Komu zginął trup? - Małgorzata Starosta - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Komu zginął trup? ebook i audiobook

Małgorzata Starosta

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Zwłoki można zgubić, ale można je również znaleźć

 Patolog sądowy Jeremi Organek oraz jego przyjaciółka, historyczka Linda Miller, ku rozpaczy tego pierwszego i wściekłości tej drugiej muszą skrócić pobyt na zlocie fanów zabytkowych pojazdów na zamku Topacz, kiedy poza nieoczekiwanym legatem wchodzą w posiadanie zwłok. Okazuje się, że niezidentyfikowany denat skrywa więcej tajemnic niż tylko imię i nazwisko i jak po sznurku prowadzi Jeremiego i Lindę oraz komisarza Bączka do Pałacu Książęcego we Wleniu, który sto lat wcześniej zasłynął w całej Europie jako miejsce potwornej zbrodni.

Co wspólnego ze śmiercią młodego kopisty mogła mieć tragedia sprzed wieku? Kim naprawdę jest Barokowa Wenus i jakie sekrety skrywa historia pałacu? I dlaczego Ajax musiał umrzeć?

„Komu zginął trup?” to pełna zwrotów akcji, dowcipnych dialogów i zaskakujących rozwiązań kontynuacja komedii „Gdzie są moje zwłoki?”, której bohaterowie Jeremi Organek i Linda Miller podbili serca czytelniczek i czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 36 min

Lektor: Maciej Motylski
Oceny
4,4 (872 oceny)
528
235
84
18
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czytało i słuchało - super lektor!
30
Roza56

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam z niecierpliwością na kolejne przygody
20
Stina17

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja, intrygi wpółczesne i historyczne oraz cała galeria sympatycznych bohaterów. Część druga nawet lepsza od pierwszej.
20
Gimmak61

Dobrze spędzony czas

Zabawna, lekka , polecam.
10
EmmaKra13

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle świetnie się bawiłam. Polecam.
10

Popularność




1JESTEŚ GENIALNY, DOKTORKU!

Jesień tego lata zaskakiwała nieustannie. Z naciskiem na nieustannie – jak zaczęła piątego lipca, tak w połowie sierpnia wciąż nie odpuszczała. Może jeden czy dwa dni pozwalały zostawić parasol w domu, ale poza tym – nędza.

Jeremi Organek w skupieniu wysłuchał niepokojących prognoz IMGW informujących o kolejnych odcinkach Odry, na których przekroczone zostały stany alarmowe, i z wdzięcznością pomyślał o wyprowadzce z Siechnic. Co prawda powtórki powodzi z dziewięćdziesiątego siódmego się nie spodziewał, ale kto ich tam wie… Tak jak ze śmiercią, tylko odwrotnie: niby człowiek wie, że umrze, ale zawsze zdaje się zaskoczony, kiedy ten moment nadchodzi. On więc wolał być zawsze przygotowany. Nigdy nie wkładał podartej bielizny ani spranych koszulek. Eddie z Iron Maiden musiał być wyraźny, żeby nie było wątpliwości, jaką muzykę będzie trzeba zagrać w ostatniej podróży Organka. Niby oczywiste, a jednak warto mieć pewność.

Wspomnienie o lipcu dziewięćdziesiątego siódmego roku niespodziewanie przeniosło jego myśli do osoby, która – jak sama wielokrotnie mówiła – urodziła się chwilę po tym, jak miasto wytępiło grasujące po nim stada szczurów. Linda Miller. Pyskata, zbyt dużo mówiąca, impulsywna, nieznośna i zaskakująco interesująca historyczka, dla której problemy stanowiły jedynie kolejne etapy wielkiej przygody, jaką jest życie. Mogłaby być jego córką, o ile kiedykolwiek dałby sobie prawo do posiadania dzieci, a mimo to stanowili znakomity duet i dogadywali się jak mało kto. Już ten fakt dziwił Jeremiego niewymownie, nie wspominając o tym, że lubił przebywać w jej towarzystwie, zwłaszcza odkąd nauczył się wyłączać uwagę i nie słuchać trudnego do zatrzymania potoku słów.

Za kilka dni miała obchodzić urodziny, a Organek wciąż nie miał pomysłu, co mógłby jej z tej okazji sprezentować. Coś tam przebąkiwała, raz czy dwa, o mózgu seryjnego mordercy, który mogłaby zbadać, ale nie brał tego na poważnie. Jeśli jednak nic nie wymyśli, chyba będzie musiał rozejrzeć się za jakimś…

Dopił kawę, umył kubek i ledwo zdążył wytrzeć ręce, kiedy jego komórka zaczęła wygrywać Can I Play with Madness, który to utwór Linda sama przypisała do swojego numeru w jego telefonie.

– Hej, Dżer! – rozległ się jej głos, gdy tylko Organek odebrał. – Pamiętasz, że niedługo mam urodziny?

Mężczyzna stęknął i przewrócił oczami. Nie było szans zapomnieć o urodzinach Lindy Miller, nawet gdyby bardzo się chciało.

– Oczywiście, że pamiętam – odparł grzecznie. – Dzień dobry, Lindo.

– A dobry, dobry, nawet bardzo – zaszczebiotała dziewczyna. – Co robisz w sobotę za tydzień?

– W sobo…?

– To będzie dokładnie dwudziesty szósty – weszła mu w słowo, doskonale wiedząc, że Jeremi posługiwał się konkretnymi datami.

– Ach tak, dwudziestego szóstego wyjeżdżam na wystawę.

– O! – Tym razem w głosie panny Miller wyraźnie zabrzmiały zaskoczenie i zawód.

– Dlaczego pytasz?

– Chciałam cię zaprosić na imprezę, ale skoro wyjeżdżasz, to trudno…

– Bardzo mi przykro, czekałem na nią prawie cztery lata. Pandemia, choroba, znikające zwłoki, sama rozumiesz…

– Jasne, że rozumiem. Trochę mi smutno, ale rozumiem. Czekaj! – uniosła się nagle, jakby doznała boskiego oświecenia. – Czy ty mówisz o tej wystawie?!

Organek nie bardzo wiedział, czym jest ta wystawa, ale jego intuicja zaczęła mruczeć.

– To… możliwe. O ile masz na myśli wystawę samochodów kolekcjonerskich.

– O norko w norze, no oczywiście! Że też wcześniej na to nie wpadłam, przecież ty jesteś samochodowym świrem! Jadę z tobą!

– C… co? – zająknął się, zaskoczony. – J… jak to: jedziesz? A impreza?

– Chromolić imprezę, chcę zobaczyć te wszystkie cacuszka, pomiziać karoserię, wymacać tapicerkę…

– Obawiam się, że w rzeczywistości wygląda to nieco mniej romantycznie, Lindo – próbował ratować sytuację Jeremi. – Mnóstwo nudnych facetów rozmawiających o nudnych sprawach, takich jak różnice w budowie silników, wzmocnienia karoserii i tym podobne przyjemności. Zanudzisz się tam na… – Ledwo się powstrzymał przed użyciem słowa, którego nie zamierzał używać w kontekście wyczekiwanego wydarzenia. – Na amen.

– Bzdura! Czy dziecko może się nudzić w fabryce Willy’ego Wonki? To będzie najwspanialszy prezent urodzinowy w historii świata! Jesteś genialny!

Organek zamrugał kilka razy; z wrażenia zaschło mu w gardle, więc zamiast artykułowanej odpowiedzi wycharczał coś, co bynajmniej nie było zrozumiałe dla nikogo, ale Linda już go nie słuchała. Pocmokała chwilę do słuchawki w ramach wyrażania wdzięczności i zakończyła rozmowę.

– Aha… Jesteś genialny, Jeremi – szepnął do siebie, wpatrując się w ekran telefonu. – Przynajmniej mózgu nie trzeba szukać. Dobre i to.

Czas to interesujące zjawisko – potrafi doskonale grać człowiekowi na nerwach i w zależności od humoru ciągnąć się jak guma balonowa albo przeciekać przez palce. Jeremi rzadko się nad tym zastanawiał, gdyż uważał czas za pewną stałą fizyczną, ale ostatnie dni sprawiły, że musiał przewartościować swój światopogląd.

Pochłonięty obowiązkami, w ostatniej chwili zorientował się, że urodziny Lindy nastąpiły dokładnie wtedy, kiedy powinny nastąpić, i co do tego Organek większych zastrzeżeń nie miał. Zdumiało go jednak, jak szybko ów dzień nadszedł i jak bardzo on nie był nań przygotowany.

Skończywszy wypełniać dokumenty dotyczące ostatniej autopsji, jakiej poddał nieszczęśnika, który zbyt dosłownie potraktował zasadę pierwszeństwa pieszego na pasach, dokonał stosownych ablucji, przebrał się w strój cywilny i z miną zbitego psa opuścił skrzydło szpitala stanowiące miejsce jego pracy. Nie obrał żadnego konkretnego kierunku, zatem ze zdziwieniem zorientował się, że nogi poniosły go nie gdzie indziej, tylko do kantyny, królestwa pani Helenki.

– Oho, wiedziałam! – parsknęła na jego widok przysadzista kobieta, układając obfity bufet na bufecie.

– Przepraszam? – Organek zamrugał nieprzytomnie. – Co takiego pani wiedziała?

– Że przysłowie „z kim przestajesz, takim się stajesz” jest prawdziwe. Siedzi doktor z tymi zmarlakami, sztywną atmosferą się otacza, to i w końcu życie z doktora uciekło. Lico blade, oczy rozbiegane jak u kotki z chcicą… A taki był piękny mężczyzna! No szkoda chłopa!

– Naprawdę jest aż tak źle? – Jeremi opadł na krzesło i podparł brodę na dłoniach. – Ech, pani Helenko, chyba się starzeję…

– Dziwne by było, gdyby doktor młodniał. – Kobieta otaksowała go krytycznym spojrzeniem, oderwała obfity bufet od bufetu i sięgnęła pod ladę. Po chwili na talerzyku, który pojawił się nie wiadomo skąd, leżały trzy rogaliki z nadzieniem różanym, a ekspres mielił kawę, wydając przy tym dźwięki niczym wiertarka udarowa. – No, niech doktor się pożywi, bo na głodnego to o problemach rozmawiać nie ma co.

Organek podniósł wzrok i w okamgnieniu jego przystojna twarz George’a Clooneya nabrała zdrowych barw. Skoczył jednym susem do lady, pochwycił talerzyk i już po chwili chrupał rogalika, pojękując z rozkoszy na podniebieniu.

– Matko, jakie pyszności – bąknął z pełnymi ustami, kiedy pani Helena postawiła przed nim filiżankę z aromatycznym espresso i nie pytając o zgodę, usiadła naprzeciwko lekarza.

– Niech się tylko doktor nie udławi, bo jesteśmy w szpitalu i tu wszyscy zajęci pacjentami, a ja umiem tylko ciasta piec – ostrzegła lojalnie. – No, to w czym kłopot, doktorze?

– A, nic takiego… – Jeremi machnął ręką, rozsypując wokół okruszki ciasta.

– Kobieta?

– Poniekąd…

– Nie chce pana?

– Boże, mam nadzieję! – Wciągnął powietrze tak gwałtownie, że faktycznie zaczął się dławić.

Pani Helenka klepnęła go dwa razy w plecy, ratując mu życie. Przynajmniej w teorii.

– Pan jej nie chce? – kontynuowała śledztwo.

– Absolutnie! – zapewnił, ocierając łzy z oczu. – To znaczy: chcę, ale jako przyjaciółkę, rozumie pani…

– Mhm, rozumiem. – Skrzyżowała ręce na obfitym biuście, odchyliła się lekko i spojrzała na Organka spod zmrużonych powiek. – Ja pana miałam za porządnego człowieka, doktorze. Zawsze wszystkim mówiłam, że pan to taki dżentelmen, że każda kobieta marzy, żeby spotkać w swoim życiu takiego mężczyznę. A tymczasem z pana zwykła świnia.

Na całe szczęście kantyna była pusta. Godziny odwiedzin dawno minęły, pacjenci – ci żywi – szykowali się do kolacji, a lekarze do domów. Nikt więc, poza panią Helenką, nie był świadkiem tego, jak Jeremi Organek spąsowiał, zatchnął się, otworzył usta jak karp i próbował złapać oddech.

– C… co pani mówi? – wydusił z siebie jakimś cudem po kilku nieudanych próbach. – Ś… świnia?

– Tak – potwierdziła bez mrugnięcia okiem. – A właściwie nie. Nie świnia. Wieprz. Świnie są mądre i dobre, a pan zachowuje się jak ordynarny wieprz.

– Ale dlaczego pani tak mówi?!

Pani Helenka nachyliła się nad stołem, zmarszczyła czoło i wycelowała serdelkowatym palcem prosto w pierś medyka.

– Bo tylko wieprz wykorzystuje kobietę, a potem odziera ją z kobiecości. Przyjaźń! Widzieliście go! A jak się panu znowu zachce, to co? Przyjaźń z benefitami?!

Gdyby pani bufetowa wyciągnęła spod lady kij bejsbolowy i zaczęła nim walić Organka po głowie, nie czułby się bardziej ogłuszony niż w tej chwili. Niewiele brakowało, a zacząłby się szczypać po rękach, tak bardzo był przekonany, że śni.

– Ależ ja nie chcę od Lindy żadnych benefitów – wyszeptał, łapiąc się za głowę. – Ja nie mam pojęcia, co jej kupić na urodziny, a przecież coś muszę… Chciałbym jej pokazać, że jest dla mnie ważna, ale nigdy nie byłem dobry w tych sprawach. Właściwie to chyba nigdy nie kupowałem prezentu żadnej kobiecie.

Tym razem to panią Helenkę odrobinę przytkało, jednak jak każda rozsądna kobieta natychmiast się otrząsnęła i w mig zrozumiała, w czym rzecz.

– Linda to ta ruda? – upewniła się. – Ta od afery zwłokowej?

Organek pokiwał głową, choć na hasło „afera zwłokowa” poczuł niesmak.

– To trzeba było od razu mówić, niemądry doktorze – obsztorcowała go bufetowa. – Kupi jej pan piękne wydanie Wichrowych Wzgórz, bukiet piwonii i będzie pan miał przyjaciółkę na całe życie.

– Wichrowych Wzgórz? – zdumiał się patolog. Jakoś piwonie go nie zastanowiły… – To może lepiej jakiś krwawy kryminał…?

– A co to za brednie!? Widać, że doktor o kobietach wie tyle, co mój ślubny wiedział o przyzwoitości. Mówię panu, że nie ma na tym świecie kobiety, która skrycie nie marzyłaby o wielkiej, dzikiej i namiętnej miłości.

Jeremi Organek rzeczywiście niewiele wiedział o kobietach, choć chwilami odnosił wrażenie, że ta niewiedza jest raczej błogosławieństwem. Stojąc jednak przed alternatywą słoja z mózgiem w formalinie, zakup książki uznał za rozwiązanie rozsądniejsze.

Podziękował bufetowej, która zdawała się nie pamiętać, że całkiem niedawno nazwała go wieprzem, po czym pognał do księgarni, dokonał stosownego zakupu i pojechał do Lindy, zahaczając po drodze o plac Solny, gdzie – o dziwo! – znalazł pięknie pachnące piwonie.

Na progu domu zawahał się jeszcze, bo ten Heathcliff nie dawał mu spokoju, jednak na odwrót było już za późno. Ruda głowa Lindy pojawiła się w oknie przy drzwiach i po chwili przytwierdzona do głowy reszta ciała rzuciła się na Jeremiego z impetem, omal go nie przewracając.

– Jejku, jejku, moje ukochane piwonie! – zachwycała się ogromnym bukietem w odcieniach różu i fuksji. Na widok książki zaczęła piszczeć, jakby znalazła w papierowej torebce co najmniej pierścionek z brylantem wielkości strusiego jaja. – Wichrowe Wzgórza! O, jakie piękne wydanie! Skąd wiedziałeś?!

– Eeee… – Jeremi nie potrafił kłamać; nawet gdyby bardzo chciał, łgarstwo nie przeszłoby mu przez gardło. – Miałem… eee… doradcę.

– Koniecznie muszę ją uściskać, gdy tylko będę miała okazję – szczebiotała uradowana dziewczyna. – Poza tym dawno nie jadłam tych pysznych rogalików… Uuuups. – Zakryła usta dłonią i zachichotała. – No nie patrz na mnie tym wzrokiem głodnego chomika. Wiedziałam, że sam sobie nie poradzisz, mój kochany socjopato.

Powinien był to przewidzieć. Podstępna żmija. Ale jaka zaradna!

– Uważaj na walizkę – ostrzegła go, kiedy szli ciemnym korytarzem, ale było za późno. Jeremi wlazł prosto w wielki sakwojaż ustawiony na środku wąskiego przedpokoju i dotkliwie uderzył w niego piszczelem.

– Chryste, co to takiego?! – wysyczał patolog, rozmasowując nogę.

Linda zapaliła światło, dzięki czemu pękata waliza wielkości solidnego kredensu ukazała się w pełni.

– To? Walizka – odparła Linda bez mrugnięcia okiem.

– Wyjeżdżasz dokądś? – zdumiał się szczerze, bo przecież za moment mieli jechać do Topacza.

– A ty co, cierpisz na demencję? – oburzyła się dziewczyna. – Przecież pojutrze jedziemy na wystawę!

Jeremi jeszcze raz spojrzał na walizę i oszacował, że zmieściłby do niej zawartość całej swojej szafy i wszystkie komplety pościeli. Wraz z ręcznikami. I szlafrokiem.

– Lindo – zaczął delikatnie – to jest wyjazd na dwa dni.

– Dlatego biorę tylko jedną walizkę.

– Trumny bywają mniejsze! – Organek nie wytrzymał.

– No wiesz co… – Rudowłosa solenizantka spojrzała na przyjaciela z odrazą. – Nie podejrzewałabym cię o takie żarty. Tak się składa, że na tej wystawie może pojawić się mój eks, a mnie bardzo zależy na tym, żeby na mój widok dostał poplątania zwojów mózgowych, udaru, pląsawicy wnętrzności i ślinotoku jak buldog patrzący na karkówkę.

Mina Jeremiego dobitnie świadczyła o tym, że związek ślinotoku z wielką walizką zupełnie mu się nie kleił.

– O matko, ale ty jesteś niedomyślny! – Linda przewróciła oczami. – No przecież nie wiem, czy on się spasł jak świnia, czy może wyszczuplał. Czy zbrzydł, czy wyprzystojniał, wyłysiał, czy wręcz przeciwnie. Muszę być gotowa na każdą okoliczność, więc zabieram wszystko: sukienki koktajlowe, suknię balową, bikini…

– Bikini?! – Organek wyglądał na coraz bardziej oszołomionego.

– No bikini, a co? Myślisz, że może być za chłodno? Zapowiadali drastyczną zmianę pogody, mają być upały. – Zmarszczyła czoło i wyglądała na niezadowoloną.

– Miałem na myśli raczej to, że bikini nie jest najlepszym strojem do paradowania pośród samochodów i tłumu facetów – odparł łagodnie Organek. – To nie są wyścigi rodem z Szybkich i wściekłych, tylko dość ekskluzywne wydarzenie. Mężczyźni w garniturach, kobiety ze snobistycznymi chustkami na szyjach…

– Masz rację, wezmę pareo. Na wszelki wypadek! Widzisz? – Złapała twarz Jeremiego w dłonie i nachyliła się do niego, niepomna tego, że wielka waliza boleśnie wbija się w łydki patologa. – Ty naprawdę jesteś genialny, doktorku.

2ROZRYWKA, RADOŚĆ, DOBRA ZABAWA I… LINDA

Jak gdyby specjalnie dla Lindy i jej bikini pogoda diametralnie się odmieniła i weekend zapowiadał się upalnie. Afrykański żar lał się z nieba ku ogromnemu niezadowoleniu Organka, który swoją pracę lubił także z powodu temperatury panującej w prosektorium. Takie plus pięć stopni było dla niego optimum.

Jeremi siedział przy stole kuchennym i mieszał świeżo zaparzoną kawę łyżeczką w łowickie wzory. Robił to bezmyślnie i nieświadomie, ponieważ całą jego uwagę pochłaniała lektura najnowszego numeru magazynu „Classicauto”. Skoncentrowany na artykule poświęconym mercedesowi klasy G, nie usłyszał wibrowania telefonu, oznajmiającego nadejście wiadomości. Dopiero po doczytaniu do końca zerknął na ekran.

– A kogóż to niesie o tej nieludzkiej porze?

Odpowiedź mogła być tylko jedna.

Dzień dobry, Słoneczko, niech Ci żywi nie zepsują zabawy, a martwi nie pchają się do światopoglądu. Szkoda, że nie mogę wybrać się z Tobą, ale ktoś musi dotrzymywać towarzystwa tym mniej rozrywkowym. Pozdrów Lindę i Kazika!

Minęło niemal pół roku, odkąd Organek wrócił do pracy, ale wciąż nie potrafił się przyzwyczaić do nowego szefa. Prometeusz Płomyczek. To bynajmniej żaden dowcip, jak początkowo sądził, gdy pani Helenka przekazała mu radosną nowinę, kiedy w końcu pozwolono mu przerwać urlop zdrowotny. Myślał, że bufetowa żartuje, kpi z niego, znając Organkowy brak poczucia humoru i niezdolność do wyczuwania ironii, że o sarkazmie nie ma nawet co mówić. Najwyraźniej jednak rodzice Płomyczka poczucie humoru mieli wyjątkowe, a w dodatku los postanowił podrasować ich żart i obdarzył przyszłego toksykologa, już i tak hojnie obdarowanego imieniem, wzrostem odpowiadającym niedorosłemu Indonezyjczykowi. Gdyby nie atletyczna sylwetka, mógłby ubierać się w sklepach z odzieżą dla dzieci.

Jednak to nie oryginalne personalia ani też sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu nowego kierownika Zakładu Medycyny Sądowej stanowiły o jego wyjątkowości. Pełni tego nietuzinkowego obrazu nadawała bowiem tak ekstrawertyczna osobowość, że postać Prometeusza stała się legendą w zaledwie pięć minut po jego pojawieniu się w szpitalu. A do tego, nad czym Jeremi nieustannie ubolewał, profesor Płomyczek należał do kategorii najgorszej z możliwych: pomimo nieuleczalnego gadulstwa, nad­używania żartów, śmiechu tak głośnego, że jedynie lokatorzy chłodni go nie słyszeli, i roztaczania wokół siebie aury człowieka szczęśliwego aż do rozpęku wprost nie dawało się go nie lubić.

Jeremi zmielił w ustach niezbyt uprzejmą odpowiedź, jaka cisnęła mu się na język, upił dwa solidne łyki gorzkiej kawy i dopiero wtedy odpisał:

Pozdrowię, dzięki.

Odetchnął głęboko, jakby właśnie wykonał niewiarygodnie wyczerpującą pracę umysłową, odłożył telefon i wrócił do lektury magazynu. Przez dwa najbliższe dni nie miał zamiaru myśleć o zwłokach, szpitalach, lekarzach ani niczym, co nie byłoby cackiem na czterech kółkach. Mowy nie ma! Jubileuszowa edycja wystawy MotoClassic odbywająca się na malowniczych terenach wokół zamku Topacz w Ślęży miała być nagrodą za dwa lata pandemicznej przerwy, dwa lata horroru, wielką bliznę na głowie i odkrycie morderczego procederu w Mokrzeszowie. Tak postanowił i tak będzie: rozrywka, radość, dobra zabawa i… Linda.

Ten ostatni element stanowił szczyptę dziegciu w beczce miodu, a to ze względu na swoją nieprzewidywalność. Nie było na tym świecie człowieka – wliczając w to samą zainteresowaną – który mógłby choćby w najmniejszym stopniu przewidzieć, co strzeli do głowy Lindzie Miller. Istniało co prawda spore prawdopodobieństwo, że kilkaset odpicowanych klasyków motoryzacji zajmie ją na tyle, żeby nie zrobiła żadnego głupstwa, jednak nigdy nie można było mieć stu procent pewności.

– Do miliona piorunów kulistych! – Jeremi odłożył gazetę, której i tak nie czytał, bo myśli wciąż dokądś mu zbaczały. – Owszem, nie wierzę, ale dziś robię bezprecedensowy wyjątek. Bogowie, magowie, moce nadprzyrodzone – zwrócił się do sufitu. – Obiecuję, że nigdy więcej nie pomyślę źle o człowieku, który mówi „motor” zamiast „motocykl”, ale miejcie pieczę nad Lindą przez te dwa dni. Pilnujcie jej, niech niczego głupiego nie zrobi, najlepiej niech będzie tak oszołomiona, że słowem się nie odezwie.

Być może gdyby bogowie, magowie albo inne moce nadprzyrodzone nie byli w tej chwili zajęci spacerowaniem alejkami w ogrodach zamku Topacz, ktoś wysłuchałby jego prośby. Niestety stało się inaczej, a Linda Miller miała się szybko przekonać, że w życiu niczego nie ma za darmo, a im droższy prezent, tym wyższa zań zapłata.

– Gotowy? – Linda wparowała do mieszkania Jeremiego, jak zwykle zresztą, więc gospodarz zdążył się już przyzwyczaić.

– Prawie.

– Kawę masz?

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła prosto do kuchni, gdzie obsłużyła się kawą z ekspresu przelewowego i usiadła przy stole.

– Lindo…? – Organek walczył ze sobą, żeby nie zabrzmieć zbyt obcesowo.

– Hm?

– Gdzie masz…? Co zrobiłaś z…?

– A co ty się tak jąkasz? – Linda spojrzała na niego spod zmrużonych powiek. – Golnąłeś sobie coś? Tak skoro świt?

– Nie! Skąd! – Jeremi wyglądał na przerażonego absurdalnością zarówno samego pomysłu, jak i podejrzenia, że mógł ów pomysł wdrożyć w życie.

– Szkoda… – Dziewczyna westchnęła głośno. – Miałam nadzieję, że dasz mi poprowadzić Kazika.

Niedorzeczność tego pomysłu sprawiła, że Organkowi zrobiło się słabo. To już chyba szybciej ubzdryngoliłby się zaraz po przebudzeniu, aniżeli pozwolił komukolwiek prowadzić swój samochód. A już na pewno nie Lindzie, która przepisy ruchu drogowego traktowała raczej jak fakultatywne zalecenia Ministerstwa Transportu.

– Wiesz, Lindo… Nie obraź się, ale bardzo wątpię, abym kiedykolwiek pozwolił ci poprowadzić mój samochód, ponieważ nikomu innemu też nie zamierzam na to pozwolić. Chyba że…

– Tak, wiem, po twoim trupie. – Linda machnęła ręką. – Jasne, że się nie obrażam, przecież cię znam jak zły szeląg. Ale zawsze warto próbować, nie? – Mrugnęła filuternie i upiła łyk kawy. – Walizkę zostawiłam na dole, tak przy okazji. Waży prawie czterdzieści kilo i nie wniosłabym jej po schodach.

Jeremi jęknął w duchu, choć może jednak coś przebiło się do strun głosowych. Do ostatniej chwili miał nadzieję, że dziewczyna się opamięta i zrezygnuje z tego klabzdrona mogącego pomieścić zawartość kawalerki. Niestety, jak zwykle, gdy chodziło o pannę Miller, nadzieja, że zachowa się choć odrobinę bardziej… standardowo, okazała się płonna.

– Czterdzieści? – zapytał niemal obcym głosem. – To taka przenośnia?

– No może trochę. – Linda wzruszyła ramionami. – Ale kto by się tam czepiał o dwa kilo w tę czy we w tę. Wiesz, teraz robią torebki z takimi fikuśnymi łańcuchami i sprzączkami jak z czasów procesów w Salem. Ty wiesz, ile one ważą?! Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że to ukryta kampania na rzecz promowania samoobrony kobiet. Zamachniesz się tym łańcuchem i po gościu! Ewentualnie po jego zstępnych, jeśli będziesz nisko celować. A ja popieram każdą aktywność, która prowadzi do zwiększenia bezpieczeństwa kobiet, więc…

– Więc zapakowałaś do walizki torebki ważące tyle co dorodny cielak. Rozumiem…

– Ty to naprawdę jesteś dinozaur, w dodatku z tych głupszych. – Rudowłosa zmierzyła Organka wzrokiem wyrażającym jedynie czystą pogardę. – Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak wiele różnych kreacji potrzebuje kobieta, żeby móc wybrać spośród nich akurat tę jedną, w której w danej chwili będzie wyglądała i czuła się jak milion funtów szterlingów? Ile?!

– Nie… mam pojęcia…

– Bo nikt go nie ma, geniuszu!!! – wykrzyknęła z taką furią, że kubki podskoczyły na stole. – Ale im więcej możliwości, tym większe prawdopodobieństwo zwycięstwa. Teraz już rozumiesz?

– Taaa… Jasne. Rozumiem – mruknął, przewracając oczami. – I przepraszam za swoją niedomyślność.

Ni w ząb nie rozumiał, a szczególnie tego, w jakim celu i z jakiego powodu ktokolwiek chciałby wyglądać jak milion funtów szterlingów w trakcie zlotu fanów zabytkowej motoryzacji, doszedł jednak do wniosku, że dla własnego bezpieczeństwa, a przede wszystkim spokoju, powinien przytaknąć. I najlepiej przytakiwać przez cały weekend, w końcu spokój to jest luksus nie do przecenienia.

– Wypiłam. Jedźmy – zadecydowała Linda, odstawiając kubek nieco nazbyt dynamicznie. – I naprawdę mam nadzieję, że mój eks ma parchy, kaprawe oko, ciążę spożywczą i łyse placki.

Temat byłego Lindy, którego Organek już zdążył wyobrazić sobie jako Quasimoda skrzyżowanego z jakimś bagiennym potworem z licznymi mackami, cierpiącym na łuszczycę, w ostatnich dniach pojawiał się coraz częściej. Z jednej strony kindersztuba nie pozwalała mu dopytywać o tak intymne przecież kwestie jak relacje damsko-męskie, z drugiej zaś miał niejasne wrażenie, że właściwie dziewczynie zupełnie by to nie przeszkadzało. Walka w jego duszy toczyła się zawzięcie, aż w końcu szalę przechyliła zwykła ludzka ciekawość.

– Ekhm, Lindo… – Wyprostował się jak struna, jakby przygotowywał się do oratorskiego wystąpienia. – Wiesz, że w tych sprawach jestem trochę… niedzisiejszy, ale szalenie mnie intryguje, dlaczego tak bardzo zależy ci na tym, żeby zrobić wrażenie na tym twoim eks. Niewiele o nim mówiłaś, ale domyślam się, że to musi być raczej nieprzyjemny typ.

– Nieprzyjemny? – Linda wyglądała na szczerze zaskoczoną. – Czy ja wiem… jeśli chodzi o jego oględność, to nawet bardzo przyjemny. Znaczy taki był – zastrzegła pośpiesznie. – I właśnie dlatego mam nadzieję, że już nie jest, żeby przypadkiem znowu mnie nie zaczarował.

– Ale ty, zdaje się, jego oczarować bardzo byś chciała?

– No raczej! – prychnęła, przewracając oczami. – Zresztą nie wyobrażam sobie, żeby to jego głupie serce nie piknęło mu na mój widok, chyba że oślepł od czasu naszego rozstania.

– Czyli chciałabyś, żeby znów się w tobie zakochał?

– Wypluj te słowa, Jeremiaszu!!! – ryknęła z zadziwiającą wściekłością. – Na życie mojej mamusi przysięgam, że nigdy, przenigdy już nie zwiążę się z tym człowiekiem, który nie miał do mnie za grosz szacunku. Co za absurdalny pomysł…

– Nic z tego nie rozumiem… – Jeremi złapał się za głowę i wpatrywał w rozdrażnioną dziewczynę. – To po jakie licho chcesz się dla niego stroić?

– Bo nic tak nie boli jak szczęście byłej i nic tak nie cieszy jak utyty, zapuszczony i smutny były – odparła z powagą. – Dlatego ja zamierzam być piękna i szczęśliwa, żeby mu te jego czarujące gały wyszły z orbit. Możemy już jechać?

Im dłużej Jeremi Organek znał Lindę Miller, tym bardziej przekonywał się do tego, że różnica płci jest nie do pokonania. Zrozumienie pokrętnej logiki dziewczyny chwilami graniczyło z cudem i zazwyczaj odpuszczał sobie po kilku nieudanych próbach. Co prawda skłamałby, gdyby powiedział, że ta znajomość nie poszerzała jego horyzontów, ale nie był ani trochę bliżej zrozumienia toku myślenia kobiet. Tym razem także czuł się skonfundowany, wzruszył więc ramionami, odsuwając problem „eksa” do lamusa pamięci.

– Mam szczerą nadzieję, że twoje przygotowania jednak okażą się zbędne – mruknął, zamykając drzwi mieszkania.

– Wiesz, co się mówi o nadziei – odpowiedziała mu, zbiegając po schodach. – Ale nie martw się, Dżer, mam przeczucie, że to będzie szałowy weekend!

Redakcja: Krystian Gaik

Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Magdalena Matuszewska

 

Projekt okładki i stron tytułowych: White Doe

Zdjęcie autorki: Wojtek Biały

 

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67690-98-0