Nie słyszę cię, kochanie - Małgorzata Starosta,  - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Nie słyszę cię, kochanie ebook i audiobook

Małgorzata Starosta

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

43 osoby interesują się tą książką

Opis

Przez ułamek sekundy łudziła się, że to sen, realistyczna symulacja rzeczywistości, która zaraz minie, pozostawiając przyśpieszone bicie serca i warstwę potu na skórze.  

  

Magdalena Milska w niewyjaśnionych dla niej okolicznościach traci słuch.  Kobieta ze wszystkich sił próbuje sobie przypomnieć, co się wydarzyłopoprzedniego wieczoru, ale pamięć płata jej figle.Czuje, że coś jest bardzo nie tak... Codzienność zamienia się w piekło, a do tego jej mąż, Mikołaj, znika w tajemniczych okolicznościach. Milska wie jedno: musi zrobić wszystko, aby go odnaleźć. 

 

Z każdą stroną powieści intryga się zagęszcza, a pytania zaczynają się mnożyć...  

 

Kim naprawdę jest jej mąż? Co wydarzyło się w wieczór poprzedzający zniknięcie Mikołaja? Komu może zaufać? I co najważniejsze:co stało się z Mikołajem?!  

 

Nie słyszę cię, kochanie to książka, od której ciężko się oderwać, a to wszystko za sprawą wartkiej akcjizaskakującej, wciągającej i trzymającej w napięciu do ostatniej strony, tak jak u Hitchcocka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 44 min

Lektor: Anna Ryźlak
Oceny
4,2 (3079 ocen)
1524
883
483
154
35
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wisiona21

Nie polecam

niestety nie bylam w stanie dotrwać do konca, ba nawet nie do 1/4. Osoby ktore traca sluch,nie traca zdolności mówienia. Tak istotna bzdura wprowadzona jakos glowny element, poniewaz bohaterka nagle porozumiewa sie w ten sposob, totalnie zniechęca do czytania bo czloiwek zastanawia sie w ilu sprawach jeszcze autorka nie odrobila pracy domowej.
121
annalab

Z braku laku…

Dlaczego bohaterka, która nagle ogluchła, piszę odpowiedzi na karteczkach? Z gluchoty języka w gębie zapomniała?
weronikamlodo

Nie polecam

Odbiłam się od tej książki. Kryminał zaczyna się od tego, że jakaś kobieta budzi się i nic nie słyszy - nie wie dlaczego, bo ma dziurę w pamięci. Bzdura nr 1 Bohaterka pisze do ludzi zamiast mówić - a przecież cały czas podkreślają, że straciła słuch, a o mowie niczego nie ma Bzdura nr 2 Na wizytach u lekarzy bohaterka twierdzi, że nie wie, dlaczego straciła słuch, ale nie wspomina o dziurze w pamięci...
125
Aga19751227

Nie polecam

Ta książka nie jest komedią ( mnie nie rozśmieszyła) kryminał też marny. Nie dobrnęłam do końca.
81
anetaiksiazki

Nie oderwiesz się od lektury

Małgosia Starosta, twórczyni poczytnych komedii kryminalnych, które uwielbiam, nie przestaje mnie zaskakiwać. Jej najnowsza powieść "Nie słyszę cię, kochanie" tak bardzo mnie zaskoczyła, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu, że z ogromną przyjemnością przeczytałam ją dwa razy. I usilnie będę wszystkich namawiać do czytania, bo takiej lektury nikt nie może pominąć! Zaskakująca, trzymająca w napięciu, idealnie poprowadzona fabuła. Świetne kreacje bohaterów i doskonały rys psychologiczny. To wszystko sprawia, że już od pierwszych stron nie można oprzeć się tej książce. Bieżące wydarzenia idealnie komponują się ze wspomnieniami i rozbudzają ciekawość. Im więcej faktów, tym więcej pytań. Mroczna przeszłość upomina się o uwagę, a tajemnice pragną zostać odkryte.  Czyż nie brzmi to ekscytująco? Thrillery i kryminały bazują na emocjach, a te z kolei na skomplikowanych relacjach międzyludzkich. I tych tutaj nie brakuje. Autorka serwuje nam wiele relacji, które wiążą bohaterów. To one ...
104

Popularność




Małgorzata Starosta

Nie słyszę cię, kochanie

Rozdział 1

Już od chwili, w której do jej wciąż zaspanego umysłu zaczęły docierać pierwsze sygnały ze świata zewnętrznego, wiedziała, że coś jest inaczej. W mieszkaniu panowała absolutna, przerażająca cisza.

Usiadła na łóżku, wytężając słuch. Zegary nie wydawały z siebie irytującego tykania, lodówka nie straszyła brzęczeniem, podłoga i sufit nie trzeszczały. Okna nagle, w zupełnie niepojęty sposób, zaczęły być dźwiękoszczelne, podobnie jak i ściany, zazwyczaj przepuszczające nawet odgłosy prowadzonej po cichu rozmowy.

Wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, czy być może nie jest to środek nocy, ale było całkiem jasno, po niebie sunęły ciężkie chmury, a okutani grubymi szalami przechodnie zmierzali do swoich celów, chowając zmarznięte ręce w kieszeniach.

Coś było bardzo nie tak. Przez ułamek sekundy łudziła się, że to sen, realistyczna symulacja rzeczywistości, która zaraz minie, pozostawiając przyspieszone bicie serca i warstwę potu na skórze. Nic z tego. Podobnie jak padający za oknem śnieg, wszystko było prawdziwe.

Cisza trwała nadal, z minuty na minutę stając się coraz bardziej przerażająca. Atawistyczny instynkt samozachowawczy rozpoczął produkcję adrenaliny, która postawiła ją na nogi. Zanim złapała pion, zachwiała się od zawrotów głowy. Uderzenie bosych stóp o drewniany parkiet także odbyło się bezdźwięcznie, potęgując w kobiecie uczucie paniki.

Ostrożnie jak kot wyszła z sypialni, trzymając się ścian i oczekując, że w każdej chwili któraś z nich okaże się tajemnym przejściem do realnego świata. Szczypanie pozostawiało zaczerwienienia na przedramionach. Wszystko, poza obezwładniającą ciszą, było na swoim miejscu. „O co więc, do cholery, chodzi?”, pomyślała. „W którym miejscu straciłam poczucie rzeczywistości?”.

Wciąż przyklejona do ściany, posuwała się w stronę pokoju synów, czując, jak włosy na całym ciele jeżą jej się ze strachu. Za uchylonymi drzwiami panował rozgardiasz typowy dla nastolatków – rozrzucone ubrania, walające się po podłodze książki i kolorowe gazety, biurka zastawione brudnymi naczyniami. Plecaki stały pod biurkami, ale ich właścicieli nigdzie nie było widać. Odruchowo zerknęła na kalendarz wiszący na korkowej tablicy i odetchnęła z ulgą – przecież jest weekend, chłopcy prawdopodobnie wciąż smacznie śpią u swoich kuzynów. „Tylko dlaczego nie pamiętam ich wyjścia z domu?”.

Szalejący błędnik wciąż nie pozwalał jej samodzielnie utrzymać pionu, musiała polegać na szorstkich ścianach jak człowiek z chorobą morską, któremu lada moment podłoga może wylądować na plecach.

W kuchni zastała piekło. Stosy brudnych naczyń, desek do krojenia, wszędzie pełno okruszków chleba, na podłodze plamy kolorem przypominające sok z buraka. Zakręciło jej się w głowie, musiała usiąść.

Wsadziła palec do ucha i próbowała je przetkać, ale poczuła jedynie ostry ból, który rozlał się po skroni. W elektrycznym czajniku znajdowało się pół litra wody, włączyła go, zamknęła oczy i czekała na dźwięki radosnego bulgotania. Nic. Cisza. Absolutna, mdląca cisza. Kiedy wyłączyła się dioda na czajniku, podniosła się, odrobinę zbyt szybko, i musiała chwycić się blatu, żeby nie upaść.

Sięgnęła do szafki, wyjęła z niej puszkę ze zmieloną kawą i nasypała jej od serca do stojącego na blacie kubka. Chyba był czysty, choć i tak już za późno. Wrząca woda utworzyła na powierzchni warstwę kawowego kożucha, któremu przyglądała się bezmyślnie.

Siedziała nad kubkiem tak długo, aż kawa zupełnie wystygła i nie nadawała się do picia. Masowała skronie, ciągnęła się za uszy, zaciskała i szeroko otwierała powieki, jakby mogło to w czymkolwiek pomóc. Na zmianę to klękała, to modliła się w myślach do niesprecyzowanych bóstw, aby cała ta farsa okazała się jedynie koszmarnym, choć wyjątkowo realnym snem.

Nic się nie zmieniało.

Kiedy obie wskazówki zegara ustawiły się na godzinie dwunastej, podniosła się od stołu i chwiejnym krokiem ruszyła z powrotem do sypialni. Przezornie trzymała się ściany, świadoma, że wygląda idiotycznie, jakby skradała się we własnym domu. Leżąca na szafce nocnej komórka była rozładowana. Syknęła dziko i podłączyła kabel.

Oczekując na przywrócenie telefonu do życia, starała się przywołać jakiekolwiek wspomnienia z poprzedniego wieczoru, choćby przebłyski, pojedyncze sceny, cokolwiek. Poza wielką białą plamą nie odnalazła jednak niczego, co mogłoby usprawiedliwić jej stan albo naprowadzić ją na właściwy trop. Żadnego śladu z wczoraj, jakby w ogóle go nie było.

Ekran telefonu zaświecił się, zgłaszając gotowość do działania. Wpisała PIN, spodziewając się, że zobaczy masę powiadomień. Nic. Zero. Tu także panowała cisza.

Odruchowo wybrała listę ostatnich kontaktów i właśnie miała zadzwonić do Mikołaja, kiedy zorientowała się, że to raczej głupi pomysł. Postanowiła wysłać do niego wiadomość z pytaniem, gdzie jest. I… zamarła.

Nie słyszę cię, kochanie, tak brzmiała ostatnia wiadomość w konwersacji z Mikołajem wysłana tuż po północy. Nie było odpowiedzi. Natychmiast sprawdziła listę połączeń – rozmawiała z nim chwilę przed wysłaniem wiadomości. Choć „rozmawiała” było tu raczej na wyrost, sądząc po treści esemesa.

Gdzie jesteś?, wystukała na klawiaturze i kliknęła: wyślij. Wpatrując się w ekran, czekała kilka minut na odpowiedź, ale ta nie nadeszła.

Rozdział 2

Kolejne dwie doby przypominały piekło. Nikt, z lekarzami na czele, nie mógł uwierzyć, że Magda całkowicie straciła słuch w ciągu jednej nocy. Wizyty w kolejnych poradniach, konsultacje, niekończące się badania – to wszystko wydawało się absurdalnym, surrealistycznym snem.

Przerażeni nastoletni synowie początkowo traktowali ją jak trędowatą, jak gdyby obawiali się, że zarazi ich swoją tajemniczą chorobą, nie mówiąc o tym, że stan głuchoty wciąż umykał ich świadomości, więc frustrowali się, musząc co chwilę podrzucać jej kartki z notatkami, prowadzić pod rękę do sklepu, a tam podejmować decyzje typu: „czy może być trzydzieści trzy deka tej szynki zamiast trzydziestu”, i wydzwaniać po lekarzach, żeby zarezerwować matce kolejną wizytę na cito.

Wszyscy troje nieustannie próbowali skontaktować się z Mikołajem – Magda, pisząc, chłopcy, wisząc na telefonach. Skutki odnosili identyczne, czyli żadne: abonent znajdował się poza zasięgiem lub aparat był wyłączony.

Pochłonięta własnym stanem, uparcie ignorowała pojawiającą się co jakiś czas myśl o zawiadomieniu policji, licząc na to, że lada chwila znajdzie cudotwórcę, a ten zaaplikuje jej magiczne krople, po których odzyska słuch równie nagle, jak go utraciła. Przy tym wciąż się łudziła, że wraz z jej cudownym ozdrowieniem nastąpi odbudowanie zaburzonego status quo, a telefon Mikołaja powróci do kontaktu z cywilizacją.

Szósty z kolei laryngolog, po zapoznaniu się z wynikami badań zleconych przez wcześniejszych specjalistów, nawet nie podejmował próby znalezienia remedium na jej nagłą głuchotę, a zamiast tego skierował ją do najlepszego znanego mu neurologa. Nazywał się Martin, Wiktor Martin, i zgodził się przyjąć Magdę dopiero wtedy, gdy jej syn powołał się na autorytet lekarza, który go polecił. Powiedział, że wygospodaruje dla niej kwadrans, o ile zjawi się w ciągu godziny.

Z pomocą starszego syna dotarła do kliniki w niespełna czterdzieści minut, a chwilę później siedziała w gustownie urządzonym gabinecie rozmiarem przypominającym nieco większe akwarium. Wiktor Martin wyglądał niemal dokładnie tak, jak go sobie wyobraziła: zadbany, szpakowaty i nieładny, jednak budzący zainteresowanie płci przeciwnej. Mógł mieć zarówno pięćdziesiąt kilka, jak i siedemdziesiąt lat. Przyglądał się jej zza biurka, uśmiechając się życzliwie.

Oszołomiona i speszona odruchowo wyprostowała rękę, w której znajdowała się kartka zapisana szeregiem nierównych liter. Lekarz ostrożnie wziął kartkę i zaczął czytać, poruszając przy tym ustami, z czego Magda wywnioskowała, że robi to na głos:

Nazywam się Magda Milska, mam trzydzieści dziewięć lat, żadnych poważniejszych chorób w życiorysie, wiatrówka, różyczka i świnka w wieku przedszkolnym. O ile mi wiadomo, chorób umysłowych w rodzinie nie odnotowano. Trzy dni temu obudziłam się głucha.

Doktor podniósł wzrok, a jego brwi niemal się zetknęły, tworząc idealną hiperbolę. Magda kiwnęła głową, odpowiadając na niewyartykułowane pytanie.

Głucha, znaczy: nie dosłyszy pani? – napisał doktor Martin na odwrocie papierka, podsunął go Magdzie, po czym przyglądał się jej z taką uwagą, że w innych okolicznościach mogłaby poczuć się nieco zawstydzona.

Pokręciła energicznie głową i zatkała uszy rękami.

W ogóle pani nie słyszy? Zupełnie nic?

Magda, nieco już poirytowana, wyciągnęła z kieszeni kartkę i ołówek. Szybkimi ruchami napisała trzy słowa i podała papier lekarzowi.

Głucha jak pień.

Martin spojrzał na notatkę, po czym odchylił się w fotelu i utkwił wzrok w suficie. Już się nie uśmiechał, a jego wysokie czoło przecinała wyraźna lwia zmarszczka. Po chwili niemal rzucił się na kartkę, zanotował coś z niezwykłą szybkością, postukał długopisem w róg fiszki i w końcu podsunął ją w stronę Magdy.

Jest pani zupełnie pewna, że nie było żadnej bezpośredniej przyczyny?Do nagłej utraty słuchu może dojść w wyniku zatoru, zakrzepu bądź skurczu naczyń mózgowych. Ucho wewnętrzne jest szczególnie wrażliwe na niedokrwienie.

Magda pokiwała głową.

Martin zapisał kolejne pytanie.

Opisze mi pani okoliczności utraty słuchu?

Tym razem kobieta stanowczo zaprzeczyła.

Dlaczego?

Milska wyrwała kolejną kartkę z notatnika i mikroskopijnym ołówkiem, takim, jakie można znaleźć w Ikei, napisała:

Nie pamiętam okoliczności, w których straciłam słuch, opieram się wyłącznie na relacjach prawdopodobnych świadków. Nie pamiętam, czy słyszałam, zanim poszłam spać, a gdy się obudziłam, odbierałam świat zaledwie czterema zmysłami.

Wizyta trwała blisko dwie godziny. Magda wypełniła test, w którym pytania skupiały się wokół historii jej chorób, obciążeń dziedzicznych i przebytych urazów na tle nerwowym. Neurolog obejrzał ją z każdej strony, ocenił symetrię twarzy, różnicę w szerokości ust, pouciskał skronie, uderzał młotkiem w policzek. Kobieta bez szemrania wykonywała każde wydawane na migi polecenie lekarza: zaciskała oczy, marszczyła czoło, wyszczerzała zęby, a nawet próbowała gwizdać. Nie spodziewała się jednak żadnych rewelacyjnych diagnoz ani daleko idących wniosków, co też z zawodem potwierdził lekarz.

Gdy wizyta dobiegała końca, przez długą chwilę patrzył na coraz gęściej zapisaną kartkę, po czym wykaligrafował:

Nie będę ukrywał, że po raz pierwszy spotykam się z podobnym przypadkiem, zapewniam panią jednak, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby znaleźć rozwiązanie.

Kiedy Magda skończyła czytać, znów przechwycił kartkę i dopisał:

Chciałbym zacząć od rutynowego wywiadu, później zrobimy rezonans głowy, tomograf i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Zgadza się pani?

Kiwnęła głową. Miała jakieś inne wyjście?

Możemy umówić się na pojutrze?

Kolejne kiwnięcie.

Będzie pani przeszkadzać, jeśli w następnej sesji weźmie udział mój kolega?

Tym razem tylko uniosła brwi. Kolega?

To wybitny psychoterapeuta. Pani Magdaleno, proszę zrozumieć, że pani nagłe zachorowanie to prawdziwa zagadka. Podejrzewam, że przyczyna jest skomplikowana i nie wykluczam podłoża psychicznego.

„No pięknie, tego tylko brakowało do szczęścia”, pomyślała Magda, wyobrażając sobie, co na to powiedzą jej synowie. „Matka-wariatka, nie dość, że głucha, to jeszcze bez piątej klepki”.

Przed oczami kobiety pojawiła się kartka z datą kolejnej wizyty, godziną dwunastą i wielkim uśmiechem.

„Nawet on się ze mnie śmieje. Najwidoczniej nie pozostało mi nic innego, jak pogodzić się z faktem, że tym razem życie napisało tragifarsę…”.

Zanim opuściła gabinet, Martin naskrobał jeszcze jedno zdanie na kartce, a gdy je przeczytała, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że lekarz z niej szydzi.

Głowa do góry, gorzej nie będzie!

Rozdział 3

Magda: Mikołaj, odezwij się, proszę.

*

Magda: Co się z Tobą dzieje?!

*

Magda: Kochanie, to przestaje być zabawne, martwię się.

*

Magda: Ogłuchłam nagle, więc nie dzwoń, tylko odpisz, proszę!

*

Magda: Wiem, że brak wieści to dobre wieści, ale wolałabym jednak wiedzieć, że żyjesz, niż nie wiedzieć, że nie żyjesz.

Rozdział 4

Pomijając fakt, że z dnia na dzień świat przestał do niej docierać za pomocą słuchu, wszystko inne było prawie w porządku. Oszołomiony z początku umysł powoli przyzwyczajał się do ciszy, posługiwanie się fiszkami wcale nie było tak uciążliwe i zaczynała odnosić wrażenie, jakby dzieci nagle zrobiły się grzeczniejsze.

To, co naprawdę zaczęło martwić Magdę, miało postać jej męża. Z niewytłumaczonych przyczyn nie była w stanie przypomnieć sobie, kiedy i dlaczego zniknął. Dzieci mówiły, że w piątek przy obiedzie siedział z nimi przy stole, co z trudem mogła sobie przypomnieć, czy może lepiej powiedzieć: wyobrazić. Po obiedzie chłopcy wyszli z domu na umówione wcześniej nocowanie u kuzynów. Nie było ich zatem w chwili, w której ojczym opuścił mieszkanie.

Mikołaj pracował w rozjazdach, w domu bywał raczej gościem i nigdy dłużej niż przez pięć dni z rzędu, z wyjątkiem urlopów, które i tak bardzo niechętnie wykorzystywał. Ostatnim, co można uznać za kontakt, jaki Magda mogła sobie przypomnieć, choć i to raczej mgliście, była kłótnia, której powodu zupełnie nie pamiętała. Zapamiętała jedynie, ale bardzo niewyraźnie, że po raz pierwszy od dnia, w którym się poznali, podniósł na nią głos. Nigdy wcześniej nie zdarzały im się „ciche dni”, a tymczasem już czwartą dobę pozostawiał ją bez jakiegokolwiek znaku. Nie wiedziała, dlaczego to robi.

Jeszcze przed wizytą u doktora Martina zebrała synów przy kuchennym stole i rozpoczęła wyjątkową naradę, wcześniej przygotowując czyste kartki i ołówki. Kiedy tylko kartki i ołówki poszły w ruch, stało się jasne, że chłopcy wiedzą znacznie więcej niż Magda, co odkryła z zaskoczeniem, jako że to właśnie jej przypadła rola uczestniczki okrytych mgłą niepamięci wydarzeń.

Pochłonięci gorączkową wymianą notatek, które Magda starała się utrzymać w jakimś porządku, chłopcy nagle skamienieli. Zdezorientowana kobieta wodziła wzrokiem po ich twarzach, na których rysował się niepokój, podczas gdy oni wpatrywali się w nią jak cielęta w malowane wrota. Minęło kilka długich sekund, zanim potomstwo przypomniało sobie o ułomności rodzicielki i rzuciło się na kartki. Z niechlujnych notatek wyłaniały się kolejne zdania opatrzone kilkoma wykrzyknikami:

Ktoś się do nas dobija!!!!

Mamo otwuż drzwi!!!

Zęby zgrzytnęły jej na błędzie ortograficznym, interpunkcyjny zignorowała i opanowała cisnącą się na usta przyganę. Skinęła głową na starsze dziecko, po czym oboje poszli otworzyć napastliwemu gościowi.

Magda spodziewała się zobaczyć panią Skrzypczakową, leciwą sąsiadkę, która walczyła z samotnością, nieustannie przynosząc słoiki konfitur, blachy placka drożdżowego czy plotki ze spółdzielni. Przez sekundę serce drgnęło jej na myśl, że może to on, jej obrażony mąż, którego telefon komórkowy przyłączył się do zmowy milczenia, jednak szybko odrzuciła ten pomysł, bo przecież Mikołaj miał klucze i nie dobijałby się do drzwi. Zresztą, biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni, spodziewała się wszystkich, nawet ciotki z Paryża, której w życiu nie widziała na oczy, lub przyjaciółki z liceum, z którą rozstała się w atmosferze dalekiej od przyjaźni. Na pewno jednak nie spodziewała się zobaczyć oficera policji w towarzystwie mundurowego.

– Pani Milska? – Udało jej się bezbłędnie odczytać z ruchu warg.

Skinęła głową, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego.

– Pani Magdalena Milska, żona Mikołaja Milskiego? – Ponownie skinęła, czując się coraz bardziej niepewnie.

Oficer, pięćdziesięciokilkuletni zadbany mężczyzna o przyjemnej dla oka twarzy, przedstawił się, mignął nawet legitymacją, ale zrobił to tak szybko, że, niestety, jego nazwisko pozostało dla Magdy tajemnicą, i zapytał, czy może wejść. Skinieniem zaprosiła obu policjantów do środka i ruszyła do kuchni, gdzie znajdowały się materiały niezbędne do porozumiewania się.

Policjanci podążali za nią w milczeniu, zaglądając do mijanych pomieszczeń. Milczeli także wtedy, gdy starszy syn Magdy informował ich o jej niedyspozycji. Gdy zaczęli mówić, z ich min zorientowała się, że ta wizyta z całą pewnością nie będzie przyjemna.

Po wyjściu funkcjonariuszy siedziała w kuchni blisko pięć godzin. Pijąc kawę za kawą, zapisywała kolejne kartki, układała je na stole i przyglądała się pytaniom, które postawiła policjantom, i tym, jakie oni jej zadali. Usiłowała wymyślić, co się stało. Nie trzeba było wyjątkowej przenikliwości, żeby odgadnąć, że Mikołajowi coś się przytrafiło, ale nade wszystko chciała wiedzieć co, kiedy i dlaczego nie miała o tym pojęcia.

Położyła się spać nad ranem, rozstrojona, niepewna, a co gorsza – bez odpowiedzi na pytania, które stanowiły klucz do rozwiązania zagadki.

Rozdział 5

Wciąż pozostawała głucha, co każdego ranka odkrywała z tą samą mieszaniną smutku, zawodu i złości.

Chłopcy skoro świt wyszli z domu na trening hokeja, a Magdę zaczęła przytłaczać towarzysząca ciszy samotność. Wysłała kolejnego rozpaczliwego esemesa do męża, ale ten, jak kilkanaście poprzednich, nie został do niego dostarczony. Coraz mocniej pęczniała w niej myśl, że stało się coś strasznego. Policjanci zapewnili, że na razie nie było potrzeby zgłaszania zaginięcia Mikołaja, ponieważ – to już sama zdołała wydedukować – wydarzyło się coś, co doprowadziło ich do niej, nic więcej jednak mówić nie chcieli, wymawiając się koniecznością zebrania większej liczby informacji.

Informacji o czym?! – zapisała pytanie, ale również ono pozostało bez odpowiedzi. Z racji jej inwalidztwa, które z całą pewnością uznali za podejrzane, rozmawiali głównie z dziećmi. Wiadomość o tym, że ojczym był cały i zdrowy, kiedy chłopcy wychodzili do kuzynów, policjanci przyjęli bez cienia zaskoczenia.

Siedząc nad kubkiem stygnącej kawy, usiłowała nakłonić pamięć do odblokowania zatartych wspomnień. Czuła się, jakby ktoś wyjął je z jej głowy, nie troskając się spustoszeniem, jakie po sobie zostawia. Nigdy wcześniej nie zdarzały jej się zaniki pamięci, nawet wtedy, gdy jako młoda dziewczyna oddawała się szaleństwom studenckiego życia. Urwany film? Kompletnie nie znała tego zjawiska.

Nagle jednak, pod wpływem skojarzenia, zobaczyła strzępek sceny, a w nim butelkę czerwonego wina, która przechyla się i spada na podłogę w kuchni, pozostawiając po sobie burgundową plamę. Instynktownie spojrzała pod nogi i przesuwała wzrokiem po jasnopopielatych kaflach imitujących drewno. Wciąż tam była – niedokładnie starta, zaschnięta plama w kolorze buraczkowym, identyczna jak w odgrywającej się w jej głowie scenie. Podniosła się ze stołka, pochyliła nad zabrudzoną powierzchnią i poślinionym palcem zebrała odrobinę tajemniczej substancji. Dokładnie w chwili, w której czubek języka zetknął się z palcem, poczuła mrowienie w karku.

Wino.

Wytrawne wino.

Przepytywani przez policjantów synowie stanowczo zaprzeczyli, jakoby feralnego wieczora mama z ojczymem w ich obecności pili alkohol, butelka musiała więc pojawić się po ich wyjściu. Magda przeraziła się na myśl, że może po raz pierwszy dopadły ją skutki wypicia zbyt dużej ilości alkoholu.

„To ile go musiało być?!”, zastanawiała się.

Natchniona nadzieją na odzyskanie utraconego wspomnienia, rzuciła się do szafek w poszukiwaniu pustych butelek. Przetrząsnęła każdy centymetr w kuchni, ale żadnej nie znalazła.

„Zaraz, zaraz, a co z tą rozbitą? Powinna być w koszu”, myślała gorączkowo. Od kilku dni nie wyrzucała śmieci, może więc znajdzie tam odłamki szkła.

Założyła gumowe rękawice i przetrząsała śmietnik, uważając, żeby się nie skaleczyć. Ostrożność okazała się zbędna, bo poza obierkami ziemniaków, resztkami jedzenia i zużytymi chusteczkami niczego więcej tam nie było. Przyszła jej do głowy jeszcze jedna możliwość. Mikołaj zbierał czasem szkło w plastikowej skrzynce, a kiedy się zapełniła, wyrzucał wszystko hurtem. Pobiegła na balkon, nie zważając na swój strój, zupełnie nieodpowiedni na grudniowe mrozy. Rozgrzewały ją buzujące w niej emocje. Dopadła skrzynki, ale znalazła w niej tylko trzy słoiki: po kawie rozpuszczalnej, po dżemie i po koncentracie pomidorowym. Już miała wrócić do środka, kiedy kątem oka dostrzegła ruch na sąsiednim balkonie. Podniosła się ze skłonu i posłała sąsiadce uprzejmy uśmiech. Pani Skrzypczakowa poruszyła ustami, po czym wlepiła w Magdę przenikliwe spojrzenie swoich bladoniebieskich oczu. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, żeby ukryć zakłopotanie. Tamta znów coś powiedziała. W końcu przyłożyła palce do uszu i pokręciła głową, w nadziei, że staruszka zrozumie ten cokolwiek dziwny teatr pantomimy. Zmrużone oczy sąsiadki świadczyły o tym, że sukcesu nie odniosła. Wycofała się więc do pokoju, zamknęła balkon i ruszyła z powrotem do kuchni.

Kiedy mijała drzwi wejściowe, zdało jej się, że coś się pod nimi porusza. Zatrzymała się na chwilę i ukucnęła. W przerwie między progiem a skrzydłem drzwi pojawił się skrawek białego papieru. Chwyciła go dwoma palcami, ale utknął i mogłaby go jedynie urwać. Podniosła się z kucek, uchyliła drzwi i ujrzała panią Skrzypczakową w pozycji, w jakiej sama znajdowała się jeszcze chwilę temu. Podała staruszce rękę i pomogła wyprostować sfatygowane wiekiem kolana. Pani Skrzypczakowa uśmiechnęła się z wdzięcznością, po czym podniosła kartkę, na której było napisane:

To ja, Magdo, wpuść mnie. Wiem, że nie słyszysz, Tomek mi powiedział.

„Kochany synek – pomyślała ze złością – na jego dyskrecję zawsze mogę liczyć”.

Otworzyła szeroko drzwi i zaprosiła sąsiadkę do środka, a ta bez wahania poszła prosto do kuchni.

*

Pani Skrzypczakowa od razu weszła w rolę gospodyni. Magda usiadła przy stole i obserwowała, jak dosypuje ziarna kawy do pojemnika w ekspresie, starając się ukryć rosnące w niej zniecierpliwienie. Staruszka podstawiła kubek pod dyszę, wcisnęła właściwy guzik i po czterdziestu sekundach przysiadła się do stołu, zajmując miejsce naprzeciwko Milskiej. Upiła łyk gorącej kawy i spojrzała Magdzie w oczy. Jej usta złożyły się w dzióbek, jak zwykle, kiedy przygotowywała się do wygłoszenia przemowy, która tym razem przyjęła formę pisemną.

Na odwrocie kartki, którą usiłowała wepchnąć pod drzwi mieszkania Milskich, pojawiały się kolejne słowa, ale Magda nie była w stanie odczytać ich do góry nogami. Czekała więc cierpliwie, podparłszy brodę na lewej dłoni. Kiedy pani Skrzypczakowa skończyła pisać, przeczytała wszystko raz jeszcze i przesunęła papier w stronę Milskiej. Magda przebiegła wzrokiem po starannie zapisanych zdaniach i z każdym kolejnym słowem czuła, jak żołądek przesuwa jej się wzdłuż przełyku.

Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie, że to już przeszłość. Starałam się pilnować Ciebie i chłopców, żeby historia się nie powtórzyła. Obiecuję, że teraz nie spuszczę Cię z oczu.

Magda przeczytała te zdania kilka razy, mimo to zupełnie nie rozumiała ich sensu. Podniosła pełen przerażenia wzrok na przyjemną twarz osiemdziesięcioletniej sąsiadki, na której odmalowała się szczera troska.

Chwyciła długopis i zapisała pytanie:

Jaka historia?

Pani Skrzypczakowa pokiwała głową ze smutkiem i westchnęła ciężko. Nie odpowiedziała natychmiast, najpierw napiła się kawy. Po chwili na kartce pojawiło się kolejne zdanie:

Historia pierwszej żony Mikołaja.

Magda na moment przestała oddychać, jakby uderzona w splot słoneczny. Poczuła, że cała krew spływa jej do stóp. Plątanina emocji usiłowała przebić się do świadomości kobiety, ta jednak z nieznanych przyczyn uparcie je blokowała.

NIC NIE PAMIĘTASZ?

To pytanie pani Skrzypczakowa zapisała wielkimi literami, dzięki czemu Magda była w stanie przeczytać je do góry nogami.

Pokręciła przecząco głową.

Dlaczego straciłaś słuch?

Wzruszyła ramionami.

Pamiętasz tamten wieczór? Wiesz, gdzie jest twój mąż?

Magda poruszyła się nerwowo na stołku. Pomijając fakt, że tajemnicza amnezja sama w sobie stanowiła krępującą niedogodność, zastanowiło ją, skąd sąsiadka ma tak szczegółową wiedzę na temat jej kondycji, a zwłaszcza, skąd wie o „tamtym wieczorze”.

Przechwyciła kartkę i pismem, które bez trudu odczytać mógłby jedynie farmaceuta, odpowiedziała:

Niczego nie pamiętam i nie mam pojęcia, gdzie jest Mikołaj.

Staruszka pokiwała głową, jakby te informacje zupełnie jej nie zaskoczyły.

Powinnam była się tego domyślić. Podobnie było z IZABELĄ.

Magda

– Streszczaj się, Artur! Jak się spóźnimy, to sędzia nas wyrzuci na zbity pysk! – Wyraźnie zdenerwowana, elegancko ubrana kobieta stała u szczytu schodów prowadzących do budynku sądu przy ulicy Świebockiej i z przyganą patrzyła na truchtającego w jej kierunku wysokiego mężczyznę. – Najciemniej pod latarnią, co?

Ten ostatni przytyk dotyczył tego, że mężczyzna pracował po przeciwnej stronie ulicy, w budynku Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu, a i tak ledwo zdążył na czas.

– Daj spokój, Madzia, zajęty byłem i nie zauważyłem, że już późno – dyszał, przekraczając drzwi.

Kobieta przeszła przez bramki, a mężczyzna zatrzymał się z boku i kiwnął głową do dyżurującego policjanta.

– Zanieście to do sejfu – rzucił oschle, wyciągając przed siebie kaburę z bronią.

– Serio, przyszedłeś do sądu z giwerą? – Kobieta przewróciła oczami i ruszyła w kierunku schodów prowadzących na piętro. – Sala dwieście siedemnaście – rzuciła jeszcze w stronę mężczyzny, za co podziękował jej ciepłym uśmiechem.

Na drugim piętrze panował spory hałas, bo reprezentacja palestry była zaskakująco liczna. Wyglądało niemal, jakby zorganizowali tam sobie spotkanie integracyjne, ubrani w ciężkie togi z kolorowymi żabotami. Najwięcej przewijało się adwokatów i radców prawnych, prokuratorska czerwień migała najrzadziej.

Mężczyzna zerknął na numerację kolejnych sal i przyśpieszył kroku, kiedy mijał rozgadanych prawników. Magda stała pod drzwiami z numerem dwieście siedemnaście i wpatrywała się w monitor wyświetlający wokandę.

– Magdalena Bratkowska, Artur Bratkowski, sędzia Maria Szymańska – przeczytała na głos, gdy mężczyzna do niej dołączył.

– Szymańska? O rany, miejmy nadzieję, że będzie w dobrym humorze…

Drzwi do sali rozpraw otworzyły się od środka i niska protokolantka w niepasujących do jej drobnej twarzy szylkretowych okularach wyczytała nazwiska wzywanych podsądnych.

Skinęli głowami, po czym weszli do jasnego pomieszczenia. Usiedli obok siebie, odruchowo i zupełnie naturalnie, tak jak to robili przez ostatnich dziewiętnaście lat.

– Komisarz Bratkowski, dzień dobry panu. – Sędzia uśmiechnęła się z przekąsem. – I pana małżonka, przynajmniej jeszcze przez chwilę.

– Cholera, łatwo nie będzie – szepnął Artur do Magdy, nie odrywając oczu od groźnego oblicza sędzi.

– Zaciśnij poślady i szczerz się, ile wlezie, bo ja nie chcę tu więcej przychodzić – odpowiedziała mu szeptem kobieta.

Sędzia podyktowała protokolantce formuły otwierające rozprawę, po czym wezwała do mównicy Magdalenę Bratkowską i ostrzegła przed konsekwencjami zeznawania nieprawdy.

– Dlaczego wnosi pani o zakończenie małżeństwa z panem Arturem Bratkowskim? – zapytała Szymańska.

– Uznaliśmy, że tak będzie lepiej dla całej naszej rodziny – odparła Magda.

– A uwzględniła pani dobro dzieci? – Sędzia zmrużyła oczy i z satysfakcją wlepiła je w kobietę.

– Przede wszystkim ich dobro. Zdecydowaliśmy, że będą o wiele bezpieczniejsze, jeśli nikt nie będzie czyhał na ich życie w ramach vendetty za winy ojca.

Sędzia zamrugała kilka razy i przeniosła wzrok na siedzącego nieco dalej Artura.

– Komisarzu, to prawda? – zapytała oschle. – Ktoś groził pana rodzinie?

Protokolantka przerwała pisanie, tak bardzo zaintrygowało ją, co odpowie mężczyzna. W końcu w sądzie cywilnym rzadko kiedy ma się do czynienia z prawdziwymi zbrodniami!

– Zabili nam psa, na szczęście nikomu więcej nic się nie stało – odpowiedział ze spokojem. – Ktoś musiał się dowiedzieć albo może mnie zauważył; przyczaili się w bramie i otworzyli ogień. Maks zaczął się wyrywać, ujadał jak wściekły i strzelili do niego.

– Dlaczego nie wnioskował pan o objęcie ochroną, zmianę miejsca zamieszkania, cokolwiek?! – Sędzia była wyraźnie wzburzona.

– To BYŁO nowe miejsce zamieszkania, w poprzednim wybito nam szyby w nocy – wyznał cicho. – Ale, pani sędzio, to nie jest główny powód naszego rozwodu.

– Nie jest? To jaki jest, wobec tego, główny? – skierowała pytanie do kobiety.

– Najzwyczajniej w świecie o wiele lepiej wychodzi nam przyjaźń niż małżeństwo i postanowiliśmy nie doprowadzić do stanu, w którym się znienawidzimy – odpowiedziała ze spokojem żona policjanta. – A tak poza tym, to póki jestem jeszcze młoda, mogę sobie znaleźć lepszego męża. Takiego, którym nie będę musiała dzielić się z jego pracą.

Rzadko kiedy sprawy rozwodowe, gdy w grze są małoletnie dzieci, kończą się po jednym posiedzeniu. Sędzia Maria Szymańska musiała podzielać zdanie Magdy Bratkowskiej w kwestii dzielenia się mężem z nad wyraz wymagającą profesją, orzeczenie otrzymali więc natychmiast. Z pewnością pomógł również fakt, że wszelkie kwestie mogące budzić spory zdołali wcześniej uporządkować, spisując odpowiednie porozumienia przed notariuszem. Dzieci zostały z matką, bo do niej nikt raczej strzelać nie będzie. Przynajmniej można mieć taką nadzieję.

Zanim sędzia zeszła z podwyższenia, odchrząknęła głośno, zatrzymując prawie już byłych małżonków.

– Życzę pani powodzenia, pani Bratkowska – rzuciła tonem tak poważnym, jakby życzyła jej śmierci, a nie szczęścia. – I oby w przyszłości lepiej pani trafiła, a na pewno… spokojniej.

– Gorzej nie będzie – mruknęła Bratkowska i skinęła głową w wyrazie podziękowania.

*

– Widzimy się wieczorem? – zapytał Artur, całując przyszłą byłą żonę w policzek na pożegnanie.

– Tylko się nie spóźnij, kolacja o dziewiętnastej, a potem trzeba skończyć pakowanie.

Kiedy mężczyzna zniknął za rogiem gmachu z cegły klinkierowej, Magda wsiadła do wysłużonego citroëna i spróbowała odpalić silnik. Kilka prób zakończyło się jednak smutnym rzężeniem, a potem już nawet rzężenia nie było.

– Jasna cholera, akurat teraz? – Oparła głowę na przedramionach wyciągniętych na kierownicy.

Ktoś zapukał w szybę. Podniosła głowę i ujrzała twarz faceta, o którym śniła w liceum. Wielkie niebieskie oczy, wyraźny podbródek, miękko falujące blond włosy.

Opuściła szybę przy użyciu korbki i uśmiechnęła się nieśmiało.

– Potrzebuje pani pomocy? – zapytał facet głosem Marcina Kydryńskiego.

– A jest pan mechanikiem i ma przy sobie przenośny kanał?

– Nie, ale mogę panią podholować do znajomego.

– Bez lawety stąd nie wyjadę – odparła ponuro.

– Z przykrością stwierdzam, że lawety też nie posiadam, ale mogę panią podrzucić do domu – nie dawał za wygraną.

– Dziękuję, zamówię taksówkę – mruknęła. Jako żona, już wprawdzie była, policjanta, nie obdarzała nikogo zaufaniem po kilku sekundach. Nawet jeśli wyglądał na najmilszego człowieka na świecie.

– Zapewniam panią, że nie jestem seryjnym mordercą ani gwałcicielem.

– Ale może pan być pojedynczym mordercą – zauważyła słusznie. – Naprawdę, dziękuję za propozycję, ale już dzwonię po taryfę.

Magda zamknęła samochód, chociaż ewentualny złodziej za daleko by nim nie pojechał, i przeszła na chodnik. Zatrzymała się przy Kuratelce i Urwisie, krasnoludkach upamiętniających obchody jubileuszu stulecia kurateli sądowej w Polsce, wybrała numer do korporacji taksówkarskiej, ale nie spuszczała wzroku z mężczyzny. Był postawny, metr dziewięćdziesiąt najmarniej, ubrany w granatowe dżinsy i popielatą koszulkę polo. Rękawy koszulki pięknie się układały na rozwiniętych mięśniach ramion. Żaden tam gladiator czy, broń Boże, kulturysta. Normalny facet z gatunku tych dobrze zbudowanych.

Mężczyzna także odszedł na bok i przyłożył telefon do ucha. Po chwili przywitał się z kimś, ale Magda nie była w stanie wyłowić słów.

Tymczasem automat, z którym się połączyła, informował, że w tej chwili nie ma wolnych samochodów i nie można złożyć zamówienia na kurs.

– Szlag by to… – zaklęła i uruchomiła aplikację Ubera. Tu również przywitał ją komunikat „W tej chwili nie mamy wolnych kierowców”. – Co u licha? Cały Wrocław przesiadł się do taksówki?

– Przepraszam, mówiła pani do mnie? – Mężczyzna odsunął swój telefon od ucha i patrzył na Magdę.

– Nie, nie. Rzucałam klątwy na transport zbiorowy.

– Może jednak zmieni pani zdanie? Pozwolę pani sfotografować tablice rejestracyjne i mój dowód osobisty. Wyśle pani mężowi jako zabezpieczenie.

Roześmiała się głośno, ale jej opór zaczął się topić. Jeszcze raz uruchomiła aplikację, z identycznym skutkiem.

– Uprzedzam pana, że mieszkam daleko – rzuciła.

– To świetnie się składa, bo ja pasjami lubię prowadzić.

Samochód pasował do niego idealnie – czarne volvo V60, przyciemniane szyby, a w środku welurowa czarna tapicerka. Wnętrze wozu pachniało lasem, za co odpowiadała dyndająca na lusterku perfumowana choinka.

Magda rozsiadła się na fotelu pasażera i z przyjemnością wdychała zapach świerku pomieszany z wodą kolońską mężczyzny.

– Zatem dokąd jaśnie panią zawieźć? – zagadnął, wsuwając na nos okulary przeciwsłoneczne.

– Jaśnie pani ma imię, Magdalena. A jak mam się zwracać do szofera?

– Mikołaj. Milski. – Błysnął pięknymi zębami w uśmiechu. – A więc?

– A więc pojedźmy na spacer. Byłeś kiedyś w Leśnicy?

Rozdział 6

Izabela

Magda wpatrywała się w zapisane drukowanymi literami imię i czuła, jak pląsają jej wnętrzności, a w głowie szaleje tornado.

O pierwszej żonie Mikołaja nie wiedziała nic ponad to, że nie żyła. On sam nie mówił o niej wcale, a każde pytanie zbywał milczeniem. Magda nigdy nie dowiedziała się, ile miała lat, jak wyglądała, kim była. W domu nie było ani jednego ich wspólnego zdjęcia, a gdy zapytała o to Mikołaja, odpowiedział, że pozbył się wszystkich, bo oglądanie ich było dla niego zbyt bolesne.

Któregoś dnia postanowiła znaleźć jej grób, jednak na żadnej wrocławskiej nekropolii nie zarejestrowano pochówku Izabeli Milskiej. Tak, jakby nigdy jej nie było.

Machająca tuż przed oczami dłoń pani Skrzypczakowej przywróciła ją do rzeczywistości. Musiała na chwilę odpłynąć, pogrążona w wyobrażaniu sobie swojej poprzedniczki. Podniosła wzrok na życzliwą twarz sąsiadki, która uśmiechała się ciepło i przesunęła w stronę Magdy kartkę, na której widniało dopisane przed chwilą zdanie:

Opowiem Ci o niej, jeśli chcesz.

Milska uniosła brwi.

Nie miałam pojęcia, że pani ją znała – napisała pośpiesznie.

Staruszka skinęła głową, po czym napisała do góry nogami:

Znałam ją całe jej życie. Za krótkie życie. Nie pozwolę, żeby to się powtórzyło.

Jeśli szok da się stopniować, Magda osiągnęła jego apogeum. Mimo całkowitej głuchoty, miała wrażenie, że dzwoni jej w głowie, żołądek podszedł do gardła, a ręce zaczęły drżeć, jak gdyby działały niezależnie od reszty ciała.

W końcu udało jej się uchwycić długopis, ale długo nie potrafiła ułożyć pytania. Miała ich tak wiele, że ciężko było jej się skupić na jednym. Stukała długopisem w kartkę, a w jej głowie kotłowały się myśli.

Nagle pani Skrzypczakowa złapała ją za nadgarstek, zmuszając do podniesienia wzroku. Wykonała gest w kierunku przedpokoju, ale Magda nie zrozumiała jej intencji. Zmarszczyła czoło, co miało oznaczać pytanie, na które odpowiedź pojawiła się niemal natychmiast.

Do kuchni wszedł Tomek, starszy syn Magdy. Wyglądał, jakby zderzył się ze ścianą. Ogromny guz zdobił lewą skroń, a z łuku brwiowego sączyła się krew.

Magda raptownie zerwała się ze stołka i rzuciła w stronę chłopaka, który usiłował udawać silnego faceta, jednak zmarszczony podbródek wyraźnie świadczył o tym, że cierpi. Ujęła w dłonie twarz syna i przyglądała się śladom walki. W oczach Tomka dostrzegła łzy, przytuliła go mocno. Poczuła, że jego broda porusza się szybko, a więc musiał coś mówić. Po chwili odsunął się delikatnie, pocałował matkę w czoło i wyszedł z kuchni.

Odwróciła się do sąsiadki, która znów gryzmoliła na kartce.

Tomek mówi, że bił się z kolegą, który się z Ciebie naśmiewał. Podobno widział policję wychodzącą z twojego mieszkania i dokuczał Tomkowi, twierdząc, że jego matka jest przestępczynią – przeczytała, usiadłszy z powrotem przy stole.

Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech.

Muszę się nim zająć, przełóżmy rozmowę na jutro – napisała. – Bardzo panią przepraszam.

Pani Skrzypczakowa uśmiechnęła się i pogłaskała wierzch jej dłoni. Skinęła głową, dopiła kawę i podniosła się z wysiłkiem. Magda odprowadziła ją do drzwi, a w progu jeszcze raz bezgłośnie podziękowała.

Znów było jej niedobrze, czuła zbliżający się atak bólu głowy, a ręce ponownie zaczynały drżeć. Miała ochotę się rozpłakać, wydrzeć, paść na podłogę i siedzieć na niej tak długo, aż wszystko z niej ujdzie.

Tomek wyjrzał ze swojego pokoju. Jego mina sprawiła Magdzie dotkliwy ból. Zebrała resztkę sił, wyciągnęła ramiona i pozwoliła synowi znaleźć w nich ukojenie. Płakał, jego plecy drżały, a po jej szyi płynęły strugi nastoletnich łez. Trwali w uścisku przez kilka minut, które przypomniały jej czas, kiedy Tomek był małym, całkowicie zdanym na nią chłopcem. Godzinami nosiła go na rękach, gdy wyrzynały mu się zęby, kiedy gorączkował albo męczył go kaszel. I znów, tak samo jak kilkanaście lat wcześniej, byli tylko we dwoje – matka i jej syn. Wtedy Artur mieszkał w Szczytnie, a teraz zniknął Mikołaj.

Tomek przestał płakać, otarł mokrą twarz rękawem bawełnianej bluzki i chwycił Magdę za ramiona. Był od niej niemal o głowę wyższy. Spojrzał jej w oczy, uśmiechnął się i skinął głową w kierunku kuchni. Potaknęła, głaszcząc go po policzku.

Siedzieli w milczeniu, popijając earl grey, którą oboje uwielbiali, pogrążeni w przygnębiających myślach. W pewnym momencie wzrok Tomka powędrował w stronę kartki pokrytej dwoma charakterami pisma. Niespiesznie czytał zdania składające się w protezę rozmowy, aż w końcu zatrzymał się przy jednym z nich, chwycił długopis i podkreślił dwiema grubymi liniami zdanie: Znałam ją całe jej życie.

Magda przyglądała się kartce niewidzącym wzrokiem, doskonale rozumiejąc zdziwienie syna. Pani Skrzypczakowa wprowadziła się tutaj kilka miesięcy po nich, w jaki więc sposób mogła znać nieżyjącą od pięciu lat pierwszą żonę Mikołaja?

Nagle poczuła ruch za sobą, odwróciła się i ujrzała zasępioną twarz młodszego syna.

– Co? – zapytała bezgłośnie.

– Szkoda gadać. – Odczytała z ruchu jego ust. A przynajmniej wydawało jej się, że to właśnie odczytała.

Michaś usiadł obok brata i chwycił długopis. Jego ręka z trudem stawiała koślawe litery, za co podziękować należało rozwojowi technologii. W tym momencie przyszło jej do głowy, że powinni zmienić sposób porozumiewania się i pisać do siebie przez komunikatory. Zapisała ten pomysł na kartce, a synowie radośnie go zaaprobowali. Poszła więc do swojej sypialni, gdzie zostawiła telefon, odłączyła aparat od ładowarki, odruchowo kliknęła w ekran i zamarła. Na wyświetlaczu widniał baner oznaczający nadejście wiadomości od nieznanego nadawcy. Otworzyła ją, choć intuicja podpowiadała jej, że nie powinna tego robić. Przebiegła wzrokiem po trzech słowach i musiała usiąść, bo ugięły się pod nią nogi.

Jesteś żoną mordercy – brzmiała wiadomość.

Magda z przerażeniem uświadomiła sobie, że już wcześniej ją widziała.

I że to od niej wszystko się zaczęło.

Magda

– Wow, nigdy tu nie byłem – powiedział Mikołaj, kiedy zbliżyli się do muru ogradzającego teren zamku w Leśnicy.

– Serio? To jedno z moich ulubionych miejsc we Wrocławiu. Gdy tylko przekroczymy bramę, w ogóle zapomnisz, że jesteś w mieście.