Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podobno zbrodnia doskonała nie istnieje.
Ale czy na pewno?
Doskonale udźwiękowiona superprodukcja Legimi, od której nie będziesz się w stanie oderwać.
W maleńkiej miejscowości na Podlasiu za sprawą zagadkowego samobójstwa odżywają wspomnienia o makabrycznym morderstwie dwojga dzieci, do którego doszło trzydzieści lat wcześniej. Śledczy są przekonani, że odpowiedzi na pytania dotyczące współczesnych wydarzeń należy szukać w przeszłości, szczególnie zaś interesują ich wspomnienia Janki Szawłowskiej, która w dzieciństwie przyjaźniła się z ofiarami. Szawła musi się zmierzyć z własnymi traumami i stawić czoła brutalnej prawdzie.Jej odkrycia w rodzinnej wsi okażą się niewyobrażalnym koszmarem.
Poznaj historię mrożącą krew w żyłach.
Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami mroczna opowieść o zbrodni bez kary, w której najbardziej winny okazuje się… wymiar sprawiedliwości.
Patronat medialny Polskiego Radia Białystok.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedmowa
Inspiracją do napisania niniejszej powieści stała się prawdziwa zbrodnia – potworna, szokująca i do dziś niewyjaśniona – do której doszło w spokojnej wsi na Podlasiu. Fabuła Smugów opiera się na faktach związanych z tamtą zbrodnią, lecz utkana wokół nich akcja jest fikcją i powinna być traktowana wyłącznie w taki sposób. W szczególności ani autor, ani wydawca nie przesądzają o tym, kto był sprawcą zbrodni, która dała inspirację powieści, ani jakie były jej okoliczności. Nazwy niektórych miejsc, daty i personalia ofiar oraz uczestników wydarzeń zostały zmienione.
Część pierwsza
Szawła
Rozdział 1
Sygnał przychodzących wiadomości brzmi, jakby telefon dostał czkawki. Zapomniałam wyciszyć dźwięki i teraz to cholerne pikanie doprowadza mnie do furii. W innych okolicznościach z pewnością wyłączyłabym go w diabły, ale muszę się skupić na manewrowaniu w chaosie porannych korków. Jak na złość trafiam na zieloną falę albo niedziałającą sygnalizację i nie mam jak się zatrzymać.
– Rusz się, koleś!
Wciskam agresywnie klakson, gdyż kierujący jaguarem zatamował ruch, jakby bał się uszkodzić swoje wymarzone autko. Facet stuka się czoło, patrząc na mnie we wstecznym lusterku, i w końcu rusza.
Dwanaście minut później parkuję pod budynkiem redakcji i sięgam po telefon. Dziesięć wiadomości od Matyldy.
Szawła, jedziesz już?
Gdzie jesteś?
Śpiesz się, bo stary wkurwiony.
Gdzie jesteś???
Jak się nie zjawisz w ciągu 5 minut, to Ci nogi z dupy powyrywam!
Elo! Odezwij się!!!!
Cholera jasna, tu się robi nieznośnie, gdzie się podziałaś?!
I dlaczego nie odbierasz?
Janka!!!!!
Dzwonię na policję!
Po ostatnim zdaniu robi mi się gorąco. Matylda jest zdolna do tego, żeby zadzwonić na gliny. Wybieram jej numer, wysiadając z samochodu, zapalam papierosa i wypuszczam dym.
– Żyjesz!
Dałabym sobie rękę uciąć, że moja przyjaciółka brzmi jak żmija.
– Żyję. Pędziłam, wariatko, nie rób rabanu. Raz człowiek się spóźni i od razu panika…
– Trzeba było odpowiedzieć. A najlepiej odebrać, kiedy dzwoniłam.
Odsuwam telefon od ucha i spoglądam na rejestr połączeń. Jedno nieodebrane sprzed czterdziestu siedmiu minut. Nie słyszałam, ale nie ma czemu się dziwić, byłam wtedy dość zajęta.
– Sorry, nie mogłam gadać.
– Gdzie jesteś?
– Za winklem, za pięć minut wchodzę.
– Nie! Czekaj na mnie, zaraz będę. Powiem, że muszę do toalety.
Nie zdążam wypalić do końca, kiedy energiczne kroki zwiastują nadejście przyjaciółki. Zziajana, jakby uciekała przed zbirem, Matylda dopada mnie i obrzuca krytycznym wzrokiem, wyciągając papierosa.
– Paweł?
Podaję jej zapalniczkę i kiwam głową.
– Nie chcesz o tym gadać?
Zaprzeczam bez słowa. Naprawdę nie chcę.
– Okej, nie cisnę. Mamy większy problem niż twoje popieprzone życie uczuciowe. Lepiej weź głęboki oddech.
Zabrzmiało to co najmniej groźnie, więc na wszelki wypadek biorę dwa.
– Stary wpadł dziś do redakcji w takim nastroju, jakby przegrał żonę w karty i miał dobę na zebranie tryliona bitcoinów. Rozstawia po kątach wszystkich, a o ciebie pyta co pięć minut. Zrobiłaś mu coś?
Wybałuszam oczy na Matyldę i bezwiednie sięgam po drugiego papierosa. Te dwa wdechy okazały się zbyt słabym buforem.
– A co ja mu mogłam zrobić? Na pewno nie orżnęłam go w pokera, przecież wiesz, że nie umiem grać w karty.
– Zawaliłaś coś? Puściłaś niesprawdzony materiał? Naraziłaś się komuś?
Moja przyjaciółka wygląda na autentycznie przejętą, a mnie powoli udziela się jej nastrój. Co ja takiego mogłam zrobić?
– Nie wiem, Mati, serio. Cokolwiek to jest, nie zapisało się w mojej pamięci.
Matylda przygląda mi się jeszcze przez chwilę, po czym kiwa głową do własnych myśli, rzuca niedopałek na chodnik i podaje mi ramię.
– Idziemy. Co ma być, to będzie. W razie tragedii obronię cię własną piersią i zapewnię ci alibi.
Coraz bardziej zdezorientowana i zaniepokojona ja także wyrzucam ledwo zapalonego papierosa, jednak mnie udaje się trafić do studzienki kanalizacyjnej. Ruszam za Matyldą, a w ostatniej chwili przypominam sobie jeszcze o zamknięciu samochodu. Kiedy wjeżdżamy windą na czwarte piętro biurowca, serce łomocze mi tak głośno, jakby chciało konkurować z bębniarzami, którzy co drugi czwartek odbywają próby w niedalekim sąsiedztwie. Matylda ściska moją rękę i zerka na mnie z troską. W ustach czuję pustynię, a przed oczami zaczynają wirować mroczki.
– Stresujesz mnie.
– Wspieram cię. – Po tych słowach Matylda ściska moją dłoń jeszcze mocniej.
Winda zatrzymuje się na naszym piętrze, drzwi się rozsuwają, a ja nie mogę zrobić kroku. Dopiero wtedy dociera do mnie, dlaczego moja przyjaciółka zgruchotała mi kości paliczków. Rusza w stronę przeszklonych drzwi redakcji, pociągając mnie za sobą. Przytyka kartę do czytnika, dioda zmienia się z czerwonej na zieloną, zamek się odblokowuje i wchodzimy do wnętrza. Nie wiem, co spodziewałam się zastać, na pewno jednak widok szefa stojącego na środku ogromnego open space’u bardzo mnie zaskakuje. Skrzyżowane na piersi ramiona i surowe spojrzenie świdrujące mnie spod krzaczastych brwi wcale nie działają uspokajająco. Teraz jestem gotowa nawet uwierzyć, że faktycznie wygrałam tę jego żonę w karty.
– Patrz, kogo znalazłam!
Gdybym nie wiedziała, w życiu nie podejrzewałabym, iż gra. Szef nie daje się jednak nabrać.
– W toalecie na zewnątrz?
– W naszej była kolejka.
Ledwo udaje mi się wydobyć głos, który w dodatku wcale nie brzmi jak mój.
– Cześć, Artur.
– Wracaj do pracy, Matylda. A ty, Szawła, idziesz ze mną. Natychmiast.
***
Artur Myszkowski niemal nigdy nie zasuwał rolet w swoim przeszklonym gabinecie, tym razem jednak robi wyjątek. Niemal czuję na sobie wzrok współpracowników, którzy z pewnością próbują przebić się przez materiałową przeszkodę i podejrzeć, co tak wyprowadziło z równowagi naczelnego. Nasz szef rzadko okazuje emocje, a wściekłość, jaką prezentuje tego dnia, jest absolutnym precedensem. To bynajmniej nie wróży dobrze.
Zajmuję jedno z krzeseł przy biurku i czekam. Cokolwiek Artur ma mi do powiedzenia, wolę mieć to już za sobą. On jednak wcale się nie śpieszy, a może chce odrobinę się uspokoić. Minuty mijają, a milczenie między nami gęstnieje w powietrzu, powodując, że zaczynam się pocić. W końcu Artur się odzywa. Wciąż jest daleki od opanowania, ale przynajmniej nie krzyczy.
– Nie wiem, od czego zacząć…
– Najlepiej od początku, szefie.
– Tylko gdzie tu jest, do diabła, początek?
Uznaję, że najrozsądniej będzie to przemilczeć. Myszkowski ewidentnie prowadzi wewnętrzną walkę, a pchanie się między wrogie wojska jest misją samobójczą.
– No dobra, Szawła, chyba inaczej się nie da. Walę prosto z mostu.
Gula, która dotychczas odrobinę przeszkadzała mi w przełykaniu, momentalnie tamuje krtań. Jestem niemal pewna, że za chwilę się uduszę.
– Znasz Mariana Radziejewskiego?
– C-co? Dlaczego pytasz o mojego wuja?
Prawie spadam z krzesła. Spodziewałam się wszystkiego, ale to…?
– To nie ja o niego pytam, to on pytał o ciebie. A właściwie wskazał cię jako swoją morderczynię.
W ostatniej chwili powstrzymuję się przed zaprezentowaniem bogactwa leksykalnego, jakiego nauczyłam się od rzeczonego wuja. Jestem tak oszołomiona, że dopiero po kilku sekundach dociera do mnie implikacja wynikająca ze słowa „morderczyni”.
– Czekaj, Artur, wróć, momencik. Jaką, kurwa, morderczynię? Co ty opowiadasz?
Myszkowski wyraźnie się uspokaja. Sięga po stojący pod ścianą fotel, przesuwa go na środek pomieszczenia, czyli mniej więcej pół metra ode mnie, i siada w nim, po czym głośno wypuszcza powietrze.
– Policja będzie tu za kilka minut, powiedziałem im, że pracujesz od dziesiątej.
– Artur, ja nic z tego nie rozumiem. Co ty wygadujesz? Brałeś coś dzisiaj? Albo przeciwnie: zapomniałeś o jakimś leku na życie?
– Mój znajomy z policji w Białymstoku zadzwonił do mnie nad ranem i powiedział, że niejaki Marian Radziejewski ze wsi Krzyżajny został znaleziony na drzewie. Dyndał sobie na grubym konarze. W jego kieszeni tkwił kawałek papieru z odręczną notatką o treści: „Znajdźcie Jankę Szawłowską”. Tak się składa, że to raczej nie jest zbyt często spotykane nazwisko, o imieniu nie wspomnę, a jedna taka kilka miesięcy temu szczerzyła się razem ze mną do zdjęcia na gali dziennikarzy. Zaryzykował i chyba trafił? Możesz mi wyjaśnić, Szawła, dlaczego w kieszeni wisielca znajdowała się kartka z twoim nazwiskiem?
– Mówiłam ci, że to jest… był mój wuj. Przynajmniej tak myślę, że to mój wuj. Brat mojej matki. Mieszkał w Krzyżajnach.
– Widziałaś się z nim ostatnio?
– Nie! Wysyłaliśmy sobie kartki na święta, nawet na pogrzebach i weselach się nie spotykaliśmy, bo od lat nie utrzymywałam kontaktu z tamtą rodziną. Nie rozmawiałam z nim od dekad.
– No więc o co tu chodzi?
Ignoruję pytanie, na które i tak nie potrafiłabym odpowiedzieć, i zastanawiam się na głos:
– Dlaczego mój ojciec nic nie wie o jego śmierci?
– Pewnie niedługo się dowie. Dostałem cynk poza oficjalnym obiegiem, ze względu na nasze powiązania. Na pewno nie miałaś z nim kontaktu?
Zaciskam zęby tak mocno, że dostaję szczękościsku.
– Na pewno. Artur, to jakieś cholerne nieporozumienie. To niemożliwe, ja nawet nie pamiętam, jak ten człowiek wygląda. Wyjechaliśmy z Podlasia w latach dziewięćdziesiątych i tylko raz byłam tam od tamtej pory, wieki temu! Chyba nie myślisz, że mogę mieć cokolwiek wspólnego z jego śmiercią?
– Nie, nie myślę. Chciałem się tylko upewnić, zboczenie zawodowe.
Łypię na niego wściekle i przełykam ciętą ripostę. Mogłabym mu powiedzieć, gdzie sobie może wsadzić to swoje zboczenie, ale przerywa nam pukanie do drzwi.
– Proszę!
Drzwi uchylają się wolno i do środka wchodzi asystentka redakcji. Jest blada jak papier i nie wydaje się zachwycona tym, że została zmuszona do przerwania ważnego spotkania naczelnego.
– Przepraszam, redaktorze Myszkowski, policja do Janki.
– Proszę dać im kawy i kazać poczekać. Za pięć minut będą mogli rozmawiać z panią Szawłowską.
Rozdział 2
– Oddychaj, Szawła, oddychaj!
Matylda kuca przed krzesłem, trzymając mnie mocno za kolana, podczas gdy ja ze wszystkich sił staram się nie zwymiotować. I wcale nie chodzi o tych cholernych ludzi gapiących się na mnie, jakby mi właśnie wyrosła trzecia noga albo ogon, tylko z powodu białych spodni. Za żadne skarby nie chcę ich pobrudzić niestrawioną kawą.
– Janka, w porządku?
Z trudem podnoszę wzrok na Artura, który zjawił się z plastikowym kubkiem pełnym wody. Kiwam głową i wyciągam rękę po napój.
– Tak, dziękuję. Jestem wkurwiona i oszołomiona, możliwe, że w odwrotnej kolejności, ale generalnie wszystko gra.
Siedzę przy swoim biurku, bo gabinet Artura wciąż jest zajęty przez policjantów. Zbierają tam jakieś materiały i z tego, co udaje mi się dojrzeć w prześwitach między lekko rozsuniętymi żaluzjami, wykonują setki połączeń telefonicznych. Musieli już dotrzeć do mojego ojca, bo dzwonił trzy razy w ciągu kwadransa. Trudno, poczeka.
Matylda wyjmuje kubek z mojej drżącej dłoni.
– Co ci powiedzieli?
– Niewiele ponad to, co już wiedziałam. Właściwie to cały czas mnie wypytywali, miałam wrażenie, że w kółko o to samo, jakby chcieli mnie złapać na kłamstwie.
– I złapali?
– Jestem profesjonalną dziennikarką, Artur, mam czarny pas w mówieniu nieprawdy. Jeden z nich pod koniec naszej rozmowy odebrał od kogoś telefon i oświadczył, że „numer logował się tylko w Warszawie”. Domyśliłam się, że sprawdzali, czy przypadkiem nie pojechałam zaciukać wujaszka.
– Twój telefon mógł zostać w Warszawie.
Matylda jakby zapomniała, po czyjej ma być stronie i komu obiecała zapewnić alibi. Mimo wszystko ma rację.
– Mógł, ale dzwoniłam do ciebie wczoraj w nocy, ze swojego mieszkania, i chyba im to wyszło w tych sprawdzeniach. Wygląda więc na to, że mnie nie aresztują.
Artur opada na biurko, przy którym pracuje jeden ze stażystów, zmuszając chłopaka do odjechania z krzesłem niemal pod ścianę.
– O mój Boże, co za ulga…
– Ale co właściwie się stało? O co chodzi, Janka?
W odróżnieniu od szefa Matylda nie ma kumpli w policji, nie licząc oczywiście mojego ojca, tyle że z niego kiepski kumpel.
– Nie tutaj! Chodźmy za winkiel.
Strzelam oczami na lewo i prawo. Moi współpracownicy nawet nie próbują ukrywać zainteresowania kryminalną karierą koleżanki z redakcji. Pewnie już zrobili zakłady, który z nich dostanie prawo do napisania materiału na jedynkę.
Matylda prostuje się zaskakująco sprężystym ruchem, a ja zaczynam się zastanawiać, czy nie powinnam zacząć pić kolagenu, do czego ona namawia mnie od kilku tygodni. Chyba faktycznie skóra przyjaciółki wygląda młodziej – od mojej na pewno, choć przecież jest ode mnie trzy lata starsza.
Artur wyraźnie walczy ze sobą; z jednej strony chce poznać przebieg mojej rozmowy z glinami, z drugiej – jako radykalny przeciwnik palenia wyjście „za winkiel” traktuje niemal jak wyprawę do piekła. Na jego szczęście diabły jeszcze się o niego nie upominają: drzwi niewielkiego gabinetu zajmowanego przez policjantów uchylają się i wymaszerowuje czterech panów z niezbyt przyjaznymi wyrazami twarzy, łypiąc groźnie na zaciekawionych pracowników redakcji. Ostatni z nich, ten, który prowadził moje przesłuchanie, zatrzymuje wzrok na mnie, co zapewne ma oznaczać, że powinnam podkulić ogon i odebrać ostatnie pouczenie. Przekorny charakter każe mi zastygnąć jak słup. Patrzymy więc na siebie przez kilkanaście dłużących się sekund i pewnie trwałoby to dłużej, gdyby nie Artur.
– Janka, rusz się.
Mięczak.
Chcąc nie chcąc, postępuję ku facetowi, hardo patrząc mu w oczy. Nie boję się go, nie z takimi miałam do czynienia, a on najwidoczniej nie zna mojego ojca. Pewnie zaczął służbę na długo po tym, jak legenda Antoniego Szawłowskiego odeszła w niepamięć wraz z poprzednim pokoleniem udającym się na zasłużoną emeryturę.
– Komisarzu?
– Proszę się ze mną skontaktować, gdyby weszła pani w posiadanie jakichś istotnych informacji.
Podaje mi wizytówkę, a ja przyjmuję ją bez słowa, kiwam głową i robię krok w tył, umożliwiając mu swobodne przejście. Odprowadzam go wzrokiem, a kiedy drzwi się za nim zamykają, wmaszerowuję do gabinetu Artura. Po chwili dołączają do mnie Matylda z Myszkowskim.
– Nadawaj, Szawła.
– W największym skrócie i niekoniecznie z sensem: wuj sam odebrał sobie życie, jednak policja nie wyklucza, że ktoś go do tego namówił. Tym, co wydaje się dziwne, jest miejsce, w którym go znaleziono.
– Drzewo w sensie? Ono jakieś szczególne jest? Święte? – Matylda uruchamia instynkt dziennikarki śledczej i zaczyna wyglądać jak pies myśliwski, który chwycił trop.
– Nie wiem, czy jest święte, raczej odwrotnie. To drzewo, a dokładniej wiąz, cieszący się wątpliwą renomą, odkąd pamiętam, stanowił punkt na mapie, który bogobojni ludzie omijali szerokim łukiem. Kilka razy trafił w niego piorun, a w promieniu dwudziestu metrów nie wyrosło żadne inne drzewo. Taki pomnik przyrody, tylko na opak. Ale nie w tym sęk, nomen omen. – Podnoszę wzrok i spoglądam kolejno na jedno i drugie, po czym marszczę brwi. – Chodzi o to, że Radziejewscy nie mieszkali w Krzyżajnach od lat, o czym ja do dzisiaj nie miałam pojęcia. Niedługo po nas wyprowadzili się do wioski, z której pochodziła ciotka, i od tamtej pory nikt ich w Krzyżajnach nie widział. I nagle, ni stąd, ni zowąd, znajdują jego zwłoki na drzewie, pod którym…
Gdy urywam raptownie, przypomniawszy sobie, że jednak owo drzewo miało znaczenie – i bynajmniej nie było święte – Artur w lot pojmuje zmianę mojego wyrazu twarzy.
– Janka? Co ci się przypomniało?
– Słuchajcie… Ja… Nie wiem, może się mylę, ale to byłby zbyt duży zbieg okoliczności… Boże, to musi być to! Artur, odblokuj komputer!
Mój szef bez wahania rzuca się do biurka. Daleko zresztą nie ma, bo w mikroskopijnym pomieszczeniu wystarczą trzy kroki, by przejść od ściany do ściany. Uruchamia leżący na nim laptop, po czym przesuwa się, by zrobić dla mnie miejsce. Natychmiast wpisuję w przeglądarkę interesującą mnie frazę. Pierwszy artykuł od góry ma wystarczająco wymowny tytuł, by przyciągnąć uwagę.
– To o nich. Te dzieci to byli moi kuzyni.
Zerkam na Artura, który pochyla się nad komputerem. Zmarszczki na czole i skupiony wzrok wyraźnie świadczą o tym, jak jest wstrząśnięty. Nie dziwi mnie to, każdy na jego miejscu czułby się dokładnie tak samo. Matylda, co także rozumiem, reaguje całkiem inaczej.
– Słyszałam o tej sprawie! Cholera jasna, słyszałam i czytałam! Ty jesteś z nią związana? Jak mogłaś nie pisnąć słowa?!
– Wyobraź sobie, że to nie jest temat, od którego zaczynam znajomość. Uważasz, że powinnam? „Hej, jestem Szawła, kiedy byłam małą dziewczynką, moi kuzyni zostali bestialsko zamordowani, przez co moja rodzina uciekła z Podlasia”. Tak?
– Zapomniałaś dodać, że jesteś też wyjątkowo uszczypliwa.
Jak zwykle rzeczowy i skupiony na zadaniu Artur przerywa nasze złośliwości.
– Janka, czy samobójstwo twojego wuja może mieć jakikolwiek związek z tą sprawą?
– Nie potrafię sobie wyobrazić jaki. Dlaczego teraz? Po trzydziestu latach? To psychologicznie wprost nieprawdopodobne. Tyle że…
– Tyle że ten związek nasuwa się sam.
– Właśnie. No i jeszcze ta nieszczęsna kartka w kieszeni. Policja oczywiście nie chciała uwierzyć, że nie miałam kontaktu z wujem, ale informacja o jego wyprowadzce z Krzyżajn lata temu tak mnie zszokowała, że zmienili zdanie. Ten smutny komisarz stwierdził, iż nie mogłabym tak doskonale zagrać zaskoczenia. Trochę mnie ta opinia zabolała, przyznaję szczerze. Jakby rzucił mi wyzwanie.
– Szawła, odpuść.
Artur doskonale wie, że mnie nie wolno rzucać wyzwań. Zwłaszcza takich, które mogłyby sprowadzić na mnie kłopoty.
– Odpuszczam, na razie. Ale nie powiem, żebym nie czuła mrowienia pod skórą. Nie podoba mi się, że moje nazwisko wypływa w dziwnych okolicznościach, a ja nie mam pojęcia dlaczego.
Zapada cisza przerywana jedynie klikaniem myszki komputerowej. Matylda przegląda artykuły w sieci, a jej dziennikarski zmysł zdaje się rozgrzewać. Po chwili włącza dźwięk w komputerze i z głośników płynie dżingiel Radia Białystok. Mimowolnie wsłuchujemy się w opowieść.
***
Był dwudziesty czwarty listopada tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku. W maleńkiej wsi na Podlasiu, oddalonej trzydzieści kilometrów od Białegostoku, kolejny dzień budził się niechętnie, jak gdyby wiedział, że dla rodziny Radziejewskich okaże się najtragiczniejszy w dotychczasowym życiu. Marian, głowa rodziny i jedyny jej żywiciel, wyszedł z domu, nakarmił zwierzęta i tuż przed szóstą, jak co dzień, pojechał do Białegostoku, gdzie pracował w zakładach mleczarskich. Jego żona Stefania zajęła się przygotowaniem śniadania dla najmłodszych dzieci, które o siódmej wyruszały do szkoły znajdującej się w pobliskiej Łupiance Starej. Tego dnia siedmioletni Jędrek zamarudził, przez co Michasia omal się nie spóźniła na pierwszą lekcję, na której miała pisać sprawdzian z algebry. Matka życzyła im dobrego dnia i kazała na siebie uważać, po czym zajęła się swoimi sprawami, a tych jak zwykle nie brakowało. Trzeba było przypilnować pieca, wyczyścić popielnik, zagnieść ciasto na chleb, przygotować obiad i nastawić pranie, bo dzieciaki nie miały już czystych ubrań. W sześcioosobowej rodzinie zawsze było coś do zrobienia.
Jędrek wrócił koło południa, wypił kubek ciepłej herbaty z miodem i odrobił lekcje pod czujnym okiem starszego brata Miłosza, który tego dnia został w domu, bo w nocy zagorączkował. Pozostałe dzieci Radziejewskich wciąż były w szkole. Michasia zjawiła się po trzynastej, opowiedziała matce, jakie zadania rozwiązała na klasówce, zjadła z braćmi obiad i zabrała Jędrka na dwór. Była godzina czternasta, do zachodu słońca zostało niespełna półtorej godziny.
Dzień był wyjątkowo ciepły, więc Stefania zrezygnowała z przywołania dzieci, by włożyły jesionki. Przecież zaraz miały wrócić, niedługo zrobi się ciemno. Odprowadziła je wzrokiem aż do ostatnich domów, za którymi rozciągały się smugi – nieużytki stanowiące swoisty plac zabaw dla okolicznych dzieciaków. Kiedy Michalina i Jędrzej zniknęli między drzewami, zamknęła drzwi i wróciła do prania. Trzeba było je rozwiesić, zanim Marian wróci z pracy.
Pierwsze niechciane przeczucie pojawiło się tuż przed szesnastą. Zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością dzieci matka wysłała piętnastoletniego Miłosza, by zawołał rodzeństwo. Zaczynało się ściemniać.
Chłopak wrócił kilkanaście minut później z informacją, że nigdzie nie znalazł Jędrka i Michaśki. Nie było ich na smugach, nie siedzieli u najbliższych krewnych, Szawłowskich, nie bawili się obok domu. Wołał, krzyczał, pukał do sąsiadów – ślad po nich zaginął. Bronek Czerwiński, mieszkający bardzo blisko smugów, twierdził, że widział rodzeństwo wcześniej, gdy było jeszcze całkiem jasno – Michalina skakała przez skakankę, a Jędrek robił fikołki na ziemi. Według niego dzieci zmierzały w kierunku rosnącego na skraju łąki wiązu, który mieszkańcy Krzyżajn uważają za przeklęty.
Niewiele myśląc, Marian, który wrócił już z pracy, chwycił jedyną latarkę, jaka była w domu, i ruszył szukać dzieci. Miłosz pobiegł za ojcem, po drodze zwołując wszystkich sąsiadów. Było ich trzydziestu i wszyscy przeczesywali okoliczny teren, chociaż niewiele mogli zobaczyć w tej ćmie. Stefania najpierw płakała, ale pocieszona i zmotywowana przez starszą córkę wkrótce także włączyła się do poszukiwań. Jeszcze tego samego wieczora o zaginięciu najmłodszych Radziejewskich zawiadomiono policję w Sokołach. Mimo natychmiastowego rozpoczęcia poszukiwań przez funkcjonariuszy w nocy akcję przerwano. Miała zostać podjęta tuż po wschodzie słońca, kiedy do poszukiwań będą mogli dołączyć policjanci z Wysokiego Mazowieckiego dysponujący specjalistycznym sprzętem.
Marian Radziejewski wyruszył jeszcze przed świtem. Nie zmrużył oka, podobnie jak jego żona. Żadne z nich ani razu nie wypowiedziało na głos najgorszych obaw.
Policja zjawiła się godzinę później i wraz z mieszkańcami Krzyżajn i okolicznych wsi rozpoczęła akcję. Poszukiwania prowadzone były bardzo skrupulatnie. Przeczesywano każdy fragment lasu, każdy morg pól i łąk otaczających Krzyżajny. Około południa Marian trafił na kępkę wydartego z ziemi mchu. W pierwszej chwili pomyślał, że to sprawka dzików, jednak coś kazało mu to sprawdzić. Rozgarnął mech butem i zamarł.
Śledczy pod usypaną ściółką leśną ujawnili dwa ułożone obok siebie ciała. Nie było najmniejszych wątpliwości, że właśnie odnaleziono poszukiwane od wczoraj dzieci.
***
Matylda zatrzymuje nagranie, choć minęła dopiero połowa. Wszyscy troje oddychamy tak głośno, jakby słowa dziennikarza przygniotły nam piersi fizycznym ciężarem. Żadne z nas nie ma odwagi przerwać ciszy. Co tu powiedzieć? Jak skomentować tragedię? Pominąć milczeniem? Przecież nie wypada. Jak w kiepskiej komedii ratuje nas dzwonek telefonu. Ojciec.
Wzdycham ciężko i pokazuję wyświetlacz Arturowi i Matyldzie. Kiwają głowami, spodziewali się tego. Odbieram i ustawiam na tryb głośnomówiący. I tak będę musiała powtórzyć przebieg tej rozmowy, więc niech od razu słyszą.
– Cześć, tato.
– Wiesz już?
– Byli u mnie. Chyba cię nie znają, bo w ich oczach widziałam zarzuty, które chętnie by mi postawili.
– Dowiem się, którzy to, i załatwię sprawę z przełożonym. Jak się czujesz?
– W porządku, tato, i daj spokój. Przesłuchali mnie, i tyle. Ty na ich miejscu zrobiłbyś to samo.
– Ja na ich miejscu najpierw sprawdziłbym, czyją jesteś córką. Nie rozmawiaj z nikim, a jeśli znowu cię odwiedzą, Olgierd jest w gotowości. Wszystkim się zajmie.
– Nie potrzebuję adwokata, tato. Nie miałam nic wspólnego z wujem i nie mam niczego do ukrycia. Nie martw się. Muszę kończyć, bo szef na mnie patrzy z mordem w oczach.
Ojciec jak zawsze rozłącza się bez pożegnania, a ja wzruszam ramionami.
– Sorry, Artur, argument władzy zawsze działa. Inaczej męczyłby mnie tak długo, aż zgodziłabym się na prawnika.
Szef przygląda mi się przez kilka odrobinę zbyt długich sekund.
– O co w tym chodzi, Szawła? Te dzieci zostały zamordowane trzydzieści lat temu. I nagle twój wuj wysyła dotyczącą ciebie wiadomość zza grobu? Dlaczego? Nie byłoby łatwiej przekazać coś twojemu ojcu, który jest policjantem?
– Był. Był policjantem, a wcześniej milicjantem. I sama sobie zadaję te pytania. Uwierz mi, że ja też nie mam pojęcia, co tu się dzieje.
Matylda również nie spuszcza ze mnie zamyślonego spojrzenia. Z pewnością snuje hipotezy.
– I dlaczego oraz komu wuj kazał ciebie znaleźć?
– Bardzo chciałabym znać odpowiedzi na wszystkie te pytania, jednak jestem tak samo głupia jak wy. I muszę zapalić.
Przyjaciółka przyklaskuje mojemu pomysłowi i rusza do drzwi. Wiem, że Artur chciałby podrążyć temat, w końcu jest jednym z najlepszych dziennikarzy, jakich w życiu poznałam, jednak ja nie czuję się gotowa na powrót do przeszłości. I mam szczerą nadzieję, że to nie będzie konieczne. Owszem, śmierć krewnego, zwłaszcza nagła i tak dramatyczna, nieco mną wstrząsnęła, nie byliśmy jednak ze sobą na tyle blisko, żebym pogrążała się w żałobie. I tak, kartka w jego kieszeni zrobiła na mnie wrażenie, ale co mogę z tym począć? Pozostaje mieć nadzieję, że policja szybko rozwikła tę zagadkę.
Opuszczamy gabinet szefa i odprowadzane spojrzeniem kilkudziesięciu par oczu wychodzimy z redakcji. Pewnie zaraz kilka osób poczuje potrzebę dotlenienia, ale nie ma to dla mnie znaczenia. Muszę zmienić otoczenie, posłuchać gwaru miasta i powdychać spaliny. Zbiegając po schodach – nie mam ochoty zamykać się w ciasnej windzie – staram się usunąć sprzed oczu obrazy, które przywołał usłyszany przed momentem fragment reportażu. Obrazy, które wyparłam z pamięci wiele lat temu i nigdy więcej nie zamierzałam do nich wracać.
Rozdział 3
– Jak się czujesz, mała?
Wzruszam ramionami i przez moment nie odpowiadam Matyldzie. Cieć z budki przy szlabanie zerka na nas ciekawie, jakbyśmy nosiły na czołach piętno podejrzanych.
– Właściwie to nijak. Może trochę oszołomiona, jak Alicja po drugiej stronie lustra. Zaraz mi przejdzie.
– Pogadaj z Arturem, żeby cię dzisiaj puścił do domu. W takim stanie nie będzie tu z ciebie żadnego pożytku.
– Bez przesady, Mati, przecież nic się nie sta…
Zza budynku wyłania się kilkunastoosobowa grupa i wyraźnie zmierza w naszym kierunku. Rozpoznaję twarze kolegów z redakcji i jęczę, a Matylda rzuca pod nosem przekleństwa.
– Cholerne sępy!
Rozważam ucieczkę. Samochód stoi zaledwie kilka kroków dalej, może zdążę, zanim mnie dopadną…
– Szawła, coś ty znowu odwaliła?!
Marek. Powinien być już na emeryturze – i zaczynam żałować, że nie jest.
– Nie odpowiadaj, olej idiotę.
Olewam, ale on się nie poddaje.
– Daj mi wyłączność, a ja zrobię z ciebie bohaterkę! Przepierdoliłaś miliony? Zabiłaś kogoś? Szawła, nie daj się prosić!
– Obawiam się, że coś muszę im powiedzieć. Prędzej czy później i tak się dowiedzą od dziennikarzy z innych redakcji. Myślisz, że skoro kolega Artura wie o kartce z moim nazwiskiem, uda się to długo utrzymać w tajemnicy?
Kretyni z Markiem na czele wciąż wykrzykują jakieś brednie, ale zanim udaje im się naruszyć moją strefę osobistą, na parkingu pojawia się Artur. Nie musi nawet podnosić głosu, żeby towarzystwo ucichło, wystarcza jego obecność. Pod pachą niesie laptop – mój laptop – co rozpoznaję po różowej naklejce z napisem Girl power!. Z ramienia zwisa mu moja torebka.
– Szawła, jedź do domu.
Staje blisko, zmuszając dziennikarzy do odsunięcia się ode mnie i Matyldy. Kątem oka widzę, że cieć niemal dostaje wytrzeszczu, ale w przeciwieństwie do bezczelnych pismaków trzyma się z daleka.
– Dzięki, szefie, jesteś najlepszy. Myślisz, że do jutra im przejdzie?
– Moja w tym głowa, żeby zajęli się swoimi sprawami. Nie odbieraj telefonów, nie odpowiadaj na wiadomości. Nie daj się sprowokować.
– Dobrze, tato.
Artur wciska mi komputer, podaje torebkę i klepie po ramieniu, zachęcając do odejścia. Wbrew rozumowi jednak moje ciało postanawia zastygnąć. Mimo że temperatura nie przekracza dziesięciu stopni, pot spływa mi po plecach.
– To jakiś obłęd…
– Miałaś dużo wrażeń, daj sobie czas na ochłonięcie. Wrócisz, gdy atmosfera się oczyści.
– Zajrzę do ciebie w drodze powrotnej z roboty. – Matylda mówi, co prawda, do mnie, lecz wzrok bazyliszka utkwiła w twarzy Marka.
Odwracam się na pięcie i ze spuszczoną głową człapię do samochodu. Czuję na sobie wzrok tych wszystkich ludzi, w tym ciecia, którego będę musiała minąć przy szlabanie. Za moimi plecami Artur udziela reprymendy, ale dziennikarze nie dają się tak łatwo usadzić. Ich protesty giną w kakofonii, a po chwili dociera do mnie wściekły głos naczelnego.
– A teraz uprzejmie proszę zapierdalać do roboty! I jak tylko usłyszę, że jeden z drugim nagabują Jankę, możecie szukać nowej redakcji. Tylko nie w tym kraju!
Co za szef! Takiego jak on nie znajdzie się nawet w poradnikach dla idealnych menedżerów. Ludzie zapominają, że przede wszystkim trzeba być porządnym człowiekiem, a wtedy wszystko, co robimy, jest tego bezpośrednim wynikiem.
***
Zatrzymuję samochód na chodniku przed domem, ale nie wyłączam od razu silnika. Sięgam do torebki i wygrzebuję z niej kosmetyczkę, w której trzymam leki. Odnajduję właściwe opakowanie, wyciągam srebrny blister i wyciskam na dłoń dwie tabletki.
Przyglądam się badawczo małym, różowawym pigułkom hydroksyzyny na mojej dłoni. Wracam myślami do rozmowy w gabinecie Artura. Marian Radziejewski. Krzyżajny. Wisielec na drzewie. Na to wspomnienie czuję ścisk w klatce piersiowej, więc bez zastanowienia wkładam pigułki do ust i połykam je bez popijania. Powoli wydycham powietrze, opieram głowę o zagłówek i zamykam oczy. Niemal natychmiast czuję, że ucisk w piersi się zmniejsza. Za chwilę oddech powraca do normalnego rytmu, a głosy w głowie cichną. Serce zaczyna bić wolniej, do mózgu przedostaje się niewysłowiona lekkość. To nie była prawda, to tylko sen. Nikt nie zrobi mi krzywdy.
Kiedy otwieram oczy, czuję jedynie chłód na plecach. Pokrywający je pot ostygł mimo działającego w samochodzie ogrzewania. Dłonie mam lodowate, ale już się nie trzęsą. Najgorsze minęło, zanim zdążyło się rozkręcić na dobre.
Gaszę silnik i wysiadam z samochodu. Uzmysławiam sobie, że w powietrzu czuć zbliżającą się zimę. Pachnie ozonem, przegniłymi liśćmi, ziemią i smogiem. Zatrzaskuję drzwi i dwa razy wciskam na pilocie przycisk zamykania. Nie wiem dlaczego, ale lubię to pipnięcie klaksonu, dające mi pewność, że wszystkie zamki są zamknięte.
Zaskakuje mnie jasność, do której nie przywykłam. Rzadko bywam w domu o tej porze, zwykle pracuję do późna, a gdy wracam, jest już ciemno. Rozglądam się po ulicy wyglądającej niemal na opuszczoną. Ciche szeregi domów, identyczne płotki, takie same bezpłciowe elewacje.
Otwieram furtkę, identyczną jak u sąsiadów z lewej i prawej, i idę wąską brukowaną ścieżką do drzwi wejściowych. Po kilku krokach zatrzymuję się i patrzę przed siebie. Na mikroskopijnym ganku wisi przymocowana do sufitu biała makrama, kupiona na bazarku charytatywnym, w której schnie paprotka. Zaniedbałam ją na śmierć – cienkie, brązowe witki przypominają macki zmumifikowanej ośmiornicy. Na wzmocnionych, antywłamaniowych drzwiach tkwi krzywo przymocowany numer domu. Nigdy nie umiałam narysować prostej linii ani okrągłego kółka, nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych ćwiczeniach motoryki mniejszej.
Pokonuję trzy niewysokie schodki i gdy niemal stawiam stopę na wycieraczce, mózg wysyła mi alarmujący sygnał. Coś jest nie tak. Inaczej. Rozglądam się po zaniedbanym ogródku: kilka bezlistnych krzewów, pozbawiona zieleni ziemia, a dalej garaż, do którego w ciągu sześciu lat ani razu nie odstawiłam samochodu. Nic niezwykłego. Odwracam się, zamierzając iść dalej.
– Uspokój się, kretynko. Wszystko jest w porządku.
Sięgam do przepastnej torby w poszukiwaniu kluczy. Jak zwykle zawieruszyły się wśród tony niepotrzebnych przedmiotów. I kiedy tak grzebię, przeklinając pod nosem własne bałaganiarstwo, dociera do mnie, co wzbudziło moją czujność – lampki nad gankiem.
Odkąd sięgam pamięcią, wraz z nadejściem jesieni wieszam tutaj łańcuch bożonarodzeniowych lampek w kształcie sopelków lodu, który zawsze, ale to zawsze zostawiam włączony. Nigdy go nie wyłączam. Chyba tylko raz musiałam wymienić światełka, bo wskutek zwarcia przestały świecić, ale z własnej woli nie wyłączam ich przed walentynkami. To dlatego dom wygląda teraz inaczej – a ja mam pewność, że wczoraj, gdy go opuszczałam, zostawiłam lampki zapalone.
Przełykam ślinę i staram się uspokoić oddech. To tylko światełka – powtarzam sobie w duchu. Może nie ma prądu? Przecież awarie się zdarzają. To możliwe. Ale z jakiegoś powodu w to nie wierzę.
Kiedy udaje mi się wymacać klucze, chwytam je mocno, jakby miały stanowić rodzaj broni, po czym staczam ostatnią walkę z samą sobą. Mogłabym uciec do samochodu i zadzwonić do ojca, ale co właściwie miałabym mu powiedzieć? „Tato, ktoś mi zgasił świąteczną iluminację, przyjedź”?
Oblizuję usta i zaciskam zęby. Klucz wsuwa się gładko w mechanizm zamka, jeden szybki obrót w lewo, zapadka puszcza. Natychmiast naciskam klamkę i pcham drzwi z całej siły. Uderzają o ścianę.
Stoję bez ruchu, wpatrując się w przestrzeń przedpokoju. Nikt na mnie nie wyskoczył, zero reakcji. Odczekuję jeszcze kilka uderzeń serca i przestępuję próg. Prawą ręką macam włącznik światła. Naciskam. Nic. Powtarzam dla pewności – nie działa. Nie ma prądu.
Spływa na mnie ulga. Czuję się tak, jakbym spodziewała się ataku potwora, a ten ostatecznie zrezygnował. Co prawda, nie śledzę kroniki kryminalnej Warszawy, ale nie wydaje mi się, żeby mordercy atakowali ludzi w środku dnia, do tego w ich domach. Skąd więc ten obezwładniający lęk? Czy to możliwe, że wiadomość o śmierci wuja tak bardzo mną wstrząsnęła?
Zamykam drzwi i zdejmuję buty. Po drodze do kuchni sprawdzam wszystkie włączniki światła – żaden nie działa, więc całkiem się uspokajam. Kiedy jednak stawiam torebkę na taborecie obok wyspy, zastygam i znów naprężam się jak struna. Przez sufit dobiegają jakieś stłumione dźwięki. Marszczę czoło i odruchowo sięgam po telefon. Znów muszę pogrzebać w torebce, ale teraz szybciej znajduję urządzenie. Dźwięki nade mną zdają się coraz wyraźniejsze i coraz bardziej przypominają ludzkie głosy.
Wybieram ostatni numer w spisie połączeń i czekam. Dwa sygnały, trzy, siedem. Włącza się poczta głosowa. Cholera jasna!
Rozglądam się po kuchni, po czym chwytam nóż. Nie mam pojęcia, czy jest wystarczająco ostry, żeby się bronić, ale liczę na to, że na jego widok intruz ucieknie. Na palcach wychodzę z kuchni, skradam się do schodów i przystaję, wytężając słuch. Po chwili słyszę kroki, podłoga trzeszczy, a ja jeszcze mocniej ściskam rękojeść noża.
– Tato?!
Antoni Szawłowski w ręce trzyma komórkę i patrzy na mnie zdumiony.
– Dzwoniłaś?
– Wydawało mi się, że ktoś się do mnie włamał. Chciałam cię wezwać na pomoc.
– Przepraszam, córcia, myślałem, że jesteś w pracy… Musiałem cię zabezpieczyć na wypadek podsłuchów.
– Podsłuchów? Myślisz, że ktoś chciałby założyć mi podsłuch? Tato…
– Strzeżonego Pan Bóg strzeże, Janka. Już prawie skończyłem, daj mi pięć minut i zaraz do ciebie schodzę.
Kiwam głową, ale on już tego nie widzi. Odwraca się na pięcie i znika mi z pola widzenia. Dopiero teraz rozluźniam uścisk na nożu i wypuszczam głośno powietrze. Ruszam z powrotem do kuchni, gdzie odkładam nóż obok zlewu i nalewam sobie szklankę lodowatej wody. W gardle mam prawdziwą pustynię, a zaraz będzie gorzej, kiedy hydroksyzyna zacznie dawać skutki uboczne. Siadam na hokerze i chowam twarz w dłoniach. Siedzę tak kilka minut, aż ze stuporu wyrywa mnie głos ojca.
– Wszystko sprawdzone, zabezpieczone, nikt niczego ci tu nie podrzuci.
– Ale dlaczego w ogóle miałby, tato?
Wzdycha i siada obok mnie. Przygląda mi się przez chwilę, po czym chwyta mnie za rękę.
– Nigdy nie wiadomo, córuś. Rozmawiałem z kilkoma kolegami z Białegostoku…
– Dlaczego z nimi rozmawiałeś?!
Zeskakuję ze stołka jak oparzona. Ta informacja wstrząsa mną bardziej niż samobójstwo wuja.
– Uspokój się, przecież to normalne. Chciałem wiedzieć, co tam się dzieje i czy mają wobec ciebie jakieś podejrzenia.
– Jak to?! Czy tylko ja dostrzegam absurd tej sytuacji? Przecież wiesz, że od lat nie miałam z nimi kontaktu! Z nikim z tamtej rodziny.
– Ja to wiem, ale zadaniem policjantów jest sprawdzenie każdego scenariusza.
– W jakiej rzeczywistości mogłabym pojechać na Podlasie, zamordować człowieka, powiesić go na drzewie i wrócić tu jakby nigdy nic, po czym przeprowadzić radosną rozmowę z przyjaciółką dla odwrócenia od siebie podejrzeń?
Muszę przyznać, że kiedy wypowiadam na głos te słowa, plan wcale nie wydaje się aż tak niemożliwy. Jest tylko jedna kwestia, która mogłaby stanowić pewien problem, ale nie sądzę, żeby policja w ogóle wzięła ją pod uwagę. Otóż ja nigdy nie jeżdżę samochodem w nocy. Droga do Krzyżajn w dużej części przebiega przez lasy, gdzie nie ma ani jednej latarni. Ten, kto mnie zna, wie doskonale, że nawet pod groźbą śmierci nie wypuściłabym się tam po zmierzchu. Mój ojciec na pewno ma tę świadomość. I jak się okazuje, nie tylko to wie.
– Śledztwo prowadzone przez podlaską policję dotyczy namowy do samobójstwa i niestety, wciąż znajdujesz się w kręgu osób podejrzanych.
– Namówienia do samobójstwa?! Jak? Po co? Dlaczego?!
Z wrażenia niemal brakuje mi tchu.
– Uważają, że mogłaś przekazać Marianowi informacje, które sprowokowały go do odebrania sobie życia.
– Ja?! A cóż ja bym mu mogła powiedzieć? Ludzie! To brzmi jak najgorszy i najobrzydliwszy dowcip!
Ojciec milczy, a jego zaciśnięte usta sugerują, że sprawa jest poważna. Ktoś naprawdę uważa, że mogłam przyłożyć rękę do śmierci wuja. Jednak to milczenie musi oznaczać coś więcej. Podobnie jak zabezpieczenie mojego domu przed podsłuchem.
Jestem tak roztrzęsiona, że odbiera mi głos. Patrzymy na siebie przez wiele zbyt długich sekund, a im więcej ich mija, tym bardziej czuję się skołowana. W końcu ojciec przerywa ciszę.
– Archiwum X otworzyło sprawę Michasi i Jaśka. Według ich profilera zeznania kilku osób się nie zgadzają. I ty jesteś jedną z nich.
Czuję, jak nogi się pode mną uginają, i muszę oprzeć się o stół. Trzy dekady minęły od tamtych wydarzeń, trzydzieści lat terapii, walki z demonami, bezsennością i paraliżującymi atakami paniki. Całe życie budowane na głęboko zakopanym koszmarze. I teraz ktoś chce go znowu wywlec na światło dzienne.
– Tato… Przecież ja…
– Wiem, że to bzdury! – Ojciec delikatnie gładzi mnie po ręce.
Łzy napływają mi do oczu, a głos odmawia posłuszeństwa. Oddycham szybko, żeby dotlenić mózg, zanim atak paniki przejmie moje ciało.
– Ja nie mogę… Nie chcę… Ja nic nie wiem! Powiedziałeś, że ja jestem jedną z osób. Kim są pozostałe?
– Na przykład Wiesiek Bródnicki.
Imię i nazwisko brzmią jak najgorsze przekleństwo.
– Walnięty Wiesiek?
Tę ksywkę nadałyśmy w dzieciństwie jednemu z dalekich kuzynów Miśki. Antoni kiwa głową, choć nie uśmiecha się, jak zwykle gdy używałam tego przezwiska. Zamiast tego spuszcza na mnie kolejną bombę.
– A co gorsza, Wiesiek zniknął. Rozpłynął się w powietrzu zaraz po tym, gdy widziano go z Marianem.
Rozdział 4
Po wyjściu ojca nie mam siły na żadną aktywność. Piszę wiadomość do Matyldy i włączam telewizor. Zawodowy odruch każe mi znaleźć kanał informacyjny, choć podświadomość doskonale wie, na co liczę. Nie myli się. Po kilku minutach na ekranie pojawia się młoda reporterka, a na pasku wyświetla informacja, że kobieta znajduje się we wsi Krzyżajny. Pogłaśniam i wsłuchuję się w słowa dziennikarki. Nie znam jej, co uznaję za zaletę. Przynajmniej ona nie będzie mnie molestować i namawiać do zwierzeń. Z suchej relacji dowiaduję się jedynie, że trwa policyjne śledztwo, które ma wyjaśnić, czy ktoś pomógł wujowi Marianowi zawisnąć na przeklętym wiązie. Ani słowa o kartce z moim nazwiskiem. Na końcu dziennikarka dodaje:
– Policja wszczęła poszukiwania Wiesława B., który znajduje się w kręgu zainteresowania śledczych. Mężczyzna ostatnio widziany był dwa dni temu około południa w pobliżu lasu otaczającego wieś. Od tamtej pory nie wrócił do domu ani nie nawiązał kontaktu z bliskimi.