Zaklinaczka - Małgorzata Starosta - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zaklinaczka ebook i audiobook

Małgorzata Starosta

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

276 osób interesuje się tą książką

Opis

Czasem, by coś powstało, potrzebny jest chaos...

Kora wraca do Zagrodzia, przeczuwając, że dzieje się coś złego. Jej obawy zdają się potwierdzać, gdy dowiaduje się o kłopotach ze zdrowiem Grzegorza, kryzysie w relacji Leny i Igora, a do miasteczka przybywają nieoczekiwane osoby. Po sielskiej atmosferze nie został nawet ślad i od katastrofy Zagrodzie dzieli zaledwie chwila.

 

Na tym jednak nie koniec problemów – tłumione przez lata uczucie niespodziewanie wybucha z pełną mocą, komplikując sprawy dodatkowo. Kora będzie zmuszona do zmierzenia się z własnymi emocjami i przywrócenia równowagi w miasteczku. I choć zrobi to niechętnie, przypomni sobie, do czego stworzyła ją natura.

 

Zaklęcia, uroki, miłość, smutek i wzruszenie – to najważniejsze składniki eliksiru Zaklinaczki. Czy istnieje remedium na złamane serce? Czy zawsze warto i należy walczyć o uczucie? Jak ukoić ból po stracie i nauczyć się żyć od nowa? I przede wszystkim: czy miłość pozwala pokonać każdą przeszkodę?

Powróć do Zagrodzia, gdzie magia miesza się z prozą życia, a duchy czarownic pilnują równowagi. Pozwól się zakląć opowieści o różnych odcieniach miłości, oddaniu i wielkiej pasji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 49 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,4 (101 ocen)
59
28
12
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emiliaszu

Z braku laku…

Nie ujęła mnie, mało to realne, a magiczne też tak sobie.
10
mar_chewka

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła, otulająca książka, której nie chce się odkładać. Szkoda, że tak szybko się skończyła.
00
karmar85

Całkiem niezła

Uwielbiam twórczość pani Starosty, ale ta pozycja zdecydowanie najmniej mi się podobała. Nie przepadam za wątkami romantycznymi, ale ten był zdecydowanie za mało realny. Do tego bardzo nie podobał mi się wątek "magiczny", mimo że uwielbiam fantastykę jako gatunek. Ogólnie miła pozycja, typowa dla rozrywki.
00
bodzio1965

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca fabuła
00
Megan1970

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna. Aż czułam ten klimat małego miasteczka. Pokochałam bohaterów. Chciałabym więcej. Polecam.
00

Popularność




Re­dak­cjaBar­bara Ka­szu­bow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Mał­go­rzata Sta­ro­sta, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-796-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Kora

Ter­mi­nal od­lo­tów mię­dzy­na­ro­do­wych na lot­ni­sku Szan­ghaj-Pu­dong pę­kał w szwach, jakby na­gle wszy­scy Chiń­czycy po­sta­no­wili opu­ścić oj­czy­znę. Zresztą nie tylko oni. Z ulgą za­koń­czy­łam od­prawę i za­ję­łam miej­sce w hali od­lo­tów. Kilka chwil póź­niej zna­le­zie­nie wol­nego fo­tela gra­ni­czyło z cu­dem, kiedy rzeka po­dróż­nych wy­lała się przez bramki.

Moja głowa też pę­kała: od ha­łasu, ci­śnie­nia i chro­nicz­nego zmę­cze­nia, do któ­rego przy­czy­niły się bez­senne noce. Nie wiem na­wet, ile ich było, prze­sta­łam li­czyć po dwóch ty­go­dniach, a mo­gło to mieć miej­sce mie­siąc temu. Jak długo czło­wiek może funk­cjo­no­wać bez snu? Ra­czej nikt tego nie ba­dał, by­łoby to bo­wiem nie­hu­ma­ni­tarne, mo­gła­bym jed­nak się za­ło­żyć, że re­kord na­le­żał do mnie. Na­wie­dza­jące mnie od mie­sięcy kosz­mary z każdą mi­ja­jącą nocą sta­wały się co­raz wy­raź­niej­sze, aż w końcu ba­łam się za­sy­piać, żeby nie zo­ba­czyć roz­kła­da­ją­cego się ciała dziadka. Nie­wąt­pli­wie z Grze­go­rzem działo się coś złego, ale kiedy dzwo­ni­łam do Leny, ta zdaw­kowo in­for­mo­wała mnie, że wszystko jest w po­rządku, i szybko koń­czyła roz­mowę. Zu­peł­nie jak nie ona. Gdy jed­nak do ob­ra­zów ro­dem z hor­ro­rów do­łą­czył ko­lejny, by­łam już pewna, że mu­szę wra­cać do Za­gro­dzia. Stu­dia oka­zały się za­ska­ku­jąco ła­twe, więc za­li­czy­łam wszyst­kie eg­za­miny w po­ło­wie se­me­stru i na­tych­miast ku­pi­łam bi­lety lot­ni­cze.

– Kora? – usły­sza­łam za sobą i po­czu­łam iry­ta­cję.

Bła­żej... Spo­ty­ka­łam się z nim przez chwilę, by­li­śmy na trzech, może czte­rech rand­kach, ale mię­dzy nami nie za­iskrzyło. To zna­czy z mo­jej strony nie za­iskrzyło, elek­trycz­ność Bła­żeja mo­głaby uru­cho­mić ze­psutą pralkę.

– Hej.

– No hej! Ale nie­spo­dzianka! Po­dobno zgu­bi­łaś te­le­fon i nie mia­łem po­ję­cia, jak się z tobą skon­tak­to­wać. A jed­nak ko­smos mi sprzyja!

– Uhm.

– Masz tu obok wolne? Mogę usiąść?

Pew­nie na­wet gdy­bym za­prze­czyła, nic by so­bie z tego nie zro­bił. Taki typ.

Opadł na fo­tel i wes­tchnął tak gło­śno, jakby wstrzy­my­wał od­dech od kilku mi­nut.

– Ależ tu tłoczno – po­wie­dział, zer­ka­jąc na mnie. – Le­cisz do domu?

– Uhm.

– A skąd ty wła­ści­wie je­steś? Nie mogę so­bie przy­po­mnieć.

– By­łoby dziwne, gdy­byś so­bie przy­po­mniał, bo ni­gdy ci tego nie mó­wi­łam.

– Ha, ha, ra­cja! – Za­śmiał się sztucz­nie, a ja le­dwo po­wstrzy­ma­łam się od wy­gło­sze­nia zło­śli­wego ko­men­ta­rza. – No więc skąd?

– Z War­mii – mruk­nę­łam.

– Nie ga­daj! Ja wła­śnie zmie­rzam do Olsz­tyna, mój wu­jek koń­czy sie­dem­dzie­siąt lat i zwo­łał zjazd ro­dzinny.

– Gra­tu­la­cje. Dla wujka, oczy­wi­ście.

– Ej, dziew­czyno, a czemu ty taka skwa­szona? Stało się coś?

– Nie, wszystko okej.

– To może... Masz ze mną ja­kiś pro­blem?

Wes­tchnę­łam jesz­cze gło­śniej niż on kilka mi­nut temu. Czy mia­łam pro­blem z Bła­że­jem? By­naj­mniej. Czy sam Bła­żej był pro­ble­mem? Ogrom­nym.

– Słu­chaj, Bła­żeju... – za­czę­łam, sta­ran­nie do­bie­ra­jąc słowa. Mimo że mia­łam do prze­ka­za­nia hio­bowe wie­ści, chcia­łam zro­bić to moż­li­wie naj­de­li­kat­niej. – Wiesz, nie czuję się dzi­siaj zbyt do­brze, głowa mi pęka i nie mam ochoty na roz­mowy. Nie mam też z tobą pro­blemu. Ni­czego do cie­bie nie mam, tak gwoli ści­sło­ści.

– Jak...? Jak to? Chcesz po­wie­dzieć, że to... ko­niec?

– Nie. Ko­niec na­stą­pił dawno temu, ale ty z ja­kie­goś nie­zna­nego mi po­wodu nie chcesz tego przy­jąć do wia­do­mo­ści. Było, mi­nęło, ten po­ciąg już od­je­chał.

– Ale...

– Nie ma żad­nego „ale”, Bła­żeju. Z tej mąki chleba nie bę­dzie.

– Ale prze­cież seks był cu­downy! – Głos chło­paka wszedł na ta­kie re­je­stry, że mógłby kon­ku­ro­wać z Fa­ri­nel­lim.

– Był nie­zły. Ale ja już je­stem za stara na ta­kie rze­czy. Za­ba­wi­li­śmy się, a te­raz każde może iść w swoją stronę... – Kiedy tylko wy­po­wie­dzia­łam te słowa, za­kłuło mnie w mostku. Serce na­gle przy­śpie­szyło i za­bra­kło mi tchu. – Do­kąd le­cisz?

– Do Frank­furtu.

– Które masz miej­sce?

Bła­żej wy­cią­gnął kartę po­kła­dową z kie­szeni i pod­su­nął mi ją pod nos. Oczy­wi­ście, miej­sce obok mnie. Karma to zło­śliwa małpa... Cze­kało mnie czter­na­ście go­dzin mę­czarni.

– Po­słu­chaj – po­wie­dzia­łam, wziąw­szy głę­boki od­dech. Ob­ró­ci­łam się do Bła­żeja i spoj­rza­łam mu głę­boko w oczy. Sta­ra­łam się nie wi­dzieć ota­cza­ją­cej go aury, która mi­go­tała ja­sno jak świa­tełka na cho­ince. – Nie chcę cię krzyw­dzić, po­rządny z cie­bie fa­cet. Tyle że...

– Tyle że nie dla cie­bie?

– Tyle że spo­tka­li­śmy się w złym mo­men­cie – stwier­dzi­łam z na­ci­skiem. – Nie mogę za­ofe­ro­wać ci ni­czego wię­cej niż ko­le­żeń­ską sym­pa­tię, co ozna­cza, że in­tymna re­la­cja by­łaby zwy­czaj­nym wy­ko­rzy­sty­wa­niem two­ich uczuć. Ja tych uczuć nie od­wza­jem­nię, do­póki... – Urwa­łam, żeby wziąć głę­boki od­dech. Na­stępne słowa mia­łam wy­po­wie­dzieć na głos po raz pierw­szy. – Do­póki nie prze­stanę czuć cze­goś do ko­goś in­nego.

– Nie wie­dzia­łem... – wy­mam­ro­tał odro­binę zmie­szany.

– Nie mo­głeś wie­dzieć. Mó­wię ci to dla­tego, że­byś zro­zu­miał, iż ty ni­czego złego nie zro­bi­łeś. To ja mam pro­blem, z któ­rym mu­szę so­bie po­ra­dzić. I na­prawdę mi przy­kro, Bła­żeju. Za­słu­gu­jesz na ko­goś, kto od­wza­jemni twoje uczu­cia i da ci tyle samo do­bra, ile ty jemu.

Nie wiem, czy to wy­zna­nie zła­go­dziło smu­tek chło­paka, mia­łam na­dzieję, że tak. Od­rzu­ce­nie za­wsze boli, ale o wiele mniej, kiedy ro­zu­miemy jego po­wód. Przy­naj­mniej tak są­dzę. A może tylko się okła­muję.

Ko­lejne grupy po­dróż­nych wle­wały się do po­cze­kalni, szu­ka­jąc miej­sca do sie­dze­nia. Dal­sza roz­mowa żad­nemu z nas nie była obec­nie w smak, więc wy­mó­wi­łam się ko­niecz­no­ścią ku­pie­nia cze­goś w stre­fie bez­cło­wej i zo­sta­wi­łam Bła­żeja z miną za­wie­dzio­nego dziecka. La­wi­ru­jąc mię­dzy ludźmi, prze­cho­dzi­łam wą­skimi alej­kami skle­pów, któ­rych asor­ty­ment zu­peł­nie mnie nie in­te­re­so­wał, i za­sta­na­wia­łam się, co zro­bić z cze­ka­jącą mnie po­dróżą w to­wa­rzy­stwie by­łego ko­chanka. Na­prawdę było mi go żal i wcale nie uśmie­chała mi się per­spek­tywa kil­ku­na­stu go­dzin przy­krego mil­cze­nia albo uda­wa­nia, że się nie znamy.

Za­chciało mi się pić, więc chwy­ci­łam bu­telkę wody i sta­nę­łam w ko­lejce do kasy. Młoda blon­dynka sto­jąca przede mną dys­ku­to­wała o czymś z ka­sjerką ła­maną an­gielsz­czy­zną.

– Prze­pra­szam, po­móc w czymś? – za­py­ta­łam w końcu po pol­sku, wi­dząc, że nie ra­dzą so­bie z sy­tu­acją.

Blon­dynka od­wró­ciła się do mnie, wy­raź­nie za­sko­czona.

– Zna pani może chiń­ski? Usi­łuję wy­tłu­ma­czyć tej pani, że te per­fumy po­winny być w pro­mo­cji.

Prze­ka­za­łam in­for­ma­cję ka­sjerce, a ta na­tych­miast we­zwała ko­le­żankę, która po­bie­gła spraw­dzić praw­do­mów­ność klientki. Per­fumy rze­czy­wi­ście były w pro­mo­cji, a wdzięczna dziew­czyna po­słała mi piękny uśmiech.

– Dzię­kuję. Ura­to­wała mi pani ży­cie. Moja mama uwiel­bia te per­fumy, a już ich nie pro­du­kują.

– Nie ma sprawy, prze­cież nic ta­kiego nie zro­bi­łam. Cie­szę się, że mo­głam po­móc.

– Mogę się pani ja­koś od­wdzię­czyć? Może po­trze­buje pani po­śred­niczki w ob­ro­cie nie­ru­cho­mo­ściami? Ma pani u mnie do­ży­wot­nią zniżkę. – Dziew­czyna wy­jęła wi­zy­tówkę i po­dała mi ją z tym sa­mym pro­mien­nym uśmie­chem.

– Ni­gdy nie wia­domo, kiedy może się przy­dać – od­par­łam i mru­gnę­łam do niej. – Leci pani do Frank­furtu? Za­uwa­ży­łam pani kartę po­kła­dową – wy­ja­śni­łam, kiedy otwo­rzyła oczy ze zdzi­wie­nia. – Może chcia­łaby się pani ze mną za­mie­nić miej­scami? Mam przy oknie, ale nie­szcze­gól­nie mi na nim za­leży...

– Na­prawdę? Te­raz będę pani po­dwójną dłuż­niczką! A może coś jest nie tak z pani miej­scem?

– By­naj­mniej, jest naj­lep­sze w sa­mo­lo­cie. Ale pani wy­gląda na taką, która woli sie­dzieć przy oknie. Mylę się?

– Ma pani ra­cję. – Dziew­czyna ro­ze­śmiała się per­li­ście. – Ale... Mówi pani se­rio? Mo­żemy się za­mie­nić?

– Pew­nie. Za­ła­twione. Szczę­śli­wego lotu, pani Agnieszko.

– I na­wza­jem, pani...?

– Koro. Mam na imię Kora. Do zo­ba­cze­nia!

Po­ma­cha­łam jej ra­do­śnie i po­de­szłam do kasy. Na szczę­ście nie mu­sia­łam o nic się wy­kłó­cać, więc po­szło szybko. Resztę czasu przed od­lo­tem spę­dzi­łam, czy­ta­jąc książkę zna­le­zioną na wy­prze­daży. Ko­lej­nych czter­na­ście go­dzin prze­spa­łam jak dziecko w to­wa­rzy­stwie star­szej pani, która chra­pała aż miło. Ja praw­do­po­dob­nie też chra­pa­łam.

2

Kac­per

– Uwa­żasz, że twoje za­cho­wa­nie jest fair?! Może po­wi­nie­nem ci dzię­ko­wać za to, że ła­ska­wie wró­ci­łaś do domu po dwu­dnio­wym me­lanżu nie wia­domo gdzie i nie wia­domo z kim? Tak? Kaśka!

– Nie krzycz na mnie. Głowa mi pęka.

– Może po­win­naś mniej pić? Sły­sza­łem, że to po­maga.

– Na­prawdę mu­sisz być wredny? Nie do­bija się le­żą­cego.

Kaśka scho­wała twarz w dło­niach i roz­pła­kała się jak dziecko. Wła­ści­wie to ona była dziec­kiem: trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nim, emo­cjo­nal­nie nie­doj­rza­łym, które nie miało po­ję­cia, czego chce od ży­cia. Pa­trzy­łem na nią z mie­sza­niną smutku, zło­ści i znie­sma­cze­nia.

– To ko­niec – po­wie­dzia­łem.

– C-co?

– To ko­niec, Ka­siu. Ta re­la­cja nie ma żad­nego sensu, zmie­rza do­ni­kąd. Chcę, że­byś się wy­pro­wa­dziła.

– Ale... Kac­per! Co ty mó­wisz? Jak mo­żesz...? Dla­czego?

– Na­prawdę nie wiesz dla­czego? Czy to­bie nie prze­szka­dza ta szar­pa­nina? Te cią­głe kłót­nie, ta si­nu­so­ida, raz tak, raz siak? – Nie­świa­do­mie za­ci­ska­łem zęby, żeby za­pa­no­wać nad emo­cjami. – Ja mam tego do­syć, a dzi­siaj prze­gię­łaś. Wy­cho­dzę, wrócę wie­czo­rem i chciał­bym, żeby wtedy cię tu nie było. Klu­cze zo­staw w bi­stro.

Za­mkną­łem drzwi odro­binę za gło­śno i opar­łem się o nie. Ci­śnie­nie roz­sa­dzało mi czaszkę, a serce omal nie wy­sko­czyło z piersi. Cho­lera ja­sna, niech to szlag trafi! Nie tak wy­obra­ża­łem so­bie po­czą­tek tego dnia.

Uspo­ko­iłem od­dech i zbie­głem po scho­dach. Nie­mal sta­ra­no­wa­łem są­siadkę, która ta­chała do domu siatki z za­ku­pami. Zdaje się, że bąk­ną­łem prze­pro­siny, ale głowy za to nie dam. Po trwa­ją­cych ty­go­dniami awan­tu­rach i tak mieli mnie tu za bu­raka i chama, więc żadna to już róż­nica. Naj­le­piej by­łoby się wy­pro­wa­dzić, ale za bar­dzo ko­cha­łem to miesz­ka­nie. Wią­zało się z nim tak wiele pięk­nych wspo­mnień, że za nic nie mógł­bym się go po­zbyć. Poza tym to była naj­lep­sza miej­scówka w Za­gro­dziu i mój ro­dzinny dom.

Po wyj­ściu z bramy ude­rzył we mnie silny wiatr, któ­rego zu­peł­nie się nie spo­dzie­wa­łem. Wio­sna w tym roku była nie­moż­li­wie ka­pry­śna, jakby nie mo­gła się zde­cy­do­wać, czy po­winna mro­zić, spusz­czać na świat ulewy czy zmieść wszystko z po­wierzchni ziemi. Po­woli za­czy­na­łem ża­ło­wać, że wró­ci­łem do kraju, zwłasz­cza że świat zda­wał się sprzy­siąc prze­ciwko mnie. Mój wspól­nik omal nie do­pro­wa­dził firmy do ban­kruc­twa, a kil­ku­mie­sięczny zwią­zek z Ka­sią roz­sy­pał się jak do­mek z kart. W tam­tej chwili czu­łem się jak naj­więk­szy prze­gryw i nie mia­łem po­ję­cia, co ze sobą zro­bić.

Nogi same za­nio­sły mnie do miej­sca, które dzia­łało na zszar­gane nerwy jak ma­giczny pla­ster.

– Wi­taj, Kac­prze!

Lena ob­da­ro­wała mnie uj­mu­ją­cym uśmie­chem, choć tego dnia wy­dał mi się przy­pra­wiony smut­kiem. Jej oczy się nie uśmie­chały, a pod nimi wid­niały ciemne ob­wódki.

– Cześć, Lenko, wszystko w po­rządku?

– Tak, dzię­kuję. Ale coś mi mówi, że u cie­bie nie.

Na­wet się nie zdzi­wi­łem tym stwier­dze­niem – Se­lena i jej ku­zynka Kora po­tra­fiły czy­tać w lu­dziach jak w otwar­tych księ­gach. Przy­jaź­ni­li­śmy się całe ży­cie i ten ich „dar” był dla mnie rów­nie na­tu­ralny jak to, że Lena miała zwy­czaj cho­dze­nia boso.

– Chyba nie­zbyt. Wła­śnie roz­sta­łem się z dziew­czyną...

– Och, sza­le­nie mi przy­kro. Wi­dzę, że bar­dzo cię to za­smu­ciło. Nie­stety, nie mam leku na zła­mane serce, ale mogę za­pro­po­no­wać her­batę, którą nieco się roz­grze­jesz.

– Gdy­byś miała lek na zła­mane serce, pew­nie nie opę­dzi­ła­byś się od klien­tów – za­żar­to­wa­łem.

Choć wła­ści­wie nie było w tym stwier­dze­niu ni­czego za­baw­nego. Gdyby ktoś wy­na­lazł lek na nie­szczę­śliwą mi­łość, stałby się naj­bo­gat­szym czło­wie­kiem w hi­sto­rii świata.

Lena znik­nęła na za­ple­czu, od­gro­dzo­nym od sklepu ko­tarą ze sznu­rów błysz­czą­cych ko­ra­li­ków, a ja ro­zej­rza­łem się po wnę­trzu. Nie było mnie tu od wielu mie­sięcy, mimo że przed laty spę­dza­łem w Pełni mnó­stwo czasu. Lena i Kora lu­biły moje to­wa­rzy­stwo, z wza­jem­no­ścią zresztą. Za­wsze trak­to­wa­łem je jak sio­stry, któ­rych nie mia­łem, a bar­dzo chcia­łem mieć. Nie­stety ro­dzice po­prze­stali na mnie, ska­zu­jąc mnie na ży­cie je­dy­naka. Całe szczę­ście, że mia­łem te dwie sza­lone zna­chorki.

Peł­nia – naj­cie­plej­sze i w nie­wy­ja­śniony spo­sób naj­mil­sze miej­sce w mia­steczku – było dla każ­dego miesz­kańca Za­gro­dzia na­tu­ral­nym sa­te­litą, do któ­rego przy­cho­dzili w chwi­lach smutku, zwąt­pie­nia albo gdy coś im do­skwie­rało. Oczy­wi­ście nikt nie ne­go­wał na­uki i me­dy­cyny, ale her­batki Leny Ma­kris czę­sto – o ile nie za­wsze – sta­no­wiły pierw­szy punkt na ścieżce te­ra­peu­tycz­nej.

– Precz ze Zmar­twie­niem. – Głos Leny wy­rwał mnie z roz­my­ślań, przy któ­rych mi­mo­wol­nie się uśmiech­ną­łem.

– Prze­pra­szam?

– Tak na­zwa­łam tę mie­szankę – wy­ja­śniła. – Trawa cy­try­nowa, ja­gody goji, ana­nas, jabłko i ru­mia­nek. Po­winno po­móc, przy­naj­mniej troszkę.

– Dzięki, Leno. Pach­nie obłęd­nie.

– Na zdro­wie. Chcesz po­ga­dać?

Po­sta­wiła dwa kubki na nie­wy­so­kim sto­liku i usia­dła na fo­telu. Ja za­ją­łem drugi, z przy­jem­no­ścią za­pa­da­jąc się w plu­szowe sie­dzi­sko. Spły­nęła na mnie bło­gość, na chwilę od­su­wa­jąc my­śli od bo­le­snego te­matu.

– Nie wiem, czy jest o czym – od­par­łem, choć nie prze­ko­na­łem na­wet sie­bie.

– Kac­prze, znamy się nie od wczo­raj. Wi­dzę wy­raź­nie, co się dzieje z twoją aurą. Cier­pisz, a mnie boli twoje cier­pie­nie.

– Ale co mam ci po­wie­dzieć, Lenko? Nie prze­czę: jest mi źle. Czuję pustkę, żal i złość, ale to chyba nor­malne po roz­sta­niu.

– Cał­kiem na­tu­ralne, zgoda. Nie zna­czy to jed­nak, że nie mo­żesz tego w pełni prze­ży­wać. Każdy ma prawo do ża­łoby, a jej przej­ście jest bar­dzo ważne w pro­ce­sie po­wrotu do sta­bil­no­ści. Kac­per... – Lena po­chy­liła się i ujęła moją dłoń. Jej skóra była de­li­katna i cie­pła. – Je­ste­śmy tu sami, mo­żesz na­wet krzy­czeć i pła­kać. Ni­komu nie po­wiem!

Ro­ze­śmia­łem się, cho­ciaż w isto­cie mia­łem ochotę roz­be­czeć się jak dziecko.

– Nie wiem, jak so­bie z tym po­ra­dzić...

– Nikt tego nie wie i nikt ci tego nie po­wie. Ale je­stem pewna, że znaj­dziesz spo­sób. Nic nie trwa wiecz­nie, smu­tek także.

Od­nio­słem wra­że­nie, że przy ostat­nim sło­wie głos jej za­drżał, więc pod­nio­słem wzrok i przyj­rza­łem się uważ­nie jej pięk­nej twa­rzy.

– Leno, je­steś pewna, że u cie­bie wszystko w po­rządku? Ja tu się uża­lam nad sobą, ale ty chyba też z czymś się zma­gasz.

Nie od­po­wie­działa od razu. Upiła łyk her­baty, jakby po­trze­bo­wała chwili, żeby ze­brać my­śli, po czym nie­mal wy­szep­tała:

– Każdy ma ja­kieś pro­blemy i każdy musi zna­leźć spo­sób, żeby so­bie z nimi po­ra­dzić.

– To brzmi, jak­byś mnie zby­wała.

– Ależ nie, nic z tych rze­czy. Na­prawdę nic ta­kiego się nie dzieje. – Po­trzą­snęła głową, a jej kasz­ta­nowe pu­kle roz­sy­pały się na plecy. – Ża­łu­jesz tego roz­sta­nia? My­ślisz, że mo­że­cie do sie­bie wró­cić? Chcesz tego?

– Sam nie wiem, czego chcę. Nie chcę być sam, to na pewno. Ale czy Ka­sia to wła­ściwa ko­bieta dla mnie...?

– Je­śli mogę po­wie­dzieć ci coś szcze­rze, to ni­gdy nie wy­da­wała mi się dla cie­bie wła­ściwa. Ty po­trze­bu­jesz ko­goś, kto po­zwoli ci ro­snąć i bę­dzie rósł ra­zem z tobą. Ka­sia... Hmm... Po­wiedzmy, że nie wy­da­wała się osobą go­tową na po­ważny i za­an­ga­żo­wany zwią­zek.

– Wi­dzia­łaś ją rap­tem kilka razy.

– Ow­szem, i tyle mi wy­star­czyło, aby do­strzec, że wcale nie by­łeś z nią szczę­śliwy. Nie krzyw się, Kac­prze, je­stem z tobą szczera. Nie by­łeś sobą przy tej dziew­czy­nie, a to ra­czej nie wróży do­brze re­la­cji. Uwa­żasz, że się mylę?

Nie my­liła się, ale prawda bywa bo­le­sna. Zwłasz­cza kiedy ob­naża na­sze błędy. I wcale nie mam na my­śli tego, że zwią­zek z Ka­sią był błę­dem; wiele dzięki niej do­wie­dzia­łem się o so­bie, na wiele rze­czy spoj­rza­łem z in­nej per­spek­tywy. Błę­dem zaś było, że wbrew so­bie zga­dza­łem się na to, co do­tąd wy­da­wało mi się nie­ak­cep­to­walne. Sta­łem się kimś zu­peł­nie in­nym tylko po to, żeby żyć w nie­szcze­rym prze­ko­na­niu, że w ten spo­sób zmu­szę drugą osobę do zmiany. Ab­surd, wiem to aż na­zbyt do­brze. Kiedy jed­nak w grę wcho­dzą emo­cje, ro­zum się wy­co­fuje, a póź­niej jest już za późno.

– Po­słu­chaj mnie – mó­wiła ła­god­nie, nie­mal jak do dziecka. – Wiem, że to boli. Wiem, że czu­jesz wielką stratę, prze­cież znik­nął ktoś, kto przez długi czas wy­peł­niał twoją co­dzien­ność. Ale tak bę­dzie le­piej. Dla cie­bie, a to dla mnie naj­waż­niej­sze. I jej z pew­no­ścią też to wyj­dzie na do­bre. Te­raz oboje mo­że­cie szu­kać swo­ich po­łó­wek.

– A co, je­śli ja już prze­ga­pi­łem swoją? Spo­tka­łem ją i wy­pu­ści­łem z rąk, bo by­łem śle­pym cym­ba­łem?

– To ra­czej nie­moż­liwe, pa­nie pe­sy­mi­sto. Kiedy ją spo­tkasz, wszech­świat zrobi wszystko, że­by­ście nie mo­gli się od sie­bie od­da­lić.

– Ty na­prawdę w to wie­rzysz, co?

Upi­łem łyk her­baty, która sma­ko­wała dzi­wacz­nie. Dzi­wacz­nie, ale za­ska­ku­jąco przy­jem­nie.

– Oczy­wi­ście! Ja wie­rzę w wiele rze­czy, na­wet w to, że każda Hor­ro­rata znaj­dzie swego ama­tora. – Pu­ściła do mnie oko i prze­nio­sła wzrok na drzwi, które za­le­d­wie se­kundę póź­niej otwo­rzyły się na oścież.

Już kiedy by­li­śmy dziećmi, Lena po­tra­fiła wy­czuć obec­ność lu­dzi, jesz­cze za­nim po­ja­wili się w polu wi­dze­nia. Nie pa­mię­tam, czy kie­dy­kol­wiek mnie to dzi­wiło, dzieci wiele rze­czy przyj­mują z otwar­tym umy­słem. Te­raz, ma­jąc lat czter­dzie­ści, na­wet nie mru­gną­łem, kiedy do Pełni wszedł Mau­rycy, od nie­spełna roku mał­żo­nek upior­nej wiedźmy, piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­nej Hor­ro­ratą.

– O, mam na­dzieję, że nie prze­szka­dzam? – Na mój wi­dok za­trzy­mał się w pół kroku.

– By­naj­mniej, wła­śnie o to­bie mó­wi­li­śmy – od­par­łem, z tru­dem du­sząc w so­bie chi­chot.

– Wi­taj, Mau­rycy.

Chłód w gło­sie Leny wy­raź­nie mnie za­sko­czył. Oczy­wi­ście zna­łem prze­szłość tych dwojga i do­sko­nale wie­dzia­łem, ile łez wy­lała przez Mau­ry­cego, ale ta­kie za­cho­wa­nie było zu­peł­nie nie w jej stylu.

– Czo­łem, Kac­prze, nie wie­dzia­łem, że je­steś w Pol­sce.

Fa­cet wy­cią­gnął do mnie rękę, którą uści­sną­łem odro­binę zbyt mocno. Za Lenę, rzecz ja­sna.

– A ja sły­sza­łem, że wy­je­cha­łeś z Za­gro­dzia. Jak tam ży­cie w sta­dle?

Przez twarz Mau­ry­cego prze­mknął cień. Czyż­bym po­ru­szył czułą strunę?

– Wspa­niale, dzię­kuję. Lenko, mo­gli­by­śmy za­mie­nić słowo... na osob­no­ści?

– Te­raz? Prze­pra­szam cię, Mau­rycy, ale je­stem umó­wiona z Kac­prem...

– Okej, ro­zu­miem – rzu­cił tro­chę za szybko, co zna­czyło, że wcale nie ro­zu­miał.

Tak jak ja ni­gdy nie po­tra­fi­łem po­jąć, co ta wspa­niała dziew­czyna wi­działa w tym wy­moczku.

– To może zaj­rzę do Za­gaj­nika po two­jej pracy?

– Nie!

A to do­piero była cie­kawa re­ak­cja. Spoj­rza­łem na Lenę ze zdu­mie­niem. Wy­mo­czek tak samo.

– To zna­czy... mo­żemy się spo­tkać po mo­jej pracy, ale nie w domu. Umówmy się w Pra­lince. O osiem­na­stej?

Mau­rycy ski­nął głową, rzu­cił mi dziwne spoj­rze­nie, po czym ob­ró­cił się na pię­cie i wy­szedł, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi.

– To było in­te­re­su­jące – oce­ni­łem. – Czyżby twój fa­cet nie prze­pa­dał za pa­nem eks?

– Ra­czej nie pała do niego prze­sadną sym­pa­tią, zwłasz­cza po tym, jak Mau­rycy po­trak­to­wał swo­jego dziadka, ale to nie to...

– A więc jed­nak jest ja­kieś „to”. Panno Ma­kris, nie­ład­nie okła­my­wać przy­ja­ciół. Co się dzieje?

Se­lena od­sta­wiła ku­bek na sto­lik i splo­tła dło­nie, jak za­wsze kiedy pró­bo­wała zdu­sić smu­tek. Zna­łem ją na wy­lot, a ta na­iw­niaczka wciąż są­dziła, że może mnie oszu­kać.

– Cho­dzi o dziadka – po­wie­działa ci­cho. – Od ja­kie­goś czasu dziw­nie się za­cho­wuje. Za­uwa­ża­łam drobne zmiany w jego na­stro­jach, czę­sto by­wał roz­draż­niony albo mar­kotny. A prze­cież znasz Grze­go­rza, to cho­dzący ży­wioł. A przy­naj­mniej był.

– Co do­kład­nie przez to ro­zu­miesz? Co się dzieje z Grze­go­rzem?

– Pro­blem w tym, że ten upar­ciuch za nic nie chce iść do le­ka­rza. Nie słu­cha mnie ani Igora. Na­wet mo­jej mamy. Po­woli bra­kuje nam już ar­gu­men­tów, a z nim jest co­raz go­rzej. By­wają dni, kiedy nie od razu nas roz­po­znaje. Za­po­mina, bywa za­gu­biony. Mylą mu się lu­dzie, czasy i miej­sca. Nie wiem, co mam ro­bić.

– My­ślisz, że to de­men­cja?

– Nie mam po­ję­cia – od­parła, a na jej po­liczku za­lśniła łza. – Pró­bo­wa­łam wszyst­kiego, we­zwa­łam le­ka­rzy do domu, ale dzia­dek za­mknął się w po­koju i nie wy­szedł przez kilka go­dzin. To się robi nie­zno­śne.

– Dla­czego nie mó­wi­łaś? Ty durna dziew­czyno, prze­cież bym po­mógł!

– A niby jak? Skoro na­wet mama nie jest w sta­nie ni­czego mu wy­tłu­ma­czyć...

– Musi być ja­kiś spo­sób, Leno. On po­trze­buje po­mocy, TY po­trze­bu­jesz po­mocy.

– Nie wiem, Kac­prze... Nie wiem, co ro­bić. To mnie prze­ra­sta. Gdyby tylko bab­cia żyła...

– Coś wy­my­ślimy. Obie­cuję.

Uści­sną­łem jej rękę, a ona od­wdzię­czyła mi się uśmie­chem cie­płym jak let­nie słońce. Przez chwilę sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, ale zu­peł­nie nam to nie prze­szka­dzało. Kiedy drzwi Pełni po­now­nie się otwo­rzyły, Lena otarła łzy i przy­wo­łała na twarz pro­fe­sjo­nalny uśmiech zna­chorki.

– Marto, dzień do­bry! Mam coś, co zła­go­dzi twój ból głowy – rzu­ciła nie­mal we­soło w kie­runku wcho­dzą­cej do sklepu pani bur­mistrz.

– Skąd...? A zresztą, po co ja py­tam – burk­nęła Marta Or­del. – Daj mi to szybko, bo za­raz osza­leję. To pew­nie ta wi­chura. Same nie­szczę­ścia! O, Kac­per, do­brze, że cię wi­dzę. Mu­simy po­mó­wić o tej two­jej kan­ce­la­rii.

Lena rzu­ciła mi na wpół współ­czu­jące, na wpół iro­niczne spoj­rze­nie, po czym znik­nęła na za­ple­czu, zo­sta­wia­jąc mnie na pa­stwę he­rod-baby, rzą­dzą­cej Za­gro­dziem twardą ręką. Uśmiech­ną­łem się głu­pio, do­sko­nale wie­dząc, że już się nie wy­winę.

– Sia­daj, Marto – po­wie­dzia­łem z sza­cun­kiem, ustę­pu­jąc jej miej­sca na fo­telu.

– Ty mi tu oczu nie mydl dżen­tel­meń­stwem, bo mamy do po­ga­da­nia. Ten twój, po­żal się Boże, wspól­nik nie­źle na­roz­ra­biał. Oba­wiam się, że mu­szę wy­mó­wić wam lo­kal.

– Co ta­kiego? Nie żar­tuj tak na­wet!

Wie­dzia­łem, że wcale nie żar­tuje. Długi, ja­kich na­ro­bił mój part­ner, znacz­nie prze­kra­czały ma­ją­tek spółki. Nie mó­wiąc na­wet o oszczęd­no­ściach, któ­rych nie mia­łem.

– Mia­sto nie może so­bie po­zwo­lić na dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywną. Mu­sisz się wy­nieść do końca ty­go­dnia.

– Marto, pro­szę...

– O nie, nie, nie. Na prośby już za późno, mój pa­nie.

– Prze­cież wiesz, że to nie moja wina. Wró­ci­łem na­tych­miast, gdy do­wie­dzia­łem się o pro­ble­mach.

– Mó­wiły ja­skółki, że nie­do­bre są spółki – za­ćwier­kała pani bur­mistrz. – Ja­koś so­bie po­ra­dzisz. Ale naj­pierw mu­sisz po­sprzą­tać ba­ła­gan.

Wy­pu­ści­łem gło­śno po­wie­trze, po­wstrzy­mu­jąc się od ką­śli­wego ko­men­ta­rza. Nie­stety, znaj­do­wa­łem się na prze­gra­nej po­zy­cji, a kło­poty, w ja­kich się zna­la­złem, spię­trzyły się do gra­nic moż­li­wo­ści. W jed­nej chwili cały świat, który la­tami sta­ran­nie bu­do­wa­łem, za­wa­lił mi się na głowę – i to nie­mal do­słow­nie. Jak gdyby mi­grena była za­raź­liwa, łup­nęło mnie w czaszce z taką mocą, że ugięły się pode mną nogi.

– Ja­sna cho­lera! – syk­ną­łem, ści­ska­jąc skro­nie.

– Nie prze­kli­naj – upo­mniała mnie Marta. – To­bie ra­czej przy­da­łoby się ja­kieś za­klę­cie.

– Albo... za­kli­naczka – po­wie­działa Lena, która po­ja­wiła się z po­wro­tem nie wia­domo kiedy i wpa­try­wała się w coś za oknem, a jej twarz była biała jak pa­pier. – Kora. Kora wró­ciła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki