Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Czy można zgubić zwłoki? Zwłaszcza takie, których nigdy nie było?
Jeremi Organek, doświadczony lekarz medycyny sądowej, zaczyna wątpić w swoje zdrowe zmysły, kiedy ze stołu sekcyjnego znika ciało młodej kobiety, w dodatku wcale niewyglądającej na Marcina Zygmunta. Tymczasem w istnienie złotowłosej rusałki nie wątpi Linda Miller, która postanawia rozwikłać zagadkę tajemniczej zguby. Na domiar złego znaleziony w gardle denatki przedmiot prowadzi do okrytego złą sławą szpitala w Mokrzeszowie.
Jakie tajemnice skrywa posępny budynek kojarzony z organizacją Lebensborn? Kto i dlaczego zadał sobie tyle trudu, aby zatrzeć ślady istnienia bezimiennych zwłok?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nic nie zapowiadało, że ten dzień zamieni się w najdziwniejszą środę w historii dziejów. A na pewno najdziwniejszą w całym pięćdziesięcioletnim życiu Jeremiego Organka.
Wstał, jak zwykle, kilka minut po piątej, poczłapał do łazienki, ziewając tak szeroko, że jego pociągła, pokryta gęstym zarostem twarz przypominała rozwartą paszczę brodatego węża, wyszorował zęby, wypłukał gardło, gulgocząc jak rasowy indor, wziął szybki prysznic i odsiedział swoje na tronie. Ot, dzień jak co dzień.
Poranny rytuał zwieńczyło zmielenie kawy w ręcznym młynku, przesypanie jej do półlitrowego kubka, zalanie wrzątkiem i odczekanie dokładnie sześciu minut, a potem zamerdanie porcelanową łyżeczką w łowickie wzory. Za każdym razem zastanawiał się, skąd wzięła się u niego owa łyżeczka, bo sam z pewnością nigdy by jej nie kupił. I, jak zwykle, nie doszedł do żadnych wniosków.
Zasiadł na barowym stołku – podprowadzonym ongiś z klubu, w którym koncertował – i popijając kawę, oglądał pasmo informacyjne w telewizji. Polityka go nie interesowała, walka z pandemią jeszcze mniej, za to o morderstwach słuchał z wytężoną uwagą.
– Prokuratura zajęła się sprawą bez zbędnej zwłoki – przedrzeźnił reporterkę. – Zwłoki nigdy nie są zbędne, szanowna pani – pouczył ją, kręcąc głową z niesmakiem.
Dopił kawę, ubrał się w przygotowane wieczorem czarne gumowane dżinsy i koszulkę z nieco już spranym Eddiem, maskotką Iron Maiden, narzucił na wierzch sfatygowaną skórzaną ramoneskę i wyruszył do pracy.
Po drodze wstąpił do cukierni, z której odebrał zamówiony wcześniej tort, upewniwszy się, że to ten właściwy.
– Świetnie to paniom wyszło – pochwalił wyraźnie zdegustowane ekspedientki. – Trzeba go będzie obfotografować na pamiątkę, zanim trafi pod nóż.
Kobiety wymieniły między sobą spojrzenia, a na ich twarzach odmalowała się troska o zdrowie psychiczne ekscentrycznego klienta. Już sam fakt, że zamówił tort w kształcie ludzkiego mózgu, demonstrując pierwowzór w postaci szczegółowych fotografii, odrobinę je przeraził. Na domiar złego zażyczył sobie, żeby frużelina była koniecznie wiśniowa i wypływała po rozkrojeniu ciasta. Świr jak nic!
Zadowolony i całkowicie nieświadom wrażenia, jakie zostawił po sobie w cukierni, Jeremi powędrował do pracy, z radością myśląc o czekającym na niego zadaniu.
Pierwsza niespodzianka spotkała go już po przekroczeniu progu sali sekcyjnej, kiedy na pozostawionym w idealnym porządku stole prosektoryjnym zobaczył… Nie było właściwie istotne, kogo lub co zobaczył, wszak niczego ani też nikogo nie powinno na stole być. Tymczasem pod białą tkaniną wybrzuszały się ewidentnie ludzkie kształty.
– A to ci ciekawostka – powiedział do siebie, gładząc elegancko przyciętą brodę. – Komuś tu się chyba wyjątkowo śpieszy do wywnętrzeń. Wybacz, drogi przyjacielu, ale jeszcze chwilę musisz poczekać.
Jeremi Organek poza wieloma innymi zaletami posiadał także tę, której brakuje większości ludzi. Był mianowicie człowiekiem niespotykanie cierpliwym. Cierpliwość owa idealnie uzupełniała się z metodycznością, z jaką mężczyzna realizował stojące przed nim zadania. Uwielbiał rutynę, planowanie stanowiło jego hobby, a najmniejsze zakłócenie w szczegółowo obmyślonej agendzie wywoływało w jego wnętrznościach pląsawicę. Znajdujące się w niewłaściwym miejscu zwłoki nie stanowiły jeszcze wielkiego problemu, ale zaburzenie rytuału było absolutnie niedopuszczalne.
– Tylko się przywitam – usprawiedliwił przed sobą złamanie świętego zakazu zbliżania się do ciała w cywilnym ubraniu. – O! Pani raczej nie jest Marcinem Zygmuntem.
Leżąca na stole kobieta ponad wszelką wątpliwość nie była Marcinem Zygmuntem ani żadnym innym Marcinem bądź Zygmuntem, gwoli ścisłości. Coraz bardziej zaintrygowany, Jeremi ostrożnie, z zachowaniem godności należnej zmarłej, odkrywał kolejne partie ciała, a doszedłszy do stóp, zdziwił się jeszcze bardziej.
– A gdzie się podziała pani karta serwisowa? – Zamrugał kilka razy, jak gdyby to miało pomóc w dostrzeżeniu nieistniejącego identyfikatora.
Nie, nie pomogło.
Przykrył ciało i cofnął się do drzwi. Uchylił je, wyjrzał na pusty korytarz, zerknął na tabliczkę, na której widniało jego nazwisko, jeszcze raz rozejrzał się po korytarzu, po czym ostrożnie zamknął ciężkie odrzwia i wrócił do stołu.
– Droga pani – powiedział z powagą do białego prześcieradła. – Wygląda na to, że to nie dowcip moich kolegów, a ja nie pomyliłem szpitali. Pani pozwoli, że przebiorę się na naszą randkę i zaraz wracam. Mam nadzieję, że nie będzie pani przeszkadzało, że wspólnie posłuchamy muzyki?
Wyglądało na to, że kobieta także była melomanką, nie zgłosiła bowiem sprzeciwu, nie skrzywiła się, nie potrząsnęła głową, a zatem nic nie stało na przeszkodzie, by Jeremi mógł przywrócić temu porankowi jego należne status quo.
Z wrażenia, jakie zrobiło na nim zaskakujące odkrycie, zupełnie zapomniał o pudełku z tortem, które postawił pod stołem, co samo w sobie świadczyło o stanie ducha pięćdziesięciolatka.
Po kilku minutach z niewidocznych na pierwszy rzut oka głośników popłynęły dźwięki Fear of the Dark, utworu oznaczającego rozpoczęcie procedury nazywanej – w zależności od płci poddawanych obdukcji zwłok – randką lub spotkaniem biznesowym. Kiedy wybrzmiały słowa „When the light begins to change”, zapaliła się lampa nad stołem, a zaraz potem pojawił się on: cały na biało, promieniejący wewnętrznym blaskiem sobowtór George’a Clooneya, którego uroda nie onieśmielała jedynie goszczących w jego progach kobiet, niezdolnych już do odczuwania emocji. On za to każdą z nich traktował z nabożnym szacunkiem, delikatnością i czułością, na którą zasługiwały zarówno przed, jak i po śmierci.
– I jak ja mam się do pani zwracać, moja piękna? – zapytał cicho, odkrywając twarz kobiety. – Nie dali pani imienia, nie dali życia, zupełnie jakby nigdy go pani nie miała. – Powoli i delikatnie zdjął tkaninę z ciała. Złożył ją w równą kosteczkę, odłożył na dolną półkę stolika, na którym leżały przygotowane narzędzia, i zabrał się do pracy. Z głośników popłynęły pierwsze takty Wasting Love. Jeremi zamknął oczy i zaczął się rytmicznie kołysać, po czym zanucił razem z wokalistą: „Maybe one day I’ll be an honest man”, i rozpoczął procedurę.
W trakcie oględzin zewnętrznych nie zauważył niczego, co mogłoby wskazać przyczynę śmierci. Żadnych zadrapań, zasinień, jedynie kilka blizn po dawnych urazach. Bladość skóry świadczyła o niedawnym zgonie, choć równie dobrze mogła wynikać z wyjątkowo jasnej karnacji kobiety. Splątane włosy w kolorze lnu i takie same brwi i rzęsy upodabniały ją do wyobrażeń słowiańskich rusałek.
– Czas na zwierzenia, moja śliczna – szepnął Jeremi, pochylając się nad ustami, które wyglądały na niedomknięte. – Chcesz mi coś powiedzieć? Mów, kwiatuszku, mów, nikt inny już cię nie wysłucha.
Rozchylił sine wargi skrywające równe, białe zęby. Zajrzał do gardła, świecąc doń latarką, i nagle zamarł. Chwycił szczypce, lewą ręką odciągnął żuchwę na maksymalną szerokość, a prawą włożył instrument głęboko do krtani. Pogmerał trochę, po czym z mieszaniną ekscytacji i zdumienia ostrożnie wyciągnął szczypce, którymi uchwycił metalowy przedmiot znajdujący się w przełyku kobiety.
– A po coś ty to, aniołku, połykała? – Uniósł rękę pod lampę i obejrzał znalezisko z każdej strony. – Ja z trudem radzę sobie z paracetamolem, a ty poradziłaś sobie z kluczem?
Rozejrzał się w poszukiwaniu tacki, ale jej nie znalazł. Zapomniał ją przygotować, wytrącony z równowagi przez zaskakujące wydarzenia poranka. Zaklął nieładnie, za co od razu przeprosił, składając pełen szacunku ukłon w stronę zwłok.
Wciąż trzymając klucz jak trofeum, podszedł do szafki, w której znajdowały się zdezynfekowane naczynia, i sięgnął po metalową nerkę, kiedy nagle drzwi się otworzyły, ktoś krzyknął, a Jeremi podskoczył i rozluźnił uchwyt szczypiec. Uderzając o podłogę, klucz brzdęknął głośno, po czym wpadł pod szafkę.
– O Jezu, przepraszam – pisnął kobiecy głos.
Medyk odwrócił się i rzucił do stołu sekcyjnego. Chwycił złożoną tkaninę, narzucił ją na obnażone ciało nieboszczki i dopiero wtedy odezwał się do równie jak zwłoki bladej intruzki:
– Zgubiła się pani?
– Tak… Przepraszam! Nie spodziewałam się zobaczyć… No, wie pan, trupa. – Rudowłosa dziewczyna wpatrywała się w Jeremiego przerażonym wzrokiem.
– Proszę mi wierzyć, że gorzej by było, gdyby zobaczyła tu pani kogoś żywego – odparł miękko. – W czym mogę pani pomóc?
– Szukam kierownika zakładu.
– Korytarzem do końca, potem w lewo i ostatnie drzwi z tabliczką „Kierownik”.
Dziewczyna kiwnęła głową, po czym bez słowa zamknęła drzwi.
Jeremi odwrócił się do stołu, odkrył twarz kobiety i wyszeptał przepraszającym tonem:
– Bardzo cię przepraszam, zapomniałem zamknąć drzwi. Gdzie ja mam dzisiaj głowę?
Wspomniana głowa zaczęła go nagle bardzo boleć. Zaburzenie porządku dnia i utrzymujący się wysoki poziom kortyzolu zwiastowały nadchodzącą migrenę. Ból głowy był jedyną rzeczą, której Jeremi Organek bał się panicznie, a miał ku temu poważne powody. Zaniechał więc natychmiastowego powrotu do przerwanej pracy, zdjął rękawiczki, umył ręce i opuścił prosektorium, ukłoniwszy się uprzednio pięknej nieznajomej. Musiał się pośpieszyć i zażyć tabletkę, zanim pełzający po skroniach ból rozbestwi się na dobre.
W kantynie kupił wodę, pogawędził chwilę z panią Heleną, która jak zwykle nie mogła oderwać wzroku od przystojnej twarzy patologa, popił lekarstwo i przegryzł podsuniętym mu rogalikiem z konfiturą z róży, która przypomniała mu o torcie. Na myśl o spoczywającym pod stołem sekcyjnym pudle zerwał się nagle i pognał z powrotem do prosektorium.
I wtedy dopiero zaczęła się heca.
– Przepraszam uprzejmie, gdzie są moje zwłoki? – zapytała głowa George’a Clooneya, wetknąwszy się między drzwi.
– Pardon? – Siwowłosy i siwowąsy mężczyzna uniósł głowę, a jego krzaczaste brwi zetknęły się na środku czoła.
– Zapytałem: „Przepraszam uprzejmie, gdzie są moje zwłoki?” – powtórzył cierpliwie Jeremi Organek.
– Jakbym miał zgadywać, to odpowiedziałbym, że po drugiej stronie drzwi, przyrośnięte do głowy – odparł mężczyzna. – A zaraz potem zapytałbym pana, czy zaczął pan pić w pracy.
– W żadnym wypadku, panie doktorze! – obruszył się Jeremi. – Ja nie zwłoki, ona zwłoki, to znaczy zwłoki kobiety. Zginęły mi.
– Zgubił pan zwłoki? – Na twarzy siwowłosego i siwowąsego kierownika prosektorium pojawił się nieprzyjemny grymas.
– Ja nie, ktoś je zgubił. A raczej zabrał.
– Panie Organek! – Kierownik uniósł głos, ale zaraz się uspokoił. – Doktorze Organek, bardzo proszę wejść do środka razem z odwłokiem, zamiast tkwić tu głową jak jakiś karaibski potępieniec.
Jeremi posłusznie wprowadził odwłok razem z odnóżami do środka gabinetu przełożonego i zamknął za sobą drzwi. Poza siwym profesorem w pomieszczeniu znajdowała się jeszcze jedna osoba, a spod jej płomiennorudej grzywki wpatrywały się w patologa rozbawione oczy w kolorze bursztynu.
– Pani Lindo, proszę wybaczyć, mój pracownik zdaje się borykać z jakimś życiowym kryzysem.
– Naprawdę zgubił pan zwłoki? – zapytała dziewczyna z wyraźną ekscytacją.
– No… Tak jakby – odparł Jeremi niepewnie. – Jak inaczej określiłaby pani sytuację, kiedy przed chwilą były, a teraz ich nie ma?
– Jeremi! – Kierownik nie wytrzymał. – Niech pan wreszcie skończy z tymi bredniami albo będę musiał skierować pana do psychiatry.
Organek zacisnął zęby, ale nie skomentował, choć właściwą ripostę miał na końcu języka. Przełknął złośliwość i odrzekł całkiem spokojnie:
– Doktorze Kurzawa, z całym należnym panu szacunkiem pragnę zauważyć, że psychiatra raczej niewiele miałby do powiedzenia w temacie zniknięcia zwłok, ponieważ oddział psychiatryczny znajduje się w innym budynku.
Dziewczyna zachichotała, za co dosięgnął ją surowy wzrok siwego wąsacza. Widocznie on poczucia humoru nie miał za grosz.
– Panno Miller, proszę tu na mnie poczekać – zwrócił się do niej. – A pan pójdzie ze mną, panie Organek. Ostrzegam pana jednak, że jeśli to kolejny pański żart, to inaczej będziemy rozmawiać.
Jeremi wzruszył ramionami i opuścił gabinet. Kierownik zakładu, doktor Kurzawa, ruszył za nim, mrucząc pod nosem niezrozumiałe dla nikogo mantry.
Pozostawiona sama sobie, Linda Miller rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu, w którym poza dwoma fotelami, niewielkim biurkiem i jedną dwudrzwiową szafą nie było żadnego innego wyposażenia. Nie tak wyobrażała sobie gabinet szefa patologów, spodziewała się słojów z wnętrznościami w formalinie, stert czaszek, wiszącego pod sufitem pożółkłego szkieletu ze zmianami spowodowanymi skutkami leczenia rzeżączki. Nic z tego, nudy na pudy. Zaczęła żałować, że umówiła się na rozmowę z Kurzawą, powinna była od razu uderzyć do tego, jak mu tam? Organka! A może… A może nie jest jeszcze za późno?
– Lepiej się pośpieszę, zanim faktycznie wezmą go do czubków – stwierdziła na głos, po czym wbrew prośbie gospodarza opuściła gabinet i pomknęła do sali, z której wciąż dochodziły dźwięki miłej jej uszom muzyki.
Kiedy minęła zakręt dzielący ją od części korytarza prowadzącego do miejsca, z którego miały znikać zwłoki, miłą uszom muzykę przerwały dwa podniesione męskie głosy. Linda przykleiła się do ściany, jakby miało jej to pomóc w staniu się niewidzialną, i nadstawiła uszu.
– Czy pan uważa mnie za durnia?! – wrzeszczał Kurzawa.
– To pytanie zdaje się zupełnie irrelewantne – odpowiedział Organek głosem zbliżonym do krzyku.
– A niby co pan przez to rozumie?!
– Nie wiem, czy można rozumieć cokolwiek innego, niż definiuje słownik – odparł tym razem spokojnie Jeremi. – Irrelewantny oznacza „nieistotny, marginalny, pomijalny”. Nie wiem, co moja opinia na pański temat miałaby wnosić do obecnej sytuacji.
– Nie kpij ze mnie, Organek – wywarczał siwowłosy kierownik prosektorium. – Stąpasz po cienkim i już popękanym lodzie! Jaja sobie robisz?!
Nagle do uszu coraz bardziej zafascynowanej Lindy doleciało soczyste przekleństwo zawierające bardzo wyraźny akcent na „r” oraz „a”, a towarzyszyło mu jakby… chlupnięcie?
– Mój mózg!!! – wydarł się Organek. – Co pan najlepszego zrobił?!
– Ja co zrobił?! JA zrobił?! – W głosie Kurzawy słychać było kotłującą się pianę. – Ja dopiero zrobię, a pan niech zabiera swoje rzeczy i nie pokazuje mi się na oczy bez pozytywnej opinii psychiatry! – Siwa głowa wychynęła na korytarz, lecz już po chwili zniknęła znowu. – A najlepiej to wcale!
Kurzawa wypadł z sali sekcyjnej, w jego oczach widać było prawdziwy szał. Minął Lindę bez słowa, prawdopodobnie w ogóle jej nie zauważając. Ona tymczasem doskonale widziała czerwone ślady, jakie zostawiał na podłodze prawy but mężczyzny. Kiedy zniknął za zakrętem, dziewczyna odkleiła się od ściany i ostrożnie podeszła do otwartych na oścież drzwi.
– O rany, a co tu się odjaniepawliło? – zapytała, wytrzeszczając oczy.
– Proszę? – Organek klęczał na podłodze i grzebał w czymś, co wyglądało jak wielka breja. Wyjął utaplane brunatnoczerwoną mazią ręce, po czym wsmarował ją apetycznie we włosy.
– Ble. – Linda się skrzywiła. – Oryginalne ma pan podejście do naturalnych kosmetyków.
– Co? – Medyk spojrzał na dziewczynę nieprzytomnym wzrokiem. – A nie, to nie kosmetyk. Tłuszcz, cukier i trochę migdałów.
– Migdałów? Takich z gardła?
– Takich z drzewa – wyjaśnił odruchowo, a po chwili dotarł do niego sens komentarza. – O rety, pani chyba nie myśli, że to ludzkie wnętrzności?
– Naprawdę staram się o tym nie myśleć, ale sam pan chyba rozumie, że to raczej… trudne. W tych okolicznościach.
Okoliczności zaiste sprzyjały skojarzeniom rodem z filmów gore: sala sekcyjna, trup na stole, a pod stołem patolog z rękami po łokcie umoczonymi w mózgu.
– Racja – zgodził się Jeremi. – Można tak pomyśleć.
– Nieźle pan wkurzył swojego szefa – stwierdziła dziewczyna, a w jej głosie nie było ani krzty przygany. – Ale jakoś wcale mi go nie żal. Odpychający typ.
– Mhm – mruknął Jeremi, podnosząc się z klęczek. – Proszę mi wybaczyć, muszę umyć ręce.
– Proponuję nie zapomnieć o włosach, żeby pana faktycznie za wariata nie wzięli.
Organek skinął głową i ruszył na zaplecze, skąd po chwili doleciał dźwięk puszczonej wody. Nie było go raptem kilka minut, w którym to czasie Linda obejrzała wyposażenie pomieszczenia. Tego właśnie potrzebowała!
– Czyli jednak to był kawał? – zapytała, kiedy medyk wrócił, wycierając włosy papierowym ręcznikiem.
– Co takiego?
– To zniknięcie zwłok. Jak widać, są na miejscu.
Jeremi nie odpowiedział. Zamiast tego podszedł do stołu i uniósł materiał zakrywający głowę leżącego na nim ciała.
– Na miejscu, owszem. Tylko czy na pewno? – zapytał cicho.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy i nieświadomie wykonała krok w tył.
– O holender! – szepnęła. – Kto to jest?
– Według identyfikatora: Marcin Zygmunt. Mortis causa: upadek z dużej wysokości i przerwanie rdzenia kręgowego.
– A gdzie się podziała ta blondynka?
Medyk zakrył twarz denata i spojrzał w bursztynowe oczy dziewczyny.
– Nie wiem, ale się dowiem – odparł ze stanowczością. – Na mojej zmianie nikt nie będzie znikać zwłok.
Mieczysław Kurzawa ze złością wycierał but papierem toaletowym, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Zajęty jestem! – warknął.
Być może zrobił to zbyt cicho albo też osoba po drugiej stronie nieszczególnie się tym przejęła, bo klamka powędrowała w dół i zaraz potem drzwi stanęły otworem.
– Przeszkadzam? – zapytała Linda Miller tonem niewiniątka.
– Odrobinę.
– A to dobrze, że tylko odrobinę. – Dziewczyna zamknęła drzwi od wewnątrz, szeroki uśmiech nie znikał z jej ust. – Ooooo, wdepnął pan w ten tort? Kiepska sprawa, wiśnie ciężko wywabić. Niezłe tu macie zabawy, w życiu bym się nie spodziewała takich fajerwerków w miejscu o raczej sztywnej atmosferze.
– To chyba nie najlepsza pora na takie żarty, panno Miller – odburknął Kurzawa.
– No co też pan? Nic tak nie podnosi jakości życia jak zdrowe poczucie humoru. Czytał pan kiedyś Chmielewską? Gdyby nie jej prześmiewcze książki, ludność peerelu zwariowałaby jak dwa razy dwa – tokowała dziewczyna, ani na chwilę nie przerywając. – Moja mama do dzisiaj truchta po świńsku i cały czas powtarza, że kiedy poznała mojego tatusia, to jej się szaleństwo w zwojach mózgowych zrobiło takie samo jak u Joanny. Ale niech się pan nie martwi – uspokoiła oszołomionego mężczyznę – szaleństwo zdechło, jak tylko mamusia zorientowała się, że tatuś to swołocz i rąbie wszystko, nawet szczególnie nie selekcjonując przedmiotu rąbania.
Kurzawa zastygł w dziwacznej pozie pomiędzy skłonem prostym a wyprostem niepełnym i patrzył na dziewczynę z mieszaniną zniesmaczenia, politowania i niechęci. Ona tymczasem ani myślała spuszczać z tonu.
– Ale właściwie nie ma się czemu dziwić, w końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni, a genów się nie wyprzemy. Dziadziuś Miller też świętym raczej nie został, cztery żony wykończył, a rogate wszystkie jak Megaloceros giganteus. Wie pan, co to Megaloceros giganteus?
Kurzawa nie wiedział, ale z wrażenia nawet nie zdążył zaprzeczyć.
– To taki bydlęcy jeleń, znaczy nie że bydło, bo w końcu to jeleń, tylko taki bydlak wielki, olbrzymi wręcz. I wie pan, jakich rozmiarów ten bydlak jeleni miał poroże?
Siwy mężczyzna niepewnie pokręcił głową.
– No, niech pan zgaduje! – zachęciła go dziewczyna.
– Dwa? Metry dwa?
– Zimno! – Dziewczyna się roześmiała. – Trzy sześćdziesiąt! Da pan wiarę?
Ciężko było stwierdzić, czy dał, czy też nie, bo wyglądał na wyjątkowo wstrząśniętego, i to raczej nie osiągnięciem przez jelenia olbrzymiego wyjątkowo efektownego rozmiaru poroża.
– Pani Lindo, może jednak przełożymy nasze spotkanie na jakiś bardziej sprzyjający moment? – poprosił cicho.
– Sprzyjający czemu? – Dziewczyna mrugała tak szybko, że przypuszczalnie ekran w smartfonie wolniej się odświeżał.
– Przyzna pani, że dziś warunki do rozmowy są raczej… hm… nie najlepsze.
– Czy ja wiem? Znikanie zwłok, taplanie się w mózgu… Zasięgi mi poszybują jak orzeł, co to jego cień widziała Kasia Stankiewicz.
– Niech pani idzie, pani Miller – poprosił rozdrażniony Kurzawa. – Umówimy się na kiedy indziej, nie czuję się najlepiej.
Linda zrobiła smutną minę, którą wielokrotnie ćwiczyła na kolegach. Tym razem jednak zamierzonego efektu nie osiągnęła, najprawdopodobniej dlatego, że mężczyzna był z natury odporny na kobiece manipulacje.
– No dobrze, skoro tak… – skapitulowała. – Szkoda, ale rozumiem. Może pan Organek będzie miał ochotę na pogawędkę.
Odwróciła się w stronę drzwi, ale ostry głos Kurzawy zatrzymał ją w pół kroku.
– Nie! Niech pani tego nie robi! Doktor Organek zdaje się wypierać swoją kondycję, a ja miałem nadzieję, że już z nim wszystko w porządku.
– Co ma pan na myśli?
– Nie powinienem o tym mówić, więc powiem tylko, że dziś zostanie wysłany na przymusowy urlop zdrowotny. Jestem mu to winien jako przełożony.
– Strasznie pan zagadkowy… – Dziewczyna lekko zmarszczyła nos, wyczuwając w tonie lekarza nutkę fałszu.
– Przepraszam, ale naprawdę nie wolno mi o tym mówić. Proszę mi jednak wierzyć, że tak będzie lepiej.
– Czyli o zwłokach, które znikają, też mam nie pisać? – upewniła się.
– Chyba że chce się pani ośmieszyć tak jak doktor Organek – odparł ze smutkiem. – Jak sama pani widziała, żadne zwłoki nie zniknęły, co świadczy jedynie o stanie zdrowia mojego podwładnego.
Linda skinęła głową i otworzyła drzwi. Zawahała się w progu, ale ostatecznie zrezygnowała z zadania pytania, które chodziło jej po głowie.
Kiedy drzwi zamknęły się za dziewczyną, Kurzawa wypuścił powietrze i opadł ciężko na fotel. Przez chwilę siedział z zamkniętymi oczami, a następnie chwycił telefon i wybrał numer.
– Nie wiem, co tym razem odstawiłeś, i nie zamierzam mieć z tym nic wspólnego. Jeszcze jeden taki numer i sam wylądujesz na stole Organka – warknął tonem, od którego martwym jeżyły się włosy.
Rozłączył się, wyciągnął z kieszeni paczkę cameli, po czym drżącą ręką zapalił cienkiego papierosa.
– Pssst! – Ruda głowa zajrzała do sali sekcyjnej. – Panie Jeremi!
– Hmm? – Patolog podniósł wzrok znad stołu. – A, to pani. Coś pani tu zostawiła?
– Nie, pomyślałam, że zajrzę do pana, zanim pójdę. – Linda weszła do środka i zamknęła ostrożnie drzwi. – Pomóc panu?
Organek miotał się trochę, co wybitnie nie pasowało do jego spokojnego usposobienia. Rozdeptana przez Kurzawę krwawa miazga wciąż leżała w miejscu, w którym pechowo trafiła pod but kierownika.
– Trochę szkoda, co? – zagaiła dziewczyna, podwijając rękawy bawełnianej sukienki. – Pomogę panu to sprzątnąć.
– Szkoda? Ma pani na myśli tort?
Ładny rudzielec skinął głową i kucnął nad pudełkiem uwalanym fragmentami szaroróżowego biszkoptu ociekającego wiśniową frużeliną.
– Dziękuję, ale nie musi pani sobie robić kłopotu – bąknął nieco zafrasowany patolog.
– No co pan, to żaden kłopot! – uśmiechnęła się Linda. – I tak nici z mojego wywiadu, a innych planów na dzisiaj nie miałam. Mogę pana o coś zapytać?
– Właśnie to pani zrobiła – odparł machinalnie.
– O rety, strasznie pan dosłowny. – Dziewczyna przewróciła oczami. – Okej, to czy mogę pana o coś jeszcze zapytać po tym, jak pytam, czy mogę zapytać?
Organek skinął głową, ale wciąż wydawał się rozkojarzony.
– Ma pan jakiś pomysł, co stało się z tymi zwłokami? – zapytała Miller, zgarniając fragmenty tortu spod stołu.
– Mówiłem pani: przerwanie rdzenia kręgowego.
– Nie pytam o te zwłoki, tylko o TE zwłoki – wyjaśniła z naciskiem. – Tej dziewczyny, którą widziałam wcześniej.
Jeremi zatrzymał się w pół kroku między jedną a drugą szafką, do których chował zdezynfekowane narzędzia.
– Nie mam pojęcia i właściwie zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Kurzawa nie ma racji… – Zawiesił głos i spojrzał w oczy dziewczynie. – Myśli pani, że zwariowałem?
– Trudno stwierdzić, nie znam pana jeszcze, ale z pewnością tamte zwłoki się panu nie przywidziały.
– Może powie pani o tym kierownikowi? – Patolog się ucieszył. – Wyjaśni mu pani, że widziała na stole dziewczynę, a teraz zamiast dziewczyny leży mężczyzna. Pani uwierzy na pewno!
– Wykluczone – stwierdziła stanowczo Linda. – Jeśli teraz wyskoczyłabym z czymś takim, uznałby, że działam z panem w zmowie. On już podjął decyzję i jedyne, co możemy zrobić, to udawać, że się z nią godzimy, a następnie udowodnić mu, że jest w błędzie.
Organek uniósł brwi, zastanawiając się, czy najpierw powinien zapytać o decyzję Kurzawy, czy może o użycie zaimka „my”. Na szczęście Linda Miller nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i sama udzieliła odpowiedzi na niezadane pytania:
– Pański przełożony zamierza wysłać pana na zieloną trawkę, żeby pan wyleczył swoją „kondycję”, czymkolwiek by ona była, a więc będzie pan miał więcej czasu na powęszenie. A ja panu chętnie pomogę, bo czuję swoim słynnym siódmym zmysłem, że „zagadka znikniętych zwłok” to będzie prawdziwa petarda i otworzy mi drogę do blogerskiej sławy.
– Pani Lindo? – odezwał się lekko oszołomiony medyk. – Teraz to ja muszę zadać pani kilka pytań, bo nieco się pogubiłem.
– Proszę się nie przejmować – wyszczerzyła się dziewczyna. – Za mną mało kto nadąża, bo ja myślę z prędkością nadświetlną i werbalizuję swoje myśli skrótami, więc trzeba się przyzwyczaić. Albo nie – dodała ze stoickim spokojem – ale wtedy marne szanse na nadążenie.
Jeremi przysiadł na stołku i przyglądał się dziewczynie z rozbawieniem. Była jego całkowitym przeciwieństwem: gadatliwa, żywiołowa i naiwnie otwarta, a mimo to wzbudziła w nim sympatię.
– Ile ma pani lat? – zapytał w końcu, zaskakując nawet samego siebie.
– Dwadzieścia pięć – odpowiedziała z nutką rezerwy. – I bardzo mi pan, oczywiście, schlebia, ale ja lubię młodszych, z całym szacunkiem. Pan by się nadawał raczej dla mojej mamusi.
Patolog zaśmiał się szczerze, bo nawet mu do głowy nie przyszło, że jego pytanie może zostać odebrane w ten sposób. Pomimo swych pięćdziesięciu wiosen doświadczenie w sprawach uczuciowych miał mniejsze niż niejeden nastolatek. Jakoś nigdy się nie złożyło, a później już przestał zawracać sobie głowę pierdołami. Inna sprawa, że jego ekstraordynaryjna uroda przyciągała kobiety jak najsilniejszy magnes, podczas gdy on nie potrafił przyjmować tych awansów. Wypracował więc system ochronny polegający na uciekaniu w pracę i wyładowywaniu emocji we własnym rockowym zespole. Ewentualne potrzeby natury fizjologicznej zaspokajał w ramach przelotnych romansów – które okazywały się przelotne głównie na życzenie partnerek. Całkiem możliwe, że gdyby na pierwszej randce nie opowiadał ze szczegółami o przebiegu swojego dnia w pracy, byłyby i drugie randki.
– Jest pani bardzo młodą osobą – stwierdził – więc pani entuzjazm i chęć przeżycia przygody zdają się całkowicie zrozumiałe. Obawiam się jednak, że będzie pani zawiedziona, kiedy okaże się, co wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobne, że ta kobieta trafiła na stół z pomocą jakiegoś studenta, który przygotowuje się do egzaminu i któremu znudziło się uczenie „na sucho”. Jeśli rozumie pani, co mam na myśli.
Linda podniosła się z kucek, a na jej czole pojawiła się poprzeczna zmarszczka. Po chwili rozpogodziła się jednak i celnie zripostowała:
– Gdyby chodziło o jakiegoś niesubordynowanego studenta, to ciało leżałoby tu dalej. Po co miałby robić sobie tyle kłopotu, żeby je zniknąć i zastąpić tym drugim? Przecież nikt by nie wiedział, czyja to sprawka.
– Słusznie – zgodził się z nią Organek. – Bardzo logiczna konkluzja. Ale to wcale nie oznacza, że wyjaśnienie nie okaże się równie trywialne.
– Szkoda, że nie zdążył pan jej pokroić, może kryła w sobie jakąś tajemnicę…
Jeremi poczuł, jak zalewa go fala gorąca. No przecież!
Rzucił się na podłogę i z policzkiem przyklejonym do gumoleum zaglądał pod szafki, wycierając przy okazji podłogę białym fartuchem.
– Dobrze się pan czuje? – zapytała z troską dziewczyna. Przez jej głowę przemknęła myśl, czy aby nie pomyliła się w ocenie stanu umysłu Organka.
– Do… Dob… rze! – wysapał. Jego prawa ręka zniknęła pod rzędem szafek i prawdopodobnie zbierała właśnie cały znajdujący się pod nimi kurz. – Ha! Mam cię! – krzyknął triumfalnie.
Ostrożnie wyjął rękę spod mebli, podniósł się z klęczek i zaprezentował znalezisko.
– Oto i tajemnica, którą kryła nasza zaginiona denatka.
– I wypluła ją prosto pod szafkę? – Dziewczyna zmrużyła oczy krótkowidza.
– To akurat moja wina – odparł Organek z zawstydzeniem. – Dziś ewidentnie nie jest mój najlepszy dzień.
Linda podeszła do niego, nie spuszczając wzroku z metalowego przedmiotu.
– Czy ja chcę wiedzieć, w której części jej ciała pan to znalazł? – zapytała z niepokojem. – Bo, wie pan, ja oglądałam Krwawy diament, i to chyba ze trzy razy, czytałam też Papillon i trochę mnie przeraża ludzka inwencja w kwestii przemycania różnych skarbów.
Organek co prawda ani nie oglądał filmu z Leonardem DiCaprio, ani nie czytał głośnej książki o kolonii karnej w Gujanie Francuskiej, ale intencję pytania zrozumiał w lot.
– Biedaczka usiłowała go połknąć, lecz najprawdopodobniej utknął jej w przełyku, zablokował aparat oddechowy i stał się przyczyną śmierci – wyjaśnił. – Tyle mogę wnioskować, bez ciała i tak niczego więcej się nie dowiemy.
– I tak wolałabym, żeby pan go odkaził – oznajmiła uspokojona dziewczyna. – Ciekawe, do czego ten klucz pasuje…
Jeremi nalał do plastikowego pojemnika jakiegoś płynu, a następnie ostrożnie zanurzył w nim klucz.
– Nie wygląda na pasujący do współczesnych zamków. Jak pani myśli?
– Myślę, że powiem panu, co myślę, kiedy pozbędzie się pan z niego trupiego jadu i wszystkich potencjalnych chorób współistniejących…
Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo za drzwiami rozległy się głośne kroki. Instynkt kazał jej się ukryć, rzuciła się więc na zaplecze, gdzie przywarła do ściany, modląc się, żeby to nie była żona patologa, której na przykład zebrało się właśnie na amory i która postanowiła natychmiast zaspokoić swoje chore seksualne fantazje.
– Kto tu ma chore fantazje, Lindo? – szepnęła do siebie i pacnęła się w czoło. – Skąd ci w ogóle te bezeceństwa przyszły do głowy?
Usłyszała dźwięk otwierania ciężkich drzwi, po czym głos Mieczysława Kurzawy oznajmił:
– Doktorze Organek, proszę pójść ze mną do mojego gabinetu. Doktor Malinowski już tam na pana czeka.
Kilka sekund później drzwi się zamknęły i w prosektorium zapanowała grobowa cisza. Dziewczyna ostrożnie wychyliła się ze swojej kryjówki, następnie zaś ruszyła do szafki, na której patolog zostawił niewielki pojemnik z płynem odkażającym, a do jego środka wrzucił znaleziony klucz.
Linda pochyliła się nisko, niemalże mocząc nos w żrącej substancji, co było możliwe wyłącznie dlatego, że jako dziecko straciła węch. Przyglądała się metalowemu przedmiotowi spoczywającemu na dnie naczynia i z każdą sekundą rosło w niej przekonanie, że rozpoznaje dziwny symbol wytłoczony na główce klucza. Całkowitej pewności jednak mieć nie mogła, musiałaby go obmacać, a nie wiedziała, czy wszystkie choroby współistniejące zostały już anihilowane.
Wpatrywanie się w nieruchomy przedmiot znudziło jej się po kilku minutach, zaczęła więc się rozglądać, myszkować po szafkach, a nawet coraz śmielej zerkać w kierunku leżących na stole zwłok. Zaskoczył ją fakt, że zupełnie się nie boi, wbrew temu, co całe życie sobie wyobrażała. Pewnie padłaby na zawał, gdyby ciało nagle się poruszyło albo wydało jakiś dźwięk, ale kiedy tak sobie leży, nic nie robi, nie chce pożreć jej mózgu, to nie ma w nim niczego strasznego.
Chwyciła brzeg tkaniny i ostrożnie ją zdjęła, odsłaniając czoło zmarłego. Czoło jak czoło, ani ładne, ani brzydkie, całkiem zwyczajne, bez fajerwerków. Pociągnęła mocniej i odkryła łuki brwiowe, powieki, policzki. Przy policzkach zatrzymała się nieco dłużej, bo okazało się, że denat miał wyjątkowo ładnie zarysowane kości policzkowe.
– Fiu, fiu – stwierdziła z uznaniem. – I po coś ty, chłopaku, ten rdzeń przerywał? Szkoda takie geny marnować.
Nos i usta także były niczego sobie, ale broda! O święci pańscy, za taki dołeczek w podbródku to się słono płaci w gabinetach chirurgii estetycznej.
– Właśnie zostałam wdową – stwierdziła ze smutkiem. – Świeć, Panie, nad jego duszą i spraw, żeby miał brata bliźniaka, który ma cały kręgosłup.
Na korytarzu rozległy się pośpieszne kroki, nasunęła więc prześcieradło na twarz nieboszczyka, rzuciwszy uprzednio pełne żalu ostatnie spojrzenie na najpiękniejszy podbródek na świecie, i czmychnęła na zaplecze.
Drzwi otworzyły się z impetem i do środka wmaszerował Organek z miną zbitego psa i starszy o dekadę.
– Jest pani tu jeszcze? – zawołał cicho, kiedy drzwi odgrodziły ich od ewentualnych intruzów.
– Jestem! – Dziewczyna wyszła zza załomu ściany. – Wszystko w porządku?
– Ze mną tak, ale wyraźnie coś jest nie w porządku z tym miejscem.
Linda oblała się pąsem i zerknęła na niestarannie zatarte dowody swojej zbrodni. Organek jednak nawet nie zauważył, że spod sfałdowanego materiału wystaje ucho Marcina Zygmunta.
– Musimy się zbierać – rzucił patolog, a dziewczyna przez chwilę nie miała pewności, czy mówi do niej, czy też ma na myśli właściciela odkrytego ucha.
– Ja też? – upewniła się.
– Jeśli chce pani uniknąć konfrontacji z Kurzawą, to mocno bym to doradzał.
Czterdzieści minut później opuścili szpital – on, w swojej czarnej ramonesce, gumowanych dżinsach i z twarzą George’a Clooneya, odprowadzany powłóczystymi spojrzeniami mijanych kobiet; i ona, w bawełnianym kombinezonie podwędzonym któremuś z lekarzy, maseczce na twarzy i flizelinowym czepku zakrywającym jej rude włosy. Taksówkarz nieco się zdziwił na ich widok, ale skoro płacili gotówką, to co się będzie czepiał.
– Jeremi? – zapytała Linda, nachylając się w stronę patologa. – Mogę tak się do pana zwracać?
– Głupio by było, gdyby zwracała się do mnie pani per „Zenek”.
– Ale mam mówić „panie Jeremi” czy „Jeremi”?
– Jak pani wygodniej.
– Najwygodniej będzie, kiedy nie będziesz mi paniował. Linda jestem. – Dziewczyna wyciągnęła rękę, którą Organek uścisnął. Uśmiechnął się przy tym ciepło. – Od razu lepiej. A więc dokąd jedziemy, Jeremi?
– Zaraz zobaczysz, jesteśmy prawie na miejscu.
Rzeczywiście, po niespełna minucie taksówkarz zatrzymał samochód i zaciągnął hamulec. Nie odezwał się ani słowem, kiedy dziwaczna para o dziwacznych imionach opuszczała jego wóz. Odjechał natychmiast, jak tylko drzwi zamknęły się za Organkiem.
– Trochę tu jakby dziwnie… – stwierdziła Linda, rozglądając się z niepokojem.
Stali w przejściu do oficyny, która w najlepszym razie mogłaby robić za tło w filmie o kloszardach. Ściany kamienic rozpaczliwie upraszały się o renowację, a w większości okien brakowało szyb.
– Dziwnie? – zapytał Organek. – Dlaczego dziwnie?
– Może faktycznie to nie najwłaściwsze słowo. Powinnam była powiedzieć: strasznie, przerażająco, odrażająco, zwyrolowato. To twoja meta?
Jeremi nie zrozumiał ani słowa „zwyrolowato”, ani słowa „meta”, spojrzał więc na Lindę jak dziecko, do którego odezwano się w obcym języku.
– Zdaje się, że powinienem czuć się obrażony, ale zrzucę to na karb twojego młodego wieku – odezwał się miękko.
– Mam nadzieję, że z wiekiem gust mi się aż tak nie popsuje, żebym chciała przebywać w takich miejscach. A już na pewno nie chciałabym tu mieszkać.
Patolog pokręcił głową z rozbawieniem i ruszył w głąb odpychającego podwórka. On także nie chciałby tu mieszkać, chyba że byłby szczurem. Na szczęście był człowiekiem, w dodatku wykształconym i ceniącym wygodę.
– Jeśli jesteś seryjnym mordercą i zaraz zobaczę stosy trofeów w postaci brudnych majtek, to ostrzegam: kop w krok i zwiewam. – Linda ruszyła za Jeremim. – Wolałabym, żebyś zaprosił mnie na kawę w jakieś przyjemniejsze miejsce.
– W tym stroju mogłabyś wzbudzić niepotrzebną sensację – zauważył. – Spędzimy tu tylko chwilę, a później możemy iść na kawę.
– Nie wiem, czy chcę spędzić tu choćby ułamek sekundy – stwierdziła kwaśno Linda, czując się coraz bardziej nieswojo. – Gdzie my właściwie jesteśmy? Jeremi? Jeremi!!! Nie zostawiaj mnie tu!
Organek zniknął w którejś z ciemnych bram, podczas gdy ona zadzierała głowę, przyglądając się obskurnym elewacjom. Mimo że nie zaliczała się do osób lękliwych, Linda Miller poczuła dreszcze biegające jej po plecach jak stada wściekłych mrówek.
– Lepiej, żebyś nie czaił się na mnie z zardzewiałą rurą – bąknęła pod nosem, zmierzając w stronę najbliższych drzwi. – Bo jeśli okażesz się psycholem, to przyjaźni między nami nie będzie i wrócimy do „pana”.
Przekroczyła próg ciemnej bramy i natychmiast poczuła chłód charakterystyczny dla starych budynków. Brak węchu oszczędził jej atrakcji w postaci zapachu kurzu, zwierzęcych ekskrementów i amoniaku. Otaczał ją półmrok, rozpraszany gdzieniegdzie wpadającym przez dziurawe okna światłem z zewnątrz. Szła przed siebie, starając się nie myśleć o tym, gdzie się znalazła, i nie zauważać scenerii jak z horroru.
Korytarz skręcił ostro w lewo i doprowadził ją do niepasujących do całej reszty masywnych czarnych drzwi. Przyłożyła do nich ucho, ale nie doleciał do niej żaden dźwięk. Nacisnęła klamkę, wstrzymała oddech i popchnęła ciężkie skrzydło.
– Trafiłaś! – ucieszył się patolog. – Wybacz, że cię tak zostawiłem, ale strasznie mnie przypiliło za potrzebą.
– O ja cię nie chromolę, co to za miejsce?!
Dziewczyna weszła do pomieszczenia i rozglądała się z szeroko otwartymi ustami. Podłoga i ściany wyłożone były granatową aksamitną tkaniną, pod jedną ze ścian stała perkusja, nieco bliżej środka kilka stojaków z mikrofonami, w kątach rozstawiono ogromne głośniki. Po podłodze wiły się splątane kable.
– To moja próbownia – wyjaśnił Organek z wyraźną dumą. – Tutaj gramy z moim zespołem, czasami zapraszamy znajomych na koncerty.
– Zespół? Koncerty? – Linda wybałuszyła oczy. – Ty tak serio?
– Ja wszystko robię serio – obruszył się odrobinę. – Jesienią planujemy ruszyć w trasę koncertową, więc będziesz mogła się przekonać.
– U la, la, tego się nie spodziewałam. I jak się nazywacie? Sztywny Pal Azji i Skalpel chyba już zajęte?
– Rigor Mortis niestety też – odpowiedział patolog z wyraźnym żalem. Kątem oka zauważył kpiący uśmiech na ustach dziewczyny, dodał więc szybko: – My wszyscy jesteśmy medykami sądowymi.
– No to jak się nazywacie?
– Anus Mundi – bąknął tak cicho, że ledwo go usłyszała.
– Jezu, poważnie? Ale obciach… Chociaż lepiej tak niż po polsku, mniej osób poczuje urazę.
Jeremi wzruszył ramionami, bo niewiele go obchodziły odczucia innych ludzi, zwłaszcza gdy w grę wchodziła nazwa jego zespołu. Zresztą aktualnie niewiele rzeczy go obchodziło, wyjątek stanowiła tajemnicza dziewczyna, która w równie tajemniczy sposób zniknęła z jego stołu.
– Możesz się przebrać, a ja w tym czasie znajdę kryjówkę dla klucza. To jedyne miejsce, w którym z pewnością nikt nie będzie chciał go szukać.
– Myślisz, że ktoś będzie go szukał? – zdziwiła się Linda.
– Mam niejasne wrażenie, że ten klucz jest, nomen omen, kluczem do rozwikłania zagadki śmierci tej kobiety. Skoro ona zadała sobie tyle trudu, żeby go ukryć, mam obowiązek zrobić to samo.
– Przecież nie wiemy nawet, kim była ta kobieta i dlaczego połknęła klucz – zaoponowała Linda. – Może miała po prostu dziwne hobby albo pracowała w cyrku i jej zadaniem było oswobodzenie się z jakichś kajdan?
Organek spojrzał na rudzielca w lekarskim kombinezonie i cmoknął z uznaniem.
– Niezły z ciebie detektyw, Lindo – pochwalił ją – ale takim kluczem nie otwiera się zamków w kajdanach, a już na pewno ciężko byłoby trzymać go w ustach. Jest za duży i prawdopodobnie bardzo stary.
– Może masz rację… – zgodziła się niechętnie. – I ten znak, widziałeś?
Jeremi wyjął z kieszeni papierowe zawiniątko i położył je na otwartej dłoni.
Dziewczyna zbliżyła się, po czym delikatnie odchyliła papier. Odkażony i pozbawiony nalotu metalowy klucz wyglądał zdecydowanie lepiej.
– Masz na myśli to coś, co wygląda jak kurza łapka?
– To nie jest kurza łapka, Jeremi. To jest runa. – Dziewczyna sięgnęła po telefon komórkowy i zaklęła siarczyście. – Nie ma zasięgu.
– Nie ma, rzeczywiście. Próbownia jest wytłumiona, a w okolicy nie ma żadnego nadajnika.
Linda obeszła pomieszczenie dookoła z ręką wyciągniętą jak antena, ale nie udało jej się złapać sieci.
– Zróbmy zdjęcie klucza i wróćmy do cywilizacji – poprosiła. – Fajnie tu, klimatycznie, Ozzy Osbourne odnalazłby się doskonale, ale ja jednak wolę kawiarnie z dostępem świeżego powietrza.
Jeremi wskazał jej drogę do toalety, która – o dziwo! – była czysta i spełniała swoją funkcję, sam tymczasem zajął się ukrywaniem klucza. Z niejasnych dla siebie przyczyn, kierowany intuicją, uważał, że należy go zabezpieczyć.
Kiedy przebrana w swoją bawełnianą sukienkę dziewczyna wróciła po pięciu minutach, czekał na nią przy drzwiach. Opuścili salę prób zespołu o uroczej nazwie Anus Mundi, Organek starannie zamknął wszystkie trzy zamki Gerda, po czym ruszyli z powrotem. Pogoda była piękna, zdecydowali się więc na spacer.
– Mogę ci zadać pytanie? – Linda nie potrafiła nie mówić dłużej niż dwa mrugnięcia okiem. I nie czekając na odpowiedź, owo pytanie zadała: – Z jakiej okazji był ten tort? Masz dzisiaj urodziny?
– Tak jakby – odparł, a na jego twarzy pojawił się grymas złości. – Można powiedzieć, że dziś jest pierwszy dzień mojego nowego życia.
– Rozwiodłeś się? – zgadywała dziewczyna.
– Ależ skąd! Nigdy nie byłem żonaty.
– Wygrałeś w totolotka?
– Nie uznaję hazardu.
– No to już nie mam pomysłów…
– Wczoraj zostałem uznany za całkowicie zdrowego – przyszedł jej w końcu na ratunek. – Po guzie w mózgu nie ma już żadnego śladu poza tą blizną. – Pochylił głowę i odgarnął włosy, demonstrując zgrubienie biegnące niemal przez całą długość czaszki. – Nigdy więcej chemii, naświetlań i drżenia przed każdą wizytą na onkologii.
Linda zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na mężczyznę z czułością. Najchętniej wzięłaby go teraz w objęcia, pogłaskała po tej głowie Frankensteina i rozbeczała się ze wzruszenia.
Jeremi wyczuł jej nastrój i przyśpieszył kroku. Choć jak nikt inny wiedział, że każdy skończy na stole w prosektorium, jemu również wcale się do tego nie śpieszyło, a na prezentowanie łez przed kobietą znali się odrobinę zbyt krótko.
– O, kawiarnia! – ucieszył się jak nigdy w życiu. – Wejdźmy, może będą mieli jakieś ciastka albo i tort.
– Ale o mózg może lepiej nie pytajmy… – poradziła Linda, ocierając ukradkiem łzę.
Redakcja: Gabriela Niemiec
Korekta: Krystian Gaik, Małgorzata Kuśnierz
Projekt okładki i stron tytułowych: White Doe
Zdjęcie autorki: Wojtek Biały
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67341-71-4