Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Jak bezpiecznie czujesz się we własnym mieszkaniu?
Blok z wielkiej płyty, jedenaście kondygnacji, sześćdziesiąt cztery mieszkania, prawie dwustu lokatorów. W wigilijny wieczór wszyscy oni dowiadują się, że są zakładnikami, a próba wyjścia z wieżowca oznaczać będzie śmierć.
Zwyczajni ludzie stają w obliczu niewyobrażalnego zagrożenia, wielopokoleniowe rodziny zostają uwięzione w czterech ścianach. Jakie tajemnice rodzinne wyjdą na jaw pod presją strachu i terroru?
Na zewnątrz trwa mroźna i śnieżna zima. Przed komisarzem Kamilem Soroką stoi trudne zadanie, musi bowiem ustalić, kim są bezwzględni sprawcy, oraz uwolnić zakładników. Czeka go przy tym rywalizacja z inspektorem Semeniukiem przysłanym z Wrocławia wraz z oddziałem antyterrorystycznym.
Obaj spróbują poradzić sobie z zamachem, jakiego jeszcze nie było. Oni oraz mieszkańcy elbląskiego wieżowca, których życie nigdy już nie będzie takie samo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
Rok wydania: 2019
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agnieszka Pietrzyk, 2019
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019
Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce: © Shelly Mack/Shutterstock
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Wydanie elektroniczne 2019
eISBN 978-83-66278-01-1
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
www.czwartastrona.pl
Rozdział I
ŚNIEŻYCA ROZPOCZĘŁA SIĘ dwudziestego drugiego grudnia o szesnastej i trwała do ósmej rano dnia następnego. Gdy Damian jechał do urzędu miasta, jeszcze nieźle sypało. Na szczęście wjazd na dziedziniec ponadstuletniego gmachu był odśnieżony. Volkswagen toczył się powoli w stronę kutej bramy, na której widniało nazwisko „Heinrich von Plauen-Schule”. Zaparkował.
Czekały go dzisiaj ostatnie spotkania opłatkowe. W tym tygodniu nic innego nie robił, tylko składał życzenia i jadł makowca, którego miał już naprawdę dosyć. Gdy wczoraj pojechał do domu dziecka na Chrobrego, łudził się, że poczęstują go czymś innym. Niestety, był znowu makowiec.
Sekretarka zajrzała do jego gabinetu.
— Panie prezydencie, czekamy na pana.
Uśmiechnęła się.
Lubił swoich pracowników, byli młodzi i zaangażowani w pracę, a przede wszystkim wierzyli w niego. Szczerze składał im życzenia pomyślności i sukcesów, dodał, że głównie na niwie zawodowej, co wywołało wybuch śmiechu. Jemu do serca najbardziej przypadło życzenie, aby nie stracił stołka. W takim mieście jak Elbląg wszystko było możliwe, już jednego prezydenta mieszkańcy pogonili. Zjadł makowiec z pracownikami swego biura, a potem pognał piętro niżej na spotkanie z dyrektorami departamentów. Znowu życzenia i przełamywanie się opłatkiem.
Sekretarka postukała palcem w zegarek na ręku, przypominając mu, że musi już jechać, bo burmistrz Tolkmicka na niego czeka. Włożył płaszcz i wziął teczkę. Idąc korytarzem urzędu, składał jeszcze życzenia napotykanym pracownikom. W końcu znalazł się na dziedzińcu. Odetchnął zimnym powietrzem. Musiało być co najmniej dziesięć stopni poniżej zera. Położył teczkę na tylne siedzenie. W taką pogodę potrzebował aż pięćdziesięciu minut, aby dojechać do Tolkmicka. Znowu wróci do domu późnym popołudniem. Renata nie będzie zadowolona, ale cóż, taka praca. Nie wypadało odrzucić zaproszenia burmistrza na spotkanie opłatkowe.
Sunął wolno przez zaśnieżone miasto. Wreszcie mieli prawdziwą zimę z zaspami po kolana, ze zwałami białego puchu na parapetach i gałęziami pękającymi od nadmiaru śniegu. Jazda w takich warunkach nie należała do przyjemności, choć musiał przyznać, że na razie służby radzą sobie z odśnieżaniem. Trudności na drodze były jednak niczym w obliczu roztaczającego się wokół piękna. Elbląg grubo przysypany białym puchem stał się malowniczy, uroczy. Niektóre obiekty wyglądały jak śnieżne figury, nawet czołg T-34 stojący na Armii Krajowej przypominał dzieło artysty rzeźbiącego w śniegu. Skręcił w Browarną. Ta ulica uległa największemu przeobrażeniu, dawniej szara i zaniedbana, teraz prezentowała się jak przestrzeń z zimowej bajki. Śnieg zalegający na dachach budynków, na parapetach i schodach, na każdym wystającym architektonicznym elemencie nadawał przedwojennej zabudowie magicznego kolorytu. Swoje też zrobił mocny oddech mrozu, który wydobył ze śniegu srebrzystoniebieskie igiełki lodu. Ulica lśniła, migotała, wręcz świeciła. Minął efektowne zabudowania browaru, chwilę później wjechał na drogę pięćset trzy prowadzącą do Tolkmicka. Parę godzin temu musiał tędy przejechać pług, bo na poboczu zalegała gruba warstwa śniegu, a szosę pokrywała biała, zmarznięta skorupa, lekko przysypana piaskiem i solą. Po obu stronach drogi ciągnęły się zaśnieżone pola, gdzieniegdzie dom i wyjątkowo dużo saren stojących nieruchomo w zaspach.
Spotkanie z burmistrzem trwało prawie godzinę i było wyjątkowo rzeczowe, najpierw przełamanie się opłatkiem i życzenia, a potem rozmowa o rozbudowie portów w Elblągu i Tolkmicku. Burmistrz wyznał, że bardzo liczy na finansową pomoc Warszawy, bo podobno przy okazji przekopu Mierzei Wiślanej ma powstać fundusz wspierający rozbudowę małych portów i marin. Damian przyznał, że też rozgląda się za kasą dla Elbląga, przy tak dużych inwestycjach może uda się coś ukręcić z budżetu państwa. Na koniec zjadł kilka pierogów i wypił barszczyk, po czym ruszył w drogę powrotną.
Było już ciemno. Światła samochodowe odbijały się od zaśnieżonej drogi, która wiła się między polami, potem po obu stronach pojawił się las. Jechał wolno, ostrożnie wjeżdżając w kolejne zakręty. W Jagodnie nagle na skraju szosy ujrzał postać. Instynktownie odbił w lewo, dobrze zrobił, bo postać wbiegła na drogę. Ten ktoś próbował go zatrzymać. Damian stanął. To była dziewczyna, widział ją w lusterku. Dobiegła do samochodu i otworzyła drzwiczki od strony pasażera.
— Zabierze mnie pan do Elbląga?
Była zdyszana i zmarznięta. Biło od niej lodowate zimno.
— Tak, proszę wsiadać.
— Tylko mojego Dropsika zawołam.
Dziewczyna przymknęła drzwiczki i zaczęła nawoływać psa, próbowała też gwizdać, ale szło jej to nieudolnie.
Damian wysiadł z samochodu. Wokół roztaczał się piękny zimowy krajobraz. Zapatrzył się na nieruchome drzewa dźwigające biały puch, nawet najdrobniejsze gałązki były nim pokryte.
— Co to za pies?
— Kundelek — odpowiedziała zmarzniętymi ustami.
Dopiero teraz przyjrzał się dziewczynie. Była bardzo młoda, jeszcze nastolatka, ubrana zbyt lekko jak na taki mróz. Pomarańczowy szalik owijał jej szyję i spływał wzdłuż ciała, kończąc się równo z krawędzią krótkiej spódniczki. Ponownie wbiegła między drzewa i dalej wołała psa. Damian zagwizdał. Odpowiedziała mu leśna cisza.
— Kiedy pani go zgubiła?
— Pół godziny temu, może trochę więcej.
— Do miasta jest tylko sześć kilometrów, pies powinien sam wrócić, nawet kundel. Proszę, niech pani wsiądzie do samochodu.
— Ale on zamarznie.
W głosie dziewczyny pojawił się rozpaczliwy ton. Damian bał się, że nie będzie chciała z nim jechać, a on nie może tu stać bez końca, nie może też jej zostawić, bo to przecież jeszcze dzieciak.
— Jeśli pies nie jest ranny albo chory, to nie zamarznie. Proszę się nie martwić.
— A jeśli on nie trafi do domu?
— To trafi do innych ludzi, a oni na pewno się nim zajmą, a pani da ogłoszenie w internecie, że zgubiła psa. Proszę wsiąść do samochodu, przecież widzę, że trzęsie się pani z zimna.
Dziewczyna spojrzała jeszcze na las, a potem ruszyła w stronę volkswagena. Ponownie otworzyła drzwiczki od strony pasażera, ale po chwili się rozmyśliła i zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. Damian ruszył. W lusterku widział, jak pasażerka przesuwa palcem po ekranie telefonu.
— Co pani robiła w Jagodnie?
— Miałam tam randkę z moim chłopakiem. Pokłóciliśmy się i mnie zostawił, odjechał. Chyba z nim zerwę.
Włączył radio, z głośników popłynęła kolęda. Dziewczyna zaczęła podśpiewywać:
— „Chrystus się rodzi, nas oswobodzi, anieli grają, króle witają”.
Pochylił się do schowka i wyjął garść cukierków. Poczęstował ją.
— Trochę cukru się pani przyda.
Wzięła jednego i od razu rozwinęła z papierka. Jadła, głośno mlaskając.
— Tego mi trzeba było — wymamrotała niewyraźnie.
— Proszę wziąć więcej. — Włożył jej w dłoń pozostałe cukierki. — Gdzie pani mieszka?
— Na Zawadzie, Okulickiego czternaście.
Odstawił ją pod sam blok. Niezdarnie wygramoliła się z samochodu i wymamrotała podziękowania. Szła powoli, jak gdyby miała śliskie podeszwy i obawiała się upadku. Nagle w jej plecy uderzyła śnieżna kula, ale dziewczyna się nie odwróciła. Sprawcą celnego rzutu był chłopiec w pomarańczowej czapce, który teraz zaczął uciekać w przeciwną stronę.
Damian jechał dalej, przyglądając się miastu pogrążonemu w zimowej, przedświątecznej aurze. Ludzie z pełnymi torbami biegli do tramwaju, a spod ich stóp unosił się śnieżny tuman. Za chwilę zielone wagony sunęły niewidzialnym, bo otoczonym zwałami śniegu torowiskiem. Trasę zdawała się wyznaczać świąteczna iluminacja ozdabiająca słupy trakcyjne.
Skręcił w Suwalską, domy sąsiadów, a także drzewka i bramy ozdobione były lampkami. On również zadbał o świąteczne oświetlenie, zrobił to według wskazówek Renaty i dlatego ich iluminacja była najładniejsza, a raczej najbardziej gustowna, tylko dwa kolory, niebieski i biały, lampki układały się w gwiazdy i sinusoidy.
Wysiadł z samochodu i otworzył tylne drzwiczki, żeby wziąć teczkę. Stał przez chwilę zdezorientowany, bo siedzenie i podłoga były puste. Z nadzieją otworzył bagażnik, może tam ją schował. Niestety, teczki nie było. Okradła go niewinnie wyglądająca nastolatka, tak mu się odwdzięczyła za podwiezienie. Ogarnęła go złość. Powinien być bardziej ostrożny. Ale co teraz? Gorączkowo szukał rozwiązania. W pierwszej chwili chciał wracać na Okulickiego. Szybko uznał, że to bez sensu, bo przecież dziewczyna weszła do wieżowca. Jak ją niby ma znaleźć? Może więc powinien zadzwonić na policję. Nie, to zły pomysł, przecież musiałby powiedzieć, co znajduje się w teczce, samo wyjaśnienie, że dokumenty, to za mało, będą chcieli wiedzieć jakie. No i jest ryzyko, że jakiś funkcjonariusz otworzy teczkę i przeanalizuje zawartość.
Odwrócił się w stronę domu i zobaczył przez ogromne okno kuchenne żonę i trzy córki, cztery blondynki o niebieskich oczach, jego największy skarb, za który był gotów oddać życie. Jeśli teczka wpadnie w niepowołane ręce, spokój jego rodziny zostanie naruszony. Nie może do tego dopuścić. Zaczął się zastanawiać, co ta młoda dziewuszka jest w stanie wyczytać z dokumentów fundacji, co powiedzą jej faktury i przelewy. Zapewne będzie rozczarowana, że nie znalazła pieniędzy albo karty kredytowej.
Upewnił się, że portfel z dokumentami i kartami ma przy sobie, po czym przekroczył próg domu. Nie zdążył zdjąć płaszcza, a Marysia już do niego dopadła. W czerwonych ogrodniczkach i kapciach obszytych różowym puchem wyglądała jak krasnal. Trzymała w rękach gwiazdę ze sreberek. Zapewniła, że sama ją zrobiła i zaraz powiesi ją na choince. Wziął od niej ozdobę, obejrzał i pochwalił. Z kuchni wyjrzała najstarsza córka.
— Cześć, tato, gdzie masz drzewko?
Skrzywił usta i przewrócił oczami, dając znać, że nie wywiązał się z powierzonego mu zadania. Patrycja zbliżyła się do niego i konspiracyjnym szeptem zapytała:
— Co się stało?
— Nie zdążyłem nic kupić, zatrzymali mnie moi pracownicy, mieliśmy spotkanie opłatkowe. Rozumiesz?
— Rozumiem. Dziewczynki zaraz zaczną marudzić, ale nie martw się, zajmę się nimi.
Patrycja miała dwanaście lat i znakomicie wcielała się w rolę najstarszej siostry. Przygarnęła do siebie Marysię, która już zrozumiała, że choinki dzisiaj nie będzie, i zaczynała pociągać nosem.
Wszedł do kuchni. Najpierw pocałował w głowę Alę, która manipulując w skupieniu nożyczkami, zerkała na ekran laptopa. Domyślił się, że tam ma wskazówki, jak wyciąć ozdobę choinkową. Podszedł do żony i cmoknął ją w policzek. Chciał się odsunąć, ale złapała go za szyję i przyciągnęła bliżej. Była ciepła, pachniała wanilią i wyglądała niezwykle młodo w obcisłych dżinsach oraz włosach związanych kolorowym sznurkiem, zapewne pożyczonym od którejś z córek.
— Piękna jesteś.
— Już to dzisiaj słyszałam.
— Od kogo?
— Od naszej najmłodszej córki.
— Och, a już się bałem, że masz cichego wielbiciela.
Pocałował ją w usta.
— Przywiozłeś choinkę?
— Nie, nie zdążyłem kupić.
— Coś się stało?
— Nic się nie stało, po prostu nie zdążyłem.
Czujne spojrzenie Renaty uświadomiło mu, jak bardzo jest zaniepokojony kradzieżą teczki. Co dziewczyna z nią zrobi, gdy okaże się, że zawartość jest dla niej bezużyteczna? Wyrzuci ją na śmietnik? Zapewne tak, ale kto ją wtedy znajdzie? W wyobraźni ponownie ujrzał nastolatkę w pomarańczowym szaliku i krótkiej spódnicy. Za chwilę w jego głowie odtworzył się inny obraz, chłopiec w pomarańczowej czapce rzucający śnieżką w plecy dziewczyny. Znał ją, dlatego w nią rzucił. Damian spojrzał na zegarek. Ile czasu minęło od momentu, gdy nastolatka wysiadła z jego samochodu? Pół godziny, może trochę więcej, ten dzieciak jeszcze może biegać pod blokiem.
— Kochanie, pojadę po choinkę, przy centrum handlowym powinni jeszcze sprzedawać.
Ręka Renaty zsunęła się z jego ramienia.
— No dobrze, jedź, dziewczynki się ucieszą.
Damian obejrzał się na Alę. Nadal była zajęta wycinaniem ozdoby choinkowej.
— Tylko nic nie mów dziewczynkom — poprosił szeptem. — Bo nie wiadomo, czy uda mi się coś kupić, o tej porze choinki mogą być już przebrane.
Renata konspiracyjnie przytaknęła. Wymknął się z domu i wsiadł do samochodu. Powoli przebijał się przez zatłoczone arterie miasta. Śnieg migotał srebrnymi kryształkami w świetle padającym z latarni. Od świetlistości zimowej ulicy odcinało się kontrastowe niebo, zupełnie czarne, bez jednej gwiazdki. Mimo narastającego niepokoju upajał się widokiem zimy. Zaparkował na Okulickiego i wysiadł. Odetchnął z ulgą, widząc chłopca w pomarańczowej czapce, kręcił się przy drzwiach do marketu, może na kogoś czekał. Damian podszedł do niego, rozglądając się ostrożnie. Nie chciał, aby go posądzono o zaczepianie dzieci.
— Cześć.
Chłopiec nie odpowiedział.
— Szukam tej dziewczyny, w którą rzuciłeś dzisiaj śnieżką. Wiesz, gdzie ona mieszka?
— Wcale w nią nie rzuciłem.
— Niech ci będzie, nie rzuciłeś, ale może pamiętasz, na którym piętrze ona mieszka?
— Nie wiem.
— Gdybyś wiedział, to byś jej bardzo pomógł, bo ona zgubiła psa, Dropsa.
— Dropsika.
— Tak, Dropsika, a ja go znalazłem. No to co, powiesz mi, gdzie ona mieszka?
Chłopiec wskazał na pierwszą klatkę wieżowca.
— Tam.
— A może pamiętasz numer mieszkania albo chociaż piętro?
Chłopiec przymrużył oczy w głębokim zamyśleniu, nagle się uśmiechnął.
— Na szóstym, ma drzwi naprzeciwko windy, jak ja.
Damian pewnym krokiem skierował się do bloku. Nie musiał dzwonić do domofonu, bo akurat wychodził kurier. Już na parterze owionęła go woń bigosu. Gdy wysiadł z windy na szóstym piętrze, czuł spore zdenerwowanie. Niepotrzebnie, zaraz będzie po wszystkim. Gdy naciskał dzwonek, przemknęło mu przez głowę, że powinien zapytać chłopca, z kim dziewczyna mieszka. Czy z rodzicami?
Drzwi się uchyliły i stanęła w nich młoda kobieta.
— To pan?
Dobrze, że się odezwała, bo rozpoznał ją wyłącznie po głosie. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że wcześniej nie widział jej twarzy przysłoniętej kapturem i szalikiem. Dziewczyna była ładna, ale też cechowała ją pospolita uroda, nieprzyciągająca wzroku. Okrągła buzia, zwyczajne oczy i usta. Jej największym atutem były zgrabne nogi, wyeksponowane przez bardzo krótką spódnicę.
— Wydaje mi się, że przez pomyłkę zabrała pani moją teczkę.
— Aha, wydaje się panu.
Dziewczyna nie wyglądała na przestraszoną ani zakłopotaną.
— Proszę mi ją oddać.
— Oddać, czemu nie, ale za znaleźne coś mi się należy.
— Jakie znaleźne? Pani mnie okradła.
— Ma pan świadków?
Pomylił się, biorąc ją za nastolatkę. Jej spojrzenie i pewność siebie wskazywały, że jest starsza.
— Jeżeli nie odda mi pani teczki, zadzwonię na policję.
— A ja im powiem, że mnie pan molestował. Ma pan ochotę na wielogodzinne przesłuchanie na komendzie? Tuż przed wigilią?
Damian nie miał wątpliwości, że tym właśnie by się zakończyło tego rodzaju pomówienie. A może powinien wtargnąć do mieszkania i zabrać teczkę? A co, jeśli dziewczyna zacznie krzyczeć i sąsiedzi wyjdą z mieszkań? Prezydent wchodzący siłą do mieszkania młodej kobiety, to dopiero byłaby kompromitacja.
— Chcę pięć stówek znaleźnego — oznajmiła stanowczo.
Wyjął portfel i go otworzył. Zapłaci i będzie miał święty spokój. Usłyszał, jak za jego plecami sunie winda w górę, na szczęście minęła szóste piętro. Nie chciał mieć świadków tej transakcji.
— Mam trzysta osiemdziesiąt złotych. Wystarczy?
— Nie.
— Nie mam więcej przy sobie.
— Niech pan idzie do bankomatu.
Dziewczyna trzasnęła drzwiami. Damian nie czekał na windę, zbiegł po schodach i wypadł z klatki. Gorączkowo zastanawiał się, gdzie jest najbliższy bankomat. Ruszył do centrum handlowego na Pułkownika Dąbka. Parking był niemiłosiernie zatłoczony, trwała przedświąteczna pogoń za zakupami, idąc do bankomatu, musiał się przepychać między ludźmi. Napis: „awaria” zirytował go. Do kolejnego bankomatu stały dwie osoby. W końcu pobrał pieniądze i wrócił do samochodu. Pięć minut później parkował pod wieżowcem.
Dziewczyna się przebrała, miała teraz na sobie obcisłe zielone spodnie. Zaprosiła go do środka. Wszedł do przedpokoju i od razu wyciągnął z portfela pięć banknotów. Nie wzięła ich. Demonstracyjnie zaczęła rozwijać krówkę, którą poczęstował ją w samochodzie.
— Znaleźne będzie wyższe — oznajmiła, żując cukierka.
— Umawialiśmy się na pięćset złotych.
— Ale wtedy nie wiedziałam, kim pan jest i co znajduje się w teczce, teraz to wiem, panie prezydencie.
Nie był zaskoczony. Podświadomie przeczuwał, że właśnie taki musi być finał.
— O jakiej kwocie pani mówi?
— Jedno zero więcej, pięć tysięcy.
— Dam pani dwa tysiące.
— Pięć — oznajmiła.
Damian się rozejrzał. Cztery pary drzwi, do łazienki, do kuchni i do dwóch pokoi, nieduże mieszkanie na to, żeby je przeszukać, ważne, że jest już w środku. Dziewczyna domyśliła się, co chodzi mu po głowie.
— Nawet jeśli pan znajdzie teczkę, to i tak zapłaci mi znaleźne. Zrobiłam kilka fotek tym dokumentom, mam je na telefonie i jeszcze wysłałam na swoją pocztę. Po otrzymaniu pięciu tysięcy oddam teczkę i usunę fotki, i nawet zapomnę, że się spotkaliśmy.
— Dobrze, zgadzam się na trzy tysiące. Teraz zostawię pani pięćset złotych, a po resztę muszę jechać do banku, ale to dopiero jutro, dzisiaj jest już zbyt późno.
— Powiedziałam: pięć tysięcy. Nie odpuszczę, bo wiem, że pana na tyle stać.
Damian pomyślał, że go nie stać, bo rata kredytu wynosi dwa trzysta, bo żona nie pracuje, a trzy córki kosztują go tyle, że od trzech lat nie jest w stanie zebrać kasy na wymianę starych okien, poza tym pomaga finansowo rodzicom. Ta dziewczyna jednak nie znała jego wydatków, za to domyślała się dochodów, zwłaszcza tych nie do końca uczciwych.
— Jutro przywiozę pieniądze.
Położył na szafce pięć banknotów i wyszedł.
Dwudziestego czwartego grudnia zimowe niebo było bezchmurne, temperatura dalej sięgała mocno poniżej zera. W Radiu Olsztyn informowali, że główne drogi są przejezdne. Damian najpierw pojechał do banku na 12 Lutego i pobrał pięć tysięcy złotych, potem skierował się na miejskie targowisko i kupił drzewko.
Dziewczynki entuzjastycznymi okrzykami powitały choinkę. Ubierali ją wspólnie, nawet Renata się przyłączyła. Gdy Marysia zawiesiła ostatnią bombkę, było już po dwunastej. Dotknął miejsca pod sercem, tkwił tam gruby zwitek banknotów. Za cztery godziny usiądą do kolacji, nie może dłużej zwlekać z przekazaniem pieniędzy.
Wyszedł z domu, nie informując Renaty. Jedynie najstarszej córce powiedział, że ma sprawę do załatwienia i zaraz wróci. Jechał powoli w stronę Zawady. Wszędzie było biało, nawet przystanki autobusowe pokrywała nienaruszona warstwa śniegu, jak gdyby nikt z nich nie korzystał. Na skrzyżowaniu z Robotniczą stanęło obok niego trzech świętych mikołajów na motorach, mieli nawet worki na plecach. Też był takim mikołajem, wiózł w prezencie pięć tysięcy. Zadzwonił do domofonu. Wpuściła go bez pytania. Zaraz za nim do klatki weszło dwóch mężczyzn, dopiero w windzie zobaczył, że jeden z nich to Arab. W całej Europie roiło się od muzułmanów, a w Elblągu ktoś taki nadal budził zdumienie.
Dziewczyna zaprowadziła go do dużego pokoju, w którym stała choinka przystrojona w czerwoną migoczącą iluminację.
— Będzie pani miała gości na Wigilię?
— Nie pana sprawa.
Wczoraj była pewna siebie, a dzisiaj harda. Usiadła na krześle i wyciągnęła nogi. Damian nawet nie zdjął rękawiczek. Im szybciej stąd wyjdzie, tym lepiej. Położył na stole plik banknotów.
— Proszę przeliczyć.
Dopiero teraz dotarło do niego, że z kwoty pobranej z banku nie odjął pięciuset złotych, które dał jej wczoraj. Chciał teraz to zrobić, ale dziewczyna złapała banknoty i zaczęła je przeliczać.
— Zgadza się, jest pięć tysięcy.
— Nie zgadza się — zaprotestował. — Powinno być cztery i pół. Proszę mi oddać pięćset złotych.
— Wal się, pajacu.
Roześmiała się szyderczo. Damian poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Głupia zachłanna suka. Wyrwał jej z dłoni plik pieniędzy i odliczył sobie pięć stów, resztę rzucił na stół, kilka banknotów spadło na dywan. Dziewczyna padła na kolana i zaczęła je zbierać.
— Niech pani przyniesie moją własność.
Wyszła z pieniędzmi, po chwili wróciła z teczką. Otworzył ją i pospiesznie sprawdzał, czy czegoś nie brakuje.
— Niech pani przyniesie telefon i usunie zdjęcia, które pani zrobiła dokumentom.
— Kretyn jesteś, jeśli myślisz, że to koniec. Te pięć tysięcy to dopiero początek, zapłacisz mi więcej.
— Nie taka była umowa — wyszeptał.
— Właśnie taka, chcę jeszcze dwadzieścia tysięcy. Tyle mi przyniesiesz po świętach, a jak nie, to całe elblążkowo się dowie, jaki z ciebie złodziej.
Damian nie mógł uwierzyć, że usłyszał te słowa. Patrzył na pospolitą twarz dziewczyny i widział w niej chciwość całego świata. Wiedział, że nie zaprzestanie szantażu, dopóki nie odbierze mu wszystkiego, nie tylko pieniądze, ale także godność i stanowisko. Będzie go oczerniać, mnożyć zarzuty wobec niego. Za parę tygodni okaże się, że groził jej nożem, że ją molestował i za to też będzie musiał zapłacić. Zabrał ją zmarzniętą z lasu, a taka go spotkała wdzięczność. Poczuł, jak ogarnia go niewyobrażalna wściekłość. Zamachnął się i uderzył pięścią w stół. Ból w dłoni przyniósł mu chwilową ulgę.
Dziewczyna przysunęła do niego twarz, musiała przy tym stanąć na palcach.
— I jeszcze pięć patyków za uszkodzenie stołu — syknęła.
Poczuł na twarzy kropelki śliny, dosłownie pluła jadem.
— Nic nie dostaniesz — wyszeptał.
Dłonie wydały mu się nieznośnie puste, zacisnął więc je w pięści i włożył do kieszeni płaszcza. To był błąd, bo nie zdążył się zasłonić przed jej paznokciami. Machnęła ręką, a on poczuł pieczenie na policzku.
— To prezent dla twojej żoneczki, żeby się zastanawiała, czy czasem kochanka cię nie zadrapała. No i co, fiucie? Dalej nic nie dostanę?
Zrozumiał, że nie ma wyjścia, a właściwie było tylko jedno. Szantaż równa się szantażysta, zero równa się zero, zabrzmiało to w jego głowie jak dogmat. Z tą prawdą nie da się polemizować, należy ją przyjąć i według niej postępować. Rozejrzał się, szukając potwierdzenia dla swojej decyzji. Znalazł je w szklanej ogromnej popielniczce stojącej pośrodku stołu. Złapał ją, była ciężka. Zamachnął się. Widział, że dziewczyna unosi ręce w obronnym geście. Zdołał nawet zauważyć zdumienie malujące się na jej twarzy. Uderzył z całej siły. Odrzuciło ją do tyłu. Leciała w stronę choinki z rozłożonymi ramionami. Przez ułamek sekundy pomyślał, że powinien ją złapać, bo w przeciwnym razie wpadnie na drzewko i je wywróci. Za późno. Kobieta już leżała na podłodze, a na niej choinka z zapalonymi lampkami.
Zrobił to, naprawdę ją zabił. Ale czy na pewno? Czy rzeczywiście wystarczył jeden cios popielniczką? Oddychał ciężko, pot spływał mu po plecach. Czekał, aż szantażystka się ocknie. Nie miał pojęcia, czy upłynęła minuta, czy parę sekund, jego mózg stracił zdolność kontrolowania czasu. Odstawił popielniczkę na stół i próbował postawić drzewko, bez powodzenia, w końcu odsunął je na bok. Dwie rozgniecione bombki ozdabiały sweter dziewczyny, ona sama się nie ruszała. Damian dygotał na całym ciele z emocji. Dopiero teraz docierało do niego, co tak naprawdę zrobił. Nigdy nie uderzył kobiety, a dzisiaj zabił. Zrodził się w nim gwałtowny protest wobec tego stanu rzeczy. Musiał przytrzymać się stołu, żeby nie zwalić się na podłogę. Czarne plamki latały mu przed oczami. Gdy znikły, jego wzrok zatrzymał się na jej twarzy, miała przymknięte oczy. A może jednak żyje, jest jedynie ogłuszona. Ogarnęła go nadzieja. Nie chciał być mordercą. Przykucnął przy kobiecie i potrząsnął ją za ramię. Nie drgnęła. Zdjął rękawiczkę i przysunął palce do jej rozchylonych warg, nie poczuł oddechu. Była martwa.
Co teraz? Co ma robić? Uciekać. Poderwał się i wypadł do przedpokoju, potem na klatkę. Nie czekał na windę, ruszył schodami w dół. Wtem piętro niżej zrobiło się zamieszanie, trzasnęły drzwi, ktoś pokrzykiwał, kilka osób zbiegało. Spanikowany zawrócił i schował się do mieszkania kobiety, którą przed chwilą zabił. Jest mordercą, ta myśl gniotła mu czaszkę. Ogarnął go strach, ale instynkt okazał się silniejszy, a ten podpowiadał mu: Nie daj się złapać, zachowaj ostrożność.
Dysząc ciężko, patrzył przez wizjer. Zobaczył ubraną na czarno postać w kominiarce. Właśnie nadjechała winda, postać wsiadła do niej.
Damian starał się rozsądnie przeanalizować sytuację. Przede wszystkim nie może zostawić śladów swojej obecności. Rękawiczki zdjął tylko na moment, gdy sprawdzał oddech dziewczyny, ale na banknotach są jego linie papilarne, musi je zabrać. Wszedł do pokoju z trupem, czerwone światełka na przewróconej choince migały ostrzegawczo. Przypomniał sobie, że dziewczyna wyszła z kasą, potem wróciła z teczką. Wszedł do drugiego pokoju, otworzył pierwszą szufladę w biurku, jakieś papiery, w kolejnej szufladzie laptop i płyty. Zajrzał do torebki leżącej na krześle i zobaczył plik banknotów. Znalazł, udało się. Powinien też wziąć jej telefon, wczoraj powiedziała, że to nim zrobiła fotki i wysłała je na swoją pocztę. Postanowił zabrać wszystkie nośniki na wypadek, gdyby na nich też znalazła się kopia dokumentów fundacji. Ponownie otworzył szufladę i wyjął z niej laptopa oraz kilkanaście płyt. Na parapecie stała torba prezentowa z wizerunkiem świętego mikołaja. Zapakował do niej rzeczy z szuflady. Jeszcze raz przetrząsnął biurko i torebkę. Przy kluczach znalazł pendrive’a, ale telefonu nie było. Pocił się, serce mu waliło jak oszalałe. Gdzie ten cholerny aparat? Wszedł do kuchni. Smartfon leżał na kredensie. Miał wszystko, może uciekać.
Postawił kołnierz i naciągnął czapkę na oczy, po czym wyszedł na klatkę. Przez chwilę nasłuchiwał. Cisza. Zaczął zbiegać po schodach. Jego zmysł węchu mimowolnie rejestrował zapachy. Na czwartym piętrze bigos, na trzecim słodki aromat ciasta, na drugim został odurzony wonią smażonej ryby. Był już prawie na parterze. Nagle zatrzymał się zaskoczony. Nie spodziewał się, że jeszcze na kogoś trafi, przecież na klatce panowała cisza. Tymczasem przy drzwiach wyjściowych stało dwóch mikołajów. Wyglądali dziwnie, bo mieli okulary przeciwsłoneczne. Jeden wyjmował z worka jakiś rulon. Damian wyminął ich i wyszedł na zewnątrz.
Przeszedł przez ulicę, minął market i wsiadł do samochodu. Na siedzeniu obok postawił torbę prezentową i wyciągnął z niej telefon dziewczyny. Z ulgą przyjął fakt, że nie jest zabezpieczony. Stuknął palcem w pocztę systemową, otworzyła się. Znalazł wiadomość, którą dziewczyna wysłała do siebie, była zatytułowana „Przekręty prezydenta Falenckiego”, usunął ją. Przez kolejną godzinę jeździł po mieście, szukając miejsca, w którym mógłby pozbyć się sprzętu.
Zadzwonił jego telefon. Odebrał.
— Kochanie, gdzie jesteś? — Renata była zirytowana.
— Zaraz wrócę. Miałem jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
— Jaką sprawę? Przecież jest wigilia.
— Zaraz będę.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, a potem Renata zapytała:
— Wszystko dobrze?
— Tak.
To jedno słowo z trudem przecisnęło się przez ściśnięte strachem gardło. Rozłączył się, nie czekając na dalsze pytania żony. Był na Grunwaldzkiej, skręcił w Stefczyka i zwolnił. W zasięgu jego wzroku znalazły się gminne budynki z podwórkami i kubłami na śmieci. Było tutaj swojsko i ciasno, trochę zakamarków i na dziko postawionych przybudówek. Całość zasnuta ciemną mgłą, efekt trzech dymiących kominów. Uznał, że lepszego miejsca nie znajdzie. Uruchomił laptopa dziewczyny i podłączył do niego pendrive’a, po czym usunął jego zawartość, następnie sformatował twardy dysk, każdą płytę przełamał, na koniec przywrócił smartfona do ustawień fabrycznych. Miał nadzieję, że skutecznie pozbył się kopii dokumentów. Wysiadł i postawił wysoko kołnierz, chroniąc się przed spojrzeniami mieszkańców ulicy Stefczyka oraz przed gryzącym dymem. Wolnym krokiem podszedł do śmietnika i wrzucił do niego torbę. Jeżeli nawet ktoś trafi na te rzeczy, to raczej nie odniesie ich na policję, lecz sobie przywłaszczy.
Powrót do domu był trudny. Zanim przekroczył próg, wziął trzy głębokie oddechy, spróbował się nawet uśmiechnąć. Obawiał się czujnego spojrzenia Renaty, a jeszcze bardziej lękał się o swoje reakcje.
— Co się stało? — zapytała, gdy wszedł do salonu.
Właśnie rozkładała obrus na stole. Energicznym ruchem wygładziła fałdkę.
— Nic takiego — mruknął.
— Gdzie byłeś tak długo? Chyba nie u kochanki?
— Niestety, nie chciała mnie dzisiaj widzieć.
Sam się dziwił, że jest zdolny do żartów, tak naprawdę chciał usiąść w fotelu, schować twarz w dłoniach i się rozpłakać.
— No to gdzie byłeś?
Renata postawiła na środku stołu talerz z siankiem i opłatkiem.
— Jeździłem po mieście i sprawdzałem, gdzie z kominów wali czarny dym.
— Domyślam się, że nie jest dobrze.
— Nie jest, najgorzej na Wiejskiej, Żyrardowskiej i Stefczyka, nie ma czym oddychać. Trzeba będzie wysłać ulotki edukacyjne do mieszkańców tych ulic i może zrobić z nimi jakieś spotkanie.
Podeszła do niego i przesunęła ręką po jego włosach. W tym geście było wiele czułości.
— Czy to miasto miało kiedyś lepszego prezydenta? Takiego co by nawet w wigilię pracował?
Patrzyła mu prosto w oczy. Nie mógł tego znieść. Ponad jej głową spojrzał na choinkę.
— Nie wydaje ci się, że czubek jest trochę krzywy?
— Kochanie, nie zmieniaj tematu, i tak jesteś najlepszym prezydentem, może trochę zbyt skromnym. — Przesunęła palcami po jego policzku. — Zadrapałeś się tutaj.
Odruchowo zasłonił dłonią ślad po paznokciach swojej ofiary. Przyszło mu do głowy, że będzie nosił to fizyczne piętno do końca życia, dowód zbrodni odciśnięty na twarzy.
— Nie martw się, prawie nic nie widać — zapewniła Renata.
Damian założył błękitną koszulę i jedwabny granatowy krawat w sarenki, prezent od teściowej. Poszukał też płyt z kolędami, które miały umilać im czas podczas kolacji. Wszystkie czynności wykonywał z namaszczeniem, jak gdyby już nigdy nie miał ich powtórzyć. Gdy przyszli jego rodzice, zabrał ojca do piwnicy i nalał jemu i sobie po kieliszku nalewki z czarnego bzu. Zaraz musieli wrócić na górę, bo teściowa zawitała w ich progi. Nie kryła zadowolenia, widząc jego krawat. Dziewczynki biegały podekscytowane świątecznym nastrojem i oczekiwaniem na świętego mikołaja. Gdy przyszła siostra Renaty z nastoletnią córką, usiedli do stołu, po czym zaraz wstali, żeby przełamać się opłatkiem. To był najtrudniejszy moment dla Damiana. Gdy składał życzenia żonie i matce, gardło dosłownie mu się ścisnęło. Ogarnął go ogromny smutek i żal na myśl, że piękne życie już się skończyło, bo przecież dzisiejsze zdarzenie zdominuje jego dalszą egzystencję, na pewno odbierze mu radość i beztroskę.
Teściowa zachęcała wszystkich do spróbowania ryby w galarecie. Podsunęła półmisek najstarszej wnuczce, ta nie zareagowała. Piętnastoletnia Julia była wpatrzona w ekran telefonu.
— Julcia, babcia do ciebie mówi! — zawołała siostra Renaty.
Nastolatka wydawała się znajdować w innym świecie. Zapomniała nawet o kawałku pieroga wbitym na widelec i trzymanym w pobliżu ust.
— Może wyślemy jej esemesa — zaproponował ojciec Damiana.
— Julka, mówię do ciebie!
Siostra Renaty podniosła głos na córkę. Pomogło, dziewczyna uniosła głowę i powiodła po zebranych nieprzytomnym spojrzeniem.
— Czy wy wiecie, co się dzieje w Elblągu?
Damian poczuł, że jego serce zaczyna bić w szybszym tempie. Julia nie żartowała, na jej twarzy pojawiły się wypieki, usta drżały, była czymś bardzo poruszona. Bał się zapytać, o co chodzi. Nie chciał usłyszeć, że w Elblągu została zamordowana młoda kobieta.
Rozdział II
FILIP SZEDŁ Z GŁOWĄ WCIŚNIĘTĄ W RAMIONA. Nie założył czapki, bo żadnej nie miał. Do tej pory nie była mu potrzebna, przecież zim nie było. Szkoda, że jego puchówka nie ma chociaż kaptura. Mamuśka nie chciała wypuścić go z domu bez nakrycia głowy. Znalazła mu nawet jakieś w pawlaczu i kazała założyć, w przeciwnym razie grozi mu grypa, porażenie mięśni twarzy, zapalenie zatok, uszu i jeszcze parę innych dolegliwości. Gdy zobaczył tę czapkę, stwierdził, że woli chodzić zasmarkany i kaszlący. Granatowa, wełniana z pomponem, nosił ją, jak miał dziesięć lat, gdyby Agnieszka zobaczyła go w tej czapce, umarłaby ze śmiechu. To do niej teraz szedł z gwiazdkowym prezentem. Kupił dla niej kolczyki, trochę kosztowały, ale nie miał wyjścia, musiał ją w końcu czymś udobruchać. Była wściekła na niego za to, że ją zostawił samą w lesie w Jagodnie, no nie do końca samą, bo w towarzystwie tego wrednego psa. Już parę razy miał ochotę powiesić Dropsika, idiotyczne imię dla czworonoga. Wtedy w lesie już wkładał rękę w majtki Agnieszki, a język do jej ust, a ten kundel rzucił się na niego z zębami. Zasunął mu takiego kopa, że aż noga go zabolała. Psiak leciał w powietrzu ze trzy metry, a potem wpadł w zaspę, wzbijając śnieżną fontannę. Filipa bardzo to rozbawiło, ale nie Agnieszkę. Zaczęła go wyzywać. Miała charakterek, żadne ciepłe kluchy, lubił ją taką. Kiedyś na przystanku przywaliła pijanemu gościowi, który ją klepnął w tyłek. Ale wczoraj w lesie przesadziła, nazwała go jebanym rycerzem ortalionu, a tego określenia nie lubił, bo przypominało mu dawne lata, kiedy to tankował jak ruski czołg i robił głupie rzeczy. Próbował ją uspokoić, złapał za pośladki, mówił komplementy, nie pomogło, dalej się wydzierała. Stracił cierpliwość i wskoczył do merola. Dał jej minutę, żeby do niego dołączyła. Nie wsiadła, odjechał więc sam.
Przyspieszył kroku, zaraz schroni się w klatce, a potem w cieplutkim mieszkaniu Agnieszki. Dłońmi w rękawiczkach zasłonił uszy, chroniąc je przed coraz bardziej szczypiącym mrozem. Miał wrażenie, że powieki przymarzają mu do gałek, zamrugał parę razy.
— Syberia — syknął do siebie.
Żałował, że nie podjechał do Agnieszki wozikiem. Dopadł w końcu do domofonu i wybrał dwudziestkę. Nie usłyszał żadnego sygnału, nacisnął jeszcze raz, nic. Zaczął z zapałem wciskać inne numery, nic to nie dało. Domofon był zepsuty, zapewne zbyt niska temperatura unieruchomiła mechanizm. Złapał za klamkę i pociągnął, ale drzwi się nie otworzyły. Wyjął komórkę i wybrał numer swojej dziewczyny. Nie odebrała.
Zaraz jego uszy zamienią się w dwa kawałki lodu. Rzucając w mroźne powietrze przekleństwa, ruszył do drugiej klatki. Jeśli tam będzie działał domofon, pojedzie na dziesiąte piętro i górą przejdzie do części wieżowca, w której znajduje się mieszkanie Agnieszki. Nagle stało się coś bardzo dziwnego, z nieba spadł człowiek. Filip usłyszał głuchy huk, po chwili zobaczył rozrzucone na białym chodniku ręce i nogi oraz rozłupaną jak orzech głowę, z której wylewała się krew. Poczuł dygot własnych łydek, coś się szarpnęło w jego brzuchu. Otworzył usta i wciągnął haust mroźnego powietrza. Udało mu się powstrzymać odruch wymiotny. Co za pech, że to akurat on trafił na samobójstwo, a właściwie samobójca na niego. Znowu wyjął telefon i nie zdejmując rękawic, zaczął niezdarnie wybierać numer sto dwanaście. Ludzie to jednak myślą tylko o sobie. Beztrosko zabijają się w wigilię i tym samym psują święta innym. Ten gościu rozjebał mu dzisiejszy dzień. Jeśli nawet Agnieszka będzie się do niego kleiła, to i tak nie odzyska humoru.
Nie zdążył połączyć się z numerem alarmowym. Syreny policyjne już rozległy się w mroźnym powietrzu i zbliżały się do Okulickiego. Filip pomyślał, że to sam samobójca zadzwonił pod sto dwanaście, w przeciwnym razie służby nie pojawiłyby się tak szybko. Uniósł głowę, żeby sprawdzić, z którego piętra gościu skoczył. Ze zdumieniem zobaczył, że na kilku balkonach stoją ludzie ubrani w kurtki i czapki, jak gdyby wiedzieli, że do zdarzenia dojdzie i na nie czekali. Teraz w milczeniu, otoczeni świąteczną iluminacją, patrzyli na leżące zwłoki. Na trzecim piętrze na balkonie płakała kobieta, mężczyzna ją obejmował, chyba pocieszał. Gdy policyjny wóz zatrzymał się na ulicy i wypadli z niego mundurowi, kobieta rzuciła się na barierkę, wychylając się niemal do połowy. Zaczęła krzyczeć, żeby ich uwolnili, ratowali, bo inaczej wszyscy zginą, tamci ich zabiją, powyrzucają przez okna. Mężczyzna z niemałym trudem oderwał kobietę od barierki i wciągnął do mieszkania. Filip zaczął biec. Chciał okrążyć blok i spojrzeć na balkony po drugiej stronie, bo tam znajdowało się mieszkanie Agnieszki.
Rozdział III
DAMIAN NIE MÓGŁ PRZEŁKNĄĆ PIEROGA, trzymał go więc w ustach. Renata spojrzała na niego pytająco. Rozciągnął niezdarnie wargi w uśmiechu, próbując ją przekonać, że wszystko w porządku. Nie było jednak dobrze, coś dziwnego się z nim działo, kark mu zdrętwiał i bolało go w mostku. To strach go ściskał, niemal pozbawiając oddechu. Siostrzenica Renaty była w tej chwili bezpośrednim źródłem jego lęku. Dziewczyna nadal patrzyła na wyświetlacz telefonu, a na jej twarzy narastało zdumienie i niepokój.
Jego ojciec też zauważył poruszenie Julii.
— Dziecko, co się dzieje?
Dziewczyna zdawała się nie słyszeć pytania.
— Julcia, pan Karol do ciebie mówi! — zawołała siostra Renaty.
Julia uniosła głowę i powiodła nieprzytomnym spojrzeniem po członkach rodziny. Starszy pan wskazał palcem na telefon w jej dłoni.
— Co takiego tam wyczytałaś? No powiedz nam.
— W Elblągu jest atak terrorystyczny — oznajmiła na jednym tchu.
Patrycja roześmiała się, jego ojciec również. Damian z ulgą przełknął pieroga. A jednak nie chodziło o zamordowanie młodej kobiety. Babcia ponownie podsunęła Julii półmisek z rybą, ale ona tego nie zauważyła. Patrzyła teraz wprost na Damiana.
— Wujku, ludzie piszą, że nie mogą wyjść z bloku, ktoś im podrzucił listy, że są zakładnikami.
— To może być sąsiedzki żart. Zostaw na razie ten telefon i zjedz trochę ryby, naprawdę jest dobra.
Nikt już nie zwracał uwagi na Julię. Teściowa zaintonowała kolędę:
— „Aniołowie się radują, pod niebiosy wyśpiewują: Gloria, gloria, gloria in excelsis Deo”.
Za chwilę dołączyła do niej Patrycja. Damian z przyjemnością słuchał czystego głosu córki. Przymknął na moment oczy. Jego wyobraźnia od razu przeniosła go do tamtego mieszkania, znowu zobaczył rozgniecione bombki na swetrze dziewczyny i blask migających lampek na martwej twarzy. Zabił młodą kobietę, jest mordercą, który spokojnie je kolację wigilijną w towarzystwie najbliższej rodziny. Nie dręczyły go wyrzuty sumienia, nie było mu żal młodego życia, które odebrał, nie myślał o rodzicach swojej ofiary. Martwił się o siebie. Czy zapomni? Czy za rok usiądzie do wigilii spokojniejszy? A może spędzi ją w towarzystwie kolegów z celi? Tego bał się najbardziej, sprawiedliwości. Żeby tylko policja nie wpadła na jego trop. Kolęda nagle się urwała i rozległy się entuzjastyczne okrzyki. Renata właśnie wniosła barszczyk z uszkami.
Po kolacji dziewczynki pobiegły do swoich pokojów. Wiedziały, że to jest ten moment, kiedy przychodzi święty mikołaj, a one muszą dać mu czas na dyskretne położenie prezentów pod choinką. Julia pozostała w salonie. Była w tym wieku, w którym już się nie udaje, że się wierzy w mikołaja, poza tym w tej chwili poza ekranem smartfona nic ją nie obchodziło. Damian stanął przy niej.
— I co z tym atakiem terrorystycznym?
— Wujek mi nie wierzy, a to wszystko wygląda bardzo serio.
— Wierzę, że to na serio, taki jest właśnie internet, często bardziej prawdziwy niż rzeczywistość. Gdyby jednak doszło w mieście do ataku terrorystycznego, bym już o tym wiedział, policja by do mnie zadzwoniła, jestem przecież prezydentem.
— Może nie mają czasu, tam podobno jest niezłe piekiełko.
— Tam, czyli gdzie?
— Na Okulickiego.
Damian miał wrażenie, że Julia przywaliła mu pięścią między oczy. Na moment zabrakło mu powietrza. Przecież na Okulickiego czternaście kilka godzin temu uśmiercił dziewczynę. Odchrząknął z trudem.
— Na Okulickiego?
— Tak, na Okulickiego czternaście, to tam mieszkańcy są zakładnikami. Nie mogą wyjść z bloku.
Julia wyciągnęła do niego swój telefon. Nie wziął go. W jego głowie panował chaos zdominowany przez coraz większy lęk. Ze zgrozą wodził wzrokiem po salonie, jego źrenice mimowolnie biegły w stronę choinki, pod którą już leżały prezenty pozawijane w błyszczący papier i popakowane w kolorowe torby. Do pokoju z krzykiem wpadły Marysia, Ala i Patrycja. Najmłodsza od razu zanurkowała pod choinkę. Damian nie czekał, aż córki rozpakują prezenty.
— Gdzie się pojawiają te wszystkie informacje?
— Najwięcej jest pod artykułem o odśnieżaniu miasta na Portelu. Stamtąd są linki do blogów i namiary na konta na Facebooku i Twitterze.
Włączył komputer w sypialni i odnalazł wskazany przez Julię artykuł. Znajdowało się pod nim siedemdziesiąt osiem komentarzy. Niejaki Jaszczur o trzynastej dwadzieścia dwie pisał: „Ja pier… zwolnić wszystkich strażników miejskich albo od razu wypie… ich do obrony terytorialnej, tam takie matoły się odnajdą. Zadzwoniłem na straż, bo jakiś debil zakleił od środka drzwi wyjściowe z klatki taśmami budowlanymi. Matoły przyjechały, zobaczyły, że nie da się otworzyć drzwi, i pojechały, zapewne do mamusi na wigilijne pierogi. Teraz cały blok, ponad sześćdziesiąt rodzin siedzi w zamknięciu”.
Następny komentarz umieściła niejaka Marika: „Nie martw się, do północy was wypuszczą, na pasterkę zdążysz”.
Dalej do dyskusji przyłączył się osobnik kryjący się pod nickiem Dziadzia. Radził Jaszczurowi, żeby wziął nóż kuchenny i rozciął taśmy. Na co odezwał się osobnik nazywający się Mirkiem i wyzwał Dziadzię za głupotę, potem wyjaśnił, że taśmy budowlane są wzmacniane szklanym włóknem albo innym gównem.
Wzrokiem przebiegał kolejne wpisy, pomijając absurdalne dywagacje o rozcinaniu taśm budowlanych. Szybko trafił na następną relację. O trzynastej trzydzieści dziewięć Luiza napisała: „Mieszkamy na Okulickiego czternaście. Nie możemy wyjść z mieszkania, zamek w drzwiach nie chce się przekręcić, chyba ktoś z zewnątrz go uszkodził. Dzwoniliśmy na policję, dyżurny prosił, żebyśmy zachowali spokój, i to mnie właśnie przeraziło. Skoro proszą o zachowanie spokoju, musi dziać się coś złego. Boję się”.
Damian drgnął, gdy Renata położyła mu rękę na ramieniu. Podała mu paczkę obwiązaną zieloną wstążką.
— Otworzysz teraz?
— Kotku, potem, teraz jestem zajęty.
Nadal się uśmiechała, ale jej oczy wyrażały niezadowolenie.
— Dziewczynki chciały ci pokazać, co dostały od mikołaja.
— Zaraz do was przyjdę, tylko sprawdzę te informacje o ataku terrorystycznym.
Renata teatralnie przewróciła oczami.
— Terroryści w Elblągu? Bądź poważny.
— Proszę, daj mi parę minut.
Wyszła, a on zaczął dalej czytać. O czternastej osiem kolejny wpis umieścił Jaszczur: „Przed chwilą znalazłem na wycieraczce kartkę i dowiedziałem się z niej, że jestem zakładnikiem. Mam nie wychodzić z mieszkania, a próba wyjścia z bloku skończy się detonacją ładunków wybuchowych”.
Na końcu Jaszczur umieścił buźkę z wybałuszonymi z przerażenia oczami i informował, że dalsza relacja na jego koncie na Facebooku.
Damian poluzował krawat i odetchnął głęboko. Czym są te wszystkie wpisy? Mistyfikacją? A może jednak nie? Dzisiejsza wizyta w wieżowcu na Okulickiego przeleciała mu przez głowę w przyspieszonym tempie. Na dłużej odtworzyły się trzy obrazy, on w windzie z dwoma mężczyznami, ten młodszy pochodził z Bliskiego Wschodu, potem postać ubrana na czarno w kominiarce wsiadająca do windy i dwóch świętych mikołajów w przeciwsłonecznych okularach, jeden z nich wyciągał z worka duży rulon, zapewne taśmę budowlaną. Każda cząstka jego ciała zadygotała z przerażenia na myśl, że niewiele brakowało, a też zostałby uwięziony w bloku. Na szczęście zdążył się wydostać i teraz cała ta afera może mu bardzo pomóc. Policja nie będzie szukała mordercy na zewnątrz, lecz pośród terrorystów.
Rozdział IV
ROZLEGŁ SIĘ DZWONEK DO DRZWI. Monika zażartowała, żeby nie otwierać, bo to może samotny wędrowiec, którego będzie trzeba ugościć. Właśnie wrzucała pierogi na patelnię, a oni siedzieli już przy stole wigilijnym. Szymek podniósł się i ruszył do przedpokoju. Spodziewał się, że to stary Jaszczur z naprzeciwka chce złożyć im życzenia, za drzwiami nikogo jednak nie było. Miał się już schować do mieszkania, ale właśnie uchyliły się drzwi numer czternaście i wysunęła się zza nich platynowa głowa Ewy Różańskiej. Za moment na klatkę wyjrzał również Marian Jaszczur. Ewa pierwsza zauważyła, że na ich wycieraczkach leżą kartki. Podnieśli je niemal jednocześnie. Szymek przymrużył oczy, bo akurat nie miał okularów, i zaczął czytać:
— „Jesteście zakładnikami. Nie wychodźcie z mieszkań. Próba opuszczenia bloku zakończy się detonacją ładunków wybuchowych. Gdy władze spełnią nasze żądania, zostaniecie uwolnieni”.
Patrzył z niedowierzaniem na kilkanaście słów wydruku komputerowego. Nagle usłyszał śmiech Mariana.
— Dobre! — zawołał sąsiad.
Szymek do niego podszedł, Ewa też. Sąsiadka miała dosłownie wytrzeszczone ze strachu oczy, zawsze była strachliwa.
— Myśli pan, że to żart?
— Jak dorwę tego gnoja, który nam ten kawał zrobił — mruknął Marian. — W jego głosie nie było słychać gniewu, raczej rozbawienie. — Sąsiedzi kochani moi, szczęścia i zdrówka i żebyście się nie przejedli. — Marian zachichotał. — Szymek, uściskaj Monikę. Szkoda, że nie jest moją synową, ze mną by dziś spędzała wigilię.
Stary Jaszczur w każde święta powtarzał tę formułkę, a tak naprawdę jego synowie nigdy nie byli kandydatami na mężów dla Moniki, bo byli parę lat od niej młodsi. Gdy w wieku dwudziestu jeden lat zostawała żoną Szymona, Jaszczurowie byli dopiero pryszczatymi nastolatkami.
Piętro wyżej trzasnęły drzwi, potem kolejne, lokatorzy wychodzili na klatkę, słychać było ich podniesione głosy, ktoś się roześmiał, za chwilę rozległy się szybkie kroki. Zobaczyli sąsiada z szóstego piętra, podobnie jak oni trzymał w ręku kartkę.
— Też dostaliście życzenia świąteczne od terrorystów? — zawołał wesoło.
— Gdzie się pan tak spieszy? — zapytał Szymek.
— Żona kazała mi sprawdzić, czy można wyjść z bloku.
Szymek ruszył schodami za sąsiadem, a tamten mówił dalej:
— Chciałem dzisiaj pojeździć jeszcze na taksówce, bo wie pan, w święta można trochę więcej zarobić, chociaż to i tak mizeria. Gdyby rzeczywiście nie można było wyjść, to dla mnie kicha.
Na trzecim piętrze stało dwóch lokatorów, drzwi do ich mieszkań były otwarte, właśnie czytali swoje listy. Kobieta w męskiej fryzurze pokręciła przecząco głową i oznajmiła:
— Nie rozumiem.
— A co tu rozumieć? — zawołał do niej taksówkarz. — Po prostu jesteśmy w Unii Europejskiej.
Na drugim piętrze natknęli się na mężczyznę, którego Szymek nie znał, prawdopodobnie był to nowy lokator. Wyciągnął do nich rękę z listem.
— Panowie, możecie mi wyjaśnić, co to znaczy?
— Za dużo pan od nas wymaga — rzucił taksówkarz, zatrzymał się jednak przy nowym lokatorze. Tamten się przedstawił:
— Łukasz Bocian jestem.
— Chcesz pan coś więcej wiedzieć, to chodź pan z nami na parter — zakomunikował taksówkarz.
Bocian wyglądał jak naukowiec żyjący we własnym świecie zdominowanym przez probówki lub całki, blada cera, okularki w srebrnej oprawie, niedokładnie ogolona twarz i biała koszula. Szymek pomyślał, że ten człowiek tylko czeka na moment, kiedy będzie mógł się schronić w swoim mieszkaniu. Tamten jednak ruszył za nimi.
Na pierwszym piętrze nie było nikogo, a na parterze w otwartych drzwiach do mieszkania stała kobieta z telefonem przyciśniętym do ucha. Usłyszeli jej przejęty głos, mówiła coś o świętym mikołaju. Zeszli jeszcze niżej i zatrzymali się przed drzwiami wyjściowymi z klatki. Dwuskrzydłowa stalowa konstrukcja z wstawkami z pleksi oklejona była od góry do dołu taśmami budowlanymi. Ten widok zmroził Szymka, ale nie taksówkarza, który gwizdnął przeciągle.
— Ja pier… co za przedszkole, jaki kraj, taki zamach.
Zbliżył się do drzwi i wbił paznokcie pod taśmę, próbując ją zerwać. Bocian zaczął mu pomagać.
— Idzie sąsiad do Kwiatkowskiej — zwrócił się taksówkarz do Szymka. — Niech kobitka da nam nóż. Parę cięć i zaraz będzie można wyjść.
Szymek schował list od terrorystów do kieszeni i ruszył schodami do góry. Drzwi do mieszkania Kwiatkowskiej nadal były otwarte, a ona sama stała w przedpokoju i wpatrywała się w wyświetlacz telefonu. Drgnęła, gdy odchrząknął.
— Panie Wagner, to pan, właśnie chciałam zadzwonić do pana żony. Jestem przerażona.
Nie musiała go zapewniać o swoim strachu. Miała go w oczach, ustach, nawet w krtani. Jej głos drżał, jak gdyby zaraz miała się rozpłakać.
— Czy mogłaby pani pożyczyć mi nóż?
— Jaki nóż?
— Normalny, kuchenny.
— A po co panu nóż? Oni mają karabiny, nic panu ten nóż nie da.
— Jakie karabiny? O czym pani mówi?
— O terrorystach, byli u mnie.
Szymek dopiero teraz przekroczył próg, po czym przymknął za sobą drzwi. Czuł, że niepokój w nim narasta.
— Widziała pani terrorystów z karabinami?
Potwierdziła kiwnięciem głową.
— Proszę wejść dalej, coś panu pokażę.
Ruszył za nią do dużego pokoju. Najpierw jego wzrok zatrzymał się na choince z efektowną iluminacją. Dopiero gdy sąsiadka wskazała ręką w stronę balkonu, zobaczył czarną folię przyklejoną do szyby, karton stojący na podłodze oraz wystające z niego kable, które zostały przymocowane do klamek okiennych. Pojął, że widzi ładunek wybuchowy, i machinalnie cofnął się o krok. Sąsiadka uczyniła to samo.
— Przyszło ich dwóch, byli przebrani za świętych mikołajów — wyjawiła niemal niesłyszalnym szeptem.
Szymek miał wrażenie, że brakuje mu powietrza w płucach. Z przedpokoju dobiegły jakieś odgłosy. Zamarł, a z ust Kwiatkowskiej wyrwał się cichy jęk i słowa:
— Boże, mój synek.
Po chwili zobaczyli taksówkarza i Łukasza Bociana. Szymek odetchnął z ulgą, sąsiadka również.
— No to jesteśmy w dupie — podsumował sytuację taksówkarz, widząc ładunek wybuchowy.
Bocian poprawił okulary i zbliżył się do bomby.
— Mogłaby pani powiedzieć, jak się to tutaj znalazło?
— Właśnie mówiłam panu Wagnerowi o tych przebierańcach, za świętych mikołajów byli przebrani. Mój synek bardzo się ucieszył, gdy ich zobaczył. On ma osiem lat, skakał wokół nich i piszczał. Myślał, że zaraz dostanie karabin. Wiedziałam, że coś jest nie tak, bo przecież nie zamówiłam takiej usługi, a potem przyszło mi do głowy, że to może niespodzianka od mojego męża, on pracuje w Oslo, na święta nie mógł przyjechać. Wtedy przebierańcy wyciągnęli tuby i zaczęli krzyczeć. Nie mogłam zrozumieć, czego chcą, bo głos był strasznie zniekształcony. Potem dotarło do mnie, że mówią, iż mam nie wychodzić z mieszkania i nie otwierać okien, bo zakładają ładunki wybuchowe. U Bonarów pod trójką też byli, rozmawiałam z nimi przez telefon. Do innych sąsiadów też zadzwoniłam, u wszystkich na parterze i pierwszym piętrze są bomby przy oknach.
— Gdzie jest pani syn? — zapytał Bocian.
— Zamknęłam go w łazience. Nie wiem, co mam robić. Uciekać z mieszkania? Boję się, że ta bomba zaraz wybuchnie.
Bocian włożył dłonie w kieszenie spodni.
— Nie wybuchnie, dopóki nie będzie pani jej dotykać, zapalnik prawdopodobnie reaguje na ruch. I proszę wypuścić syna z łazienki, na pewno umiera ze strachu.
Kobieta natychmiast ruszyła do przedpokoju, po chwili zobaczyli ją z pobladłym chłopcem u boku. Wyszeptała do niego kilka uspokajających słów.
— Da nam pani nóż? — zapytał taksówkarz. — Chcemy rozciąć taśmy budowlane na drzwiach wyjściowych z klatki.
Weszła wraz z synem do kuchni, po kilku sekundach oboje wrócili, chłopiec trzymał się kurczowo jej swetra.
— Najostrzejszy, jaki mam — oznajmiła, podając sąsiadowi nóż o długim ostrzu.
Wyszli z mieszkania Kwiatkowskiej. Przy drzwiach prowadzących na ulicę stało dwóch lokatorów. Też przyszli sprawdzić, czy można opuścić wieżowiec. Jeden z nich klął pod nosem, był zły, bo czekał na syna i wnuki, a tu się okazuje, że jest problem z wejściem do bloku.
— Zaraz będzie po sprawie — oświadczył taksówkarz i przystąpił do rozcinania taśm budowlanych, opowiadając jednocześnie o bombie, którą przed chwilą widzieli w mieszkaniu Kwiatkowskiej. Sąsiedzi słuchali z niedowierzaniem rysującym się na twarzy. Jeden z nich nawet się zaśmiał, ale był to śmiech bardzo nerwowy.
Szymek zatrzymał się na schodach. Był zdenerwowany, to przez te ładunki wybuchowe. Wyglądało na to, że naprawdę są zakładnikami. Odruchowo włożył dłonie do kieszeni spodni i natrafił na pogniecioną kartkę. Wyjął ją i przeczytał:
„Próba opuszczenia bloku zakończy się detonacją ładunków wybuchowych”.
Ogarnęło go przerażenie. Właśnie próbowali otworzyć drzwi na ulicę, to się źle skończy. Przyglądał się sąsiadom, którzy jeszcze nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. Musi ich ostrzec. Uprzedził go Łukasz Bocian.
— Panowie, za tymi drzwiami jest bomba, taka sama jak u Kwiatkowskiej.
Taksówkarz zaprzestał rozcinania taśm i odwrócił się w ich stronę.
— Też o tym pomyślałem. Uchylimy lekko drzwi i sprawdzimy, czy coś tam stoi.
Bocian pokręcił przecząco głową.
— Tak się nie da. Drzwi otwierają się w stronę przedsionka, jeśli za nimi znajduje się ładunek wybuchowy… ruch wywoła eksplozję.
Taksówkarz przyłożył oko do kawałka pleksi pozbawionej taśm budowlanych.
— Gówno widać. Kurde, spróbowałbym uchylić te drzwi.
— Jeśli chcesz, to proszę bardzo, ale ja się stąd zmywam — oznajmił Bocian.
Szymek też chciał już wrócić do mieszkania, te wszystkie bomby napawały go lękiem, poza tym Monika na pewno się o niego martwi. Odwrócił się i postąpił schodek wyżej. Wtedy rozległ się dźwięk, który ich wszystkich napełnił trwogą. Seria z karabinu maszynowego puszczona gdzieś na górnych piętrach dotarła do nich w postaci dudniącego huku. Chwilę później kolejny wystrzał kilkuset nabojów, tym razem gdzieś dalej, prawdopodobnie w drugiej klatce.
Szymek stał sparaliżowany strachem. Terroryści zaczęli zabijać zakładników. Co za koszmar, co za niedorzeczna sytuacja.
— Co robimy? — zapytał wystraszonym głosem taksówkarz.
— Schowamy się w mieszkaniu Kwiatkowskiej — odpowiedział Bocian.
Szymek ruszył pierwszy, mężczyźni za nim. Zapukał pod dwójkę, sekundę później nacisnął dzwonek. Sąsiadka nie otworzyła. Zapewne przeraził ją odgłos wystrzału, może nawet schowała się z synem do łazienki. Taksówkarz zapukał pod trójkę, a Bocian pod jedynkę, nikt ich nie wpuścił. Strach okazał się większy od troski o los sąsiadów.
— Co teraz? — zapytał szeptem taksówkarz, kierując wzrok na Bociana.
— Wracamy do swoich mieszkań — odpowiedział tamten.
— Nie, zastrzelą nas — zaprotestował lokator czekający na przyjazd syna i wnuków.
Łukasz uspokajającym gestem położył mu rękę na ramieniu.
— Myślę, że pozwolą nam wrócić do mieszkań. Ten wystrzał był tylko na postrach, żebyśmy nie włóczyli się po klatce.
Zaczęli wchodzić po schodach, pierwszy szedł Bocian, Szymek był przedostatni. Miał nadzieję, że plecy sąsiadów osłonią go przed kulami. Mocno ściskał poręcz. Zdawało mu się, że schody się wydłużyły i stały się nierówne. Potykał się co chwilę, to chyba przez te rozczłapane kapcie. Wokół panowała cisza, tylko ich oddechy i kroki rozbrzmiewały w klatce. Lokatorzy powyłączali telewizory i wyczekiwali kolejnego wystrzału. Wchodzili już na drugie piętro, za chwilę stuknęły drzwi do mieszkania, Bocian był już bezpieczny. Jeszcze dwie kondygnacje, a on też się schroni. Poczuł się nieco lepiej, był nawet w stanie dość swobodnie oddychać. Wyglądało na to, że Łukasz miał rację i ten wystrzał z broni maszynowej był tylko ostrzegawczy.
Szymek w końcu położył dłoń na klamce. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Zobaczył swojego szesnastoletniego syna Rafała kucającego pod ścianą w ciasnym przedpokoju.
— Tato, dobrze, że jesteś. Co to było? Słyszeliśmy wystrzał. Dziadek powiedział, że to kałach.
Zenek, szwagier Szymka, opierał się o futrynę drzwi. Wyglądał na podekscytowanego.
— O co tu chodzi? Kwiatkowska dzwoniła do Moniki i nawijała coś o bombach.
Szymek przełknął ciężko ślinę.
— Jesteśmy zakładnikami, nie da się wyjść z bloku.
— Co ty pier… — syknął Zenek.
Szymek wszedł do dużego pokoju, w którym pozostali członkowie rodziny siedzieli przy zastawionym stole. Wyciągnął z kieszeni pomięty list od terrorystów i zaczął go czytać. Gdy skończył, zapadła cisza, żaden widelec nie zadźwięczał, żadne krzesło nie zaskrzypiało. Wszyscy się w niego wpatrywali. Poczuł się nieswojo pod obstrzałem siedmiu par wystraszonych oczu.
— Trzeba zadzwonić na policję — odezwał się teść.
— Nie trzeba, inni już to zrobili.
Ojciec Moniki spojrzał na niego jak na kretyna i bez słowa wyjął mu z ręki kartkę. Wręczył ją synowi z poleceniem, aby zawiadomił policję. Zenek wyszedł do przedpokoju, za chwilę usłyszeli, jak odczytuje list, przybierając adekwatną do treści intonację.
— Tato, a co z tymi bombami? — zapytał Rafał.
— Bomby są, widziałem je, a właściwie jedną, w mieszkaniu Kwiatkowskiej. Podobno zainstalowali je przy każdym oknie na parterze i na pierwszym piętrze.
— A mówiłam, żeby jechać do Karpacza na święta, oferta nie była aż tak droga — odezwała się Aśka, żona Zenka.
— Kochani, spokojnie, Matka Boska Licheńska ma nas pod opieką.
Teściowa uniosła wzrok na obraz, który parę lat temu przywiozła z Lichenia i podarowała im z nakazem, aby wisiał w dużym pokoju. Szymek osobiście przybił haczyk do ściany. Po wyjściu teściowej schowali Matkę Boską do szafy z postanowieniem, że przy kolejnej wizycie rodziców Moniki znowu ją powieszą. Któregoś dnia Szymek stwierdził, że nie opłaca mu się zdejmować obrazu, szkoda jego energii. Od paru lat wisiał więc obok telewizora.
Zenek zaczął jeść pierogi, pozostali poszli za jego przykładem. Jedynie Rafał nie zwracał uwagi na wigilijną potrawę, koncentrując się na fotografowaniu smartfonem listu od terrorystów.
— Dobrze, że zrobiłeś kopię — zauważył Zenek.
Rafał zerknął znad telefonu i wyjaśnił:
— Wrzuciłem go na fejsa.
Monika wpadła w panikę. Zaczęła krzyczeć, że terroryści ich za to zabiją. Szymek patrzył na nią jak na wariatkę. Sądził, że jego żona jest rozsądna i opanowana. Spodziewałby się raczej, że będzie próbowała rozładować napiętą sytuację, podając kolejne danie.
W głębi mieszkania rozległ się płacz dziecka. Szymek z ulgą odszedł od świątecznego stołu. Krysia stała w łóżeczku, trzymała się szczebelków, po jej policzkach płynęły łzy. Zmienił córce pampersa, a potem trzymając ją na ręku, wrócił do gości. Zaskoczyła go panująca przy stole cisza. Aśka była niemożliwie blada, przytulała do siebie piętnastoletnią córkę, Marysię. Teściowa zsunęła się z krzesła i uklęknąwszy, skierowała głowę i złożone do modlitwy ręce w stronę Matki Boskiej Licheńskiej. Teść rzucił pod nosem mało cenzuralne słowo.
— Co się stało? — zapytał Szymek, spoglądając na żonę.
— Jesteśmy zakładnikami, to się stało.
Monika patrzyła na niego z wyrzutem, jak gdyby przyczynił się do obecnej sytuacji. Wiedział, skąd ta rozbieżność między jego stanem psychicznym a emocjami pozostałych członków rodziny. On przeżył swój strach na klatce, a oni dopiero teraz zaczynali się bać. Postawił Krysię na podłodze, od razu podreptała do choinki.
— Córeczko, nie bój się, nie dam cię skrzywdzić — oznajmiła Aśka tak dramatycznym tonem, jak gdyby do Marysi już ustawiła się kolejka gwałcicieli.
— Przestań, tylko ją straszysz — powiedział spokojnie Zenek.
Żona rzuciła mu nienawistne spojrzenie i mocniej przytuliła córkę.
Szymek zastanawiał się gorączkowo, co może zrobić. Najchętniej poczekałby na działania policji. Instynkt mu jednak podpowiadał, że powinien wyprowadzić rodzinę z wieżowca, w którym rozmieszczono bomby. Jeżeli to wszystko rypnie, blok z wielkiej płyty zawali się jak domek z kart. Sześć kondygnacji zwali im się na głowę.
— Mamy piwnicę z oknem — mruknął, niby do siebie.
— Też o tym pomyślałem — odezwał się teść.
— To co? Schodzimy? — zapytał Szymek.
Tak naprawdę bał się wyjść na klatkę. Zdawało mu się, że gdy tylko otworzy drzwi, terroryści zaczną strzelać.
— Wszyscy nie możemy iść. Najpierw ktoś musi sprawdzić, czy można wyleźć przez okno w piwnicy — oznajmił teść.
Szymek miał nadzieję, że może Zenek zechce pójść, zawsze do wszystkiego rwał się pierwszy, ale chyba nie tym razem. Gdy spojrzał na szwagra, ten uciekł wzrokiem w stronę gwiazdy ozdabiającej czubek choinki.
— Tato, pójdę z tobą.
Rafał wstał i poprawił okulary.
— Nigdzie nie idziesz — warknęła Monika.
Szymek miał przez chwilę nadzieję, że jemu żona też nie pozwoli wyjść z mieszkania. Niestety, dodała, że ojciec sam pójdzie.
Krysia stała przy choince i zdejmowała już trzecią bombkę. Rzuciła ją na dywan, po czym rozgniotła stópką. Szymek podniósł córkę i podał Monice, a ta położyła ją sobie na kolanach, uniosła jej jedną nóżkę i zaczęła wyskubywać cienkie szkło ze skarpetki.
— Ubierzcie się, żebyście byli gotowi, jak wrócę — rzucił Szymek, mając nadzieję, że jednak ktoś go zatrzyma. Niestety, nikt się nie odezwał. Nie spieszył się, liczył na to, że Monika wybiegnie za nim i powstrzyma go przed otworzeniem drzwi. Ona jednak zaczęła zachęcać do spróbowania ryby po grecku.
— Tato, może rybki?
Po chwili rozległ się głos teścia:
— Kurwa, co za wigilia, jak w siedemdziesiątym.
— Niech tata nie przeklina przy dzieciach — poprosiła Aśka.
— A co było w siedemdziesiątym? — zainteresował się Rafał.
— Zrobili mi ścieżkę zdrowia na Tysiąclecia. Pałowali tak, że nawet opłatka bym nie przełknął.
Szymek przyłożył oko do wizjera. Na klatce było ciemno. Gdy otworzy drzwi, zadziała czujnik ruchu i włączy się światło. Terroryści będą wiedzieć, że ktoś wyszedł z mieszkania. Zaczną szukać niepokornego lokatora, a gdy go znajdą, to na pewno wpakują mu kulkę w głowę. Wziął klucze od piwnicy i cicho uchylił drzwi, po czym wysunął się na klatkę.
Schodził powoli, mocno ściskając poręcz. Na trzecim piętrze pomyślał, że mógł założyć sportowe buty, zamiast znowu człapać w kapciach, które ledwo trzymały się jego stóp, a w dodatku były śliskie. Liczył pod nosem pokonywane stopnie i wpatrywał się w ciemne kwadraty okien, za którymi była wolność. Nagle zamarł. Między parterem a pierwszym piętrem okno było zamalowane czarną farbą. Podobnie jak u Kwiatkowskiej tutaj również znajdował się karton, a od niego do klamki okiennej biegły kable. Ładunek wybuchowy nie stał jednak na podłodze, lecz wisiał przyklejony taśmami do górnej krawędzi okna. Szymek był pewien, że kiedy pokonywał tę trasę z Bocianem i taksówkarzem, tej bomby jeszcze nie było. A zatem terroryści działają, przemieszczają się po wieżowcu i w każdej chwili mogą się pojawić za kolejnym zakrętem schodów. Przyszło mu do głowy, żeby wrócić do mieszkania i powiedzieć rodzinie, że nie da się wejść do piwnicy, bo kolejna bomba albo coś innego to uniemożliwia. Po chwili wahania stwierdził, że nie może zmarnować szansy wyprowadzenia bliskich z bloku. Szedł więc dalej.
Z ulgą przyjął fakt, że wejście do piwnicy nie zostało zabezpieczone taśmami oraz ładunkiem wybuchowym. Nacisnął klamkę i wszedł na schody. Po chwili znalazł się w długim korytarzu oświetlonym w kilku miejscach przez słabiutkie żarówki. Słyszał szum w rurach i czuł wilgotne, nieprzyjemne powietrze. Kapcie wydały mu się jeszcze bardziej luźne. Aby ich nie zgubić, zaczął szurać nogami po piwnicznej betonowej posadzce. Z zakamarków pamięci dotarł do niego surowy głos ojca, że nie wolno w ten sposób chodzić, bo się podeszwy niszczą.
Nie interesowały go okienka piwniczne w części korytarzowej, były zbyt małe, być może Marysia by się przez nie przecisnęła, i oczywiście Krysia, ale nikt więcej. Wchodziła w grę tylko ucieczka przez okno w lokatorskim pomieszczeniu piwnicznym. Stanął wreszcie przed drzwiami swojej piwnicy. Z trudem włożył klucz do kłódki, niestety nie mógł go przekręcić. Po kilkunastu sekundach daremnych starań zrozumiał, że to nie jest jego kłódka. Terroryści założyli swoją. W bardzo banalny sposób chcieli udaremnić mieszkańcom ucieczkę przez piwnicę. Dobrze, że w mieszkaniu ma brzeszczot.
Miał już ruszyć w drogę powrotną i wtedy usłyszał kroki. Rozbrzmiały głuchym echem w piwnicznym korytarzu. Szymek zamarł, nasłuchując. Chwilę później przywarł brzuchem i policzkiem do drzwi. Może nie zostanie zauważony, może to nie terroryści. Palce mu zesztywniały, klucze wysunęły się z dłoni i z brzękiem spadły na posadzkę. Kroki stawały się coraz głośniejsze. W jego czaszce dźwięk się podwajał, dając nieznośne złudzenie, że zbliżają się do niego dwie osoby. Nagle z przerażeniem pojął, że rzeczywiście kroki rozbrzmiewają z dwóch stron. Szymek jęknął, gdy ucichły tuż przy nim. Mieli go. Za chwilę rozległ się upiorny głos:
— Zapierdalaj!
Odwrócił się powoli. Bał się podnieść głowę, dlatego na początku zobaczył jedynie czarne buty, a następnie krawędź czerwonego płaszcza. Przebierańcy, tak ich nazwała Kwiatkowska z parteru. Obaj święci mikołajowie mieli karabiny, jeden z nich trzymał przy ustach fioletową tubę wyglądającą jak dziecinna zabawka. Bronią pokazali mu kierunek. Ruszył, szurając kapciami. Na piwnicznej ścianie falował jego zgarbiony cień.
Padł kolejny rozkaz:
— Do windy.
Z nadzieją pomyślał, że odprowadzają go do mieszkania. W kabinie kazali mu uklęknąć twarzą do ściany. Osunął się, dając wytchnienie rozdygotanym nogom. Wsiedli za nim. Nagle poczuł na karku zimny metal lufy. Zaczął szlochać. Winda ruszyła. Święty mikołaj przysunął tubę do jego ucha i wrzasnął:
— Wyjebiemy cię z dziesiątego piętra!
Szymek zawył, obejmując dłońmi czaszkę. Nie przeraziły go słowa, lecz ich dźwięk, potwornie głośny i metaliczny, wdzierający się do ucha jak ostrze. Wyprowadzili go z windy siłą, ciągnąc za sweter. Stopami w samych skarpetkach uderzał o stopnie. Wspinali się jeszcze wyżej. Nagle Szymek poczuł na twarzy lodowate powietrze. Otrzeźwiło go na moment i zdołał pojąć, że znajdują się na dziesiątym piętrze, a jeden z terrorystów właśnie otworzył okno. Przyciągnęli go do parapetu i wypchnęli niemal do połowy. Szymek czuł pod brzuchem zimny śnieg. Zamachał rękami w mroźnym powietrzu, instynktownie szukając jakiegoś oparcia. Nie chciał ginąć.
— Ja mam dzieci! — zawołał rozpaczliwie.
Nad jego głową rozległ się dźwięk z tuby.
— Musimy rozjebać komuś łeb o chodnik, żeby wszyscy uwierzyli, że święty mikołaj istnieje. Wypadło na ciebie.
— Zabijcie kogoś innego! Błagam!
Lodowaty wiatr wciskał mu te słowa z powrotem do gardła, ale on je z siebie wyrzucał ponownie.
Terroryści odciągnęli go od okna. Szymek nie wiedział, czy to on tak mocno dygocze, czy może cały wieżowiec trzęsie się w posadach.
— Kogo mamy zapierdolić? Dawaj nazwisko i numer mieszkania.
— Zabijcie, kogo chcecie, tylko nie mnie.
Szlochał, smarki przyklejały mu się do brody.
—