Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli kochasz powieści Agathy Christie i jesteś fanem filmowej serii „Na noże” - ta książka jest właśnie dla Ciebie! Arystokratyczne angielskie rodziny skrywają wiele sekretów. Przekonuje się o tym Jonathan Harper, prywatny detektyw wynajęty przez córkę nieżyjącego lorda Rosewortha, by rozwiązał zagadkę jego śmierci. Samobójstwo czy morderstwo? A jeśli to drugie, to kto zabił, bo przecież nikt z rodziny! Szalona ciotka, stłamszona małżonka, zmanierowany syn, a może ktoś zupełnie inny - każdy odgrywa w tej historii swoją rolę, wszyscy mają swoje małe i większe tajemnice, czy jednak okażą się na tyle ważkie, by za nie zabić? Znakomicie oddany klimat dwudziestowiecznej Anglii, wyraziste sylwetki bohaterów i intryga, której rozwiązanie zaskakuje. Klasyka kryminału w najlepszym współczesnym wydaniu.
Wersja audio w interpretacji Filipa Kosiora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Małgorzata Starosta
Sprawa lorda Rosewortha
Rozdział 1
Londyn
Obudził mnie dźwięk. Nie było to jednak radio ani standardowy o tej porze odgłos krzątaniny panny Hardcastle, ani też kłótnia dochodząca z mieszkania któregoś z sąsiadów. Dobiegający zza przeszklonych drzwi hałas brzmiał jak łomotanie – i tym też się okazał.
– Kogóż tam niesie o tej porze? – usłyszałem skrzekliwy głos mojej asystentki, a za chwilę rozległ się stukot obcasów jej zapewne idealnie wypastowanych trzewików.
Zamek yale kliknął, klamka szczęknęła, drzwi skrzypnęły i przez kilka sekund panowała cisza.
– W czym mogę pani pomóc? – zapytała panna Hardcastle lodowatym i nieprzyjaznym tonem, z którego domyśliłem się, że nie spodobała jej się przybyła. – Godziny pracy agencji są rozpisane na tabliczce obok drzwi, jest pani za wcześnie. Obawiam się, że musi pani…
– Czy mogę rozmawiać z panem Harperem?
Głos z całą pewnością należał do młodej osoby, a mnie wydało się, że brzmi znajomo. Nie byłem jednak w stanie dopasować go do twarzy.
– To absolutnie niemożliwe, pan Harper jest chwilowo… niedysponowany – odparła wyuczoną formułką panna Hardcastle.
Teraz byłem już całkiem pewien, że młoda kobieta, kimkolwiek była, nie wzbudziła jej zaufania.
– Nic nie szkodzi, zaczekam.
Drzwi znów skrzypnęły i stukanie obcasów – w rytmie zdecydowanie innym niż mojej asystentki – pozwoliło mi się domyślić, że interesantka weszła do środka. Moja ciekawość zdawała się rosnąć, choć jeszcze nie na tyle, żebym poczuł potrzebę pojawienia się na scenie.
– Nasz drugi detektyw, pan Samuel Archer, powinien zjawić się o ósmej, może pani zaczekać w kawiarni naprzeciwko. – Niezawodna sekretarka nie dawała za wygraną.
– Będę rozmawiać tylko z Jonathanem Harperem – upierała się przybyła. – To sprawa bardzo delikatnej wagi i przeznaczona wyłącznie dla uszu Jonny’ego.
Zdrobnienie, którym posługiwały się zaledwie dwie osoby w moim dwudziestodziewięcioletnim życiu, natychmiast poderwało mnie z łóżka. Nie bacząc na swój stan oraz wygląd – miałem na sobie znoszoną piżamę – otworzyłem drzwi garsoniery, czym wprawiłem w zdumienie pannę Hardcastle. Druga kobieta uniosła jedynie kącik ust i odezwała się głosem, w którym usłyszałem radość i, jak mi się zdawało, ulgę:
– Jonathanie Harperze, wielkie nieba, nic się nie zmieniłeś!
Nie zdążyłem zareagować, kiedy moja asystentka wydała z siebie pełny dezaprobaty okrzyk:
– Panie Harper, dobrze się pan czuje?!
– Tak, panno Hardcastle. Wszystko w porządku – odparłem, nie spuszczając wzroku z wpatrującej się we mnie młodej kobiety. – Ruth? To… to naprawdę ty?
Piękny, wręcz olśniewający uśmiech starczył mi za odpowiedź. Ruth Roseworth, zdejmując rękawiczki z delikatnej skórki w kolorze dojrzałego buraczka, ruszyła w moją stronę.
– Cześć, Jonathanie – powiedziała, gdy ściskałem jej drobną dłoń zakończoną krwistoczerwonymi paznokciami.
Usta, rozciągnięte teraz w szerokim uśmiechu, pomalowane były na identyczny kolor jak paznokcie. Kasztanowe pukle, sięgające nieco za brodę, zdobił elegancki toczek. Cóż, Ruth Roseworth była wcieleniem piękna i elegancji, w tej kwestii zupełnie nic się nie zmieniło, odkąd widziałem ją po raz ostatni.
– Miło cię widzieć – odrzekłem całkiem szczerze. – Napijesz się kawy?
Przyjęła propozycję z wdzięcznością, czego nie można było powiedzieć o pannie Hardcastle – ta spięła się i przyjęła postawę, jakiej nigdy wcześniej u niej nie widziałem. Cała sylwetka kobiety zdawała się mówić: „Nie ufam tym młodym, wyemancypowanym kobietom, które uważają, że urodą i pieniędzmi rodziców mogą załatwić każdą sprawę”. Niemal słyszałem jej myśli i Ruth chyba także, bo uśmiechnęła się zawadiacko i mrugnęła do mnie.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Nie czekasz chyba na jakiegoś ważnego klienta, który mnie stąd wyrzuci? – zażartowała.
– Bynajmniej.
– Pan Harper aktualnie nie przyjmuje klientów – dodała z naciskiem asystentka, patrząc na mnie z mieszaniną troski i dezaprobaty.
– Dla niektórych robię wyjątek.
– I to by było na tyle w kwestii równości społecznych – mruknęła panna Hardcastle i odwróciła się na pięcie. Jej sięgająca kostek spódnica zafurkotała, jakby i ona chciała okazać mi niezadowolenie. – Pan Dickins od trzech tygodni prosi o spotkanie z panem! – dodała karcącym tonem asystentka.
– Niech Sam się nim zajmie – odpowiedziałem.
Nie miałem pojęcia, kim jest pan Dickins, i zupełnie mnie to nie interesowało. Za to powód zjawienia się w mojej agencji Ruth Roseworth – i owszem. Powstrzymywałem się jednak przed zadaniem tego pytania wprost, a może nie chciałem tego robić w obecności asystentki. Musiałem więc odczekać, aż panna Hardcastle zaparzy kawę i uda się do swojego biurka, które znajdowało się za załomem ściany.
– Ruth? – odezwałem się po chwili dość krępującej ciszy. – Chyba nie chciałaś spotkać się ze mną… – Zniżyłem głos, żeby wścibska asystentka nie usłyszała, choć byłem pewien, że wyostrzyła słuch do granic możliwości. – No wiesz, prywatnie…
Ruth odruchowo spojrzała na uchylone drzwi do mojej garsoniery i roześmiała się szczerze.
– Absolutnie nie, Jonathanie – zapewniła.
Dałbym głowę, że panna Hardcastle głośno odetchnęła.
– Chcę skorzystać z usług twojej agencji, bez względu na koszty.
– Rozumiem. – Pokiwałem głową.
– Jesteś mi potrzebny na wyłączność i to natychmiast – dodała z naciskiem.
– Tyle zdążyłem już wywnioskować.
– A kiedy mówię „natychmiast”, mam na myśli niezwłocznie.
– Oczywiście.
– Mam rozumieć, że mogę na pana liczyć, panie Harper? – zapytała z wyraźną nadzieją.
– Nie kupuję kotów w worku, panno Roseworth.
Po tych słowach panna Hardcastle wypuściła głośno powietrze, równocześnie wypuszczając z dłoni filiżankę, na szczęście pustą, która roztrzaskała się o podłogę.
– O rety, przepraszam, panie Harper! – Głos jej drżał, co w połączeniu z niezdarnością wydawało mi się zupełnie niepodobne do Joyce Hardcastle. – Czy ja dobrze usłyszałam, że pani nazywa się Roseworth?
– Tak właśnie się nazywam – potwierdziła Ruth z lekkim uśmiechem.
– Ale nie jest pani spokrewniona z…?
– Obawiam się, że jestem. – Tym razem głos Ruth zabrzmiał nieco ostrzej, co wzmogło moje zainteresowanie. – Jestem córką lorda Thadeusa Rosewortha.
Panna Hardcastle odwróciła się do nas tak energicznie, że jej długa spódnica znów zafurkotała. Na poważnej, szczupłej twarzy rysowało się niemal przerażenie.
– Niech pan się zgodzi, panie Harper – wyszeptała. – Musi pan wziąć tę sprawę, dla dobra agencji!
Chciałem zapytać, czy przez ostatnie dwa tygodnie stało się coś, co zagroziło dobru agencji, o czym nie zostałem (na własne życzenie) poinformowany, jednak wyraz twarzy zarówno jednej, jak i drugiej kobiety sprawił, że zamknąłem otwarte już usta. Panna Hardcastle ewidentnie nawiązywała do nazwiska Ruth, a zatem jej uwaga musiała dotyczyć czegoś, co miało związek z rodziną Roseworthów. Niewiele jednak dała mi ta konkluzja – zupełnie brakowało mi danych, żeby pojąć, w czym rzecz. Jak na detektywa wystawiałem sobie właśnie najgorsze możliwe świadectwo, skonstatowałem w myślach. Wkrótce jednak reakcja panny Hardcastle miała stać się dla mnie doskonale zrozumiała.
Rozdział 2
– Ty naprawdę o niczym nie miałeś pojęcia – stwierdziła z zadumą Ruth, kiedy skończyła nakreślać mi okoliczności sprawy, z jaką się do mnie zwracała.
Wnioskując po dobiegających zza załomu ściany odgłosach cmokania i komentarzach w stylu: „też mi nowość”, „to oczywiste” albo „czyli dziennikarze jeszcze o tym nie wiedzą”, byłem chyba jedyną osobą w całym Londynie, a może nawet w Zjednoczonym Królestwie, która nie słyszała o tragicznej śmierci lorda Thadeusa Rosewortha. Od kilku dni – jak się okazało – wszystkie media i opinia publiczna żyły jedynie tym wydarzeniem. Morderstwo znanego arystokraty, Zbrodnia w Roseworth Manor – krzyczały nagłówki nie tylko „Daily Mail” czy „The Times”, lecz także „The London Gazette”, a to już oznaczało, że sprawa jest poważna. Zapewne Scotland Yard nie narzekał na nudę w ostatnim czasie. Mogło się wydawać, że poważny prywatny detektyw, którego reputacja dotarła nawet na dwór królewski, będzie najlepiej zorientowany w sytuacji, lecz sprawy miały się zgoła inaczej.
– Najmniejszego – przytaknąłem ze skruchą, którą naprawdę czułem.
Co prawda, miałem swoje powody, by odciąć się od świata, jednak teraz bardzo tego żałowałem.
Panna Hardcastle, nawet już nieudająca, że podsłuchiwała, przyniosła plastikową tacę, na której stały trzy filiżanki z kawą i spodeczek biszkoptów. Nie miałem pojęcia, skąd wzięła ciastka, ale na wszelki wypadek nie pytałem.
– Pan Harper, jak już pani mówiłam, jest niedysponowany i od kilku dni nie interesuje się światem zewnętrznym i przyziemnymi aspektami życia – oznajmiła z wyraźną pretensją. – Z całą pewnością zorientowałby się w sytuacji po powrocie do normalnego funkcjonowania, czego spodziewałam się w najbliższym czasie. Ale skoro twierdzi, że już jest gotowy, to prawdopodobnie tak właśnie jest.
Ruth przeniosła na mnie spojrzenie, z którego wyczytałem niepokój i troskę.
– Rozumiem – powiedziała. I rzeczywiście rozumiała. Spośród wszystkich ludzi ona właśnie miała prawo rozumieć. – Widziałam cię tamtego dnia na cmentarzu – przyznała niemal szeptem. – Przyniosłeś białe dalie, jej ukochane kwiaty.
– I nie podeszłaś? – zapytałem, choć mój ton brzmiał bardziej jak stwierdzenie.
Zamiast odpowiedzieć, sięgnęła do torebki, z której wyjęła srebrną papierośnicę. Wpadający przez okno pojedynczy promień słońca oświetlił wygrawerowane na niej inicjały „R.R.”, piękny gotycki krój, z zawijasami i fikuśnymi ozdobnikami przypominającymi pnącze róży. Bardzo adekwatne.
– Mój ojciec nie znosił palenia, wiedziałeś o tym? – rzuciła ni stąd, ni zowąd. – Palenia w ogóle, a palaczy uznawał za ludzi gorszego sortu. Tymczasem moja matka pali, odkąd pamiętam. To zabawne, czyż nie? – Uśmiechnęła się, ale nie było słychać wesołości w jej głosie, i ignorując trzymaną przeze mnie zapalniczkę, zapaliła papierosa i zaciągnęła się dymem.
– Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli ja też zapalę? – zapytałem grzecznie, choć właściwie to ona powinna zapytać pierwsza, w końcu była moim gościem. Jeszcze nie klientką. – Ruth… – zacząłem, odpaliwszy swojego bensona & hadgesa. – Nie wiem, czy dobrze cię zrozumiałem. Chcesz, żebym zbadał sprawę śmierci twojego ojca, czy tak?
Skinęła głową i znów zaciągnęła się papierosem z filtrem. Nowa moda, która niedawno przybyła do nas zza oceanu. Przez chwilę przyglądałem się jej dłoni, która z gracją trzymała du mauriera. Pomyślałem wtedy, że nawet palenie w wykonaniu arystokracji wygląda lepiej. Jakby urodzili się z tym niezwykłym wyczuciem elegancji.
– Chciałabym, żebyś udowodnił, że lord Roseworth nie został zamordowany – oznajmiła z zadziwiającą twardością. – I że żaden z członków naszej rodziny nie miał z tym nic wspólnego.
– To raczej zadanie dla Scotland Yardu – stwierdziłem zgodnie z prawdą.
– Nie, Jonny! – Ruth zasłoniła usta lewą dłonią, jakby sama zdziwiła się tą zbyt daleko idącą poufałością. – Przepraszam, nie gniewaj się, Jonathanie.
– Nic się nie stało – zapewniłem, może odrobinę opryskliwie. – Dlaczego uważasz, że policja metropolitalna… – Urwałem nagle, uświadomiwszy sobie całą złożoność tej sytuacji. – Mój ojciec prowadzi tę sprawę, czy tak?
Ruth skinęła głową. Nie musiała niczego więcej tłumaczyć.
Odchyliłem się na krześle, zaciągnąłem dymem i zapatrzyłem w sufit. Poza oczywistą ciekawością, którą obudziła we mnie wizyta dawno niewidzianej znajomej, możliwością zarobku, jaką niosło ze sobą przyjęcie zlecenia, doszła jeszcze jedna okoliczność – i to ona miała ostatecznie przechylić szalę. W wyobraźni ujrzałem swojego ojca gotującego się z wściekłości, kiedy zacznę plątać mu się pod nogami.
– Skłaniam się ku przyjęciu tej sprawy – rzuciłem po chwili – ale pod kilkoma warunkami. – Powróciłem wzrokiem do twarzy Ruth, która wpatrywała się we mnie w napięciu. – Niczego nie będziecie przede mną ukrywać. Dasz mi dostęp do wszystkiego, nawet do najbardziej prywatnych miejsc i przedmiotów. Chcę mieć, jak to się mówi w twoim fachu, całkowitą wyłączność.
Karminowe usta lady Roseworth rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, odsłaniając zadbane zęby. Dziewczęca niemal twarz rozjaśniła się, jakby ktoś obsypał ją złocistym pyłem.
– Wspaniale! – wykrzyknęła. – Pokryję wszystkie koszty, Jonathanie, nie musisz na niczym oszczędzać! A poza tym jesteś zawsze mile widzianym gościem w Roseworth Manor. Ciotka Agatha na pewno ucieszy się na twój widok, zawsze wyjątkowo cię lubiła!
Na wspomnienie Agathy Radcliffe poczułem ukłucie w sercu, a Ruth szybko zrozumiała, że nie przemyślała do końca swojej wypowiedzi.
– Agatha jest w Roseworth Manor? – zapytałem niemal szeptem.
– Och, Jonathanie, tak mi przykro… – jęknęła. – Błagam, nie zmieniaj zdania! Obiecuję, że zamknę Agathę na strychu, żeby nie wchodziła ci w paradę!
– Wciąż nie podjąłem decyzji, lady Roseworth – odparłem poważnym tonem, jednak na wyobrażenie Agathy zamkniętej na strychu kąciki ust same zaczęły mi się unosić. – Daj mi kilka godzin na przemyślenie.
– Ostatni pociąg do Norwich odchodzi o dziewiętnastej – poinformowała mnie natychmiast, jak gdyby nigdy nie wątpiła, że przyjmę prowadzenie tej sprawy.
Obiecałem, że dam jej znać przed porą południowej herbaty, po czym pożegnaliśmy się jak bliscy przyjaciele, jakby ostatnie dwa lata, podczas których nie kontaktowaliśmy się ze sobą, w ogóle nie istniały. Dopiero gdy odprowadziłem Ruth do drzwi i zerknąłem w wiszące obok nich lustro, uświadomiłem sobie, że wbrew jej słowom bardzo się zmieniłem. Ciemne włosy, zazwyczaj doskonale ostrzyżone i ułożone, teraz zdawały się żyć własnym życiem, które w głównej mierze składało się ze stawania na baczność. Pociągłą twarz z wydatną szczęką pokrywał kilkudniowy zarost. Mimo stosunkowo młodego wieku miałem już srebrne kępki w brodzie, co teraz było wyraźnie widać, choć zwykle goliłem się na gładko. Pod oczami pojawiły się ciemne kręgi, a na czole dostrzegłem więcej zmarszczek niż zazwyczaj.
– Jeśli nie chce pan, żeby arystokracja wzięła go za służbę albo kloszarda, musi pan popracować nad wizerunkiem – wbiła mi szpilę panna Hardcastle, kiedy nasz wzrok spotkał się w lustrze. – Całe szczęście, że ta panna Roseworth się zjawiła, bo jeszcze kilka dni i zmarniałby pan zupełnie.
– Dziękuję, że dbała pani o mnie – powiedziałem z bladym uśmiechem.
– Drobiazg, panie Harper. – Machnęła ręką, ale na jej surowej twarzy pojawiły się rumieńce. – Żadna ze mnie samarytanka. Gdyby pan umarł z głodu, ja straciłabym pracę.
Uśmiechnąłem się z rozbawieniem, jednak ona już tego nie zobaczyła. Powiedziawszy, co miała do powiedzenia, odwróciła się i poszła zająć się swoimi zadaniami. Cała panna Hardcastle. Cóż ja bym bez niej począł?
Joyce Hardcastle, zażywna pięćdziesięciolatka o figurze wysuszonego kabanosa (i równie długa na wysokość), stanowiła – gdyby nie liczyć dwóch rachitycznych fikusów – jedyną żywą istotę w moim najbliższym otoczeniu. Tak przynajmniej miały się sprawy od dwóch tygodni, które upłynęły mi w głównej mierze na liczeniu plam na suficie, marnowaniu tlenu z powietrza i szukaniu sensu ludzkiego istnienia. Agencja detektywistyczna co prawda cieszyła się jako takim zainteresowaniem, nie narzekaliśmy na brak klientów, jednak wszystkie sprawy, z którymi zwracali się do mnie zdradzani mężowie, podejrzliwi pracodawcy czy też poszukujący zaginionych krewnych, panna Hardcastle przydzieliła Samowi Archerowi, mojemu podwładnemu, który z niezrozumiałych dla mnie powodów lubił ganiać po ulicach Londynu i nakrywać niewiernych małżonków in flagranti. Ja tymczasem od czternastu dni nie opuściłem swojego mieszkania, o ile można tak nazwać dwudziestometrowe studio, którego lwią część zajmowało łóżko. Wynurzałem się dopiero, gdy panna Hardcastle zamykała za sobą drzwi, wypowiedziawszy sakramentalne: „Do jutra, panie Harper, podlałam pańskie kwiatki”. Później przez chwilę nasłuchiwałem odgłosu jej kroków na schodach i dopiero gdy ucichły, wychodziłem z mojej garsoniery.
– Jest pani aniołem, a nie tylko samarytanką – przyznałem. – Postaram się zasłużyć na panią.
Mój nagły powrót do świata żywych musiał zdziwić pannę Hardcastle w nie mniejszym stopniu niż mnie. Rok temu trwało to dużo dłużej i zapewne tego samego spodziewała się teraz. Jednak jak na doskonale wychowaną i jeszcze lepiej przygotowaną do zawodu asystentki damę przystało, niczego nie skomentowała. Rzuciła na mnie okiem spod poprzetykanej srebrnymi pasmami grzywki, która niegdyś zapewne zachwycała kruczoczarnym odcieniem, po czym odwróciła się i niemal służbowym tonem, maskując bez wątpienia wzruszenie, zapytała:
– Napije się pan jeszcze kawy czy zaparzyć herbatę?
Poprosiłem o kawę, choć nie potrzebowałem dodatkowych stymulantów; buzująca w mojej krwi adrenalina postawiła mnie na nogi w okamgnieniu. Wiedziałem jednak, że panna Hardcastle pija jedynie kawę, chciałem zrobić jej przyjemność, na którą zasłużyła.
Kiedy moja asystentka krzątała się w niewielkim kąciku kuchennym, usiadłem przy biurku, na którym leżały równo ułożone teczki. Uśmiechnąłem się, zauważywszy, że panna Hardcastle posegregowała je alfabetycznie, co było uroczym natręctwem, a jednocześnie niemal boskim darem, którego ja stałem się beneficjentem. Moja chaotyczność i chorobliwa niechęć do pedantyzmu kilka razy doprowadziły mnie do szału, kiedy nie potrafiłem odnaleźć zagubionej notatki, jednak z chwilą zatrudnienia panny Hardcastle wszystko się odmieniło. Teraz mógłbym niemal z zamkniętymi oczami znaleźć każdy zapisek i dokument, który byłby mi akurat potrzebny.
Zanim druga filiżanka kawy znalazła się przede mną, do biura zawitał Sam. W przeciwieństwie do sekretarki on nie omieszkał okazać zdziwienia na widok mojej pożałowania godnej fizys.
– Harper, wyglądasz jak śmierć na chorągwi – stwierdził, po czym podszedł do mnie i zamknął w niedźwiedzim uścisku. Ten niemal dwumetrowy wielkolud górował nade mną o dobre pół głowy.
– Dzięki – bąknąłem, z trudem łapiąc oddech.
– Panna H. martwiła się, że jeszcze chwila i odwalisz kitę. Próbowałem jej tłumaczyć, że gdybyś miał to zrobić, to strzeliłbyś sobie w łeb dwa lata temu, ale skoro przeżyłeś wtedy i rok później, to tym razem też wyjdziesz z tego cało.
– Panie Archer!!! – Oburzenie nadało głosowi panny Hardcastle brzmienie nienastrojonych cymbałów. – Co też pan wygaduje, jak pan w ogóle może mówić takie rzeczy do człowieka w żałobie! I to nieszczęsne porównanie!
Mówiąc szczerze, dopiero jej uwaga sprawiła, że o tym pomyślałem. Byłem przekonany, że Samowi także nie przyszło to do głowy. Taki już był: prostolinijny, szczery i bezpardonowy.
– Bez obaw, Sam. Jeszcze trochę się ze mną pomęczysz. Panno Hardcastle, co z tą kawą? Muszę jeszcze przejrzeć wiadomości.
Sam wydawał się autentycznie zdziwiony.
– Wracasz do roboty?
– Na razie rozpatruję za i przeciw.
Panna Hardcastle zastukała obcasami, tym razem zdecydowanie mocniej, co świadczyło o jej nienaturalnym zdenerwowaniu, i postawiła filiżankę z kawą na stole. Zauważyłem tęskne spojrzenie Archera, którym powiódł za porcelanowym naczyniem. Byłem pewien, że sekretarka odmówi zaparzenia napoju dla niego – za karę, na którą zasłużył brakiem ogłady – więc postanowiłem oddać mu swoją. I tak musiałem zastanowić się nad propozycją Ruth, nie mówiąc nawet o konieczności doprowadzenia się do ładu.
– Słuchaj, jeśli potrzebujesz… no wiesz… – Sam zerknął na wciąż rozsierdzoną sekretarkę – więcej czasu czy coś, to ja mogę się tym zająć, stary. Dickinsa już kończę, bułka z masłem, więc będę miał wolne siły…
– Ta sprawa wymaga manier i dyplomacji, panie Archer – pouczyła go panna Hardcastle. – Pan zupełnie się do tego nie nadaje, tym bardziej że lady Roseworth zażyczyła sobie osobistego udziału pana Harpera.
– Lady Roseworth? – Sam otworzył szeroko oczy i gwizdnął przeciągle. – Fiu, fiu, Francja-elegancja. Nic tu po mnie, szefie, za wysokie progi. Skąd ona w ogóle się o nas dowiedziała?
– To znajoma pana Harpera – uprzedziła mnie asystentka, co właściwie przyjąłem z wdzięcznością.
Liczba wypowiedzianych przeze mnie słów tego ranka znacznie już przekroczyła normę.
– Znajoma, co? – rzucił Archer i uśmiechnął się wymownie.
– Znajoma. Z dawnych czasów – odparłem, kończąc rozmowę. – Będę u siebie, panno Hardcastle. Dzięki za propozycję, Sam.
*
Kilka minut później Sam przyjmował klienta, zapewne niejakiego pana Dickinsa, a ja spędziłem ten czas w swojej samotni, paląc papierosa za papierosem. Włączyłem radio, żeby wysłuchać wiadomości, i zgodnie z moimi przewidywaniami większość z nich dotyczyła zabójstwa Thadeusa Rosewortha. Od śmierci lorda minęły trzy doby, a policja wciąż goniła w piętkę i nie miała podejrzanego. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja, ale instynkt mi podpowiadał, że podejrzanych w tej sprawie jest aż nazbyt wielu, co z kolei stanowi poważny problem dla prowadzących śledztwo. Nazwisko mojego ojca padło dwa czy trzy razy, co także wydawało się zrozumiałe – nadinspektor Jack Harper był ważną personą w Scotland Yardzie, odznaczoną za zasługi w służbie Jej Królewskiej Mości.
Nieco ponad kwadrans po dziesiątej ubrany, ogolony i niemalże uczesany wróciłem do biura. Sam wyszedł trzy kwadranse temu, a panna Hardcastle siedziała przy biurku – moim biurku, gwoli ścisłości – i segregowała notatki. Prawdopodobnie wymyśliła jakiś nowy system, ponieważ już wcześniej poukładała teczki alfabetycznie.
– Co pani myśli na ten temat? – zapytałem, strzepując drobinki kurzu z marynarki.
– Na jaki temat, panie Harper? – Spojrzała na mnie znad okularów w szylkretowych oprawkach, które mnie kojarzyły się z motylem, a fachowo ich kształt określano jako „kocie oko”.
– Na temat uroczej lady Ruth Roseworth – rzuciłem z ironią, jednak ona zupełnie nie zrozumiała dowcipu.
– Pyskata, rozpuszczona, zmanierowana, urody jej nie brakuje, to muszę przyznać – wyliczyła jak na zawołanie. – Ale udało jej się wyrwać pana z tej… gnuśności.
– To był sarkazm. Co pani myśli o tym zleceniu? Powinienem je przyjąć?
– Z całą pewnością pański udział w tej sprawie doskonale zrobi agencji – stwierdziła poważnie. – Oczywiście pod warunkiem, że czuje się pan gotów na powrót do pracy.
– Nie jest najgorzej.
– To nie zabrzmiało przekonująco.
– Praca pozwoli mi nie myśleć.
– Z tym się zgodzę – pochwaliła. – Poza tym być może uda się panu odbudować relacje z ojcem – dodała niby od niechcenia, choć doskonale wiedziałem, że chciała to powiedzieć już na samym początku.
– Na to bym nie liczył. – Wzruszyłem ramionami. – I wcale mi na tym nie zależy. Ale ma pani całkowitą rację, że to będzie świetna reklama dla agencji.
Ruszyłem ku drzwiom, zdjąłem z wieszaka fedorę w modnym od niedawna odcieniu brązu i zatrzymałem się na chwilę.
– Gazety? – rzuciłem, nie odwracając się do sekretarki.
– Wszystkie niezbędne informacje przygotuję dla pana do lanczu.
Tym właśnie panna Hardcastle różniła się od innych asystentek: była bystra, obrotna, przedsiębiorcza i zawsze wyprzedzała moje potrzeby.
Podziękowałem jej skinieniem głowy, po czym opuściłem agencję.
Rozdział 3
Nieświadomie zawędrowałem na Derby Gate, jakby zakończenie dwutygodniowej ascezy wymagało uhonorowania. Bar, w którym spędziłem wiele godzin, ślęcząc nad zagmatwanymi sprawami, był już otwarty, a jego właścicielka przywitała mnie niemal jak dawno niewidzianego członka rodziny.
– Jonathan! Od rana czułam, że w tym dniu zdarzy się coś wyjątkowego! – Mary-Anne, pulchna rudowłosa czterdziestolatka, uściskała mnie serdecznie i zaprowadziła do ulubionego stolika znajdującego się w rogu i niewidocznego dla wchodzących. – Jadłeś śniadanie? – zapytała, z góry raczej znając odpowiedź. – Usiądź, zaraz przyniosę herbatę i coś do jedzenia.
Wróciła po kilku minutach, które mnie upłynęły na lekturze porannego wydania „Daily Telegraph”. W sprawie Rosewortha pisano niewiele, najwyraźniej nie pojawiły się żadne nowe okoliczności, więc prasa nie miała na czym żerować. Mary-Anne postawiła przede mną talerz z parującą jajecznicą, której zapach natychmiast wywołał u mnie ślinotok. Nie potrafiłem przypomnieć sobie, kiedy ostatnio jadłem ciepły posiłek. Mimo starań panny Hardcastle nie byłem w stanie zmusić się do przełknięcia czegokolwiek w ciągu dnia i dopiero późnymi wieczorami udawało się coś w siebie wcisnąć.
– Jak się masz, złociutki? – zapytała z troską właścicielka, przysiadłszy się do mojego stolika.
– Bywało lepiej.
– Pierwsze lata zawsze są najgorsze – powiedziała ze współczuciem i pogładziła mnie po lewej dłoni z matczyną czułością. – Zobaczysz, z każdym dniem będzie poprawa.
– Dziękuję.
Cóż więcej mogłem odpowiedzieć, kiedy jajecznica i wielka gula rosły mi w gardle, powodując łzawienie oczu? Nie mogłem pozwolić im teraz popłynąć, nie w tym miejscu.
– Nie ma za co, złociutki. Rozmawiałam z Charlotte, skarżyła się, że nie odbierasz telefonu.
– Wyłączyłem go.
– Tak właśnie myślałam. Zadzwoń do niej, ona też się o ciebie martwi.
Mruknąłem coś na odczepnego i zacząłem szybciej przebierać widelcem. Mary-Ann obrzuciła mnie ostatnim pełnym troski spojrzeniem i zostawiła samego. Skończyłem śniadanie, wypiłem herbatę i pozostała mi już tylko jedna rzecz.
– Mogę skorzystać z telefonu? – zapytałem, rozliczywszy się za posiłek.
Kobieta skinęła głową, a ja udałem się na zaplecze, gdzie – jak wiedziałem – znajdował się aparat. Przez kilka sekund się wahałem, ale w końcu wybrałem numer.
– Tu Jonathan Harper – powiedziałem beznamiętnie, gdy po drugiej stronie słuchawki odezwał się głos majordomusa. – Proszę przekazać lady Roseworth, że przyjadę wieczornym pociągiem do Norwich. – I zanim się rozłączyłem, dodałem przezornie: – To wiadomość dla Ruth, lady Ruth Roseworth.
*
Pociąg ze stacji London Liverpool Street wyruszył punktualnie, co właściwie, biorąc pod uwagę pogłębiający się kryzys na kolei, graniczyło z cudem. Od zakończenia drugiej wojny światowej sytuacja brytyjskiego kolejnictwa stawała się coraz bardziej niepokojąca; z map masowo znikały stacje, likwidowano składy, zmieniano trasy. Doskonale pamiętałem, jak w lutym tego roku, czyli zaledwie sześć miesięcy temu, zamknięto Norwich City – kluczowy dworzec obsługujący kilka linii we wschodniej Anglii. Co prawda, wciąż stanowił istotny punkt w obsłudze pociągów towarowych, jednak tu i ówdzie mówiło się, że i to niebawem się zmieni.
Ze względu na konieczność przygotowania się do wyjazdu nie miałem czasu, żeby zapoznać się ze wszystkimi znanymi szczegółami „sprawy lorda”, którym to określeniem nader chętnie posługiwały się media. Nie żeby to było kłamstwo, w końcu sprawa dotyczyła śmierci tytularnego arystokraty, członka Izby Lordów, uznawanego za jedną z najważniejszych i najbardziej wpływowych osób w państwie. Oczywiście nie dawałem wiary spekulacjom, które mnożyły się jak grzyby po deszczu z kolejnymi mijającymi godzinami, acz niemal w każdej wzmiance można było znaleźć coś wartego uwagi. Praca detektywa polega na zbieraniu informacji, ich porównywaniu i analizowaniu podobieństw, różnic, a im większy materiał porównawczy, tym lepiej. Ku mojemu zadowoleniu podróż pociągiem okazała się w tej kwestii nad wyraz satysfakcjonująca.
W przedziale pierwszej klasy poza mną siedziało dwóch dżentelmenów – bez wątpienia pracujących w City – oraz kobieta z kilkuletnim chłopcem, którą w pierwszej chwili wziąłem za matkę dzieciaka, jednak okazała się jego nianią.
– Jeffrey, usiądź grzecznie, bo zniszczysz spodenki, a twoja mama urwie mi za to głowę – strofowała go beznamiętnym głosem mniej więcej co trzy minuty.
Chłopak się uspokajał, ale po chwili znów zaczynał się wiercić, machać nogami albo kręcić po przedziale.
Siedzący naprzeciwko mnie wąsaty jegomość w tweedowej marynarce, którą pewnie kupił, zanim przybrał na wadze, rozłożył wieczorne wydanie „The Evening News” i zagłębił się w lekturze. Nie interesowała go jednak pierwsza strona ani nawet dwie kolejne. Nie trzeba było być detektywem, żeby się domyślić, iż pochłaniał kolejne opowiadanie kryminalne Willa Scotta, który od kilku lat publikował je na łamach londyńskiego dziennika. Mary też je uwielbiała, a ja bezskutecznie usiłowałem wykazać jej luki w logice fabuł.
Na myśl o Mary ścisnęło mi się serce, musiałem więc szybko zająć czymś głowę. Przyjrzałem się nagłówkom w gazecie, za którą skrywał się amator kryminałów, i postanowiłem zacząć zbieranie informacji właśnie od tej publikacji. Dzięki pannie Hardcastle w mojej wysłużonej aktówce znalazły się bodaj wszystkie wydania dzienników, jakie ukazały się od śmierci Rosewortha, miałem więc możliwość dokładnego przestudiowania aktualnych hipotez wysuwanych przez dziennikarzy. W teorii – ledwo bowiem rozłożyłem gazetę i przygotowałem notatnik, drugi współpasażer, wyglądający na Walijczyka i dokładnie tak mówiący postawny mężczyzna, odezwał się tymi słowy:
– Jeśli miałbym typować, to stawiałbym, że zrobiła to żona.
Wszyscy podnieśliśmy wzrok na mężczyznę, nie ukrywając zdziwienia.
– Przepraszam, ale… czyja żona? – zapytała opiekunka niesfornego Jeffreya, który właśnie oblizywał szybę w drzwiach, korzystając z nieuwagi niani.
– Ach, no tak… – Walijczyk poruszył czarnym wąsem i wskazał palcem na okładkę książki leżącej obok kobiety. – Żona Edgeware’a, ta cała Wilkinson. Miała motyw, bez dwóch zdań.
Kobieta wyglądała na ucieszoną, czemu zresztą trudno się dziwić: mężczyźni raczej nie czytywali tego rodzaju literatury.
– Lubi pan powieści Agathy Christie?
– Czytam z żoną na głos – odparł jegomość, czerwieniąc się po czubki rzedniejących włosów. – Ja uważam, że to ta Wilkinson, a żona się ze mną nie zgadza.
Dwoje obcych ludzi, niespodziewanie połączonych rozwiązywaniem zagadki, zajęło się dyskusją na temat nieistniejących postaci i wymyślonych zdarzeń, a ja – musiałem przyznać to dość szybko – z przyjemnością przysłuchiwałem się ich rozumowaniu. Przychylałem się do opinii panny Whitler, jak przedstawiła się kobieta, sprzeciwiającej się uznawaniu wszystkich kobiet za pozbawione serca łowczynie posagów, kiedy siedzący naprzeciwko mnie amator twórczości Willa Scotta niespodziewanie przyłączył się do dyskusji, przenosząc ją w o wiele bardziej interesujące mnie rejony.
– Nie ma co wrzucać wszystkich do jednego wora, ale na mój nos w sprawie Rosewortha musiała maczać palce kobieta – oznajmił, a jego wysoki głos zaskoczył mnie barwą. Mógłby należeć do młodzieńca, a nawet do kobiety, ale nie mężczyzny o aparycji upasionego wikinga!
– To jest z czego wybierać – odparł Walijczyk o nazwisku Murphy, po czym zarechotał. – Dwie żony, kilka córek, teściowa, kuzynka i kto wie, ile ich tam jeszcze!
– Ależ to absolutnie niemożliwe – zaprotestowała panna Whitler. – Moja kuzynka, Jenny Beaver, pracowała w czasie wojny dla państwa Roseworthów i twierdzi, że lady Barbara to najmilsza osoba pod słońcem, tak samo jej córka Ruth.
Na dźwięk znajomego imienia drgnąłem nieco, jednak postanowiłem nie wychodzić z roli biernego słuchacza. Byłem ciekaw, dokąd doprowadzą te dywagacje, zwłaszcza że pojawienie się plotek i informacji od znajomych królika mogło przynieść ciekawe efekty.
– Panno Whitler, jak na osobę lubiącą kryminały ma pani zbyt idealistyczne spojrzenie na ludzi – stwierdził Murphy. – Czytałem kiedyś wywiad z panią Christie, w którym zdradziła, że wszystkie zbrodnie opisywane w jej książkach, a w szczególności motywy kierujące mordercami, wcale nie były dalekie od rzeczywistości. W ludziach drzemie ogromne zło, a gdy w grę wchodzą pieniądze…
– Otóż to, otóż to! – zawtórował mu wiking. – Teraz każdy z tych próżniaków będzie się wybielał i pokazywał swoją najjaśniejszą stronę. A czy wiadomo, co naprawdę tkwi w człowieku? Jakie ciemne strony chowa pod powierzchnią?
Rozgorzała dyskusja, w której przykłady „ciemnych stron” ludzi sypały się jak z rękawa. Z niekłamanym zdumieniem przekonywałem się, jak wiele do powiedzenia na temat motywów i sposobów popełnienia zbrodni mają ludzie bez jakichkolwiek powiązań z policyjnym środowiskiem. Gdyby tylko mój ojciec mógł to usłyszeć…
Po kilku minutach zdumiało mnie zaś własne zdumienie zainteresowaniem, jakie „sprawa lorda” wzbudziła pośród obywateli. Dzięki rzuconej mimochodem przez pana Murphy’ego wzmiance dotyczącej innej bardzo głośnej sprawy, którą żyła opinia publiczna pół wieku wcześniej, zorientowałem się, jak bardzo nie doceniałem atrakcyjności zbrodni. Atrakcyjności dla laików, rzecz jasna; ja sam nie widziałem w niej niczego, co choć przez chwilę mógłbym uznać za pociągające.
– Moim zdaniem – perorował Murphy – tym razem gliniarze nie będą już tak szybcy w rzucaniu oskarżeń. Nikt nie pozwoli im popełnić takich błędów jak przy szkockiej sprawie Dreyfusa1. Tym bardziej że nie mają już wsparcia w postaci Sherlocka Holmesa.
Te – gorzkie i pełne jadu – spostrzeżenia natychmiast przypomniały mi dzień, w którym osiem lat wcześniej mój ojciec niemal dostał ataku apopleksji, kiedy książka niejakiego Petera Hunta rozjątrzyła ranę w brytyjskim wymiarze sprawiedliwości. Z całą pewnością żaden z aktualnych dowodzących Scotland Yardem nie pozwoli sobie na podobny blamaż. Prędzej aresztują wszystkich i tak długo będą ich maglować, aż wycisną przyznanie się do winy, najlepiej publiczne i na oczach spragnionego sprawiedliwości ludu. Co zaś do braku wsparcia Sherlocka Holmesa, a dokładniej rzecz ujmując: Arthura Conana Doyle’a, sam nie wiedziałem, czy bardziej mnie to smuci, czy jednak cieszy; gdyby głębiej się nad tym zastanowić, to ja w sprawie śmierci Rosewortha miałem odegrać rolę, jaką słynny autor odegrał w sprawie obrony Oscara Slatera. I żywiłem wielką nadzieję, że podołam temu zadaniu.
– A co według pana tam właściwie się wydarzyło? – zapytałem, zaskakując tym nagłym przypomnieniem o swojej obecności wszystkich.
Murphy przeniósł na mnie zdziwione spojrzenie, jednak szybko przybrał minę pewnego siebie cwaniaka. Już wiedziałem, że to typ, którego nie znoszę: bezczelny, zadufany i roszczący sobie prawo do nieomylności.
– To chyba oczywiste, panie…? – wycedził z nutą wyższości.
– Harper – odparłem, wytrzymując jego świdrujący wzrok.
– Moim zdaniem, panie Harper, doszło tam do klasycznej zbrodni podszytej zbyt długo ukrywaną nienawiścią. W takich rodzinach wszystko wciąż się kotłuje, kipi jak w wielkim rondlu, aż w końcu się wylewa, kiedy pod wpływem temperatury płyn ulega rozszerzeniu. Zwykła fizyka – wyjaśnił, jakby prowadził wykład na uniwersytecie.
– Fizyka, mówi pan… – Udałem, że zastanawiam się nad jego słowami. – Rozumiem, że ów… gulasz składa się według pana z członków rodziny, majątku i wzajemnych animozji?
– Nie inaczej, młody człowieku, nie inaczej. Sam pan powiedz, czy dwie żony, teściowa, gromadka dzieci, kuzynki, absztyfikanci i kto wie co jeszcze, to mało? Zwykle potrzeba o wiele mniej, żeby doszło do tragedii.
Z niechęcią przyznałem mu rację. Jeśli wierzyć temu, co przekazała mi Ruth, w Roseworth Manor rzeczywiście wrzało jak w ulu, i to jeszcze zanim ktoś postanowił pozbawić życia królową, a właściwie króla. Tyle tylko – ponownie podążając za tokiem rozumowania córki Thadeusa – że żaden z poddanych lorda Rosewortha niczego na tej śmierci nie zyskiwał.
– Jeśli miałbym kogoś obstawiać, to chyba syna – odezwał się nagle wiking, który jeszcze kilka chwil temu był gotów skazać na szafot każdą osobę płci żeńskiej. – Tacy jak on zawsze są najmniej podejrzani i skrzętnie to wykorzystują.
– Bzdura! – Murphy wydawał się zniesmaczony supozycją. – Po pierwsze, Thomas Roseworth, tak czy inaczej, dziedziczy fabrykę, a po drugie, jemu zupełnie brakuje charyzmy, żeby pozbawić kogokolwiek życia. To już prędzej jego siostra, jak jej na imię? Rita?
– Ruth – poprawiła go panna Whitler, kręcąc głową z wyraźną dezaprobatą. – To wykluczone, panie Murphy, niemożliwe. Panna Ruth Roseworth nie była wówczas obecna i to ona powiadomiła policję o śmierci ojca, gdy tylko wróciła do domu.
Ta informacja wyraźnie mnie zainteresowała. Nie wypytywałem Ruth o szczegóły wieczoru, kiedy zginął jej ojciec, chciałem zrobić to na miejscu, zgodnie z zasadami prowadzenia śledztwa. Nie przyszło mi jednak do głowy, że moja zleceniodawczyni nie uczestniczyła w tych wydarzeniach. Czy to mogło mieć znaczenie dla moich wniosków? A i owszem, niebagatelne. Nie powinienem uwzględniać jej wyjaśnień jako naocznego świadka.
– To wcale nie musi być prawda, panno Whitler – pouczył ją siedzący naprzeciwko mnie jegomość. – Równie dobrze mogła zamordować ojca, wyjść przez okno, a następnie wrócić, jakby nigdy nic, zadzwonić po policję i udawać niewiniątko.
– Właśnie – zawtórował mu Murphy. – Pan kolega ma rację, choć ja uważam, że rozwiązanie może być jeszcze prostsze. W ogóle nie wychodziła przez żadne okno i nie wracała, tak tylko powiedziała gliniarzom. Pewnie każdy siedział tam w swoim pokoju i nie miał pojęcia, co robią pozostali.
– Jest jeszcze służba, ona zawsze wszystko widzi i słyszy – oponowała coraz bardziej obrażona guwernantka.
Widziałem te subtelne oznaki: zmarszczone czoło, napięte szczęki, rozdymające się nozdrza. Brakowało tylko przyśpieszonego oddechu, żeby wybuchła.
– Moja kuzynka mogłaby wiele powiedzieć na temat rzeczy, które lord i lady Roseworthowie ukrywali przed światem – dodała.
Ta uwaga, rzucona zapewne nieopatrznie, zyskała moje zainteresowanie i zanotowałem ją w pamięci. Rozmowa ze służbą, zwłaszcza chętną do dzielenia się nie swoimi sekretami, mogła wiele wnieść do sprawy. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że choć nie jestem policjantem i nie prowadzę oficjalnego postępowania, na szczerość rodziny jego lordowskiej mości nie mam co liczyć. Musiałem więc zyskać przychylnych świadków i zdobyć jak najwięcej informacji niedostępnych w oficjalnym obiegu.
Dyskusja skończyła się równie nagle, jak się zaczęła, Jeffrey bowiem zdążył wylizać całą szybę, po czym zajął się wydłubywaniem gąbki z kanapy przez dziurkę, którą z dużą dozą prawdopodobieństwa wcześniej sam wykonał, teraz zaś z zaciekłością ciągnął swoją opiekunkę za rąbek spódnicy.
– Przestań, Jeff – strofowała go wzburzona panna Whitler. – Przepraszam, panowie, to jego zwyczajowa pora spania, zawsze robi się nieznośny, kiedy jest zmęczony.
Był to jasny sygnał dla nas, że wszelkie rozmowy należy zakończyć, jeśli nie chcemy, żeby kolejne dwie godziny upłynęły nam pod znakiem marudzenia kilkulatka, a na to z całą pewnością nie byłem gotów.
Rozdział 4
Zanim pociąg dotarł do Ipswich, zdążyłem zapoznać się z większością artykułów dotyczących śmierci lorda Rosewortha. Panna Hardcastle, jak na najdoskonalszą asystentkę przystało, zaznaczyła wszystkie tytuły miękkim ołówkiem, żebym nie tracił czasu na ich szukanie, co znacznie przyśpieszyło proces poznawczy. Dodatkowo – co zauważyłem po lekturze zaledwie kilku doniesień, jakie ukazały się w ciągu pierwszej doby – dziennikarze wykonali zaskakująco (jak na ten fach) dokładną pracę i starali się trzymać faktów. Dzięki temu miałem już całkiem klarowne wyobrażenie na temat okoliczności odkrycia zbrodni i osób przebywających w Roseworth Manor tego feralnego wieczora.