefon.
— Mama nie przyjdzie, źle się czuje.
— Co jej jest? — zaniepokoił się.
— Nic takiego, zmęczenie, to przez ten upał. Przypomniałam jej, żeby piła dużo wody.
— To nie pójdziesz dziś do fryzjera?
— Nie pójdę.
Łucja stała przy nim i szarpała go za nogawkę. Podniósł ją i pocałował w czoło. Podszedł do Marty i ją też cmoknął w policzek. Lepiej, żeby przed porwaniem wszystko im się układało. Musi nad sobą panować, unikać konfliktów.
W drodze do firmy zajechał do parku Modrzewie. Samochód zaparkował w pobliżu ładnego, eklektycznego domku, w którym przed wojną mieszkał ogrodnik. Ruszył główną aleją parku należącego dawniej do jakiegoś obrzydliwie bogatego Niemca. Dyskretnie rozglądał się na boki. Maks już na niego czekał, siedział z dwiema staruszkami na zacienionej ławce. Seweryn minął go i poszedł dalej. Szczurek dogonił go przy plenerowej siłowni, pustej teraz z powodu niemiłosiernego skwaru. Wyjął z torby niewielki pakunek i podał Sewerynowi.
— Tutaj masz telefon, baterię i dwadzieścia białoruskich kart SIM. Od dzisiaj dzwonisz do mnie tylko z tego aparatu, i oczywiście nie z domu. Karty SIM są do jednorazowego użycia. Po każdym połączeniu kartę wyrzucasz i wkładasz kolejną. Jasne?
— Jasne.
Dopiero teraz zauważył, że Maks ma na dłoniach cieliste rękawiczki. Czy on też nie powinien? Czuł, że krew zaczyna mu szybciej pulsować w żyłach, a koszulka przykleja się do pleców. Oddychał ciężko, wcale nie z powodu upału — właśnie rozpoczął najniebezpieczniejszą grę w swoim życiu.
— Maks, słuchaj, to musi trwać krótko, góra dwa dni, Tymek po czterdziestu ośmiu godzinach musi wrócić do domu. Od razu dzwoń i żądaj okupu.
— Spoko, wiem, jak to się robi.
Zatrzymali się w cieniu ogromnego klonu, za plecami mieli neogotycką wieżę widokową. Kilkanaście metrów przed nimi na ławce siedziała kobieta, obok niej stał wózek dziecięcy.
— Gdybym teraz do niej podszedł, wyjął dzieciaka z wózka i zaczął uciekać, co by zrobiła? Jak myślisz? — zapytał Szczurek.
— Goniłaby cię z krzykiem, pół Zawady by ją słyszało.
— Nie dogoniłaby mnie. Zdążyłbym wsiąść do wozu i odjechać. Co zrobiłaby wtedy?
— Zadzwoniłaby na policję, to oczywiste.
— No właśnie, psów lepiej w to nie mieszać. Po porwaniu twoja żona powinna zadzwonić do ciebie, a nie na policję. Jak ją do tego przekonać?
— Po prostu jej to powiedz.
— Co?
— Jak w filmach, wyjmujesz Tymka z wózka i grozisz, że jeżeli powiadomi gliny, to małemu coś się stanie. Sądzę, że wtedy zadzwoni do mnie.
— Będę musiał jej przyłożyć, żeby nie leciała za mną z krzykiem. Nie martw się, nie pieprznę jej mocno.
Seweryn chciał zaprotestować. Na myśl, że jakiś facet uderzy Martę, zrobiło mu się niedobrze. Kiwnął jednak głową na znak, że rozumie i się zgadza.
— Jeżeli twoja żona zdąży jednak powiadomić psiarnię, to musisz bardzo uważać. Rodzina i znajomi są pierwszymi podejrzanymi.
— Tak, wiem o tym. — Seweryn wytarł czoło. — Pamiętaj, że na spacerze będzie też moja córka, prawdopodobnie na rowerku, tylko jej nie przestrasz.
— Nie przestrasz? A jak to sobie, kurwa, wyobrażasz? Przecież będę musiał pieprznąć jej matkę. Mam najpierw małej wręczyć misia, żeby nie ryczała?
— Dobra, tego dnia zawiozę Łucję do babci.
— Nie, nie rób tego, to ma być dzień jak każdy inny. Lepiej niech się psy nie zastanawiają, dlaczego akurat tego dnia małej nie było z twoją żoną na spacerze. — Szczurek uścisnął go za ramię, jak gdyby chciał dodać mu otuchy. — Twoja córka szybko dojdzie do siebie, zapomni, dzieci już tak mają. Będzie dobrze.
Seweryn wytarł spocone dłonie o spodnie. Czuł suchość w ustach. Chłodny browarek może ugasiłby pragnienie i wyrzuty sumienia.
— O! Moje koleżaneczki drepczą — powiedział Szczurek.
Alejką szły dwie starsze panie, które siedziały z Maksem na ławce. Zbliżyły się do kobiety z wózkiem, jedna z nich zajrzała do środka. Matka uniosła głowę i pochyliła się do przodu, gotowa zerwać się, aby bronić swojego potomka w razie potrzeby.
Seweryn dopiero w samochodzie pomyślał, że powinien włożyć okulary przeciwsłoneczne — blask kłuł go w oczy. Co z tym słońcem? Paliło niemiłosiernie.
Gdy wjechał na Modrzewinę, zwolnił i patrzył na budynki tutejszych zakładów. Zawsze porównywał inne hale ze swoją i z dumą konstatował, że ma najefektowniejszy szyld. Metalowe pręty tworzyły napis: „Bramy, ogrodzenia, furtki”.
Drzwi do biura były otwarte na oścież, pani Ala chyba miała nadzieję na lekki przeciąg. Niestety gorące powietrze stało w miejscu. Już dawno powinien pomyśleć o klimatyzacji. Na parapecie zauważył nową roślinkę, kolejny przejaw botanicznych upodobań jego sekretarki.
Usiadł w fotelu. Ze zdjęcia na biurku spojrzały na niego błękitne oczy Marty. Uśmiechała się, a raczej drwiąco wykrzywiała usta. To zdjęcie zrobił trzy lata temu w Amsterdamie, a więc od dawna z niego szydziła. Był kretynem, że wcześniej tego nie widział. Walnął fotografią o kant metalowej szafki, szkło pękło, tworząc literę z. Do biura wpadła pani Ala.
— Co się stało? — zawołała, rozglądając się wokół.
— Nic takiego, zdjęcie spadło. — Seweryn schował fotografię do szuflady. — Zgłosił się do nas jakiś nowy klient?
— Był tu taki jeden, ale czy to klient? Szukał pana, miał tatuaże, nawet na karku. Ma wrócić za pół godziny.
— Miejmy nadzieję, że złoży duże zamówienie. Mamy na dzisiaj coś ważnego?
— Trzeba fakturę zapłacić, pan Kazik dzwonił, prosił, a nawet groził, że więcej drutów nie da. Trzeba też zamówić pręty okrągłe, gładkie o średnicy 18 milimetrów. Jeśli nie będziemy ich mieli do jutra, to znowu nam produkcja stanie.
— Zaraz zamówię. Pani Alu, bardzo panią proszę, niech pani skoczy do marketu i kupi dwa wiatraczki, jeden na pani biurko, drugi na moje.
Pani Ala odciągnęła bluzkę od ciała i pomachała nią, odsłaniając kawałek płaskiego brzucha.
— Już o tym myślałam. Te wiatraczki życie nam uratują, zaraz po nie lecę.
Wybiegła z biura, stukając obcasami sandałków. Po chwili jednak wróciła.
— Da mi pan kasę?
Wręczył jej dwieście złotych.
— Pójdę jeszcze na lody, ale będę się spieszyć — zakomunikowała i znowu wybiegła.
Seweryn opadł na fotel. Dobrze, że sobie poszła, potrzebował spokoju, a przy pani Ali byłoby to trudne. Zagadywałaby go co kilka minut. Włączył komputer i wszedł na swój rachunek inwestycyjny w biurze maklerskim. Parę dni temu kupił akcje zakładów mięsnych, bo miały dobrą rekomendację. Liczył, że w ciągu miesiąca zarobi kilka tysięcy złotych. Aż jęknął na widok ceny — stracił już dwadzieścia procent zainwestowanej sumy. Do dupy te wszystkie analizy techniczne, kretyni z tych ekspertów. Wytarł czoło chusteczką higieniczną. Co robić? Trzymać te akcje dalej czy zlecić brokerowi ich sprzedaż? A przede wszystkim, skąd wziąć kasę na zapłacenie dzisiejszej faktury i na zaliczkę za pręty? Od dwóch lat mu nie szło. Zaczęło się od tego, że kupili po okazyjnej cenie elementy łączne. Niestety, towar był wadliwy. Potem opóźnili realizację dużego zamówienia na ozdobne ogrodzenie i w efekcie musieli zejść z ceny. Inny duży klient im nie zapłacił, co prawda sprawę w sądzie wygrali, ale komornik nie miał z czego ściągnąć należności.
Seweryn wybrał numer matki, na nią jedną mógł liczyć. Odebrała już po drugim sygnale.
— Mamo, mam do ciebie prośbę — zaczął proszącym tonem.
Od razu się domyśliła, w jakiej sprawie dzwoni.
— Sewuniu, znowu? — W słuchawce dało się słyszeć westchnienie. — Ile tym razem?
— Osiem tysięcy, gdybyś mogła.
Tak naprawdę chciał pożyczyć co najmniej dwanaście, ale bał się, że matka, słysząc tę sumę, zacznie protestować i nic mu nie da.
— Marta za dużo wydaje, porozmawiaj z nią. Czy ty wiesz, że kupiła Łucji sukieneczkę za dwieście złotych? Przecież ona ma trzy latka, zaraz z niej wyrośnie.
Seweryn słuchał cierpliwie. Za każdym razem, gdy pożyczał pieniądze od matki, musiał wysłuchać wykładu o rozrzutności swojej żony. Zwykle bronił Marty, ale teraz mu się nie chciało. Właściwie matka miała sporo racji, Marta lekką ręką wydawała zarobione przez niego z wielkim trudem pieniądze. Najbardziej denerwowało go, że po kryjomu dawała kasę swoim rodzicom i rodzeństwu. Ostatnio widział u Zuzy nowy telefon, podejrzewał, że to Marta jej go kupiła.
— Mamo, nie powiesz nic tacie i Robertowi?
— Nie powiem, ale z Robertem sam mógłbyś porozmawiać, jemu tak dobrze idzie, może ci pomoże wyprowadzić tę twoją firmę na prostą.
— Tak, pogadam z nim, ale ty na razie nie mów, że pożyczyłem od ciebie pieniądze, dobrze?
Rozłączył się z ulgą. Znowu się udało wyciągnąć parę groszy od matki. Nie był z tego dumny, ale nie miał innego wyjścia. Na szczęście niebawem odbije się od dna. Wreszcie pokaże bratu i ojcu, że też jest zaradny i przedsiębiorczy.
Na odgłos kroków podniósł się i przywołał na twarz firmowy uśmiech. Klienci nie powinni wiedzieć, że ma kłopoty.
Dzień trzeci, rano
Sierżant Michał Rokita rozpiął koszulę aż do pasa. Najchętniej by ją zdjął, zsunąłby też buty i wilgotne skarpetki, ale niestety był w pracy. Termometr wskazywał już dwadzieścia osiem stopni, a była dopiero dziewiąta. Co będzie w południe? Na szczęście za cztery dni idzie na urlop. Dobrze, że nie uległ żonie i nie zgodził się na wyjazd do Neapolu. Wystarczy, że musi się pocić w Elblągu. Już w piątek będzie pił piwo z teściem pod jego starą jabłonią. Nie ma to jak wolny czas spędzany na polskiej wsi.
Z zamyślenia wyrwał go ostry dźwięk. Kolejne zgłoszenie… Czyżby znowu kogoś zaatakowały osy? Właśnie w tej sprawie najczęściej dzwonili elblążanie w ostatnich dniach.
— Policja, słucham.
— Przed chwilą byłem świadkiem porwania — zakomunikował młody głos.
— Kto został porwany i gdzie miało miejsce zdarzenie? — zapytał spokojnie.
— Na Konopnickiej… Widziałem wszystko z okna, dzieciaka porwali.
Porwanie zgłaszał chłopak, prawdopodobnie nastolatek. Sierżant zastanawiał się przez chwilę, czy to nie jest wakacyjny żart.
— Ten facet pchnął ją i zabrał dzieciaka z wózka. Wsiadł do czarnego passata i odjechał, ona nadal tam leży. Ten wóz był na ruskich tablicach, numeru nie zapamiętałem — chłopak relacjonował przejętym głosem, ciężko oddychając.
Sierżant od trzech lat pełnił funkcję oficera dyżurnego, parę razy dał się nabrać dowcipnisiom. Koledzy się z niego podśmiewali, ale on nic sobie z tego nie robił. Wolał być obiektem żartów niż zlekceważyć zgłoszenie. W ułamku sekundy podjął decyzję o pościgu. Powiadomił wszystkie patrole w północnej części miasta o czarnym passacie na rosyjskich numerach, w którym znajduje się porwane dziecko. Potem przeszedł do sali, gdzie dwóch znudzonych funkcjonariuszy zerkało na ekrany miejskiego monitoringu.
— Dajcie mi obraz ze skrzyżowania Pułkownika Dąbka z Aleją Odrodzenia, i jeszcze ze skrzyżowania Ogólnej z Broniewskiego.
— Czego szukamy? — zapytał starszy funkcjonariusz.
— Czarnego passata na rosyjskich blachach.
— Pijany kierowca?
— Nie, porwane dziecko.
— Mamy go, jest na Pułkownika Dąbka, zaraz skręci w Aleję Odrodzenia.
Sierżant Rokita zobaczył na ekranie poszukiwany wóz — stał na światłach. Natychmiast poinformował wszystkie patrole o aktualnej lokalizacji.
Dzień trzeci, rano
Sierżant Pociecha siedział w zaparkowanym przed sklepem nieoznakowanym wozie policyjnym i za pośrednictwem smartfona składał zamówienie w sklepie z policyjną odzieżą. Postanowił dokupić dwie koszule z krótkim rękawem. W tym upale nie nadążał prać tych trzech, które już miał. Ktoś zapukał w okno wozu. Sierżant uniósł głowę i zobaczył kilkuletniego chłopca. Uchylił szybę.
— Czego chcesz?
— Nie wolno warczeć silnikiem. Proszę zgasić.
— Nie mogę tego zrobić.
— Ale mój tata powiedział, że nie wolno stać i warczeć, bo spaliny lecą.
— Nie mogę zgasić silnika, bo zaraz będę ścigał przestępcę. Jestem policjantem.
Pociecha wskazał na napis „Policja” na rękawie swojej koszuli. Miał nadzieję, że teraz dzieciak się odczepi, tamten jednak okazał zainteresowanie.
— Jakiego przestępcę?
— Takiego, co małych chłopców porywa.
— Pedofila?
Oczy chłopca powiększyły się, a usta rozciągnęły w szerokim uśmiechu.
— Tak, pedofila. Lepiej zmykaj stąd, bo on gdzieś tu się kręci.
Chłopiec rozejrzał się z zaciekawieniem.
— Gdzie on jest? Chciałbym go zobaczyć.
— Tam idzie.
Pociecha wskazał zbliżającego się aspiranta Nowaka, którego cała komenda nazywała Rumunem.
— Przecież to policjant — zauważył rozczarowany chłopiec.
— Nie, to przebieraniec. Zobacz, jakie ma czarne oczy i włosy. To Rumun przebrany za policjanta. Uciekaj, bo jeszcze cię zapamięta.
Aspirant Nowak wsiadł do wozu i podał sierżantowi półlitrową butelkę mineralnej.
— A jednak pan żartował, szkoda — powiedział chłopiec. Zrobił im jeszcze zdjęcie telefonem i oddalił się, szurając trampkami po chodniku.
Pociecha odprowadzał go wzrokiem.
— Co za dzieciaki, niczego się nie boją, nawet pedofilów.
Otworzył butelkę i z rozkoszą wypił całą jej zawartość.
— Zabije mnie ten skwar. Kiedy to się skończy?
— Nie narzekaj. Nie zauważyłeś, że mamy mniej roboty? W tej temperaturze nawet przemoc domowa zmalała. Nikomu się nie chce ręki podnieść, nawet na własną babę.
W radiotelefonie rozległ się głos oficera dyżurnego:
— Czarny passat na rosyjskich tablicach jedzie w dół Alei Odrodzenia, zablokujcie go przy Wiejskiej. Kierowca porwał dziecko.
— A jednak nie wszystkim upał przeszkadza — zauważył Pociecha.
— Jesteśmy blisko. Dawaj koguta na dach! Dorwiemy go!
Sierżant skręcił z Podgórnej w Wiejską i przycisnął pedał gazu. Opony zapiszczały na asfalcie.
Rumun zakomunikował do mikrofonu, że włączają się do pościgu, sami jednak niewiele zrobią, przydałby się jeszcze radiowóz, a najlepiej stara ciężarówka do postawienia blokady.
— Może zatrzyma się na wezwanie — zauważył Pociecha.
Z Wiejskiej wjechali w Aleję Odrodzenia i zwolnili, czekali na czarnego passata. Pojawił się po kilku sekundach. Widzieli w lusterkach, jak się zbliża. Sierżant zjechał na środek ulicy i nakazał kierowcy podejrzanego wozu się zatrzymać. Tamten przyhamował na moment, ale zaraz potem ruszył ostro, mijając samochód policyjny w odległości kilku centymetrów. Zdążyli zauważyć, że kierowca passata ma czapkę z daszkiem i ogromne okulary przeciwsłoneczne.
— Ferrari, kurwa — mruknął sierżant.
Znowu nacisnął pedał gazu. Skoczyli do przodu. Nie zdążyli się porządnie rozpędzić, a już musieli ostro przyhamować, aby bezpiecznie wejść w zakręt. Porywacz uciekał na Rubno. Pociecha wcisnął gaz i za moment znowu byli tuż za passatem.
Aspirant Nowak podał dyżurnemu numer rejestracyjny ściganego wozu i poprosił o wsparcie. Wkrótce usłyszeli, że jadą za nimi trzy radiowozy.
Passat pędził środkiem drogi, klaksonem spędzał jadące z naprzeciwka samochody na krawędź szosy. Zbliżali się do Jagodna. Rumun wstrzymał oddech, bo na drodze pojawili się rowerzyści. Niestety, jechali jedną z ulubionych tras rowerowych elblążan, ciągnącą się wzdłuż Zalewu Wiślanego, a teraz obleganą, bo przecież były wakacje i panował upał. Podmuch wiatru, jaki wywołał uciekający samochód, przewrócił jednego z młodszych rowerzystów. Na szczęście Pociecha w porę przytulił się mocno do prawego pobocza. Przed nimi na szosie pojawiali się kolejni miłośnicy dwóch kółek, a w Kamionku Wielkim trafili na pieszą wycieczkę nastolatków nierozważnie rozciągniętą na pół drogi. Byli o krok od tragedii — albo oni wbiją się w ludzi, albo zrobi to uciekający samochód.
— Zwolnij! — rzucił Rumun.
Pociecha przyhamował. Dystans między nimi a uciekającym wozem zaczął prędko narastać. Jechali wzdłuż nieczynnej linii kolejowej i błękitnych wód Zalewu Wiślanego. Nie tracili z oczu ściganego wozu, zniknął im dopiero w Suchaczu, za rondem.
— Zgubimy go! — krzyknął Rumun i od razu pożałował swoich słów, bo Pociecha wdusił instynktownie pedał gazu i wpadli na rondo ze zbyt dużą prędkością. Samochód przechylił się, opony piszczały, a gdy zetknęły się z kostką brukową na środku ronda, całym samochodem mocno wstrząsnęło.
— Kurwa, jak w amerykańskim filmie —mruknął Nowak.
Pociecha puścił hamulec i wcisnął gaz. Uciekinier nadal jechał główną drogą, a oni za nim. Utrzymywali jednak dystans, bo znowu zaczęły się zakręty. Szosa wiła się jak wstążka rzucona w dół Wysoczyzny Elbląskiej, raz w lewo, a za chwilę w prawo. Zbliżali się do Kadyn. Nagle ścigany wóz zaczął zwalniać, oni również.
— Uważaj! Zaraz skręci w las! — rzucił do sierżanta.
Rzeczywiście, passat zniknął za drzewami. Skręcili w ślad za nim. Wtem porywacz zjechał mocno na pobocze, opierając się niemal o pnie drzew, i wyskoczył z wozu. Przed sobą trzymał dziecko. Pobiegł w las.
— Stój! Policja! — krzyknął Pociecha.
Kidnaper przyspieszył. Zaczęli biec za nim. Rumun wiedział, że sprawca nie zdoła ich zgubić, nie znajdzie kryjówki nawet w najgęstszym zagajniku, bo wyda go płacz dziecka. Powinien zostawić niemowlę w samochodzie, teraz będzie musiał porzucić je gdzieś w lesie, żeby ratować własną skórę. Tylko dwa dźwięki rozbrzmiewały w upalnej ciszy — histeryczny płacz przerażonego dziecka i odgłos łamanych gałęzi, które raz za razem pękały pod policyjnymi butami.
Ścigany mężczyzna zaczął skręcać w prawo, oni również. Rumun z niepokojem wpatrywał się w sylwetkę sprawcy. Niski, szczupły i umięśniony — tak właśnie wyglądali dobrzy biegacze, maratończycy. Porywacz przyspieszył. Rzeczywiście miał kondycję. Rumun nie zwiększył tempa. Postanowił, że pozwoli tamtemu trochę się oddalić, aby poczuł się bezpieczniej, może wtedy zwolni i zostawi niemowlę. Las gęstniał, upał narastał, a teren stawał się coraz bardziej nierówny. Sylwetka porywacza mignęła między drzewami.
— Biegnie w stronę drogi — wyrzucił z siebie zdyszany Pociecha.
Rumun od razu zrozumiał, co to może znaczyć. Gdzieś tu na porywacza czeka wspólnik z samochodem. Nie pomylił się, wkrótce do ich uszu dobiegł warkot silnika. Musi dogonić sprawcę, zanim ten dopadnie drogi. Przyspieszył, zostawiając w tyle sierżanta. Czuł ból w klatce piersiowej. Brakowało mu tchu. Odległość między nim a ściganym malała, osiemdziesiąt metrów, sześćdziesiąt, pięćdziesiąt. Pnie drzew, a za nimi samochód. Nie zdąży dopaść porywacza. Gdyby nie dziecko, już by strzelał, ale tu było zbyt duże ryzyko. Raniony w nogi mężczyzna zwali się do przodu i przygniecie niemowlę.
— Stój, bo strzelam! — wrzasnął Pociecha. Też już wiedział, że nie dogonią porywacza.
Rozległ się odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek, warkot silnika zaczął się oddalać. Żeby chociaż zdążyli zobaczyć tablice wozu. Wypadli z lasu. Pojazd znikał już za zakrętem, zostawiając obłok białego kurzu. Nawet nie zdążyli się zorientować, co to za marka.
Sierżant Pociecha zadzwonił do oficera dyżurnego z poleceniem, aby zablokowano wszystkie okoliczne drogi. W oddali rozległ się sygnał syreny policyjnej. Radiowozy z Elbląga właśnie dojeżdżały.
— No i dupa — oznajmił Pociecha.
— Złapiemy go.
— Musimy. — Pociecha kopnął kamień. — Oficer dyżurny właśnie mi powiedział…
Kolejny kamień wyskoczył spod buta sierżanta.
— Co ci powiedział?
Sierżant milczał.
— No gadaj. Czyje to było dziecko?
— Nie, tego mi nie powiedział.
— No to co?
— Ta kobieta, której porwano dziecko, chyba matka, nie żyje. Uderzyła głową w krawężnik, trup na miejscu.
Dzień trzeci, rano
Funkcjonariusze prewencji oznaczyli taśmami miejsce zdarzenia. Dwoma kluczowymi punktami tego obszaru były zwłoki kobiety i pusty dziecięcy wózek. Komisarz Kamil Soroka przyglądał się ofierze — wyglądała na co najmniej pięćdziesiąt lat, prawdopodobnie nie była matką uprowadzonego dziecka. Może babcia albo opiekunka, wkrótce to ustalą. Zaraz aspirant Nowak wróci z nieudanego pościgu i spróbuje dotrzeć do świadków porwania.
Dwóch policjantów — jeden z kamerą, drugi z aparatem fotograficznym — dokumentowało miejsce zdarzenia. Wokół panowała cisza, w tym upale nikomu nie chciało się gadać, nawet gapie zgromadzeni w odległości kilkunastu metrów obserwowali poczynania policji w milczeniu. Kamil wytarł czoło z potu i przymrużył oczy. Raziło go słońce. Wokół panowała nienaturalna jasność, jak gdyby pod wpływem promieni słonecznych wszystkie kolory wypłowiały. Asfalt i płyty chodnikowe były szaro-białe, zapewne od kurzu, kropla deszczu nie spadła na nie od dwóch tygodni. Leżąca kobieta też wydawała się pozbawiona kolorów — mleczna skóra, jasne włosy, jasnoszara spódnica i biała bluzka. Wózek również nie miał żadnej konkretnej barwy, jego szarawy odcień zlewał się z kolorem chodnika. W końcu oko komisarza znalazło barwny przedmiot, czerwoną grzechotkę leżącą w wózku.
Podjechał kolejny radiowóz, wysiadł z niego aspirant Konarski, najlepszy technik w województwie. Podszedł do Kamila.
— Co myślisz o śladach traseologicznych? — zapytał komisarz.
— Na chodniku? Koszmar, ale spróbujemy, mamy w końcu nowe urządzenie do elektrostatycznego ujawniania pyłowych śladów obuwia. Zawsze jest nadzieja, że sprawca przyniósł coś ciekawego na podeszwach.
— Na to liczę, bo jego numer buta nic nam teraz nie da.
Wzrok Konarskiego zatrzymał się na dłoniach ofiary ozdobionych kilkoma pierścionkami.
— Lubię, gdy kobiety noszą biżuterię, na niej zawsze osadzają się mikroślady.
— No właśnie, myślę, że w tym upale sprawca mógł mieć odsłonięte przedramiona. Może przy odrobinie szczęścia trafimy na cząstki naskórka albo włosy. Jak skończysz tutaj, pojedziemy do Kadyńskiego Lasu, gdzie sprawca porzucił samochód.
Z domu naprzeciwko wyszła sierżant Beata Gryś. Miała na sobie granatową koszulę z krótkimi rękawami i srebrnym napisem „Policja” na kołnierzyku. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle się nie pociła. Blond włosy upięte w kok były jedynym znakiem, że też odczuwa panujący skwar. Otworzyła notes i zerknęła na zapiski:
— Ofiara ma pięćdziesiąt osiem lat, nazywa się Bogumiła Maj, jest babcią uprowadzonego Tymoteusza Maja. Chłopiec za dziesięć dni skończy siedem miesięcy. Rodzice — Marta Maj, lat dwadzieścia siedem, i Seweryn Maj, lat trzydzieści trzy — mieszkają tutaj. — Beata wskazała na budynek, z którego przed chwilą wyszła. — Matka jest w domu. Dopilnowałam, żeby zadzwoniła po męża. Seweryn Maj zaraz powinien przyjechać. Chciałabym teraz pojechać do Jerzego Maja, męża ofiary, i poinformować go o śmierci żony i porwaniu wnuka. Mam jego adres, mieszka na Wodnej. Mogę jechać?
— Możesz. Powiedz mi jeszcze, w jakim stanie jest matka.
— Zadziwiająco spokojna.
— Czyli jest w szoku.
— Też tak myślę, zadzwonię po naszego psychologa.
Kamil kiwnął aprobująco głową.
— Zaraz do niej wejdę. Musimy się więcej dowiedzieć o chłopcu.
Spojrzeli na Konarskiego. Technik właśnie rozkładał czarną winylową folię przy dziecięcym wózku i podłączał do niej urządzenie wytwarzające napięcie elektrostatyczne.
— A gdzie jest pani prokurator Łempicka? — zapytała Beata. — Czy nie powinna już tu być?
— Przyjedzie, kiedy będzie chciała, a ty zajmij się swoimi obowiązkami.
— A może wspaniała pani prokurator najpierw pojechała do Kadyńskiego Lasu? Tam przecież jest Rumun, a ona go bardzo lubi. Chyba to zauważyłeś?
— Jak chcesz plotkować, to zmień zawód albo chociaż wydział.
Aspirant Konarski pokazał dwa palce w geście zwycięstwa, udało mu się zabezpieczyć ślad traseologiczny. Mieli już kształt podeszwy, jeszcze tylko skład chemiczny pyłu przyniesionego na butach. Technik przystąpił do zdejmowania z chodnika cząstki pyłu za pomocą naelektryzowanej laseczki laku.
Komisarz ruszył w stronę domu Majów. Był to nowy budynek w odróżnieniu od poniemieckich zabudowań ciągnących się wzdłuż ulicy Konopnickiej. Nie musiał dzwonić, drzwi były otwarte. W salonie na brzegu kanapy siedziała młoda kobieta w letniej sukience, na kolanach trzymała dziewczynkę. Marta Maj była ładna, głównie za sprawą dużych błękitnych oczu. Twarz miała ściągniętą niepokojem. Patrzyła na niego pytająco. Przedstawił się, podając stopień i nazwisko. Również się przedstawiła. Dziewczynka chciała zejść z kolan matki, ale ta mocniej przycisnęła ją do piersi.
— Proszę mi powiedzieć, w co syn był ubrany — poprosił komisarz, siadając na krześle przy stole. Przed sobą położył notes.
— W spodenki do kolan w biało-żółte paski, miał też zieloną koszulkę z żółtą kaczuszką, z krótkim rękawkiem. Skarpetek mu nie włożyłam, bo ciepło.
Kobieta mówiła płynnie, jakby była przygotowana na to pytanie i zawczasu przypomniała sobie wszystkie szczegóły.
— Proszę podać kolor oczu syna, kolor włosów i znaki szczególne.
— Podobny jest do mnie, ma niebieskie oczy i jaśniutkie włoski, prawie białe.
Kamil zanotował.
— A znaki szczególne?
— Nie ma.
— Wzrost?
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, mały jest, ma dopiero siedem miesięcy, waży dziesięć kilo.
— Pamięta pani grupę krwi syna?
— Tak, pamiętam, AB.
— Co pani może powiedzieć o stanie zdrowia syna?
— Jest zdrowy, przez ostatnie dni gorączkował, bo wychodzą mu ząbki. Ma już dwa na górze.
— Potrzebne mi będzie zdjęcie chłopca, dobrej jakości, najlepiej dwa, samej twarzy i drugie całej sylwetki.
Marta Maj sięgnęła po smartfona leżącego na stoliku obok kanapy. Przez chwilę przeglądała zdjęcia w telefonie. Dziewczynka zsunęła się z jej kolan i wybiegła z pokoju. Kobieta podeszła do Kamila.
— To może być? — zapytała, pokazując zdjęcie syna.
Komisarz wziął od niej telefon. Chłopiec rzeczywiście był podobny do matki, miał te same duże błękitne oczy.
— Pójdę po córkę, żeby nie wyszła na zewnątrz — powiedziała Marta i opuściła pokój.
Kamil zaczął pospiesznie przeglądać pozostałe zdjęcia. Były to głównie fotografie rodzinne, na większości znajdowały się dzieci, często towarzyszył im mężczyzna o ciemnych oczach i brązowych włosach, zapewne ojciec. Na widok kolejnego zdjęcia Kamil się wzdrygnął. Rozpoznał starszego mężczyznę, który na ręku trzymał syna Majów. Jerzy Maj, były zastępca szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych do spraw Służby Bezpieczeństwa. Nieźle… Dziadek uprowadzonego dziecka kierował do dziewięćdziesiątego roku elbląską esbecją. To może być ważny szczegół.
Do pokoju wróciła Marta. Postawiła przed nim szklankę z wodą.
— Pomyślałam, że w tym upale…
Podziękował i od razu wypił wodę. Potem za zgodą kobiety przesłał na swój telefon oraz do oficera dyżurnego dwa zdjęcia Tymoteusza Maja. Zadzwonił też do dyżurnego i opisał, w co ubrany był chłopiec.
Marta znowu usiadła na kanapie i wzięła córkę na kolana.
— Czy pani kogoś podejrzewa o uprowadzenie dziecka?
Kamil obserwował uważnie twarz kobiety. Jeżeli coś wie, to przy tym pytaniu powinna się zdradzić. Wciąż patrzyła mu w oczy.
— Nie, nikogo nie podejrzewam.
Komisarz był pewien, że przez moment się zawahała. Spróbował jeszcze raz.
— Statystyki mówią, że to ktoś z bliskiego kręgu dokonuje zwykle uprowadzeń dzieci. Proszę się zastanowić…
Kobieta przycisnęła dziewczynkę do siebie i pokręciła przecząco głową.
— Czy państwo są zamożni?
— Mąż ma firmę, zajmuje się produkcją ogrodzeń. Mamy też ten dom. Nie jesteśmy bogaci.
— Jakieś głuche telefony w ostatnich dniach? Ktoś panią zaczepiał na ulicy, a może ktoś za panią chodził?
— Nie. — W oczach kobiety pojawiły się łzy. — Boję się o mojego męża — wyznała nagle. — On się załamie po śmierci matki. Był z nią mocno związany, bardziej niż z ojcem.
Komisarz zapisał w pamięci, że Marta nawet nie wspomniała o synu. To śmierć teściowej była dramatem, a nie uprowadzenie dziecka. Zaskakujące…
— Nasz psycholog zaraz do pani przyjedzie, proszę z nim porozmawiać.
Kamil się podniósł. Marta odprowadziła go do drzwi.
Na ulicy zobaczył prokurator Milenę Łempicką-Krol. Stała przy prowizorycznym namiocie z białej folii.
— Konarski i medyk rozbierają zwłoki — poinformowała, gdy do niej podszedł.
Przez folię dostrzegł dwie pochylone sylwetki i dwie kolejne wyprostowane. Chciał do nich dołączyć, żeby zobaczyć martwe, nagie ciało. Ruszył w stronę namiotu.
— Tam jest ciasno — powiedziała ostro Milena.
Patrzyła na niego w taki sposób, jak gdyby wiedziała, że pchają go tam zmysły, chęć doświadczenia czegoś na miarę rozkoszy.
Oboje odwrócili się na odgłos pisku opon. Kilkanaście metrów dalej zatrzymał się granatowy ford, wysiadł z niego mężczyzna w zielonym T-shircie. Ten sam, który był na zdjęciach z dziećmi w smartfonie Marty. Szedł powoli w ich stronę. Żaden z funkcjonariuszy nie próbował go zatrzymać, domyślając się, że to ktoś z bliskich.
— Ten facet jest ojcem porwanego dziecka, nazywa się Seweryn Maj — poinformował Milenę.
— Porozmawiam z nim — oznajmiła.
Ruszyła pewnym krokiem w stronę mężczyzny, ten jednak nagle ją wyminął i rzucił się w stronę namiotu. Kamil w ostatniej chwili złapał go za ramię. Seweryn Maj zaczął się wyrywać, krzyczał i machał rękami na oślep.
— Puszczaj! Tam jest moja matka, chcę ją zobaczyć!
Drżał, a łzy lały się po jego twarzy.
— Teraz trwają oględziny, nie może pan… — oznajmił komisarz.
Seweryn wyrwał się z uścisku.
— Nie ma pan prawa. Mój ojciec postara się, żeby pana wyrzucono z policji.
Milena stanęła obok nich.
— Jestem prokuratorem. Bardzo mi przykro z powodu śmierci pana matki. Zrobimy wszystko, żeby jak najszybciej odnaleźć pana synka. — Ujęła Seweryna pod ramię. — A teraz proszę pójść ze mną.
Poprowadziła go w stronę domu. Mężczyzna szedł zgarbiony, potykał się o własne nogi. Szczupła i dużo niższa Milena wyraźnie go podtrzymywała.
Komisarz obrócił się w stronę namiotu i zajrzał do środka. Ponad ramieniem funkcjonariusza z kamerą zobaczył białe pośladki kobiety. Medyk sądowy właśnie obrócił ją na brzuch i oglądał potylicę. Komisarz czuł się nieco rozczarowany, bo ofiara przypominała bardziej manekina niż martwą kobietę. Źródłem tego wrażenia była mleczna barwa skóry, spotęgowana jeszcze przez światło słoneczne przenikające przez białą folię.
— Szefie, nie zabieraj nam powietrza, my tu już nie mamy czym oddychać — poprosił funkcjonariusz protokołujący oględziny zwłok.
Rzeczywiście, pod namiotem panował wręcz tropikalny klimat. Komisarz się odsunął.
Podjechał kolejny radiowóz, wysiadł z niego aspirant Nowak. Jego śniada twarz błyszczała od potu, na niebieskiej koszuli widoczne były ciemniejsze plamy.
— Jak to się stało, że on ci zwiał? — zapytał Kamil.
— Miał wspólnika, który czekał na niego w samochodzie w lesie. Obawiam się, że mogą porzucić wóz i gdzieś się schronić, żeby przeczekać. Dobrze wiedzą, że zablokowaliśmy wszystkie drogi w okolicy. Jeżeli jego wspólnikiem jest kobieta, to nie będą się rzucać w oczy z małym dzieckiem.
— Zaraz zadzwonię do Rokity, niech wyśle więcej ludzi w okolice Kadyn. Trzeba sprawdzić plażę, wszystkie lokale gastronomiczne i kwatery z noclegami. Nie mogą nam się wymknąć.
— Chciałbym tam wrócić, pokręcę się po Kadynach. Ja go widziałem, rozpoznam jego sylwetkę z daleka.
— Nie, tu mi jesteś potrzebny. Przesłuchasz wszystkich mieszkańców tej ulicy, zajmie ci to kilka godzin. Zaczniesz od chłopaka, który zgłosił porwanie. Mieszka tam.
Kamil wskazał stary poniemiecki dom kryty czerwoną dachówką, stojący ponad trzydzieści metrów dalej.
— Daleko — zauważył Rumun.
— No właśnie, ciekawi mnie, jak mógł widzieć tablice rejestracyjne.
Wzrok Rumuna powędrował w bok, komisarz również spojrzał w tę stronę. Zobaczył Mikołaja Bukowskiego, dziennikarza „Elbląskiej Gazety Internetowej” — stał z rowerem za taśmą i machał do nich jak do dobrych znajomych.
— Spław go stąd — polecił komisarz. — Niech czeka na oficjalny komunikat rzecznika.
Rumun podszedł do dziennikarza i zaczął mu coś tłumaczyć, po chwili tamten wsiadł na rower i odjechał. Wścibski pismak za szybko odpuścił, to powinno ich zaniepokoić.
Z namiotu wyszedł aspirant Konarski, niósł kilka zapieczętowanych toreb foliowych, w każdej znajdowała się jakaś część garderoby Bogumiły Maj.
— Zbieramy się, tu swoje zrobiliśmy — oznajmił technik.
Kwadrans później jechali w stronę Kadyn. Termometr wskazywał trzydzieści cztery stopnie, aż nie chciało się wysiadać z klimatyzowanego samochodu. Auta porywacza pilnowało dwóch funkcjonariuszy. Drzwi od strony kierowcy były szeroko otwarte. Konarski pochylił się i oglądał podłoże.
— Jeden wyraźny odcisk buta, zabezpieczymy go.
— Gipsem? — zapytał Kamil.
— Nie, podłoże jest zbyt sypkie, lepszy będzie sylikon.
Konarski sfotografował ślad, przygotował mieszankę sylikonową i ostrożnie wypełnił nią odcisk buta. Kamil odnotowywał w protokole każdą jego czynność. Po trzech minutach odlew był gotowy. Teraz aspirant pochylił się nad wykładziną pod nogami kierowcy. Aż gwizdnął.
— Całą kopalnię tu mamy.
Odciął pasek taśmy klejącej i przyłożył ją do wykładziny. Skinął na Kamila, żeby ten podszedł.
— Co widzisz?
Aspirant trzymał taśmę kilka centymetrów przed oczami komisarza. Kamila aż zatkało, cała taśma była oklejona piaskiem, żwirem, włosami, igliwiem i Bóg wie czym jeszcze.
— Wiesz, co to znaczy? — zapytał Konarski.
— To znaczy, że jesteśmy w czarnej dupie.
— Sam bym tego lepiej nie określił. Passat był kradziony?
— Sądzę, że tak, ale jeszcze tego nie ustaliliśmy. Ruska policja musi potwierdzić prawdziwość tablic, a wiesz, jak z nimi jest… Swoje musimy odczekać.
— Może właściciel nie lubił sprzątać, ale stawiałbym raczej na to, że porywacz specjalnie naniósł te mikroślady, aby utrudnić nam identyfikację. Niestety rozniosło się po świecie, że usuwanie śladów z miejsca zdarzenia niewiele daje, lepiej nanieść kolejne.
Dzień trzeci, wczesne popołudnie
Bartek siedział na wózku inwalidzkim, w dłoniach nerwowo obracał małą butelkę coli. Przed kilkoma minutami wyjął ją z lodówki, była jeszcze bardzo zimna, mroziła mu dłoń. Przyłożył butelkę na moment do czoła, chłodził nią nie tylko skórę, ale również umysł. Zaraz do pokoju wejdzie policjant, żeby z nim porozmawiać. Był ważnym świadkiem, widział porwanie, to on zawiadomił policję. Całe wydarzenie zapisało się w jego pamięci jako ciąg skrajnych emocji. Najpierw przeczucie, że zaraz stanie się coś złego, ta tragedia dosłownie wisiała w upalnej ciszy. Gdy zobaczył tego faceta w czapce z daszkiem zbliżającego się do wózka, poczuł niepokój. On tak dziwnie szedł, jak gdyby się skradał. Na widok dziecka wyciąganego z wózka Bartek poczuł coś na podobieństwo euforii. Wreszcie się stało, na to czekał. Potem przyszło przerażenie, mężczyzna brutalnie odepchnął kobietę próbującą odebrać mu dziecko, a ona upadła na plecy jak szmaciana lalka. Bartek zahipnotyzowany patrzył, jak mężczyzna wskakuje z dzieckiem do czarnego passata i rusza z piskiem opon. Nawet nie próbował zapamiętać numeru rejestracyjnego, podświadomie zarejestrował, że były to ruskie tablice. Przez chwilę patrzył jeszcze na leżącą kobietę. Myślał, że zaraz się podniesie i narobi hałasu, ale ona wciąż leżała. Wziął smartfon i wybrał numer 112. Ręce mu się trzęsły, głos tracił dźwięczność, zdołał jednak powiadomić policję. Powrócił do obserwowania ulicy. Pierwszy radiowóz pojawił się już po trzech minutach, kwadrans później nadjechała pani Maj. Wysiadła z zielonej toyoty i stanęła, wyraźnie zaskoczona widokiem teściowej leżącej na chodniku. Nagle przycisnęła obie dłonie do ust, chyba w tym momencie pojęła, że wózek jest pusty. Policjantka pomogła wypiąć jej córeczkę z fotelika i odprowadziła ją do domu.
Z pokoju obok dochodziły głosy — to funkcjonariusz rozmawiał z jego mamą, musiał otrzymać coś w rodzaju zgody na przesłuchanie, bo przecież Bartek był nieletni. Chłopiec czuł przyspieszone bicie serca, był szczerze przejęty, zaraz pierwszy raz w życiu będzie przesłuchiwany, a to, co powie, może się przyczynić do odnalezienia dziecka. Miał nadzieję, że mama nie będzie chciała być obecna przy rozmowie. Prosił ją, żeby została w kuchni, w innym razie nie da mu się skupić, będzie się wtrącała w każde wypowiedziane przez niego zdanie.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich policjant o czarnych oczach. Wyglądał jak mieszkaniec południa Europy, nawet skórę miał ciemniejszą niż przeciętny Polak. Gdy aspirant Nowak zamknął za sobą drzwi, Bartek odetchnął z ulgą. Na szczęście mama posłuchała jego prośby i nie będzie jej przy przesłuchaniu. Funkcjonariusz przysiadł na brzegu tapczanu i od razu skierował wzrok na monitor stojący na biurku. Bartek też spojrzał w tę stronę. Obaj w milczeniu patrzyli na przekaz obrazu z ulicy Konopnickiej. Przed domem Majów wciąż stały radiowozy, a funkcjonariusze właśnie składali namiot z białej folii.
— Nagrywasz to? — zapytał w końcu aspirant.
— Nie.
— Szkoda, mielibyśmy zarejestrowane porwanie.
— Niech pan pójdzie do sąsiadów, niektórzy mają monitoring, na pewno z nagrywaniem.
— Popytam ich, ale myślę, że kamerki mają ustawione na własne bramy, a nie na ulicę.
Funkcjonariusz bez wątpienia miał rację, a zatem policja będzie się opierała przede wszystkim na jego zeznaniach, na relacji głównego świadka. Bartek poczuł się bardzo ważny.
Aspirant otworzył notes i wyjął długopis z kieszonki.
— Na monitorze widziałeś całe zdarzenie?
— Nie, przez lornetkę, o dziewiątej rano zawsze obserwuję ulicę przez lornetkę.
Funkcjonariusz wstał i otworzył okno. Wyjrzał, wychylając się niemal do połowy ciała. Niewiele zobaczył, prawie czterdzieści metrów to spora odległość. Gdy aspirant się odwrócił, Bartek od razu wskazał sprzęt optyczny leżący na półce. To była porządna lornetka, metalowa, ogumowana i zaskakująco lekka. Miała regulowane muszle oczne i powiększenie pozwalające widzieć wszystkie guziki na ubraniu pani Maj. Parę dni temu zaobserwował, że miała na sobie bluzkę z wycięciem w kształcie serca na plecach, było przez nie widać zapięcie od stanika.
Funkcjonariusz ponownie wychylił się przez okno, ale tym razem przyłożył lornetkę do oczu.
— Masz dobry sprzęt.
— Brat mi kupuje, on pracuje w Niemczech.
— A gdzie jest zainstalowana kamerka?
— Na rogu domu pana Jabłońskiego, to dwie posesje stąd, kabel ma czterdzieści metrów.
— Pan Jabłoński o tym wie?
— Nie, nie pytaliśmy z bratem o zgodę, bo on jest stary, zaraz by marudził. Ale ja nic złego nie robię, ja tylko obserwuję ulicę, a nie sąsiadów w domach. Moi rodzice o wszystkim wiedzą.
— Spokojnie, o nic cię nie oskarżam. Czyli codziennie około dziewiątej obserwujesz ulicę przez lornetkę?
— Tak, codziennie, ale tylko w wakacje, bo w roku szkolnym mam o tej porze lekcje.
— Widziałeś czarnego passata kiedyś wcześniej, właśnie koło dziewiątej?
— Nie.
— Zastanów się, może ten samochód powoli przejeżdżał ulicą albo był zaparkowany trochę dalej.
— Nie, na pewno nie widziałem tu czarnego passata.
— A inny samochód kręcił się tu może koło dziewiątej rano przez kilka dni pod rząd?
— Wydaje mi się, że nie. Nie zauważyłem.
— A jacyś ludzie, których przedtem tutaj nie widziałeś? Nadal interesuje mnie godzina dziewiąta.
Aspirant trzymał długopis nad notesem i czekał na jego słowa.
— Wiem, o co panu chodzi… Czy ktoś obserwował dom Majów? Nie zauważyłem nikogo, ale myślę, że musieli obserwować, skoro wiedzieli, że ona zawsze koło dziewiątej wychodzi z dziećmi.
— Ona, czyli kto? — zapytał aspirant.
— No, ta blondynka, pani Maj.
Bartkowi zdało się, że aspirant przewierca go czarnymi oczami i odkrywa jego sekret: namiętność do pięknej sąsiadki.
— Mówisz o matce porwanego dziecka, tak? Jeszcze jej nie widziałem, ale podobno jest ładna.
Bartek poczuł, że się rumieni. Spuścił głowę. Ładna, dobre sobie, ładne to są dziewczyny z jego klasy, a pani Maj jest nieziemska. Każdego dnia rano sięgał po lornetkę, żeby móc się jej lepiej przyjrzeć, żeby upajać się widokiem smukłych łydek, zwłaszcza teraz, latem, kiedy tak często wkładała spódnice przed kolano. Na obrazie z kamery piękna sąsiadka wyglądała zwyczajnie, niczym się nie wyróżniała wśród innych pań, dopiero przyrząd optyczny pozwalał dostrzec niezwykłość jej urody. Gdy przykładał lornetkę do oczu, to jakby zakładał różowe okulary. Ramiona pani Maj stawały się bardziej filigranowe, dołeczki nad obojczykami głębsze, jej włosy falowały, a piersi podskakiwały przy każdym kroku.
— A może skupiłeś się tak bardzo na przyglądaniu się pani Maj, że nie widziałeś nic więcej?
Bartek spojrzał prosto w czarne oczy policjanta.
— Nie, to nie tak, mnie interesuje cała ulica, nie zauważyłem, żeby ktoś obserwował panią Maj.
— Czy ona zawsze wychodziła z dwójką dzieci?
— Tak, dziewczynka na rowerku jeździła, a to mniejsze dziecko miała w wózku.
— Ktoś jeszcze oprócz pani Maj wychodził z dziećmi na spacer w ciągu ostatnich dwóch tygodni?
— Nikt, tylko ona, dopiero dzisiaj ta starsza pani się pojawiła, to znaczy ona też czasami wychodziła z dzieciakami, ale ostatni raz chyba ze trzy tygodnie temu ją widziałem.
Drzwi do pokoju się otworzyły i stanęła w nich mama Bartka. Miała błyszczącą od potu twarz i rozbiegane spojrzenie. Chyba ktoś ją zdenerwował.
— Musimy dostać ochronę — oznajmiła stanowczo, celując palcem w pierś policjanta. — Musi pan nam to załatwić. Właśnie rozmawiałam z siostrą i ona mi uświadomiła, że jesteśmy jedynymi świadkami. Ten bandyta będzie chciał nas… No wie pan… Jedynych świadków się zastrasza albo nawet…
Aspirant wstał.
— Pani też jest świadkiem? Też pani widziała zdarzenie?
— No przecież już mówiłam, że syn wszystko widział, a ja wtedy byłam u wuja w hospicjum.
— No tak, właśnie tak pani mówiła, a teraz pani powiedziała, że jesteście jedynymi świadkami.
— Niech pan się nie czepia szczegółów. Dostaniemy tę ochronę?
Bartkowi zrobiło się głupio. Co sobie aspirant o nich pomyśli? Że są niezrównoważeni?
— Mamo, porywacz nie wie, że ja go widziałem, nic nam nie grozi.
— Bartek ma rację. Jeżeli nie będziecie rozmawiali z mediami, to sprawca się o was nie dowie.
Posłał mamie błagalne spojrzenie.
— Może wrócisz już do siebie, a ja jeszcze porozmawiam z panem policjantem…
— Dobrze, już idę. Żeby tylko ten chłopczyk się odnalazł. Jak sobie pomyślę, co teraz przeżywa jego matka… Ja bym chyba oszalała. Co się teraz dzieje u nich w domu? Był pan tam? Jak ona się trzyma? Bardzo rozpacza?
— Nie posiadam wiedzy na ten temat — odpowiedział służbowym tonem aspirant.
Bartek nie dziwił się temu pytaniu, sam był ciekaw, co się dzieje w domu państwa Majów. Wyobrażał sobie Seweryna Maja stojącego nieruchomo w salonie i patrzącego pustym wzrokiem w okno, niezdolnego pocieszyć żonę. Widział również piękną, filigranową Martę Maj, skuloną na brzegu kanapy, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i mokrymi od łez policzkami. Na pewno czuje się teraz samotna, jest przerażona. W wyobraźni ujrzał samego siebie, jak opiekuńczym gestem obejmuje panią Maj, a ona delikatnie uśmiecha się do niego przez opadające na twarz włosy. Nie dane mu było dłużej pocieszać w myślach pięknej sąsiadki, bo mama znów się odezwała.
— Tak to jest, jak się ma pieniądze, lepiej już być biednym jak my. Dla okupu tego małego porwali, na pewno. I taka tragedia na dodatek, śmierć starszej pani Maj. To wszystko przez pieniądze…
Bartek nie przerywał mamie, bo widział, że aspirant słucha jej z zainteresowaniem. Przysiadł nawet na tapczanie i coś zanotował.
— Mamo, to nie nasi Majowie są bogaci, to Robert Maj ma kasę.
Musiał to sprostować, żeby funkcjonariusz nie pomyślał, iż świadomie wprowadzają go w błąd.
— A co to za różnica, który Maj ma kasę, przecież to jedna rodzina. Poza tym Robert Maj nie ma dzieci, gdyby miał, to jego dzieciaka by porwali. Logiczne, prawda?
— Kim jest Robert Maj? — zainteresował się policjant.
— Bratem tego tutaj — odpowiedziała mama Bartka, machając ręką w stronę okna.
— Czy państwo Majowie mają wrogów? Ktoś o nich źle mówił? Słyszała pani?
— Nie, na pewno nie, to wspaniali ludzie, tacy mili, a pan Robert Maj jest tym… no jak to się mówi… filantropem, tak, filantropem. Powinien pan kojarzyć, bo w elbląskiej telewizji go pokazywali jakiś czas temu.
Aspirant Nowak zmrużył oczy. Szukał w pamięci Roberta Maja i wyglądało na to, że go znajduje, bo na ułamek sekundy pokazał białe zęby w uśmiechu.
— Robert Maj otrzymał tytuł Filantropa Roku dwa lata temu, ale nie pamiętam za co — oznajmił funkcjonariusz.
— Jak to za co? — mama Bartka zareagowała lekkim oburzeniem. — Za pomaganie, na pewno pieniądze wpłacił na leczenie dzieci, bo przecież zwykle chorym dzieciom się pomaga. Mam rację?
Bartek wiedział, że to, co teraz usłyszy, będzie bardzo ważne. Ten policjant coś wie o rodzinie Majów, bo niby dlaczego tak się ożywił, dlaczego tak przewraca kartki w notesie? Czyżby szukał tam jakiejś informacji o nich?
— Ten Robert Maj, on kiedyś miał poważne problemy… — zaczął funkcjonariusz.
Bartek poczuł dreszcze na plecach, chciał usłyszeć więcej, jego mama też, bo konspiracyjnym szeptem wyznała:
— Podobno jego pracownica oskarżyła go o gwałt, ale potem się okazało, że kłamała. Chciała się zemścić, bo on ją odrzucił.
Policjant pokręcił przecząco głową.
— Ona go oskarżyła o molestowanie, a nie o gwałt. Pamiętam, potem niespodziewanie przyznała się do składania fałszywych zeznań.
Bartek głośno przełknął ślinę. Gwałt, molestowanie, porwanie i nieumyślne morderstwo, a to wszystko w jednej rodzinie, i to w dodatku mieszkającej po sąsiedzku.
Dzień trzeci, wieczór
Salon pogrążał się w czerwonym blasku zachodzącego słońca. Ciszę zakłócało jedynie bzyczenie osy, która zataczała duże koła pod sufitem. Członkowie rodziny Majów siedzieli nieruchomo, jak gdyby pozowali do fotografii. Dawało się zauważyć żałobny nastrój, na twarzach malowała się przeżyta tragedia. Seweryn i Marta trzymali się za ręce, ale ich ciała były od siebie oddalone, głowy zwrócone w przeciwne strony. Jerzy Maj nie patrzył na syna i synową, jego powieki drżały, długi nos błyszczał od potu. Obok starszego pana siedziała Ramira, nerwowo przebierała bosymi stopami. Robert zajął miejsce na krześle ustawionym nieco dalej, jak gdyby był tylko obserwatorem, a nie uczestnikiem mającej się rozpocząć rozmowy. To on wyglądał najupiorniej, nienaturalnie wyprostowany, z białą jak papier twarzą i strachem w oczach. Na rodzinę Majów patrzyły dwie osoby — komisarz Soroka, który usiadł na wprost nich, oraz prokurator Milena Łempicka-Krol stojąca przy oknie. Stąd miała dobry widok na całą rodzinę Majów.
W salonie było gorąco, bo okno zamknięto, żeby odgłos przejeżdżających samochodów nie zakłócał rozmowy. Milena czuła, jak pot spływa jej wzdłuż kręgosłupa i zatrzymuje się na linii majtek. Nie tylko ona się teraz pociła i nie tylko wysoka temperatura była tego przyczyną. Udzielił się jej panujący tutaj strach. Porwanie to jedno z najokrutniejszych przestępstw, a jeżeli dotyczy ono dziecka, to okrucieństwo osiąga nieprawdopodobną skalę. Stres, który rodzice czują w takim momencie, może uszkodzić umysł, a nawet zabić. Milena dobrze pamiętała porwanie szesnastoletniego chłopca w Olsztynie. Ojciec po sześciu godzinach od uprowadzenia syna zmarł na zawał serca, a matka po odebraniu telefonu od porywaczy nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Głos odzyskała dopiero po dwóch tygodniach. Milena pamiętała też swój własny lęk, gdy znikł jej synek. Tamtego dnia rano jadła z nim jajka na miękko, Krzysiu się wygłupiał i wybrudził się żółtkiem. Krzyknęła na niego, do dziś tego żałuje. Gdy wróciła do domu, przywitała ją cisza. Poczuła niepokój, ale miała nadzieję, że jej mąż i syn zaraz wrócą, że gdzieś razem poszli, do kina albo na pizzę. Niestety, od tamtej pory nikt ich nie widział. Lęk ją miażdżył, nie mogła ani jeść, ani spać, jedynym ratunkiem była praca. Nie czekała biernie jak większość rodziców znajdujących się w takiej sytuacji, mogła działać, szukać swojego dziecka i miała do tego najlepsze narzędzia, była przecież prokuratorem. Nie udało się jej odnaleźć Krzysia, niepokój o syna nie wygasł, każdego dnia się o niego martwi, ale w tej chwili ten lęk nabrał intensywności, odrodził się pod wpływem strachu bijącego od osób siedzących w tym pomieszczeniu.
Milena umówiła się z komisarzem, że to ona rozpracuje relacje między członkami rodziny Majów. Kto kogo nie lubi, kto się czuje rozgoryczony, komu w tym gronie najbardziej się ufa. Bardzo ważne mogą się też okazać znajomości — z kim spotykają się Majowie, kto do nich przyjdzie w najbliższych dniach, by ich wesprzeć, kto zadzwoni i zaproponuje pomoc. Milena gotowa była zamieszkać z tymi ludźmi, żeby tylko ich zdemaskować, poznać ich sekrety i dowiedzieć się, dlaczego mały Tymek został porwany. Statystyki były nieubłagane, mówiły, że motywu porwania trzeba szukać w rodzinie ofiary.
Milena skoncentrowała wzrok na Jerzym Maju. Wyglądał na zniecierpliwionego. Zapewne uważał, że komisarz powinien teraz szukać mordercy jego żony, a nie marnować czas na pogawędkę z nimi. Jerzy Maj był swego czasu zastępcą szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych do spraw Służby Bezpieczeństwa. Takich stanowisk nie rozdawano wyłącznie za lojalność, trzeba było jeszcze mieć wyniki. Prawdopodobnie był dobrze przygotowanym do pracy oficerem, powinien więc wiedzieć, że komisarz Soroka wykonuje teraz przewidziane regulaminem procedury.
Starszy pan pochylił się do przodu i oskarżycielsko wskazał palcem na Kamila.
— Chcecie siedzieć na dupie i czekać, aż porywacz zadzwoni, aż sam wpadnie wam w łapy? Za moich czasów to było nie do pomyślenia. Wtedy wykopano by pana z komendy za takie podejście do roboty.
— Zapewniam, że robimy wszystko, żeby złapać sprawcę. Kilkudziesięciu funkcjonariuszy go szuka.
— A dlaczego w mediach nie pojawił się jego portret pamięciowy, dlaczego nie ma żadnych informacji o porwaniu Tymka? — zapytała Ramira.
— Możemy wyznaczyć nagrodę dla informatora — wtrącił się Robert.