Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Po powrocie do Augustowa Edyta porządkuje swoje sprawy, Pruskowie szykują się na powiększenie rodziny
i życie, jak się wydaje, zaczyna biec spokojnym rytmem. Jednak spokój nie jest pisany rodowi Prusków,
a norma ma w odniesieniu do nich zupełnie inną definicję.
Spokojny obiad w Starej Stanicy niespodziewanie przerywa tajemniczy gość, a komisarz Lewczyński musi zająć się sprawą makabrycznej zbrodni.
Gdzie podział się siostrzeniec Wilczyńskiego? Czy Edyta rozwiedzie się z Rafałem? Kim jest Bioderko? Wszystko się wyjaśni, to jedynie kwestia czasu...
Ostatnia część perypetii rodziny Prusków zaskakuje, bawi i wzrusza, pozwalając delektować się poszukiwaniem rozwiązania kilku zagadek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
RedakcjaBarbara KaszubowskaRobert Ratajczak
KorektaNatalia Jargieło
Fotografia na okładce© francois clappe – stock.adobe.com
© Małgorzata Starosta© Wydawnictwo „Vectra”
Projekt okładkiNatalia Jargieło
Skład, łamanie, realizacja okładkiprzygotowanie publikacji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART
Druk i oprawaWZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-65950-54-3(wydanie elektroniczne)
ISBN 978-83-65950-53-6(wydanie papierowe)
WydawcaWydawnictwo „Vectra”Czerwionka-Leszczyny 2020
www.arw-vectra.pl
Moim Czytelnikom
Rzecz cała toczyła się w mieszkaniu dwóch kumpli, ściślej mówiąc, w wynajmowanym mieszkaniu studenckim. Kumple znali się od dawna, od zawsze w zasadzie, obaj przyjechali na studia do Wrocławia i udało im się znaleźć za niewielkie pieniądze lokum idealnie odpowiadające ich potrzebom: dwa pokoje, kuchnia, balkon. Wszystko było świetnie, do czasu aż nie poznali sąsiadki.
Babuleńka, dziesiąty krzyżyk na karku, ale życie chyba bardzo dało jej w kość, co odbijało się na najbliższym otoczeniu. Z braku rodziny rykoszetem obrywali sąsiedzi. Wyobraźni też jej nie brakowało i wieczorami kobiecina uprzyjemniała chłopcom czas, wyjąc Radiem Maryja na cały regulator, czasem waliła w garnki, a zdarzało się, że sprawdzała swoją sprawność fizyczną, rzucając w drzwi ich mieszkania ziemniakami. Bóg jeden raczy wiedzieć, co takiego zrobili jej ci biedni studenci, skoro żadnych imprez nie urządzali, muzyki słuchali w słuchawkach, a najczęściej ich wcale nie było, bo zajęcia na uczelniach wyższych zwykle zajmują całe dnie. Nie darzyli więc chłopcy miłością swojej sąsiadki, ale nawet im w głowach nie postało, żeby pójść z interwencją, kiedy na przykład naszła ją ochota na odkurzanie o trzeciej w nocy. I bynajmniej nie dlatego, że się bali, po prostu najzwyczajniej w świecie się brzydzili. Babcia bowiem wydzielała niezwykle nieprzyjemną i intensywną woń, co można było stwierdzić, przechodząc obok jej drzwi, a jeszcze gorzej było, gdy minęło się ją samą.
Pewnego dnia Andrzejek wrócił do domu nieco wcześniej, bo odwołali mu wykład, i na swoim piętrze zastał czterech mundurowych w towarzystwie kilku sąsiadów. Ledwo przecisnął się w kierunku mieszkania, a wtedy jeden z policjantów zauważył go i zmaterializował się przy drzwiach.
– Przepraszam, pan tu mieszka? – zapytał, wbijając w niego wzrok.
– Eeee, no… – Tu nastąpiła pauza na przemyślenie. Strumień świadomości Andrzejka biegł mniej więcej tak: wynajem jest nielegalny, zaaresztują go, wyleci ze studiów, zgnije w więzieniu, a właściciel mieszkania jeszcze go zabije za to, że doniósł. – Tak, mieszkam tu – odparł w końcu dzielnie. Jednak chrześcijańskie wychowanie w zgodzie z zasadą prawdomówności zwyciężyło. Andrzejek dumnie wypiął pierś i spróbował spojrzeć władzy w oczy.
– A sam pan tu mieszka? – kontynuował przesłuchanie policjant.
– Nie, z przyjacielem, znaczy z kolegą. – Chciał jeszcze dodać, że jego dziewczyna bywa tu codziennie, żeby nie było niedomówień. Kto wie, czy przypadkiem w tym kraju nie poluje się teraz na gejów.
– A czy kolega jest może w domu?
– Nie wiem, ja dopiero z zajęć wróciłem, nie studiujemy razem. Zaraz sprawdzę, ale wydaje mi się, że powinien być na uczelni. – Nerwowo przekręcił klucz w zamku. Z ulgą stwierdził, że zamknięty jest od zewnątrz, co oznaczało, że Miśka nie ma. W głowie Andrzejka zalęgły się już podejrzenia i chciał najpierw pożegnać się z przyjacielem, zanim go aresztują, poza tym Misiek wisiał mu kasę. – A, proszę pana, coś się stało?
– Nie, nic takiego, sąsiadka nie żyje – powiedział policjant, zaglądając do pustego mieszkania – a sąsiedzi mówią, że ktoś po balkonach chodził. Próbujemy ustalić kto.
– Aha. To do widzenia.
– Do widzenia. Kolegi nie ma, rozumiem? – zapytał mundurowy, odchodząc spod drzwi.
– A nie, nie ma. Pewnie na zajęciach jest, a ja nie wiem, kiedy wróci. – Andrzejek pozamykał drzwi na wszystkie zamki, wszedł do pokoju, zamknął i te drzwi, po czym wybrał szybko numer Miśka. Wzrok jego padł na kapcie stojące przed drzwiami balkonu i wyobraźnia podsunęła mu najgorsze scenariusze.
– Halo? – Po drugiej stronie słuchawki rozległ się radosny głos.
– Misiek? – Konspiracyjny szept Andrzejka dodatkowo udramatyzował podejrzenia rodzące się w jego głowie. – Gdzie ty jesteś?!
– Na rynku. A co? – Kolega brzmiał, jakby był bardzo z siebie zadowolony.
– A gdzie byłeś wcześniej? – wydusił Andrzejek takim tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać.
– W domu. A co?
– A to, że sąsiadka nie żyje!
– Wiem.
– Jak to wiesz? – Pod Andrzejkiem ugięły się nogi. Usiadł na podłodze i zaczął godzić się z myślą o utracie przyjaciela. Za morderstwo to chyba jest dożywocie?
– No wiem, widziałem.
– Co widziałeś? Kretyn! I co twoje kapcie robią pod balkonem?
– No, chodziłem po balkonach. Znaczy… u sąsiadki byłem. To przecież nie na boso, zimno jest i brudno. – Głos Miśka ani na chwilkę nie zmienił tonacji. Tryskała z niego radość, a przynajmniej samozadowolenie.
– Chryste, to może ty nie wracaj do domu dzisiaj, gliny cię szukają. – Umysł chłopaka pracował na najwyższych obrotach. „Adwokat, znam kilku, dobra, alibi, coś się sfabrykuje. Boże, biedna matka Miśka, taka porządna kobieta…”.
– A już są? To dobrze, zadzwoniłem od razu, jak zobaczyłem, że stara nie żyje, ale nie mogłem czekać.
– Misiek?
– No?
– Czy ty mógłbyś mi powiedzieć, jak to się stało? Zniosę nawet najgorszą prawdę, jednak muszę wiedzieć teraz, bo inaczej oszaleję. Będę cię osłaniał przed glinami. Obiecuję, stary, wiem, że ona była straszna, ale musiałeś się bawić w Raskolnikowa?
– Co ty bredzisz? Normalnie. Rano, jak wyszedłeś, przyszła do mnie Kalinowska z dołu i powiedziała, że starej od kilku dni nie widziała, poszła więc sprawdzić, co się dzieje, ale tam nikt nie otwiera. No to poprosiła mnie, żebym poszedł na balkon staruchy i sprawdził, czy tam coś widać. – Misiek mlasnął głośno i zaczerpnął powietrza. – Poszedłem i się okazało, że babcia siedzi na krześle z rajstopami naciągniętymi na jedną nogę i śpi. Na szczęście okno było uchylone, to otworzyłem balkon i wszedłem. Poszedłem prosto do drzwi i wpuściłem Kalinowską. Nawet do staruchy nie podchodziłem, bo mi się niedobrze zrobiło. I jak się okazało, że stara jest sztywna, to wróciłem do nas, zadzwoniłem na policję i poszedłem na zajęcia. A gliny pewnie chciałyby to zeznanie usłyszeć, ale to już nie dzisiaj, bo strzeliłem sobie piwko, nie będę im chuchał – zakończył Misiek, niezmiennie z siebie zadowolony.
Andrzejka z emocji zatkało. Poczuł, że ten kamień z serca przygniótł mu kolana. Siedział na podłodze, wpatrując się w kapcie należące do przyjaciela.
– Ale wiesz, co ci powiem, stary? – zachichotał Misiek. – Po śmierci śmierdziała mniej niż za życia. Wiem, że o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale, ale to jest przecież dobrze, w końcu to komplement, nie? – Chłopak przerwał na chwilę, po czym dodał śmiertelnie poważnym tonem: – A ty to chyba z powołaniem się minąłeś. Powinieneś zostać detektywem, teorie kryminalne wychodzą ci takie, że klękajcie, narody. – Rozłączył się, pozostawiając Andrzejka w stanie osłupienia.
Przez kilka dobrych minut chłopak się nie poruszył, nie drgnął mu nawet jeden mięsień. Gdyby nie fakt, że miał zdrowie jak koń, sam podejrzewałby siebie o zawał serca.
Kilka lat później, wciąż pamiętając dreszcz emocji przebiegający mu po plecach w trakcie tamtej rozmowy z Miśkiem, Andrzejek, a raczej Andrzej Lewczyński, ukończył z wyróżnieniem studia w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie na kierunku kryminologia, za punkt honoru oraz życiowy cel obierając sobie wyjaśnienie wszelkich kryminalnych zagadek tego świata.
Komisarz Andrzej Lewczyński bardzo żałował, że obowiązki służbowe uniemożliwiły mu wzięcie udziału w uroczystym mianowaniu jego kolegi, starszego sierżanta Michała Bączka z dolnośląskiej policji, na stopień podkomisarza. Żałował tym bardziej, że czuł się w jakimś niewielkim ułamku ojcem sukcesu wrocławskiego śledczego, który rozwiązawszy sprawę zagadkowego morderstwa augustowianki, w dodatku znajomej Lewczyńskiego, stał się prawdziwym celebrytą w świecie policji kryminalnej. Żal komisarza dodatkowo pogłębiała świadomość, że na uroczystość została zaproszona także Edyta Prusko, której widok wywoływał u niego dziwne pląsanie wnętrzności. Snuł się więc bez celu po korytarzach komendy, wyobrażając sobie, jak też musi się czuć człowiek odbierający wyróżnienie za swoją pracę od ministra spraw wewnętrznych, kiedy z marazmu wyrwał go natarczywy sygnał dzwoniącego telefonu.
– Edyta? – Głupie to było z jego strony, przecież nikt inny nie dzwoniłby z jej numeru.
– Cześć, Andrzeju. – Ten głos na pewno należał do Edyty Prusko. – Przeszkadzam?
– No, cześć. Nie, wcale! – zapewnił odrobinę zbyt entuzjastycznie, po czym się poprawił: – W pracy jestem, ale mogę sobie zrobić przerwę. A ty nie jesteś przypadkiem w Warszawie?
– Przypadkiem, a nawet i celowo jestem – odparła dziewczyna, a w jej głosie zabrzmiała nuta ironii. Ciepłej ironii, należałoby dodać, z pewnością zupełnie pozbawionej złośliwości.
– Bączek szczęśliwy, co? Musiał tam nieźle gwiazdorzyć ten nasz profiler. – W głosie Andrzeja natomiast złośliwość wybrzmiała w pełni.
– Nic z tych rzeczy, podkomisarz Bączek to chyba najskromniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po tym świecie. No, może poza Matką Teresą i papieżem Franciszkiem. Za to Wilczyński dumny jak paw.
– No jasne, taki awans zdarza się raz na stulecie. A u nich nawet podwójna rad… – Nie dokończył zdania, ugryzł się w język i przeklął w myślach. Wciąż miał w pamięci ostatnią rozmowę z Edytą, która zakończyła się w atmosferze co najmniej mało przyjacielskiej.
– O wilku mowa – pochwyciła dziewczyna. – Właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię. Chyba jestem ci winna przeprosiny. Bączka już przeprosiłam.
– Poważnie? A za co? – zdziwił się Lewczyński.
– Ech, głupio wyszło – westchnęła ciężko. – Kompletne nieporozumienie. Może sobie usiądź, bo to chwilę zajmie. Muszę ci się do czegoś przyznać…
Przez następne kilka minut Edyta mówiła niemalże bez przerwy, głos jej drżał, niekiedy słychać było, że płacze. Andrzej słuchał: początkowo z zaciekawieniem, następnie ze zdziwieniem przechodzącym w kompletne osłupienie, a na koniec zaczął się histerycznie śmiać, co Edyta przyjęła z całkowitym zrozumieniem. Od wielu lat wiedziała bowiem, że jest to jego osobnicza reakcja na sytuacje wysoce stresujące.
– Edytka! To się trzeba cieszyć! – wychrypiał w końcu, kiedy udało mu się opanować rechot. – Będziesz miała dziecko. Dwoje dzieci! Przecież to dar od losu!
– Zaiste, boży dar, Magdusia by się raczej nie zgodziła… – wymamrotała pod nosem.
– Co?
– A nie, nic. Tak mi się przypomniała historia przyjaciółki, która wyszła za Bożydara i stwierdziła, że tego Dara powinna zamienić na Kara.
– Aha. Nic nie rozumiem, ale nie szkodzi – odparł Andrzej, wzruszając ramionami. – Rafał wie?
– No i to jest dopiero dobra historia… Pewnie już wie, bo zadek Bączka przed chwilą zadzwonił do jego brata i umożliwił mu usłyszenie wszystkiego, włącznie z moim stosunkiem do genów Surymów. Oraz ich nazwiska.
– Ciekawe rzeczy w tej stolicy wyprawiacie. O dzwoniących zadkach jeszcze nie słyszałem. – Lewczyński zawiesił głos, usiłując sklecić pytanie, które tłukło mu się z tyłu głowy. – Wrócisz do niego? – zapytał w końcu.
– Zdurniałeś?! – oburzyła się Edyta. – W życiu Krystyny! Kończymy zaraz ucztę w cukierni na koszt państwa, znaczy Bączka, i wracam do domu, do Augustowa. I nigdy, przenigdy nie chcę już z tym człowiekiem mieć nic wspólnego.
– To może przynajmniej się rozwiedź? – zapytał bardziej, niż powiedział, do tego tonem błagalnym.
– No tak, to zrobić mogę. A nawet planuję. Rozprawa za dwa miesiące, poczekam w spokoju w domu.
– Jak znam ciebie, to ten spokój raczej w rachubę nie wchodzi – skwitował gorzko Lewczyński. – Czekam na ciebie, odezwij się, jak przyjedziesz. Mamy sprawy do obgadania. Tylko, Edyta – dodał tonem, w którym zadźwięczała nuta profesjonalizmu – błagam cię, nie przywoź ze sobą żadnych trupów.
– Spokojna głowa – zaśmiała się dziewczyna. – Te sprawy zostawiam Bączkowi.
A los tylko zachichotał.
* * *
– Co za menda z tego Mirusia – odezwała się Edyta, kiedy wraz ze swoją babcią, Krystyną Prusko, i jej drugim mężem, Henrykiem Grabskim, wyruszyli w drogę do Augustowa po zakończeniu celebrowania awansu starszego sierżanta Bączka. – Teraz to nawet mi żal tej mojej teściowej, chociaż w zasadzie sama nie wierzę, że to wypowiedziałam na głos.
– Ty się lepiej zastanów, jak o tej twojej teściowej będziesz mówić dzieciom – rzuciła w odpowiedzi pani Krystyna. – Ani wredna smoczyca, ani ofiara seryjnego mordercy-żigolaka to nie są dobre wzorce do naśladowania.
– Może wcale nie będę – żachnęła się Edyta. – Przemilczę sprawę skrupulatnie od samego początku. Ty im za dwie babcie wystarczysz.
– Co najmniej za dwie – dodał Henryk z uśmiechem. – Co nie zmienia faktu, że rodziny tatusia nie ukryjesz.
– Och, dajcie już spokój – zdenerwowała się dziewczyna. – Powiem, że jej nie znałam, i koniec. A jeśli Rafał będzie koniecznie pragnął wtajemniczać dzieci w zbrodnicze historie rodzinne, to jego sprawa. – To powiedziawszy, założyła ręce na piersiach i postanowiła się więcej nie odzywać.
Henryk uśmiechnął się do niej, spoglądając w lusterko wsteczne, i puścił oko na znak milczącego porozumienia. Sytuacja i tak była dość trudna, dolewanie oliwy do ognia w niczym nie pomagało. Pani Krystyna także to rozumiała i w głębi duszy ogromnie współczuła swojej wnuczce, której ostatnie miesiące nie oszczędzały. Niemniej wiedziała doskonale, że od głaskania po głowie nikomu nic dobrego nie przyjdzie.
Dalsza, trwająca trzy godziny podróż z Warszawy do Augustowa minęła spokojnie, do czego z pewnością przyczyniło się milczenie współpasażerów. Edyta drzemała, pani Krystyna zajęła się lekturą powieści nominowanej do Nagrody Bookera, a Henryk oddał się rozmyślaniom. Był doskonałym kierowcą, nie szarżował, zawsze trzymał odpowiedni dystans i nigdy nie denerwował się za kierownicą. Ktoś zajechał mu drogę? Nie wszyscy ludzie posiadają wyobraźnię. Ktoś wymusił pierwszeństwo? Widocznie gdzieś mu się bardzo śpieszy. Lata podróżowania nauczyły go, że nerwy nie są dobrym doradcą, a poza tym nie zwykł tracić zimnej krwi z tak błahych powodów jak brak umiejętności innych kierowców. Lepiej dojechać pięć minut później niż wcale – to była jego dewiza.
Zaczynało zmierzchać, kiedy zaparkowali przed domem rodziców Edyty. Dziewczyna wyskoczyła jak z procy, czując zalewającą ją falę wzruszenia. Zwykle emocjonalna, pod wpływem ciążowych hormonów zamieniła się w chodzącą bombę uczuciową, gotową wybuchnąć od najmniejszej nawet iskry. Drzwi domu się otworzyły i w progu stanęła mama, uśmiechnięta od ucha do ucha.
– Córeczko! – zawołała radośnie, rozkładając szeroko ramiona. Jej głowę pokrywała szczotka krótkich włosów odrastających po chemioterapii. – Jak ty pięknie wyglądasz, kochanie!
– Mamusiu! – Edyta wpadła jej w ramiona, bezwstydnie rycząc. Obcałowała szyję i policzki mamy, jakby nie widziała jej całe wieki. – Ty też masz się lepiej, nabrałaś ciała i kolorów! I jaka piękna czupryna ci odrasta!
– No już, już – ofuknęła ją babcia. – Wejdźcie do domu, po co to robić przedstawienie na progu?! Zaraz będziecie się ściskać.
W domu poza panią Basią nie było nikogo. Tata Edyty pracował w aptece, którą odziedziczył po swoim dziadku, a młodsze siostry – bliźniaczki Martyna i Joasia – wrócić miały dopiero w piątek ze szkoły z internatem znajdującej się w Białymstoku. Po pokonaniu progu Edyta wzięła głęboki wdech, wciągając w nozdrza zapach lawendy, drewna i tego czegoś ulotnego, co można było wyczuć wyłącznie w tym jednym jedynym domu. Poczuła też zapach drożdżowych bułeczek, które jej mama od lat piekła w każdy piątek.
– A co to, bułeczki? – zapytała, węsząc jak pies myśliwski. – Przecież dzisiaj nie piątek.
– Do piątku jeszcze dużo czasu, a ja chciałam uczcić twój powrót. – Mama puściła do niej oko. – Heniu, postaw walizki przy drzwiach, za chwilę zaniesiemy je do pokoju Edytki.
Henryk zrobił, jak poproszono, i wrócił po coś do samochodu. Pani Krystyna wstawiła wodę na herbatę, po czym uściskała córkę.
– No, opowiadajcie! Jak tam było w tej stolicy? Bączek dumny? – zapytała pani Basia, siadając w głębokim fotelu.
– O, jeszcze jak! – Pani Krystyna przysunęła drugi fotel bliżej córki i pogłaskała ją po głowie. – Chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. To bardzo dobrze wychowany młody człowiek.
– To prawda – potwierdziła Edyta, lokując się na podłokietniku, tuż przy mamie. – I bardzo skromny. Niestety trochę gapowaty, ale nikt nie jest doskonały.
– Gapowaty superglina? – zaśmiała się pani Basia. – To jak on te wszystkie sprawy rozwiązał?
– Henryk mu pomógł – odparła bezceremonialnie pani Krystyna. – Ale w ogólnym rozrachunku ten Bączek niegłupi, będą z niego ludzie.
– I Andrzej – wyszeptała Edyta.
Babcia Prusko spojrzała na wnuczkę podejrzliwie.
– Co tam mówisz?
– I Andrzej – powtórzyła głośniej dziewczyna. – Andrzej też mu pomógł w sprawie Ulki.
– Racja – podchwyciła pani Basia.
Jej matka pokiwała głową, wciąż przyglądając się wnuczce w zamyśleniu.
– Tak, Andrzej też mu pomógł – odparła po krótkiej chwili, nie spuszczając wzroku z Edyty. – A jak się sprawy z Andrzejem mają? Przeprosiny przyjęte?
– Jakie przeprosiny? Coś ty znowu nawywijała, córeczko?
– Długa historia, mamuś – szepnęła Edyta, oblewając się rumieńcem. – Zrobię herbaty i wszystko ci opowiemy. Bo to trzeba się cofnąć aż do Orszylika. A jak ci opowiemy o Orszyliku, to ci kapcie spadną…
Czajnik zaczął gwizdać i Edyta zeskoczyła z fotela. Mimochodem zerknęła przez okno, gdzie dostrzegła Henryka stojącego przy samochodzie i rozmawiającego przez telefon. Uśmiechał się przy tym radośnie, a ten widok rozczulił dziewczynę. Jak dobrze być w domu!
* * *
Pierwszy tydzień po powrocie do Augustowa upłynął na przyzwyczajaniu się do nowej sytuacji, odwiedzaniu placówek medycznych i planowaniu nadchodzących miesięcy. Sprzedaż mieszkania we Wrocławiu Edyta powierzyła agencji zajmującej się pośrednictwem w obrocie nieruchomościami, którą poleciła jej znajoma, mogła więc w spokoju obmyślać kolejne kroki. W piątek do domu wróciły nastoletnie siostry i znów trzeba było opowiadać ze szczegółami całą historię śląskiego seryjnego mordercy, w którą uwikłała się teściowa dziewczyny. Na niedzielę zaś babcia Prusko zaplanowała uroczysty obiad w Starej Stanicy, nie bacząc na obecnych w pensjonacie letników. Spotkanie z Andrzejem Edyta wciąż odkładała, drżąc na samą myśl o spojrzeniu w jego szafirowe oczy.
O ile Andrzej cierpliwie czekał, o tyle jego młodsza siostra Karolina, od zarania dziejów najlepsza przyjaciółka Edyty, czekać nie miała zamiaru. W sobotnie przedpołudnie zjawiła się na progu domu państwa Prusków, taszcząc ze sobą ogromny kosz z domowymi przetworami, które własnoręcznie przygotowała jej osobista teściowa.
– Miśka! – wrzasnęła Edyta, wyskakując przed dom. – Zostaw te ciężary! Tobie nie wolno dźwigać.
– A bo co? Niepełnosprawna jestem? – żachnęła się Karolina. – Ty byś nie uwierzyła, ile ja siły dzięki tej ciąży mam.
– Racja, nie uwierzyłabym. Bo ja nie mam wcale, te dwa wampiry całą energię ze mnie wysysają. – Edyta uchwyciła kosz do spółki z Karoliną, odciążając przyjaciółkę, i pogłaskała się po brzuchu.
– E tam, przejdzie. Poczekaj jeszcze miesiąc i sama zobaczysz. No, chodź tu się tulić! – wysapała fryzjerka, odstawiając kosz na stół w kuchni.
Uściskały się mocno, na tyle na ile pozwalały na to ogromny brzuch Karoliny i mniejszy, choć już całkiem sporych rozmiarów balonik Edyty. Rude bliźniaczki Martynka i Asia zbiegły na dół i objęły przytulone do siebie przyjaciółki.
– Ale fajnie was widzieć obie – wyszeptała Martyna. – Wy zawsze wszystko musicie robić razem i tak samo.
– I nawet bliźniaki będziecie mieć obydwie. To musi być prawdziwa przyjaźń – wtórowała siostrze Asia, przyciskając swoje drobne ciałko do obu ciężarnych.
Pani Basia, zajrzawszy do kuchni, uniosła odrastające brwi i pokręciła głową w wyrazie politowania. Westchnęła lekko, po czym wstawiła wodę na herbatę. Teściowa Karoliny robiła najlepsze powidła malinowe pod słońcem. Idealnie nadadzą się do bułeczek na drugie śniadanie.
Opowiedzenie historii niedawnego morderstwa i poszukiwania jego sprawcy po raz trzeci sprawiło Edycie wiele radości dzięki niezwykle emocjonalnemu zaangażowaniu sióstr, które co chwilę dorzucały jakieś okrzyki i komentarze: a to pod adresem pani Surym, a to wychwalając Henryka, to znów psiocząc na zbrodniarza, któremu życzyły rzeczy najgorszych. Na koniec Edyta opowiedziała jeszcze o uroczystości w Warszawie, podczas której starszy sierżant Bączek został podkomisarzem Bączkiem, i o nieszczęśliwym telefonie wykonanym przez spodnie podkomisarza do szwagra Edyty. Ta ostatnia anegdota ubawiła Karolinę do łez.
– Słyszałam, że powiedziałaś Jędrkowi – oznajmiła niby od niechcenia, kiedy już udało jej się opanować radosny rechot.
– Mówił ci? – Edyta miała ogromną nadzieję, że przemilczał chociaż poprzednią rozmowę, kiedy to ona naskoczyła na niego, dodatkowo rzucając okropne oskarżenia w kierunku podkomisarza Bączka. A także w kierunku Karoliny, za co akurat winę ponosiła babcia.
– Mhm. – Okrąglutka właścicielka salonu fryzjerskiego pokiwała głową. – Wspomniał też, że podejrzewałaś mnie o kłapanie dziobem – dodała z nutą przygany.
– To nie ja, to babcia – próbowała bronić się Edyta.
– Dobra już, dobra. Ważne, że wie. I co teraz planujesz?
Edyta wzruszyła ramionami i ugryzła pachnącą bułeczkę przełożoną przepysznymi powidłami z malin. Bardzo chciałaby wiedzieć, co teraz planuje. Bladego pojęcia nie miała.
– Nie wiem. Chyba zdam się na los, bo moje plany dotychczas okazały się mrzonką. Widocznie marny ze mnie planista.
– Nie przesadzaj – pocieszyła ją przyjaciółka. – Mogło być zdecydowanie gorzej. Wszystko się ułoży, zobaczysz.
Pani Basia, przysłuchująca się w milczeniu, pokiwała głową na znak poparcia dla słów Karoliny. Ona także wierzyła, że wszystko się ułoży, a z każdej sytuacji da się znaleźć wyjście. I zdecydowanie mogło być gorzej.
* * *
Niedzielny obiad w Starej Stanicy miał być pierwszym tego typu rodzinnym wydarzeniem od pamiętnego spotkania w Poniedziałek Wielkanocny. Tym razem w zdecydowanie mniejszym gronie, bez wujków, ciotek i kuzynek zza siedmiu lasów, niemniej miało być tak samo uroczyście i na pewno nie mniej wystawnie. Emil Mirosławski już o to zadbał.
Ów szef kuchni z prawdziwego zdarzenia, korpulentny i rumiany jak na stereotypowego kucharza przystało, uwijał się z gracją pomiędzy parującymi garnkami, podśpiewując pod nosem jakieś ludowe melodie. Kaszub z dziada pradziada tym razem postanowił popisać się znajomością regionalnej kuchni, z którą od lat nie miał po drodze, pani Krystyna Prusko bowiem pasjami nie znosiła brukwi, głównie z powodu jej pejoratywnych skojarzeń z obozami koncentracyjnymi. Walorów smakowych tego warzywa nie kwestionowała, z zasady po prostu odrzucała każdą próbę przemycenia go na stół. Tego dnia jednak uległa argumentom Emila, który ze wszystkich sił przekonywał o prozdrowotnych właściwościach bulwiastej rośliny, a przecież Edyta teraz powinna jadać wszystko, co tryska witaminami. W menu na niedzielny obiad rodziny Prusków znalazły się zatem: zylc rybny oraz ikra z dorsza smażona na maśle z cebulką podawana z domowym chlebem na żytnim zakwasie, zupa z żółtej brukwi gotowana na gęsinie z dodatkiem włoszczyzny i ziemniaków, obficie doprawiona majerankiem i posypana świeżymi liśćmi tymianku, a także kaczka z farszem z kaczych podrobów i mielonej wieprzowiny podawana z sosem kasztanowym. Na deser przewidziano kugle drożdżowe z prażonymi jabłkami, choć w pierwotnym planie pojawiła się szpajza kaszubska, czyli krem jajeczny o galaretowatej konsystencji, który jednak musiał zostać z menu wykreślony, skoro składał się w głównej mierze z surowych jaj – a tych ciężarnej jeść nie wolno.
Punktualnie o czternastej na parkingu pod Starą Stanicą zatrzymał się samochód należący do Tadeusza Pruski i natychmiast wyskoczyły z niego dwie rude nastolatki. Reszta przybyłych opuściła pojazd w mniejszym pośpiechu, głównie ze względu na nieco bardziej zaawansowany wiek oraz dużo słabszą kondycję. Na progu powitał ich uśmiechnięty Henryk, a głos pani Krystyny, dobiegający z wnętrza zajazdu, oznajmiał, że „jeszcze się rychtuje”. Pięcioro Prusków przeszło więc prosto do jadalni, uprzejmie kiwając głowami zgromadzonym w saloniku dla letników aktualnym gościom. Edyta poczuła ślinotok wywołany obłędnymi zapachami dolatującymi z kuchni. Wśród pobrzękiwania pokrywek i stukotu garnków wciąż dało się usłyszeć fałszywy ton piosenki „Ahoj Janeczku”, którą Emil Mirosławski śpiewał zawsze w chwilach wielkiego podekscytowania.
– Ahoj, Emilu! – krzyknęła Edyta, uchylając drzwi do królestwa kucharza. – Słyszę, że humor dopisuje?
– A jakże, podlotku! – Rumianolicy szef kuchni wyszczerzył się w uśmiechu. – Chodź no tu, niech cię wyściskam. O mamma mia! Aleś urosła! – wykrzyknął na widok brzucha dziewczyny.
– Patrz na siebie, bałwanku – odgryzła się Edyta, ściskając okrąglutkiego mistrza gotowania. – Ja przynajmniej mam wytłumaczenie, a ty?
– A ja mam więcej lat i mi wolno. A teraz wynocha stąd, wszystko gotowe, nakrywaj do posiłku.
Pani Krystyna w tym czasie zdążyła się wyrychtować i z właściwą sobie werwą nadzorowała nakrywanie stołu. Rude bliźniaczki biegały wokół niego, układając kolorowe serwetki z wielkanocnymi motywami – Emil w tym roku przesadził i trzeba było pozbyć się zapasów przed Bożym Narodzeniem. Kurczaczki i zajączki w grudniu raczej się nie sprawdzą.
Kiedy wszystko już było gotowe, drzwi do kuchni się uchyliły i w blasku chwały wytoczył się zza nich pchany przez dumnego kucharza wózek z parującą wazą na jednej półce oraz maleńkimi salaterkami wypełnionymi galaretką i ikrą z dorsza na drugiej. Na najniższym poziomie wózka stał kosz z pachnącym chlebem, na którego widok babci Prusko zabłyszczały oczy. Domowy chleb mogłaby jeść bez umiaru.
Kuchnia kaszubska okazała się nadzwyczaj smakowita, a zupa z brukwi gotowana na gęsinie zrobiła prawdziwą furorę, co z niewielkimi oporami musiała przyznać sama pani Krystyna. Edycie najbardziej smakowały drożdżowe kugle, zjadła ich więc pół tuzina, nie bacząc zupełnie na ewentualne konsekwencje. I tak musiała już zmienić garderobę, najwyżej kupi rozmiar większą. Naiwnie łudziła się też, że po ciąży wszystko samo zniknie.
Dochodziła już niemal osiemnasta i augustowska gałąź rodziny powoli szykowała się do powrotu, popijając jeszcze wyśmienitą herbatę, kiedy z foyer doleciały ich dźwięki głośnej rozmowy. Pani Krystyna, choć niechętnie, podniosła się z wygodnego fotela i ruszyła przodem. W ślad za nią udał się Henryk, a po chwili podniosła się także Edyta.
W niewielkim pomieszczeniu, którego ściany zdobiły certyfikaty i dyplomy, trwała uprzejma pogawędka pomiędzy pięciorgiem nieznanych dziewczynie osób. Czworo z nich znali natomiast pani Krystyna i Henryk, piąta osoba zaś wydawała się całkiem obca i odrobinę zagubiona.
– Dzień dobry panu – odezwała się babcia Edyty, podchodząc do nieznajomego mężczyzny. – Krystyna Prusko, właścicielka Stanicy. W czym mogę panu pomóc?
– Dzień dobry, Mateusz Roszkowski – przedstawił się tamten, ściskając rękę starszej damy.
– Ten pan mówi, że szuka jakiegoś pana Dąbrowskiego – wtrąciła się sześćdziesięcioletnia pensjonariuszka, stała bywalczyni Stanicy. – Ale tutej nie ma żadnego pana Dąbrowskiego, pani Krysiu, ja temu panu mówię, że tu tylko państwo Pruskowie są.
– I pan Grabski – dodał uczynnie siedemdziesięcioletni mąż tamtej pani, patrząc na nowo przybyłego wzrokiem co najmniej wrogim.
– Ciiii – uciszyła ich pani Krystyna. – Kogo pan szuka, panie Mateuszu? I dlaczego tutaj?
– Szukam Tadeusza Dąbrowskiego. Powiedziano mi, że ten zajazd należy do krewnych jego żony – odparł mężczyzna, bezradnie rozkładając ręce.
– Pani Jadziu, panie Staszku, proszę wracać do saloniku. Ja się zajmę tym panem – rzuciła oschle Krystyna, taksując mężczyznę uważnym spojrzeniem swoich szarych oczu. – A pan, panie Roszkowski, pójdzie za mną, zapraszam. Napije się pan herbaty?
– Jeśli to nie będzie zbyt duży kłopot…
Pani Krystyna zaprowadziła gościa do jadalni, w której toczyła się dyskusja na temat planów na nadchodzące wakacje. Bliźniaczki bowiem wymyśliły sobie zagraniczny wyjazd do pracy, na co absolutnie nie chciała się zgodzić ich matka.
– Emilu, podaj jeszcze tych bułeczek – rozkazała pani Krystyna. – A ty, Martynko, wyciągnij dodatkową filiżankę z kredensu. Mamy gościa.
Wszyscy obecni spojrzeli na przybysza z zaciekawieniem. Pani Basia przyglądała mu się, mrużąc oczy, jakby starała się przypomnieć sobie, gdzie już widziała tę twarz. Edyta zaś usiłowała skojarzyć, gdzie, poza wrocławskim Teatrem Komedia, słyszała nazwisko Dąbrowski.
– Tadeuszu – odezwała się pani Krystyna, kiedy bułeczki zostały doniesione z kuchni, a herbata nalana do filiżanki – to jest pan Mateusz Roszkowski. I, zdaje się, szuka ciebie.
– Mnie?! – Oczy taty urosły na pół twarzy. – Na pewno mnie pan szuka? Tadeusz Prusko – przedstawił się grzecznie.
– Mateusz Roszkowski – powtórzył niespodziewany gość. – Nie wiem, czy nie zaszła jakaś pomyłka, ja szukam pana Tadeusza Dąbrowskiego, może pani mnie źle zrozumiała…
– Bardzo dobrze pana zrozumiałam – fuknęła seniorka rodu. – Ten oto mój zięć przed wieloma laty nazywał się Tadeusz Dąbrowski, a sądząc po pańskich cechach fizycznych, jest pan z nim spokrewniony.
Pani Basia głośno wciągnęła powietrze, Emil wykrzyknął: „Mamma mia!”, bliźniaczki wlepiły oczy w fizyczne cechy tajemniczego przybysza, Edyta zrobiła minę zdziwionego karpia, a Tadeusz Prusko de domo Dąbrowski zbladł jak kreda. Tylko Henryk nie okazał żadnej reakcji, co należało przypisać wieloletniemu doświadczeniu w służbach wywiadowczych.
– Pan się nazywał Dąbrowski? – upewnił się drżącym głosem Mateusz Roszkowski. – I jest synem Janusza Dąbrowskiego?
– Zgadza się – potwierdził cicho tata Edyty. – Czy my się znamy?
– Nie, pierwszy raz jestem w Augustowie. To znaczy teraz tutaj, w Białobrzegach – poprawił się szybko mężczyzna. – Przyjechałem tu odnaleźć swoich krewnych.
– A pan jest tak dokładniej kim? – wtrąciła się niegrzecznie Edyta.
– Ja jestem… nieślubnym synem Janusza Dąbrowskiego.
– Jezus Maria – wyszeptała pani Basia, przenosząc wzrok z męża na Roszkowskiego. – Teraz to widzę wyraźnie. Wy obaj jesteście do Janusza podobni!
– Skóra zdjęta – potwierdziła pani Krystyna, poprawiając się w fotelu. – No to teraz, Tadziu, masz brata, którego zawsze chciałeś mieć. Tatuś ci zostawił niespodziankę.
– Jezu Chryste. – Pan Prusko złapał się za głowę. – Jezu Chryste, jak to w ogóle jest możliwe?!
– Nie ma co rwać włosów z głowy, Tadziu, trzeba się zastanowić – zawyrokowała pani Krystyna, przerywając ciszę, jaka zapadła po dwukrotnym wezwaniu imienia Bożego Syna nadaremno przez jej zięcia. – Oczywiście dowodów pokrewieństwa będziemy żądać, choć po twarzy od razu widać, że macie wspólne geny.
– Do rodziny mamy nigdy podobny nie byłem, więc wnioskuję, że twarz musiałem odziedziczyć po ojcu – stwierdził ze smutkiem Mateusz Roszkowski.
– A pan go kiedykolwiek widział? – zapytała pani Basia, kiedy udało jej się odzyskać mowę. – Tego ojca swojego domniemanego?
Roszkowski pokręcił głową i spojrzał na rzekomego brata. Podobieństwo wśród obcych sobie ludzi także się zdarza, sobowtórów na świecie nie brakuje, taki, dajmy na to, Michael Jackson ma ich na pęczki. Ale ktoś tym jego ojcem być musiał, a w zaistniałych okolicznościach najbardziej prawdopodobnym kandydatem wydawał się Janusz Dąbrowski.
– Wychowała mnie mama, od urodzenia noszę jej nazwisko, w akcie widnieje „ojciec nieznany”. Całe życie nie miałem pojęcia, kto mógłby nim być.
– I jak się pan dowiedział, że to Janusz? – zapytała sceptycznie pani Krystyna.
– Mama mi powiedziała, kiedy już była na łożu śmierci i postanowiła wyznać prawdę. Stwierdziła, że powinienem odszukać swoich krewnych, bo życie bez rodziny to nie życie.
– Mądra kobieta – pochwaliła właścicielka Stanicy. – Człowiek bez rodziny nie ma tożsamości. No dobrze, na dzisiaj to chyba wystarczy – zadecydowała nagle. – Wszyscy musimy przetrawić te rewelacje, a pan już wie, gdzie nas szukać. Proszę zostawić swój numer telefonu i umówmy się na dalsze rozmowy niebawem. Zatrzymał się pan w Augustowie?
– Tak, niedaleko deptaka. Zostanę tu kilka dni, i tak miałem zaległy urlop.
– Bardzo dobrze, niech pan w spokoju zwiedza, nad Rospudę popłynie. A my się do pana odezwiemy.
Mateusz Roszkowski bez szemrania skinął głową, zapisał swój numer telefonu i pożegnał się grzecznie. Ktoś inny mógłby się obrazić za tak obcesowo wydane polecenie, on jednak był do nich nawykły – zawodowo zajmował się kształceniem przyszłych pilotów w dęblińskiej Lotniczej Akademii Wojskowej, sam będąc jednym z najbardziej zasłużonych oblatywaczy.
Po wyjściu niespodziewanego gościa rodzina Prusków przez chwilę milczała. Każdy bał się poruszyć temat nagłego pojawienia się w ich życiu nieznanego członka rodziny. Ni stąd, ni zowąd Edyta histerycznie zachichotała, zaraz zawtórowała jej babcia. Pani Basia usiłowała zachować powagę, ale ramiona zaczęły jej drżeć od hamowanego śmiechu. Wkrótce wszyscy, poza wciąż trupiobladym Tadeuszem Pruską, rechotali jak stado dorodnych żab nad jeziorem Gołdap. Oliwy do ognia dolał Emil, który chlapnął:
– Mamma mia! Podlotki mają nowego wujka!
* * *
Andrzej Lewczyński wiedział od siostry, że Edyta szczęśliwie dojechała do Augustowa, i wspaniałomyślnie postanowił dać jej czas na załatwienie swoich spraw. Wiadomość o niespodziewanej ciąży zaskoczyła go, ale ze zdumieniem odkrył, że nie miała wpływu na uczucia, którymi darzył dziewczynę. Bo i dlaczego miałaby mieć? Edyta była dla niego ważna, zależało mu na niej jak chyba nigdy na nikim. Marlena, do niedawna jego narzeczona, wydawała mu się już wpisana w bardzo odległą przeszłość. Pewnie i tak nigdy by się z nią nie ożenił, więc dobrze się stało, że to ona postanowiła zakończyć ich związek i wyjechać do Szczecina. Tak było lepiej, dla wszystkich.
Snując rozważania o nieprzewidzianych kolejach losu, minął Kanał Augustowski, starą pocztę, kątem oka zarejestrował bryłę Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej, w końcu zaś stanął przed budynkiem policji. Przez chwilę wydawało mu się, że po drodze dostrzegł kogoś, czyich rysów twarzy nie potrafił przypisać do nazwiska, osobę, której nigdy by się tu nie spodziewał. Odpędził to wrażenie, nie mogąc przypomnieć sobie, kim była ta osoba, i z lekkim westchnięciem wszedł do budynku. Komendant rozpoczął właśnie dwutygodniowy urlop, więc poniedziałek może nie będzie aż tak straszny.
* * *
Pierwsze dni po uroczystym awansie upływały Bączkowi pod znakiem pławienia się w zalewających go gratulacjach. Gratulowali mu koledzy z komendy, funkcjonariusze z innych województw, znajomi cywile, a nawet prokuratorzy i sędziowie, z którymi podkomisarz miał styczność w trakcie swojej kariery. Zabójstw żadnych na szczęście nie było, więc znalazła się i chwila na odpoczynek. Dokładnie tydzień po odebraniu wyróżnienia w Warszawie, w poniedziałek, Bączek rozpoczął służbę jak zwykle parę minut po siódmej rano od zaparzenia dzbanka mocnej kawy, przewidując, że za kilka chwil wezwie go do siebie szef na krótką pogawędkę. Dokładnie o siódmej trzynaście inspektor Kazimierz Wilczyński wybrał wewnętrzny numer telefonu do swojego ulubionego podwładnego i krótkim „zapraszam” zaanonsował rozpoczęcie tygodnia pracy.
– Dzień dobry, Kaziu – przywitał szefa Bączek, wchodząc do gabinetu przełożonego.
– A jaki tam on dobry. – Wilczyński machnął ręką i usiadł ciężko w wysłużonym fotelu. – Siostra od rana do mnie wydzwania, skaranie boskie z tą rodziną.
– O! – wyraził uprzejme zainteresowanie podkomisarz, nalewając kawy do dwóch kubków. Tym razem filiżanka dla Wilczyńskiego mogłaby nie wystarczyć. Wiadro może byłoby lepsze.
– Wyobraź sobie, Michaś, że ten gałgan, mój siostrzeniec, wziął i zniknął.
– Jak Houdini?
– No prawie.
– No to szukać go trzeba – poradził Bączek, za co otrzymał karcące spojrzenie inspektora.
– A żeby to takie proste było. To nie pierwszy raz, jak ta powsinoga zapuszcza się w jakieś peregrynacje. Ostatnio w Bieszczady go wywiało, dwa tygodnie matka go po wszystkich znajomych szukała, aż w końcu wrócił, syn marnotrawny, zapożyczony u wszelkich ludzi świata.
– I co on wtedy w tych Bieszczadach robił? – dopytywał Bączek, gdyż historii siostrzeńca Wilczyńskiego nigdy wcześniej nie słyszał.
– Badania robił. Etnograficzne – parsknął inspektor i zamoczył usta w czarnym płynie. – Badaczem naukowym chce zostać, doktorat kończy, tylko ciągle mu na te badania pieniędzy brakuje.
– A to grantów jakichś nie ma? Uczelnia nie sponsoruje swoich adiunktów?
– A bo ja wiem? … – Korpulentny inspektor wzruszył ramionami, wyraźnie dając znać, że nie wie i właściwie wiedzieć nie chce. – On już chyba dawno ten doktorat powinien był skończyć, tylko ciągle mu coś przeszkadza.
– Hmm… I co teraz? Znaczy: co zamierzasz zrobić w tej sprawie?
– A co ja mogę zrobić? Przecież nie będę się na pośmiewisko wystawiał i zgłaszał zaginięcia, kiedy ten cymbał pewnie gdzieś siedzi w jakimś szałasie i udaje Kolberga. – Wilczyński zamyślił się na chwilę, po czym dodał: – Obiecałem Dance, że jak za tydzień się nie znajdzie albo przynajmniej nie da znaku życia, to wtedy coś zrobię. Na razie trzeba czekać.
– No to czekamy – skonstatował Bączek.
– Czekamy – potwierdził Wilczyński. – A jak wróci, to własnoręcznie mu złoję skórę.
* * *
Po leniwym poniedziałku komisarz Lewczyński stwierdził, że z łatwością mógłby przywyknąć do absencji komendanta. Żadnych bezsensownych briefingów, żadnych stresujących odpraw, żadnego utyskiwania. We wtorek przyniósł sobie do pracy książkę, zamierzając nadrobić czytelnicze zaległości. Życie jak w Madrycie! Zaparzył dzbanek kawy, przygotował śniadanie składające się z serka wiejskiego i grahamki, rozsiadł się na krześle i delektował słonecznym porankiem. Jak ktoś może nie lubić swojej pracy? Alarmujący telefon odezwał się parę minut przed szóstą.
– Lewczyński.
– Dzień dobry, panie komisarzu, tu posterunkowy Kalinowski z rannego patrolu. Melduję, że przy bulwarze znaleźliśmy zwłoki.
Lewczyńskiemu nawet brew nie drgnęła. Mundurowi od lat robili tego typu żarty, zgłaszając odnalezienie zwłok, które okazywały się ścierwem łabędzi, kaczek albo innej zwierzyny.
– Dziękuję za informację – odparł, przeżuwając kęs bułki.
– Co mamy robić, panie komisarzu?
– Możecie, posterunkowy, stanąć na rękach i zaklaskać nogami. Albo wywinąć salto z telemarkiem. Jak wolicie.
– Przepraszam, ale nie rozumiem…
– Proszę postępować zgodnie z procedurą – zniecierpliwił się Lewczyński.
– To ja właśnie… postępuję.
– Posterunkowy Kalinowski! – krzyknął komisarz. – Jeśli nie chcecie zostać ukarani za robienie sobie żartów ze starszych rangą funkcjonariuszy wydziału kryminalnego, to radzę natychmiast skończyć tę zabawę! Pod sto dwanaście dzwońcie albo do Centrum Zarządzania Kryzysowego, a nie mi tu gitarę zawracacie jakimś truchłem! Wy myślicie, że czym ja się zajmuję?
– Zabójstwami? – zasugerował cichutko wystraszony nie na żarty posterunkowy.
– Dokładnie tak, zabójstwami. I innymi przestępstwami przeciwko ludzkiemu zdrowiu i życiu – dodał już odrobinę spokojniej, gdyż nadmierna agresja nie leżała w jego naturze. – A wy do mnie dzwonicie w sprawie martwego… No właśnie, czego?
– Człowieka.
– Człowieka. Proszę mi więc dupy nie zawr… Co?! Co powiedziałeś?!
– Martwego człowieka, panie komisarzu – pisnął przerażony już posterunkowy. – Na oko trzydziestoletniego, płci męskiej, którego zwłoki leżą na ścieżce rowerowej przy bulwarach, niedaleko molo.
Lewczyński zerwał się jak oparzony, wyrywając niemal kabel słuchawki telefonu. Martwy człowiek? Na bulwarach? A niech to licho weźmie! Znowu nie przeczyta książki.
* * *
Czterokilometrowej długości bulwary nad Nettą zostały zamknięte dla spacerowiczów, co spotkało się z niezadowoleniem społeczeństwa. Biało-niebieska taśma z napisem „Policja” dodawała sytuacji pikanterii, nic zatem dziwnego, że przed godziną siódmą tłum gapiów usiłujących dojrzeć, co się dzieje, liczył już kilkadziesiąt osób. Lewczyński z niesmakiem skonstatował, że ludność cywilna głodna jest taniej sensacji, za chwilę pewnie zlecą się też dziennikarskie sępy. Publiczny trup w Augustowie to widok dosyć rzadki, więc brukowce będą miały używanie.
Komisarz zjawił się kilka minut po telefonie, równocześnie z nim przyjechali technicy kryminalistyczni, którzy natychmiast rozstawili parawan wokół ciała młodego mężczyzny i właśnie kończyli dokonywanie oględzin miejsca znalezienia zwłok. Ekipa zabezpieczająca ślady uwijała się jak w ukropie, bo wiejący od jeziora wiatr skutecznie porywał wszystko, co nie oparło się jego sile. Lewczyński z niepokojem zauważył, że obecność prokuratora tym razem będzie niezbędna, gdyż nieboszczyk sam sobie raczej gardła nie podciął. Zawiadomiony o znalezisku przez patrol prokurator Maciejewski był już w drodze. Komisarz rozejrzał się uważnie, po czym dostrzegł siedzącego na ławce młodego mundurowego, który trząsł się jak osika i oddychał przez papierowy worek. Zaintrygowany Andrzej podszedł do niego.
– Dzień dobry, wszystko w porządku, posterunkowy?
– Tak, już lepiej, dziękuję – odparł słabo młodzieniec.
– To pan do mnie dzwonił, prawda?
Odpowiedziało mu kiwnięcie głowy.
– Bardzo przepraszam za ten wybuch, myślałem, że robicie sobie ze mnie żarty.
Wyrażające przerażenie oczy młodego człowieka napełniły się łzami. Lewczyński poczuł ukłucie wyrzutów sumienia, żal mu się zrobiło tego biednego chłopaka, którego od rana wrzucono na głęboką wodę. Uśmiechnął się lekko i poklepał go po ramieniu.
– Niech się pan nie martwi. Z czasem pan przywyknie. Pan chyba krótko w służbie?
– Dwa tygodnie – odpowiedział chłopak, na którego oblicze powoli wracały kolory. – Ja nigdy w życiu martwego człowieka nie widziałem. I to jeszcze tak!
Owo „tak” rzeczywiście robiło wrażenie. Nienaturalnie wykręcone ludzkie ciało leżało w ogromnej kałuży zastygłej krwi. Pergaminowy kolor skóry denata wskazywał na całkowite wykrwawienie, co – sądząc po rozległym cięciu w poprzek gardła – nastąpiło w mgnieniu oka. Włosy ofiary, prawdopodobnie jasne z natury, teraz przypominały buraczkowoczerwoną szczecinę. Woskowa twarz zastygła w wyrazie zdumienia, śmierć nastąpiła nagle i nieoczekiwanie.
Po chwili Lewczyński usłyszał swoje nazwisko i spojrzał w stronę molo. Zza biało-niebieskiej taśmy machał do niego prokurator Maciejewski.
* * *
Po niedzielnych rewelacjach rodzina Prusków postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i sprawdzić prawdomówność cudownie odnalezionego krewnego. Podobieństwo podobieństwem, ale w grę wchodziła przecież scheda jeszcze po dziadku Wojciechu Dąbrowskim. I to nie byle jaka scheda. Dziadek zostawił kilka hektarów ziemi, na której obecnie radośnie pasły się krowy zaprzyjaźnionego rolnika, ale także, a może przede wszystkim, po swoim ojcu Janusz Dąbrowski odziedziczył aptekę, którą wkrótce przekazał Tadeuszowi, jedynakowi. Jak się okazuje – możliwe, że wcale nie jedynakowi i ewentualny spór sądowy zaczął nieśmiało majaczyć na horyzoncie.
Pani Krystyna, gotowa do ostatniej kropli krwi walczyć o dobro krewnych, zwłaszcza w obliczu zbliżającego się powiększenia rodziny, bez zbędnej zwłoki rozpoczęła prywatne dochodzenie, kierując pierwsze kroki tam, gdzie informacji było najwięcej – wybrała się na targ. Miała nadzieję spotkać na nim panie Bożenę Frątczakową i Stanisławę Brożynę. Szczęście jej dopisało i obie kobiety o godzinie szóstej dwadzieścia rozkładały towar na sąsiadujących ze sobą dwóch z pięćdziesięciu stanowisk oferujących asortyment rolno-spożywczy. A konkretniej rzecz biorąc, pani Frątczakowa rozkładała jajka, pani Brożyna zaś zapełniała lodówki i chłodnie przetworami mlecznymi. Od krów radośnie pasących się na ziemi należącej do zięcia pani Krystyny, należałoby dodać.
– A dzień dobry, pani Krysiu! – ucieszyła się mleczarka. – Dawno tu pani nie było.
– A dawno, dawno, sprawy miałam. Osobiste.
– My tu już z Bożenko myślały, że pani gdzie wyjechała na stałe, bo nie przychodzi. A ludzie mówio, że pani do Wrocławia wybierała się – zagaiła hodowczyni kur, zdradzając charakterystyczny dla jej rodzinnych stron nawyk odnasawiania „ą” na końcu wyrazów.
– Była, na chwilę była, dziecku trzeba było pomóc. Ale to dawne dzieje – zbyła ją pani Prusko.
– Ja słyszała, że najstarsza wnuczka panina do domu wróciła, prawda to? – zapytała druga, która też oryginalnie pochodziła z tamtych stron.
– Prawda, pani Frątczakowa, prawda. Wróciła Edytka, tym razem na dobre.
– A ona mężatko nie była? – dociekała Brożyna, a w jej głosie wyraźnie słychać było nutę krytyki.
– Była. I już nie jest. Dwudziesty pierwszy wiek mamy – odgryzła się pani Prusko. – A pani zięć to do kraju wrócił czy Martusia w dalszym ciągu sama z trojgiem dzieci się użera?
– A, pani Krysiu, daj pani spokój! – Pani Brożyna machnęła ręką i pokręciła głową. – On tu pewnie nigdy nie wróci, chyba że te brekzyty go zmuszo. Ale co on by tu robić miał? Tam w tydzień zarobi tyle, co mąż moi Kasi przez dwa miesiące.
– Ale dzieci sierotami zrobił, rodzinę tako rozbito zostawił. Kto to widzioł, coby ojca na zdjeńciu oglądać? – podchwyciła pani Frątczakowa, co było bardzo po myśli pani Krystyny.
– Otóż to, wystarczy, że dawniej rodziny się pogubiły i po latach dopiero brat brata poznaje albo córka ojca – odparła filozoficznie babcia Prusko, kierując rozmowę na właściwy tor. – Weźmy takiego Kamienieckiego, dzieci po wszystkich wsiach narobił, każde z inną matką, i jak się wreszcie odnaleźli, to uwierzyć nie mogli, że ich szesnaścioro.
– A bo to daleko szukać trzeba? – dodała Brożyna. – Ja sama miała dwóch braci, co o nich długo nie wiedziała, dopiero jak mamusi zmarło się, to ojciec wydał, że z trzema babami żył.
Pani Krystyna tylko na to czekała. Teraz już pójdzie jak z płatka!