O gusłach się nie dyskutuje - Małgorzata Starosta,  - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

O gusłach się nie dyskutuje ebook i audiobook

Małgorzata Starosta

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Po raz pierwszy w historii Babiboru nikt nie ma głowy do myślenia o Szczodrych Godach. Malwina Maślankiewicz planuje wystrój wnętrz w swoim nowym lokum, a pod jej nieobecność dzieją się dziwne rzeczy. Im dalej w las, tym więcej drzew, chciałoby się powiedzieć. Nowy ksiądz przywozi stary porządek, stare sekrety wyskakują spod… podłogi, a mroczna historia zatacza koło.

Kto naprawdę zamordował Monikę Melską? Komu zależało na odkryciu sekretu Ksantypy? I dlaczego o gusłach się nie dyskutuje? My już wiemy, a Ty?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 6 min

Lektor: Krzysztof Korzeniowski
Oceny
4,5 (844 oceny)
528
229
79
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Eliza5

Dobrze spędzony czas

Ocena mogłaby być wyższa, niestety zamiast ją przeczytać odsłuchałam w bólach audiobooka. Historia w gruncie rzeczy bardzo ciekawa i niestety zatrważająca z uwagi na fakty historyczne. A jak wiadomo historia bywa brutalna. Trup ściele się gęściej. Mamy klimat podlaskiej zimy z przebłyskami niezimy. I jiestety wszystko psuje lektor, który kwestie dialogów czyta strasznie wysokim, bardzo głośny głosem, więc wówczas słuchacz dźwięk musi ściszyć aby nie ogłuchnąć, po czym czyta cześć narracyjną normalnym tonem i nie słychać go wcale. A jak już o głosie mowa, tak jak nie lubię i jie rozumiem lektorek czytających sztucznie męskim głosem kwestii męskich w książce, tak analogicznie nie toleruję kwesti kobiecych czytanych sztucznie kobiecym głosem przez mężczyzn. A niestety w tej książce lektor daje temu popis czytając je przeokrutnie wysokim, piszczącym, jazgotliwym wręcz tonem. Brrr boli mnie na samo wspomnienie. Więc jeśli czytać to samemu, audiobooka zdecydowanie nie polecam.
160
Solind

Z braku laku…

Jedno z moich największych literackich rozczarowań :( Czekałam na tą książkę jak na święto, a dostałam historię w części zupełnie nieciekawą, a w części pospolitą do bólu. Już w poprzednim tomie odniosłam wrażenie mocnego spadku formy, ale tłumaczyłam sobie, że to może część jakiegoś większego planu i w sumie miałam rację. Niestety plan ten polegał na zniszczeniu i zakopaniu 6 metrów pod ziemią potencjału i humoru jakimi szczycił się pierewszy tom.
10
daria1201

Nie oderwiesz się od lektury

Niedawno trafiłam na książki Małgorzaty Starosty. Fabuła w polaczniu z hisotoria - coś niesamowitego. Nie tylko ta ale również inne książki są fenomenalne. Niestety za chwilę nie będę już miała co czytać. Od dawna żadna ksiazka mnie nie wciągnęła tak jak ja ta( oraz pozostale) Wspaniały sposób pisnia, zapętlenia akcji. Jestem zachwycona.
00
Alalegnica

Dobrze spędzony czas

Ta część podobała mi się najmniej z cyklu, ale: jest wyjaśnienie tajemnic, jest zabawnie, jak zwykle pięknym językiem napisane. polecam
00
katsob36

Całkiem niezła

Wraz z rozwojem serii niestety spada moje zainteresowanie. Pierwsze tomy bardzo mi się podobały, niestety z tym miałam problem i jakoś mi się dłużył
00

Popularność




Redakcja

Barbara Kaszubowska

Korekta

Robert Ratajczak

Grafika na okładce

Agnieszka Śliwka

© Copyright by Małgorzata Starosta

© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia „Lega”, Opole

ISBN 978-83-67334-24-2

Wydawca

Wydawnictwo „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2022

www.arw-vectra.pl

Od tego się zaczęło

„W siedlisku”, tom 1.: Szczęśliwy los

autor: Danuta Chodkowska

zredagowała: Małgorzata Starosta

Alicję Adamczyk, Barbarę Bilską, Julię Jędrzejak i Liliannę Laskowską połączyła w szkole przyjaźń tak silna, że tuż przed maturą zamarzyły o wspólnej przyszłości – a miało nią być otworzenie pensjonatu, który będą razem prowadziły w niedalekiej, oczywiście, przyszłości.

Marne dziesięć lat później, dzięki przedsiębiorczości Alutki, funduszowi na odchamianie oraz datom swych urodzin, przyjaciółki stały się posiadaczkami niebagatelnej sumy jednego miliona stu siedemdziesięciu tysięcy złotych (z groszami). Cztery dziewczyny składające się na milionerkę chwyciły życie za rogi i w sposób niemalże uczciwy nabyły drogą kupna siedlisko we wsi Babibór Podlaski – wsi nie byle jakiej, bo szczycącej się posiadaniem przez mieszkańców genu wspólnego z Mickiewiczem.

Niedługo dane im było nacieszyć się ekskluzywną nieruchomością. Tuż po załatwieniu formalności na znajdującej się w dobrodziejstwie inwentarza sofie zastały Kornelię, byłą właścicielkę uroczego siedliska, zabitą na śmierć, o czym świadczył nóż wystający z jej piersi.

Starszy aspirant Szelest i reszta mieszkańców wsi, a zwłaszcza sołtysowa Malwina Maślankiewicz, z miejsca uznali „obce” za zbrodniarki. No bo kto mógł to zrobić, jeśli nie one, skoro nikogo innego tam nie było?

We wsi wrzało. Atmosferę podkręcał dziennikarz Karol Książek, postać tyleż ciekawa, co tajemnicza. Oliwy do ognia dolało odnalezienie zwłok pośrednika biorącego udział w sprzedaży siedliska, a na domiar złego wynik sekcji zwłok Kornelii zaskoczył wszystkich – starsza pani nie zginęła od ciosów nożem, lecz została otruta lekiem na nadciśnienie.

Sołtysowa, zdenerwowana tym, że jakaś swołocz robi masakrę we wsi, którą ona (!) rządzi, zdecydowała się na rozmowę z babką męża, Marleną Maślankiewicz, dawną szeptuchą.

Gdy już się wydawało, że sprawa jest nie do rozwiązania, prokurator Pieprzyca przypomniał historię sprzed lat. Siostra Kornelii, Karolina, była w niechcianej ciąży; urodziła syna i kilka dni po porodzie znikła. Dzieckiem musiał zająć się ojciec, którym był osiemnastoletni Polikarp Piasecki, a pomogły mu Kornelia i Marlena. Wszystko szczęśliwie się ułożyło, lata mijały. Niespodzianie do Kornelii przyszła paczka z zagranicy, z herbatą, a w niej zdjęcie i list od dalekiej kuzynki. Krewna opowiedziała w nim o szczęśliwym życiu i śmierci Karoliny na obczyźnie, fotografia zaś przedstawiała siostrę Kornelii z mężem, córką i kilkuletnim wnukiem. Równolegle amerykański wnuk zmarłej Karoliny – Karol Książek – dowiedział się o żyjącej w Polsce siostrze babki i postanowił ją odszukać.

Ostatecznie śmierć Kornelii uznano za skutek zatrucia bez udziału osób trzecich, a cztery przyjaciółki zdecydowały się na realizację przedmaturalnego marzenia, czyli otwarcie pensjonatu Szczęśliwy Los – skoro siedlisko było ich, a wieś chciała, by zostały.

I tylko Szelest, ku wielkiej uciesze współpracowników, nie mógł uwierzyć, że przyszłe babiborzanki naprawdę nazywają się Alicja Adamczyk, Barbara Bilska, Julia Jędrzejak i Lilianna Laskowska, gdyż – jak głosi legenda… A nie, o tym już trzeba przeczytać.

A później było jeszcze lepiej

„W siedlisku”, tom 2.: Miłość i inne klątwy

autor: Danuta Chodkowska

zredagowała: Małgorzata Starosta

W sklepie Szymczakowej pojawiła się obca – dziewczyna w zielonej kurtce, z kapturem na głowie, skryta i małomówna. Sebastian Sierżant wyszedł na spacer i zauważył w przejeżdżającym samochodzie jasnowłosą nimfę w zielonym kapturze – choć nie był pewien czy to wyobraźnia nie płata mu figla… Ala także tak pomyślała, gdy ujrzała w siedlisku swoją kuzynkę Olę Morwę, która przyjechała do Babiboru bez uprzedzenia. I bez manier, należy dodać, więc bardzo szybko narobiła sobie we wsi wrogów. Malwina zdecydowała, że poprosi o pomoc Marlenę, by wstrętne dziewuszysko ukarać, ale żeby przy okazji dziewczynom z siedliska nie zaszkodzić…

Na domiar złego jakiś obcy zaczął kobiety we wsi straszyć, kilka zgłosiło, że widziały upiora.

Na zebranie w oborze Maślankiewiczów, a właściwie na ostatnią próbę tegorocznego spektaklu Dziadów, stawiło się tylu ludzi, że zabrakło krzeseł. Szymczakowa opowiadała o osobie nazwanej Zielonym Kapturkiem i jej napaści na Sandrę. Z miejsca rozbrzmiały głosy o wypędzeniu monstrum ze wsi, a nawet wywiezieniu do lasu. Ksiądz Antoni zażądał wysłuchania drugiej strony, a z tyłu rozległ się głos recytujący stosowny fragment… Balladyny. Dziewczyna w zielonym płaszczu oznajmiła, że przyszła, bo jest to zebranie mieszkańców, a ona do nich należy; nazywa się Rita Roszak i jest cioteczną wnuczką i jedyną spadkobierczynią Olgi Olszewskiej. Biedny Sebastian Sierżant, który rozpoznał w niej nimfę z samochodu i był pod wielkim wrażeniem jej urody, zakochał się na mur-beton. Omówiono także zniknięcie Karola Książka, podejrzewanego o spłodzenie dziecka Natalii Nadworskiej i tchórzliwe wzięcie nóg za pas.

Wspomniany upiór, w którego nikt specjalnie nie uwierzył, wdarł się do sklepu Szymczakowej, gdy liczyła utarg, narobił bałaganu, ale uciekł na dźwięk wyjącego alarmu.

Ala planowała złożenie wizyty Ricie Roszak, żeby jej było miło, z własnoręcznie wykonaną babką ziemniaczaną w prezencie. Tadeusz Tarnacki akurat pojawił się z listem, a Sebastian Sierżant wpadł pod pozorem sprawdzania bezpieczeństwa i przypomnienia o zamykaniu drzwi.

Dziady świętowano na rozstaju dróg, wieczerzając przy stołach ustawionych w podkowę, przy płonących ogniskach, które miały oświetlać drogę przodkom i odstraszać demony. Nie brakowało tradycyjnych potraw, okowity i ziołowej herbaty przygotowanej przez Marlenę Maślankiewicz, babkę sołtysa – z racji wieku mistrzyni dzisiejszej ceremonii. Jak to zwykle bywa, bez awantur się nie obeszło. Gdy w powietrzu zawisła groźba bijatyki, powiał wiatr porywający kapelusze i przewracający butelki, co z miejsca uspokoiło kłócących się, gdyż musieli ratować spadające ze stołów naczynia. Nieliczni tylko zauważyli na wierzbie zjawę, z którą Marlena próbowała rozmawiać, lecz nagły dźwięk świątynnych dzwonów spłoszył wszystkich i zjawa znikła.

W tym samym czasie obaj duchowni – przyjaźniący się ze sobą proboszcz i batiuszka – szli na rozstaje. Niedaleko chatki Olszewskiej zobaczyli leżącego na łące człowieka. Gdy sprawdzili, że nieszczęsna młoda kobieta nie żyje, pobiegli do swoich kościołów bić w dzwony, te, które wystraszyły zjawę na wierzbie. Martwą dziewczyną okazała się Aleksandra Morwa, a do jej zabicia przyznała się Rita Roszak.

O poranku na posterunku stawiły się Ala z przyjaciółkami, Marlena i Malwina Maślankiewiczowe oraz pani Szymczakowa – wszystkie twierdziły, że śmierć Aleksandry Morwy to ich sprawka, a Rita jest niewinna.

W trakcie przesłuchania do prokuratora zadzwonił jego serdeczny przyjaciel i jednocześnie kuzyn księdza Antoniego, Henryk Grabski. Poprosił, by Patrycjusz sprawdził, dlaczego Antoni nie odbiera telefonu. Przeczucia Grabskiego okazały się słuszne – duchowny został zamordowany.

Tymczasem nikt nie wierzył w winę Rity Roszak, za to posterunkowi byli już pewni, że dziewczyna musiała znać Aleks. W dodatku z plebanii zniknęły zwłoki Antoniego. A może wcale ich tam nie było?

Ala zastanawiała się, jak działać, od czego zacząć, a Lilka zaproponowała zajrzenie do laptopa Morwy. Wśród szpargałów na podłodze Marlena znalazła wycinek gazety z artykułem o Oldze Olszewskiej. Na domiar złego hasłem do komputera Morwy było „Rita Roszak” – a więc musiały się znać.

Rita w końcu zgodziła się powiedzieć, co wie i czego się domyśliła, poczynając od bardzo dawna: od rzucenia klątwy na jej rodzinę. W odnalezieniu prawdy pomagał jej Karol Książek, który przypadkiem dowiedział się o klątwie ciążącej nad rodziną Olszewskich. Zaciekawiony szukał ludzi z tej rodziny i tak trafił na Ritę, a w końcu dotarł do listu z klątwą.

Tymczasem Basia z lektury artykułu Morwy dowiedziała się, że gwiazdą spektaklu Balladyna była Sonia Iwaszuk. Po spektaklu jubileuszowym aktorka zeszła ze sceny i nikt jej więcej nie zobaczył. Zaraz wygooglały zdjęcie Soni i wtedy zamurowało je dokumentnie. Tajemnice posypały się z rękawa, a było o czym mówić.

O miłości pewnego żołnierza do grającej Alinę Marzeny Baryczko. O śmierci Aliny, która utopiła się w Bzurze, bo przypadkiem wpadła do wody, a nie umiała pływać. O szaleństwie żołnierza, który uznał, że to Sonia, czyli Balladyna, jest winna śmierci jego Aliny, i próbował ją zabić. Uciekła przed nim aż do Babiboru, ale trafił tu za nią przez nieostrożność i głupotę Aleksandry Morwy, która drążąc temat, pchała się wszędzie, dużo pytała i sama sporo mówiła. A zginęła, bo była tak bardzo podobna do niej – morderca się pomylił …

Szelest, zupełnym przypadkiem, zabłąkał się do centrali. Zapalił światło i zobaczył w pomieszczeniu śpiącego, czarno odzianego człowieka. Ostrożnie podszedł, walnął go latarką i w ten sposób unieszkodliwił upiora. I kiedy wydawało się, że w Babiborze powrócił status quo, do domu Maślankiewiczów zapukał Szelest i aresztował Malwinę pod zarzutem zamordowania Moniki Melskiej i pierwszego męża, Augusta Arciszewskiego.

ROZDZIAŁ 1

alwina Maślankiewicz zmrużyła oczy i przyglądała się obdrapanym ścianom.

– Tu zaszpachlować, tam pomalować, a to okno… – mruknęła pod nosem, po czym cmoknęła z niezadowoleniem. – Staszek! Staszeeek! – wrzasnęła nagle.

Starszy aspirant Stanisław Szelest defiladowym krokiem wmaszerował do piwnicy, w której znajdował się areszt.

– Czego się drze? – syknął.

– Firanki potrzebuję – odparła Malwina, zupełnie niezrażona oschłym tonem policjanta.

– I czego jeszcze jaśnie pani sobie życzy? Może osobnej toalety?

– Przydałaby się. Mało to higieniczne spać przy klozecie.

– A w dupie ci się nie poprzewracało?! – ryknął Szelest.

Malwina nawet nie drgnęła. Ba! Ani jeden włos na jej głowie się nie poruszył. Przymknęła oczy, wzięła dwa głębokie wdechy i wycedziła tonem, od którego bolały nawet paznokcie:

– Jeśli tobie się wydaje, że twoje żałosne metody zastraszania na mnie działają, to jesteś w wielkim błędzie. Chociaż nie – dodała po chwili. – Działają. Irytują mnie w stopniu, jakiego twój ptasi móżdżek nie potrafi pojąć. I zanim znów rozewrzesz ten swój dziób, to zważ, że robienie sobie wroga w sołtysowej Maślankiewicz nie jest rozsądne.

– Grozisz mi? – zarechotał chuderlawy mężczyzna o wyjątkowo nieprzyjemnej dla oka powierzchowności.

Sama jego fizys z miejsca budziła niechęć. Nawet odzywać się nie musiał, a gdy się odezwał, to było tylko gorzej.

– Tylko ostrzegam. Głupi jednak jesteś i nic się na błędach nie uczysz. – Sołtysowa pokręciła głową w wyrazie niedowierzania. – Poczekaj, aż stąd wyjdę.

Starszy aspirant Szelest prychnął dziko, aż jego wąsy, przypominające słomę skrzyżowaną ze szczeciną, podskoczyły.

– Już ty prędko, Malwina, gwiazd i słońca nie zobaczysz – rzucił zjadliwie, jak tylko wredne do szpiku kości istoty potrafią. – Na miejscu Mietka rozglądałbym się za nową żoną. Tej przynajmniej nie zaciukasz.

Po tych słowach w Malwinę Maślankiewicz jakby złe wstąpiło. Jej rubinowe loki się zjeżyły, co sprawiło, że głowa sołtysowej powiększyła się dwukrotnie, w oczach pojawiły się iskry, a szczęka się zacisnęła, aż chrupnęło.

– Jakem Malwina Anna Maślankiewicz, obiecuję ci, klnąc się na wszystkich bogów, że gdy tylko opuszczę te mury, zemszczę się na tobie za te słowa – wycedziła głosem, którego nie powstydziłby się rozsierdzony Rokita. – I uwierz mi, człowieku małej wiary, że wróżba Marleny to będzie małe piwo przy tym, czego ja ci nawarzę.

Stanisław Szelest bynajmniej nie był człowiekiem małej wiary, właściwie to określenie miało go jedynie zabóść. Każdy, kto znał starszego aspiranta, doskonale wiedział, iż jego wiarę należałoby określić mianem okolicznościowej, co należy rozumieć jako „posiadającą ścisły i nierozerwalny związek z okolicznościami”. Spróbujmy wytłumaczyć ów fenomen, posiłkując się przykładem prostym i klarownym, odpowiednim dla osób pokroju Szelesta. Za dnia, zwłaszcza słonecznego, nie było szans na przekonanie go do istnienia demonów, bóstw i wszelkiej maści sił wyższych. Jego pogląd na świat istot ponadnaturalnych diametralnie się jednak zmieniał wraz z nastaniem nocy. Sam do lasu po ciemnicy? A w życiu! Jeszcze by go Leszy ucapił albo jakieś inne czarty. Zresztą nie trzeba wcale go do boru wysyłać, nawet w obejściu bał się cokolwiek robić po zapadnięciu zmroku. I nie daj Bóg, żeby mu w zimie opału zabrakło! Będzie siedział w zimnicy, ale nosa za próg nie wyściubi.

We wróżby, czary, gusła i inne głupoty też nie wierzył, chyba że akurat czarny kot przebiegł mu przez drogę, lustro się potłukło, zobaczył kominiarza na rowerze, ptak narobił mu na ramię, krowa sąsiada przestała dawać mleko, kogut zapiał parzystą liczbę razy, kromka chleba spadła masłem na dół… No, różnie bywało, ale przeważnie nie wierzył. Dlatego też nie przejął się zbytnio wywróżonym mu onegdaj przez babiborską szeptuchę Marlenę Maślankiewicz kresem. Kto inteligentny wziąłby na serio bredzenie szalonej nimfomanki, która wykończyła więcej mężów, niż Szelest potrafił spamiętać? Tym bardziej nie wziął sobie do serca słów Malwiny. Czuł natomiast pęczniejące w nim szczęście na myśl o utarciu nosa zarozumiałej sołtysowej. Fantazjował nawet o tym, jak do jego galowego munduru zostanie przypięty order za zasługi… Nie, nie! Za SZCZEGÓLNE zasługi dla lokalnej społeczności polegające na ujęciu seryjnej morderczyni. Teoria, że do serii potrzeba co najmniej trzech ofiar, jakoś do niego nie przemawiała, postanowił więc ją ignorować i uparcie imaginował sobie ów order dyndający na jego chuderlawej piersi, którą od tej pory będzie wypinał z zaangażowaniem.

Skoro nie przelękła go wizja starej Maślankiewiczowej, dlaczego miałaby go przerazić niedorzeczna pogróżka Malwiny? Prychnął głośno, postukał się chudym paluchem w czoło, po czym z przesadną ostentacją wymaszerował z kazamatów.

Posterunkowy Sebastian Sierżant, podsłuchujący zza węgła, czmychnął co sił w długaśnych nogach i dopadł biurka na chwilę przed tym, jak rozanielona twarz Szelesta pojawiła się z powrotem. Ową twarz z wyjątkową uwagą obserwowała posterunkowa Agnieszka Antkowiak. Kiedy starszy aspirant minął podwładnych, nie zwracając na nich uwagi, dziewczyna wymieniła z Sierżantem porozumiewawcze spojrzenia.

„Ani myśli ustąpić, osioł” – zdawał się mówić wzrok Sebastiana.

„Głupich nie sieją” – odpowiadały mu bystre oczy Agnieszki.

Chłopak uniósł kącik ust, co stanowiło grymas najbliższy uśmiechowi, jaki posterunkowa Antkowiak widziała u niego od kilku tygodni. Rudowłosy dryblas miał bowiem nie lada kłopot, a tenże zatruwał jego pogodną z natury duszę.

Złamane serce to największe z nieszczęść, jakich może doświadczyć człowiek, myślała ze smutkiem posterunkowa, obserwując wzdychającego i coraz bardziej zamykającego się w sobie przyjaciela. Była także przekonana, że zaczerwienione oczy rudzielca nie były – jak on sam starał się jej wmówić – skutkiem wyłącznie niewyspania. Sebek z całą pewnością uronił niejedną łzę z powodu swojej nieodwzajemnionej miłości.

Agnieszka, obdarzona naturą o wiele mniej melancholijną niż Sierżant, czasem rozmyślała nad istotą tego wielkiego uczucia, choć do tej pory nie zdarzyło jej się nikogo nim obdarzyć. Może była niezdolna do pokochania? A może jeszcze nie spotkała osoby, która obudziłaby w niej prawdziwy żar? Chwilami wydawało jej się, że te osławione motyle w brzuchu budzą się przy Liliannie Laskowskiej, szybko jednak owo zaskakujące uczucie mijało. Nigdy też nie pozwoliła sobie na najmniejszy gest, który mógłby zdradzić jej sympatię dla dziewczyny. To nie wypadało funkcjonariuszce policji.

Szelest, jak na złość, nie zamierzał opuścić posterunku. Sterczał przy oknie i z tym swoim durnowatym uśmiechem mielił w głowie jakieś przemyślenia. Z pewnością nie było to nic miłego ani mądrego, bo wyraz idiotycznego rozanielenia nie znikał z jego niesympatycznej twarzy. Stałby tak pewnie do końca służby, gdyby nie Malwina Maślankiewicz, niemająca najmniejszego zamiaru dać mu spokoju. Znów zaczęła się wydzierać, jakby ją torturowano, a wchodzący w coraz wyższe rejestry głos sołtysowej doprowadzał do szału wszystkich, włącznie z osobistą kuzynką Malwiny, panią Różą, pełniącą obowiązki recepcjonistki.

Świadomie czy nie, Maślankiewiczowa wyświadczyła przysługę Sebastianowi Sierżantowi i Agnieszce Antkowiak. Szelest bowiem, nie mogąc dłużej znieść sopranu lokatorki aresztu, wdział podszyte kożuchem palto, wcisnął na głowę uszankę i wyszedł bez słowa; przecież przed podwładnymi nie musiał się tłumaczyć.

Gdy tylko ciężkie drzwi z hukiem zatrzasnęły się za samozwańczym komendantem, posterunkowi wypuścili powietrze z płuc i westchnęli z ulgą.

– Pójdę do niej – jęknął Sebastian i podniósł się z krzesła. Jego pałąkowate nogi chrupnęły w kolanach.

– Czasem mam wrażenie, że ona doskonale wie, co robi. Jakby celowo doprowadzała Szelesta do wściekłości – oznajmiła Antkowiak w zamyśleniu.

– Malwina niczego nie robi bez powodu – odezwała się pani Róża, ucinając tym samym dalsze domysły, choć tematu nie rozwinęła.

Sebastian Sierżant wzruszył ramionami i z grobową miną udał się do piwnicy, w której znajdował się areszt.

Antkowiak zapatrzyła się na gałąź miotaną silnymi podmuchami wiatru. Zastanawiała się, czy rąbnie w końcu w okno posterunku, czy może znów cud jakiś uchroni je przed katastrofą. Konar, całkowicie łysy, wyglądał tak, jakby już całkiem poddał się siłom natury i nie stawiał oporu pędowi mroźnego powietrza. Nie! Nie był jednak całkiem łysy! Na maleńkiej gałązce posterunkowa dostrzegła ostatni listek, uczepiony jakąś niezrozumiałą siłą woli. Nagle ów ostatni symbol jesieni się oderwał, jakby szarpnięty niewidzialną ręką, i poszybował w stronę puszczy, tuż nad głową starszego aspiranta Szelesta, którego nogi niosły w kierunku siedliska. Listek unosił się wraz z kolejnymi falami wietrzyska i leciał, leciał, leciał – a my z dwojga złego postanowiliśmy towarzyszyć właśnie jemu.

ROZDZIAŁ 2

ą w puszczy miejsca, do których żadnemu człowiekowi nie udało się dotrzeć, a gdyby zbliżył się do nich za bardzo, los jego znalazłby się w rękach mocy, o jakich Szelestowi nawet się nie śniło.

Jak mówi legenda – a my legendom wierzymy bezgranicznie – w głębokiej kniei, strzeżona przed wzrokiem niepowołanych i otoczona kamiennym kręgiem, stoi chatka. Niepozorna, porośnięta mchem, podtrzymywana korzeniami drzew pamiętających czasy cofającego się lodowca, z odrobinę zapadniętym trzyspadowym dachem, w którym starą dziurę upatrzyły sobie na gniazdo płochliwe derkacze. Nad chatką zaś opiekuńcze ramiona rozpościera wierzba – tak leciwa i rosła, że gdybyśmy chcieli ustalić jej wiek, zajęłoby nam to znaczną część tej opowieści. Chroniona przed ludźmi gęstym puszczańskim drzewostanem, przed mrozem mchem i gałęziami, a przed wiatrem korzeniami silnymi jak Świętowit, chatka od wieków skrywa swoje tajemnice.

Śledząc niespokojny lot ostatniego jesiennego listka z buka rosnącego przy babiborskim posterunku, nieświadomego pasażerów na gapę, dotarliśmy do kniei. Mijamy wierzbę i przez uchylone okienko wpadamy do chatki, po czym miękko lądujemy w ciepłej dłoni.

– Zobacz, kochany, ostatni jesienny liść – odezwała się dźwięcznie Ksantypa, a jej kruczoczarne włosy opadały gładką taflą na plecy.

Siedzący przy piecu mężczyzna ani drgnął.

– Słyszałeś? – zapytała ponaglająco, choć więcej w tym pytaniu znać było czułości niż zniecierpliwienia.

– Mhm – mruknął, unosząc leniwie jedną powiekę. – Dni coraz krótsze.

Czarownica spojrzała na męża z przyganą i zrobiła kwaśną minę.

– Tak mówisz, jakbyś wcale się nie cieszył, że za chwilę znów ją zobaczysz – zagaiła głosem słodkim niczym agrest na początku czerwca.

Rokita poruszył się nieznacznie.

– Kogo, serdeńko?

Ksantypa z jednej strony nie miała zamiaru kłócić się z mężem, z drugiej zaś… Cóż, byłoby to wbrew jej naturze, żeby choć trochę go nie zdenerwować.

– Już nie udawaj, nie udawaj. Dobrze wiem, że stęskniłeś się za Marzanną – mruknęła, a imię bogini wymówiła z wyraźną niechęcią.

Nawet jeśli Rokitę słowa małżonki dotknęły, nie pokazał tego po sobie w najmniejszym stopniu. Z pozbawioną wyrazu twarzą rozmyślał nad stanem świata. Miał pełną świadomość, że dyskusja z wiedźmą mogłaby jedynie popsuć przyjemnie zapowiadający się wieczór.

Tymczasem czarownica przyglądała się listkowi leżącemu spokojnie na jej dłoni zakończonej palcami długimi jak u pianistki. Po chwili jęła z czułością głaskać delikatną powierzchnię listeczka, jakby było to żywe stworzenie. W istocie dla Ksantypy ów organ stanowił nie tylko nierozerwalną część drzewa, ale także swoisty przekaźnik informacji. Nie bez powodu wszak słowa „list” i „liść” są do siebie tak podobne.

– Powiedz, maleńki – szeptała, jakby mówiła do dziecka – jakie wieści mi przynosisz? Czy wszystko dobrze? Co słychać w Babiborze?

Listek drgnął jak kot pieszczony przez kochającego właściciela, a Ksantypa zamknęła swoje czarne, przypominające węgle oczy i nasłuchiwała. Im zaś dłużej słuchała, tym bardziej jej gładkie czoło przywodziło na myśl udekorowane ripplemarkami dno jeziora. W końcu listek zwinął się w kłębek, po chwili zajął niebieskozłotym płomieniem i zniknął, jak gdyby nigdy go nie było.

Wiedźma otworzyła oczy, dmuchnęła na wnętrze dłoni, po czym spojrzała surowym wzrokiem na męża. A ten, mimo zamkniętych powiek, wyczuł nastrój małżonki i wyprostował się.

– Co się dzieje, serdeńko? – zapytał z napięciem w swoim głębokim głosie.

– Jeszcze nic – odparła w zamyśleniu. – Czuję jednak, że coś nadchodzi. Coś mrocznego, okrutnego i bardzo, bardzo niedobrego.

– Ach… – westchnął Rokita.

Złe przeczucia Ksantypy oznaczały jedno – i tego jej małżonek obawiał się nade wszystko: znów trzeba będzie się zaangażować.

– Mam się szykować?

– Niedługo, skarbie, jeszcze nie teraz – odrzekła cicho. – Tym razem jednak się nie wygłupiaj i nie przybieraj tej idiotycznej rogatej formy, bardzo cię proszę.

 Prośba (choć wypowiedziana tonem pełnym przekonania, raczej wydała się nakazem) wcale nie ucieszyła Rokity. Bawiło go straszenie ludzi pod postacią, którą sami dla niego wymyślili. Nikt już zdawał się nie pamiętać, że był rosłym, przystojnym mężczyzną, synem Borany i Borowiła, Bogiem Żywiołów, Panem Gajów, Królem-Carem Pszczół. O wiele łatwiej było bowiem wyobrażać sobie, że jako demoniczny, rogaty czart zamieszkuje wierzbowe dziuple i całymi dniami rozmyśla o fortelach i psikusach. Z upływem wieków nawet mu się ta rola spodobała, a kopyta i ogon, które od czasu do czasu sobie fundował, dodawały szczypty średniowiecznej pikanterii.

– Dobrze – zgodził się po chwili – ale pod warunkiem, że będę mógł dokuczyć Szelestowi.

Ksantypa parsknęła mimowolnie i utkwiła w mężu pełne miłości spojrzenie.

– Zgoda, ale tylko troszeczkę – oznajmiła. – Tak w sam raz.

ROZDZIAŁ 3

odowaty wicher wył coraz głośniej, a jego ostre podmuchy nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że zbliża się zima. Na domiar złego starszy aspirant Szelest kierował się na północ, czyli wiatr dziwnym zrządzeniem losu dmuchał mu w oczy – jak zwykle zresztą. Pewnie gdyby zamierzał odwiedzić Nadworskich, zaczęłoby wiać skądinąd…

Kiedy mijał wierzbę strzegącą rozwidlenia, zdało mu się, że z wnętrza dziupli łypnęło na niego oko. Wyjątkowo nieprzyjemne, aż go ciarki przeszły. Przyśpieszył kroku, wmawiając sobie, że wyobraźnia płata mu figle, co przecież nie jest niczym dziwnym, kiedy wietrzysko za wszelką cenę chce wyrwać z ziemi wszystko, co stanie na jego drodze. Mimo temperatury bliskiej zeru Szelest spocił się i zgrzał, bo tak szybko przebierał nogami, żeby żadne licho go nie dogoniło. Ani się obejrzał, jak dotarł do siedliska, zupełnie bezwiednie ustanawiając nowy rekord wsi w kategorii marszobiegu.

Przyprawiające o skręty kiszek i trwałe uszkodzenie narządu słuchu skrzypienie bramki sprawiło Szelestowi niewysłowioną radość i przyniosło ulgę. Teraz był bezpieczny. Tutaj nic mu nie groziło, chyba że przyszłoby mu do głowy wypicie doprawionej trucizną nalewki Kornelii, ale na to szanse były nikłe, zważywszy na to, że Kornelia nie żyła, a nowe właścicielki siedliska nie pałały chęcią podtrzymywania tradycji zaopatrywania babiborzan w napoje wyskokowe.

Policjant zamknął za sobą furtkę, wypuścił powietrze z płuc, poluzował szalik i ruszył chrzęszczącą alejką ku domowi, z którego komina unosiła się smużka dymu. Dym ów pachniał żywicznym drewnem, co oznaczało, że dziewczęta rozpaliły w kominku. A to z kolei znaczyło, że przyjmowały gości, na co starszy aspirant liczył. Miał bowiem do przekazania radosne wieści. Dla siebie radosne, dla właścicielek siedliska niekoniecznie.

Drzwi do domu, zgodnie z panującym tutaj zwyczajem, nie były zamknięte, Szelest nacisnął więc klamkę i wszedł jak do siebie, trafiając w sam środek ożywionej dyskusji.

– Jeśli pan Zdzisiu będzie miał choćby jeden dzień więcej spóźnienia, nie mamy szans na skończenie roboty przed świętami – lamentowała czarnowłosa Basia Bilska, klikając zawzięcie myszką podłączoną do laptopa. – Już jesteśmy grubo po terminie.

– Zdzisiu na zdrowiu niedomaga – oznajmiła Sabina Szymczak, właścicielka lokalnego sklepu.

– Może jakby rzadziej dodawał sobie animuszu Duchem Puszczy, toby mu zdrowie tak nie szwankowało – skwitowała cierpko Lilka, platynowa blondynka strzygąca się niezmiennie na Lindę Evangelistę z lat dziewięćdziesiątych.

– Od początku mówiłam, że powinnyśmy to zrobić same. – Śliczna jak laleczka Julka wydęła usta, kręcąc na palcu złoty pukiel.

– Masz na myśli twojego Karola? – docięła jej Lilka. – Jakby chciał pomóc, to siedziałby tu dniami i nocami, a jakoś nie widzę, żeby się do tego palił.

– Bo on się pali wieczorami, ale do czego innego – mruknęła filigranowa Alicja, wyraźnie nie w sosie.

– Ale z was jędze – odgryzła się Julka. – Posterunkowy też miał nam pomagać i ten twój Piotr.

Na dźwięk imienia sąsiada, lekarza i prawnika w jednej osobie Basia oderwała wzrok od ekranu komputera. Właściwie powinna się obrazić, gdyż Piotr Piasecki wcale nie był „jej”, ale czuła taką rezygnację i rozgoryczenie, że na dąsy nie miała siły. Zresztą słowa Julki zawierały sporo prawdy – tak Sebastian Sierżant, jak i Piotr Piasecki obiecywali pomóc przy remoncie siedliska, a tymczasem jeden i drugi nagle przestali zaglądać.

– Sebkowi inne rzeczy teraz w głowie – stanął w obronie rudowłosego dryblasa Tadeusz Tarnacki, miejscowy listonosz.

– Szkoda chłopaka – poparła go Szymczakowa, kiwając głową z politowaniem.

– Nie on pierwszy i nie ostatni zakochał się bez wzajemności – odparowała Lilka z zaskakującą wściekłością. – To nie nowotwór, można z tym żyć.

– Właściwie miłość i nowotwór mają ze sobą sporo wspólnego: jedno i drugie niszczy człowieka od środka. – Teresa Tarnacka wyglądała, jakby latami czekała na wypowiedzenie tych słów.

Mało kto wiedział cokolwiek na temat miłosnych doświadczeń siostry listonosza, była ona bowiem z natury osobą skrytą i niewylewną, a o wiele bardziej niż o sobie wolała rozmawiać o sprawach innych ludzi. Można było mieć pewność tylko co do tego, że cierpiała na koszmarne lumbago.

– Ja tam od początku mówiłam, że z tej mąki chleba nie będzie – wyznała z satysfakcją Sabina Szymczak. – Mógł się nie brać za obcą, bo z tego to tylko nieszczęścia.

– Ekhm – chrząknęła Alicja z przyganą – my też jesteśmy obce, pani Sabinko, a jakoś pani nie narzeka.

– A jakie wy obce?! – Szymczakowa wytrzeszczyła oczy na miedzianowłosą artystkę. – Ja to już nawet nie pamiętam, jak to było przed wami. Ale ta Rita…

– Sonia – poprawiła ją Julka. – Rita była ksywą.

– Jak zwał, tak zwał, ani jedno, ani drugie imię mi się nie podoba – żachnęła się sklepikarka. – Nie dość, że trzyma się z daleka, Słowackiego czyta, to jeszcze chłopakowi serce złamała i do niczego on się teraz nie nadaje. Może gdyby Malwina wyszła…

– Ahaaaa!!! – wydarł się Szelest, siedzący dotąd cicho niczym przyczajony tygrys i czekający na właściwy moment do ataku.

Liczył na to, że jego okrzyk wywoła co najmniej lekki przestrach wśród zgromadzonych, marzył zaś o gwałtownych podskokach i grymasach przerażenia na twarzach. Tymczasem spotkał go srogi zawód.

– Niech się pan nie wydziera jak jakaś dusza potępiona, przecież wiemy, że pan nas podsłuchuje – wycedziła Lilka tonem tak lodowatym, że z powodzeniem mógłby rozsadzać zamki w drzwiach.

– Dałbyś już sobie spokój, Staszek, z tymi dziecinnymi durnotami – zrugała policjanta Szymczakowa. – Taki z ciebie włamywacz jak z krowiej rzyci puzon.

Nienachalnie urodziwa twarz Szelesta pokryła się purpurą, przez co płowe wąsy wydawały się niemal złociste. Unosiły się przy tym z nadmierną szybkością, brakowało tylko, żeby buchnęła spod nich para i wydobył się gwizd.

– Jakbym zechciał, tobyście mnie nie zauważyli – odparł po chwili z iście papieską godnością. – Wcale się nie włamywałem, tylko przeszkadzać nie chciałem, skoro tu takie poważne bałaki[1].

– Myślałby kto… – szepnęła Teresa Tarnacka i przewróciła oczami.

– Zdaje się, że chciał pan coś powiedzieć? – zwróciła się do policjanta Basia. – Chyba że to „ahaaa” miało zastąpić zwyczajowe „dzień dobry”.

Wciąż czerwony jak burak Szelest musiał pogodzić się z chwilowym fiaskiem, jednak nie takim przeciwnościom już stawiał czoła. Jedna przegrana bitwa z całą pewnością nie mogła popsuć mu humoru, zwłaszcza w obliczu informacji, z którymi przybył.

– Coś mnie w gardle czuchrało[2], odchrząknąć musiałem – wyjaśnił z kamienną twarzą. – Dobrze się złożyło, że o Maślankiewiczowej rozmawialiście, bo ja właśnie w tej sprawie.

Siedem par oczu spojrzało na niego z nagłą ciekawością, w czterech dodatkowo pojawiła się podejrzliwość. Basia, Ala, Lilka i Julka wiedziały, że bez asa w rękawie Szelest nie zjawiłby się w siedlisku. To z kolei oznaczało kiepskie wieści.

– No, niech pan mówi, bo zaraz pana to szczęście wewnętrzne rozsadzi – syknęła Lilka.

– Nie wypuścicie jej? – domyśliła się Alutka i serce jej się ścisnęło na myśl o biednej sołtysowej.

– Ano nie wypuścimy – odparł policjant, wypinając pierś jak kogut. – Posiedzi sobie jeszcze długo, możliwe że i ćwiarteczkę.

Ten wymiar kary był raczej pobożnym życzeniem Stanisława, jednak wierzył on głęboko w to, że jedni ludzie wygrywają miliony w totolotka, a on, ponieważ hazardu nie uprawia, wygra swoje szczęście w postaci skazania niecierpianej sołtysowej z artykułu sto czterdziestego ósmego.

– Znaleźliście dowody? – zaniepokoiła się Szymczakowa.

Ona odczucia miała ambiwalentne. Z jednej strony nie życzyła źle Malwinie Maślankiewicz, z drugiej zaś świadomość, że w Babiborze, pod jej nosem, żyła prawdziwa morderczyni, wydawała się szczególnie ekscytująca.

– Jesteśmy na dobrej drodze – odparł Szelest, maskując buńczuczną miną fakt, że jak dotąd gonili w piętkę. – Prokurator wydał zgodę na zbadanie ciała Augusta Arciszewskiego.

Czekał na możliwość wypowiedzenia tych słów całe cztery tygodnie. I jego cierpliwość (powiedzmy, że cierpliwość) w końcu została wynagrodzona.

Twarze zgromadzonych pobladły. Ekshumacja zwłok była nie lada wydarzeniem i jeśli prokurator, z natury niechętny pomysłom Szelesta, w końcu wydał na nią zgodę, należało założyć, że sprawa jest poważna.

– O ja ciebie… – szepnęła Alutka, odzyskawszy głos.

Szelest się wyszczerzył, przez co wyglądał, jakby go coś silnie rozbolało.

– Z grobu go wyciągniecie? – nie dowierzała Teresa Tarnacka. – I z trumny?

– A jak inaczej mielibyśmy go zbadać, pani Tarnacka? Mentalnie?

– Rozumiem, że pan także zamierza brać udział w badaniu, panie aspirancie – rzuciła zimno Julka, deprecjonując przy okazji rangę policjanta. – Czy może mówi pan „my”, przypisując sobie ponownie zasługi ludzi faktycznie wykonujących pracę?

Nic nie było w stanie zepsuć dzisiaj znakomitego humoru Szelesta: ani złośliwe przytyki, ani wyraźna niechęć w zachowaniu właścicielek siedliska. Zamierzał triumfować tak długo, jak się da.

– Nic więcej w tej sprawie nie powiem, tajemnica śledztwa – odparował z uśmiechem, po czym odwrócił się na pięcie i opuścił dom.

Pozostawieni z wyrazami oszołomienia na twarzach reprezentanci babiborskiej elity przez chwilę milczeli, trawiąc hiobowe wieści i zastanawiając się, co mogło spowodować zmianę decyzji Patrycjusza Pieprzycy, który był ostatnim człowiekiem na ziemi skłonnym przychylić się do absurdalnych pomysłów Szelesta.

– Nie ma wyjścia – zawyrokowała w końcu Basia. – Trzeba zaprosić prokuratora i wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji.

Sześć głów poruszyło się zgodnie w górę i w dół.

– Może Piotr też by coś powiedział? – zastanawiała się Tarnacka, zerkając niepewnie na Basię.

– Można spróbować – stwierdziła czarnowłosa dziewczyna. – Książek także mógłby coś wywęszyć, w końcu jest dziennikarzem.

– I pan posterunkowy – poparła pomysł Alicja.

– To może przy okazji, jak już ich tu wszystkich będziemy miały, przypomnimy o złożonej nam obietnicy? – zasugerowała Lilka.

Do Bożego Narodzenia pozostawały trzy tygodnie. Plany otwarcia pensjonatu dawno już zostały odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale na niektóre sprawy dziewczęta nie miały najmniejszego wpływu. Tak jak na pana Zdzisia, który czwarty tydzień kończył stolarkę, a efektów jego pracy jak nie było, tak nie ma, i nie zapowiadało się, że szybko będą. Tymczasem, ku wielkiej rozpaczy właścicielek siedliska i radości mieszkańców Babiboru, rodzice dziewcząt postanowili spędzić święta na Podlasiu. I rzecz jasna, siedlisko kupione za szczęśliwy los miało być najwłaściwszym miejscem do celebrowania wigilijnej wieczerzy. Przecież rodziców nie wyrzucą… Nie zamierzały też narażać ich życia, gdyby schody miały się zapaść albo sufit posypać. Tak źle i tak niedobrze. A czasu coraz mniej.

– Dobra, nie ma na co czekać – zadecydowała Lilka. – Jutro widzimy ich tu wszystkich na obiedzie. A jeśli będą się wykręcać, zagrozimy, że ich otrujemy.

– To może lepiej powiemy, że już ich otrułyśmy, i odmówimy podania odtrutki? – zasugerowała Alutka.

– Może być – zgodziła się Lila.

Pomysł został zaaprobowany przez wszystkich obecnych, więc po wypiciu herbaty Tarnaccy i Szymczakowa oddalili się pośpiesznie do swoich domów, szczególnie że na zewnątrz zapadał zmrok. Po niedawnej przygodzie z upiorem oraz ze świadomością, iż gdyby jednak Malwina nie była morderczynią, to prawdziwy złoczyńca wciąż znajduje się na wolności, woleli nie kusić losu. Wraz z zachodem słońca Babibór zamierał. Wrócono także do zamykania na noc drzwi w myśl porzekadła: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”, zwłaszcza że od śmierci Antoniego Pana Boga tymczasowo reprezentował proboszcz z Białowieży, a robił to na pół gwizdka.

ROZDZIAŁ 4

osterunkowy Sebastian Sierżant przysunął sobie krzesło pod celę i usiadł z głośnym westchnięciem. To samo zrobiła Malwina Maślankiewicz po drugiej stronie krat.

– Poszedł? – zapytała zaskakująco czułym tonem.

– Uhm.

– Może go coś rozjedzie albo jakieś zwierzę porwie.

– Możemy mieć nadzieję, ale wie pani, co mówią o nadziei.

– Oj, Sebek, a coś ty taki nudny[3]?

Rudzielec wzruszył ramionami i wyprostował swoje nienaturalnie długie nogi.

– Życie, pani Maślankiewiczowa, życie… – odparł cicho.

– A co ty, chłopaku wiesz o życiu? – parsknęła sołtysowa. – Tyle co w książkach przeczytasz, a to przecież wcale nie jest prawda.

Posterunkowy otworzył usta, żeby zaprotestować, ale przyszło mu do głowy o wiele lepsze rozwiązanie. Sięgnął do kieszeni marynarki, z której wyjął nieco sfatygowany egzemplarz książki, otworzył ją na stronie sto sześćdziesiątej szóstej, odchrząknął i zaczął czytać:

– „Krzysiek niezbyt dobrze czuł się w kościołach. Był klasycznym Polakiem, czyli niewierzącym praktykującym. Wigilia? Proszę bardzo, karpia zje, prezent da i przyjmie, nakrycie dla niechcianego gościa też się znajdzie, upchnięte gdzieś na boku, ale jest. Sianko i opłatek – najlepiej, jeśli były dołączone do świątecznego wydania lokalnej gazety. Wielkanoc? Jajeczka, koszyczek i rozmodlona mina, potem trzy dni żarcia i wódeczki. Wesela i pogrzeby? Obowiązkowo. Czasem z rozpędu do kościoła w niedzielę albo jak jest jakiś interes do Boga, na przykład sesja się zbliża, albo dostanie się guza mózgu, śmiertelnego ze wszech miar. Jak trwoga, to do Boga, i jak mawiają Amerykanie: w okopach nie ma ateistów”[4]. I co pani na to, pani Maślankiewiczowa? Nieprawda?

Malwina zmarszczyła nos i postukała się różowym paznokciem w jego czubek. Właściwie to paznokieć też był różowy tylko na czubku, gdyż Szelest uważał, że aceton w zmywaczu mógłby posłużyć Malwinie za narzędzie zbrodni.

– Co to? – zapytała.

– Znachor – poinformował rudzielec. – Spodobałby się pani, gdyby komendant pozwalał pani czytać kryminały.

– Och, do diabła ciężkiego! – wściekła się sołtysowa. – Szelest i jego postępujące zidiocenie! Przynieś mi tu papier i długopis, będę pisać petycje!

– A do kogo? – zainteresował się Sierżant.

– Do wszystkich. Zrobisz tuzin kopii i roześlesz, gdzie trzeba. Do wojewody, do komendanta wojewódzkiego, do papieża!

– Do prezydenta, premiera i ministra sprawiedliwości – podpowiedział uczynnie.

– Nie, do nich nie, oni czytać ze zrozumieniem nie potrafią – zastrzegła Malwina. – Wiem! Do tego kuzyna księdza Antoniego, łebski z niego facet!

Posterunkowy musiał przyznać rację pani Maślankiewicz. Henryk Grabski rzeczywiście był łebski, a w dodatku miał zaskakujące znajomości. Plotki głosiły, że niegdyś zajmował się szpiegostwem, w co Malwina nie chciała uwierzyć, bo w głowie jej się nie mieściło, że taki miły i przystojny człowiek mógłby się parać pracą agenta.

Sierżant z niechęcią podniósł się z krzesła i ruszył do biura po artykuły piśmiennicze. Zanim zniknął, usłyszał jeszcze:

– I przynieś mi telefon, muszę zadzwonić do Miecia, stęskniłam się.

*

Posterunkowa Antkowiak od kilku dni się zastanawiała, jak mogłaby pomóc przyjacielowi. Ten biedny Sebek zupełnie stracił chęci do życia i marniał w oczach z dnia na dzień. Może gdyby Szelest nie zachowywał się jak… Szelest i włączył Sierżanta do toczącego się śledztwa, chłopak miałby na czym skupić uwagę. O tym, w jak kiepskiej kondycji znajduje się dryblas z płomiennorudą czupryną, świadczyło już nawet to, że od wielu dni nie zajrzał do siedliska. A przecież Alutka testowała wszystkie przepisy Sabiny Szymczak, więc Sebastian mógł się najeść jak bąk, nie wydając ani grosza. Swoją drogą, konstatowała Antkowiak, czy ona ostatnio widziała, żeby Sebek cokolwiek jadł? Nawet kanapek z domu, zdaje się, nie przynosił. Oj, źle się działo z posterunkowym Sierżantem, źle bardzo.

– Co tym razem? – zagadnęła kolegę, gdy jego strzelista sylwetka pojawiła się w drzwiach.

– Za mężem się stęskniła – odparł Sebastian.

– Mogła poprzedniego nie mordować – skomentowała pani Róża. – Albo przynajmniej mądrzej to zrobić.

Agnieszka Antkowiak rzuciła przelotne spojrzenie na Sierżanta, po czym obróciła się na fotelu o sto osiemdziesiąt stopni.

– Czyli jak? – zapytała recepcjonistkę.

– Jak, jak… Normalnie! Każdy człowiek wie, że bez ciała nie ma zbrodni, a jak nie ma zbrodni, to nie ma ciurmy[5], prawda?

– Niby prawda – zgodził się ostrożnie Sierżant. – A pani jak by to zrobiła? Znaczy: żeby było bez ciała?

Pani Róża odsunęła się nieco od biurka, wyłożyła na nie nogi, skrzyżowała ręce na piersiach i przybrała pozę mędrca.

– Po pierwsze: trzeba znaleźć odpowiednie miejsce w ogrodzie – zaczęła.

– W ogrodzie? – zdumiała się Antkowiak. – Przecież to od razu da się zauważyć.

– Tylko wtedy, gdy zrobi to partacz – odparła Róża. – Trawę usuwa się osobno, żeby po wszystkim przykryć wykop, a po podlaniu wodą z nawozem ślad po odcięciu trawy zniknie w ciągu kilku dni.

Sierżant, zaintrygowany ekspercką wiedzą kuzynki Malwiny Maślankiewicz, przycupnął na brzegu biurka Antkowiak.

– A ten wykop? – zachęcił recepcjonistkę do dalszych wskazówek.

– Wykop jak wykop, kopiesz dziurę w ziemi, dwa, może dwa i pół metra głębokości, ale trzeba pamiętać, żeby dookoła wykopu ułożyć folię budowlaną, minimum typ dwieście, i tę wykopywaną ziemię rzucać na folię. Tylko warstwa ziemi nie może przekraczać dwudziestu centymetrów, żeby trawa się zbytnio nie wygniotła i nie został odcisk.

Posterunkowa Antkowiak zaczynała żałować, że nie ma pod ręką dyktafonu, a komórka jej się rozładowała. Znała panią Różę całe swoje życie, ale nigdy do głowy jej nie przyszło, że ta niepozorna kobieta będzie ją szkolić z organizowania miejsca ukrycia zwłok. No, no…

– Po wrzuceniu ciała – ciągnęła tonem eksperta kobieta – całość wykopu nakrywamy folią, podlewamy benzyną, żeby zmylić psy szkolone do wywąchania trupa, zsypujemy ziemię z folii okalającej dziurę, nakładamy odciętą trawę, skrapiamy wodą, najlepiej zraszaczem, żeby nam się berbelucha nie zrobiła, grabimy miękkimi grabiami i gotowe.

– Wszystko fajnie – stwierdził oszołomiony Sierżant – ale zniknięcie ciała jakoś też trzeba by wytłumaczyć.

Pani Róża spojrzała na niego z wyraźnym politowaniem.

– Aleś ty, Sebek, durny – parsknęła. – Najlepiej to zrobić przed wakacjami, roztrąbić dookoła, że się z małżonkiem wyjeżdża, wyjechać naprawdę, zmienić tożsamość, zamieszkać w obcym kraju i po zawodach.

– No widzisz, duraku? – zaszydziła Antkowiak. – Takie to proste. A Malwina Maślankiewicz nie dość, że nie wyjechała, to jeszcze ciało zostawiła, żeby prawo Archimedesa udowadniało naocznie.

– Ja tam nie wiem, czy to na pewno ona… – zafrasował się posterunkowy. – Jakoś mi się nie widzi, żeby ona Augusta chciała mordować. Melska to co innego…

– A ja wam mówię, że to jedno i to samo – oznajmiła pani Róża. – Jeden chciał ją kantem puścić, a druga chciała jej Mietka zabrać.

– Jak to: kantem? – podłapał Sierżant, którego Szelest do akt sprawy nie dopuszczał.

Róża wzruszyła ramionami.

– Tyle wiem, że chciał Malwinę zostawić, ale po co albo dla kogo, to już wy musicie od niej wyciągnąć. – Recepcjonistka zdjęła nogi z biurka, bo jej się blat dotkliwie w łydkę wbijał, zerknęła do lusterka stojącego obok kuwetki z dokumentami i łypnęła groźnie na posterunkowego. – Jakbyście chcieli znać moje zdanie, to dużo więcej w tym temacie może wiedzieć Marlena. Ale na pewno Szelestowi nie powie.

– A nam? – zapytali równocześnie policjanci.

– Zależy, co jej dacie w zamian – odparła z typową dla siebie szczerością. – Ale jeśli powiecie, że to może uwolnić jej wnuka od znienawidzonej żony, to pewnie wyśpiewa wszystko jak na spowiedzi. A właśnie! – przypomniała sobie za sprawą skojarzenia. – Czy już coś wiadomo w sprawie księdza?

Posterunkowi pokręcili głowami. Niczego w tej kwestii nie wiedzieli, a poza tym mało się nowym duszpasterzem interesowali. Jakoś im to było wszystko jedno, kogo przyślą, bo nikt Antoniego nie mógł zastąpić – nawet pop tak mówił, a pod nieobecność księdza katolickiego jego właśnie, batiuszkę Mikołaja, społeczeństwo uznawało za prawą rękę papieża. Co to za różnica, jakiego wyznania jest kapłan, skoro Pan Bóg jest jeden, a w dodatku wszędzie?

Chwilę ciszy przerwały nagle okrzyki dolatujące z piwnicy, przypominające Sierżantowi, po co właściwie wrócił do góry. Zerwał się jak oparzony, wyciągnął z drukarki kilka kartek, chwycił długopis i słuchawkę telefonu bezprzewodowego, po czym niemal biegiem rzucił się do aresztu.

Malwina z wyraźną dezaprobatą przyjęła łupy i przez chwilę zastanawiała się, co zrobić najpierw, w końcu jednak zwyciężyła miłość do męża. Usiadła na pryczy, oparła się o zimną ścianę i wybrała numer. Po kilku sekundach odezwała się głosem tak słodkim, że posterunkowemu, który już zajął strategiczną pozycję na krześle, na myśl przyszły dojrzałe morwy. Nie cierpiał ich mdlącego zapachu, skrzywił się więc okropnie i postanowił wyłączyć słuch. Oczywiście z marnym skutkiem.

– No cześć, moje słoneczko, sensie mojego życia, najcudowniejszy z cudów tego świata – zaszczebiotała Malwina do słuchawki. – Ach, tak za tobą tęsknię, mój Mieciuszku, nawet sobie nie wyobrażasz…

Sebastian przewrócił oczami i skrzywił się jeszcze bardziej, choć wydawało się, że już wcześniej osiągnął apogeum.

– Nie, wszystko w porządku – odpowiedziała Maślankiewiczowa po chwili ciszy. – Tylko ten ułomny Staszek nie rozumie, że kobieta dla komfortu psychicznego potrzebuje firanki w oknie. I poduszki, żeby móc się do niej w nocy przytulić, kiedy tęsknota doskwiera najmocniej.

W tonie sołtysowej brzmiało tyle żalu, że Sebastianowi ścisnęło się serce. Zerknął przez ramię i zdębiał. Malwina szelmowsko się uśmiechała, zawijając rubinowy kosmyk wokół palca wskazującego. A to diablica!

Sierżant szybko się odwrócił, ostentacyjnie szurnął krzesłem i wrócił do lektury Znachora, kręcąc głową z niedowierzaniem. Mimo że akcja książki bardzo go wciągnęła, po kilku minutach musiał przerwać, słysząc pełne niedowierzania okrzyki Maślankiewiczowej.

– Jak to: obcy?! Jakim prawem? I może jeszcze Mickiewicza potępia?!

Sebastian znów podsunął krzesło pod same kraty i wlepił w sołtysową uważne spojrzenie. Ona tymczasem z każdą sekundą coraz bardziej przypominała gradową chmurę.

– Ja się absolutnie nie zgadzam, żeby ktoś decydował za mnie! Za nas, znaczy, ale za mnie też!!! – sapała już niemal do słuchawki, jakby za moment miała ją pogryźć. – Co?! Że ja nie mam praw? Ty się lepiej weź za bronienie mojego imienia, Mieczysławie Maślankiewiczu, bo jak tylko stąd wyjdę, to zamienię twoje życie w piekło!!!

Na jego miejscu postarałbym się, żebyś prędko nie wyszła, pomyślał posterunkowy. Szybko jednak się zreflektował, że w tym przypadku nieszczęście sołtysa będzie jego szczęściem, więc pomodlił się w duchu o rychłe uwolnienie Malwiny.

– Chyba że ty też mi nie wierzysz? – syczała kobieta do telefonu. – Bo jeśli tak jest, to nie chcę cię znać i żądam natychmiastowego rozwodu. Albo lepiej unieważnienia małżeństwa! Po co? A po to, żeby móc przed Bogiem wziąć ślub z kimś, kto mi będzie wierzył! – Wcisnęła pulchnym kciukiem guzik z czerwoną słuchawką i zmarszczyła czoło. – Słyszałeś go, Sebek? – warknęła do policjanta. – On ma czelność mnie pytać, czy ja na pewno nie zamordowałam tej wywłoki! Ja! Brzydziłabym się ją tknąć, tfu!

– No wie pani… – bąknął Sierżant bez przekonania. – Nikt inny nie miał motywu.

– A jaki ja niby miałam?! – ryknęła oburzona Malwina.

Sebastian otworzył usta, żeby wygłosić mądrość o głównych motywach kierujących zbrodniarzami, jednak nie zdążył.

– A dajcie mi spokój – westchnęła Maślankiewiczowa i złapała się za czoło. – Od tego wszystkiego zaraz globusu dostanę.

Posterunkowy się poderwał, jakby krzesło oparzyło go w kościste siedzenie, i przylgnął do krat.

– O matko, mogę coś dla pani zrobić? Żeby tego globusu jednak nie było? Cokolwiek?!

Malwina zerknęła na niego spod zakrywającej czoło dłoni.

– Cokolwiek? – upewniła się.

– Wszystko, co dopuszcza prawo – doprecyzował.

– W takim razie poślij po Marlenę.

Pomarańczowe brwi podjechały pod linię włosów, a szczęka posterunkowego opadła niemal do obojczyków.

– Po panią Marlenę? Serio? To jest pani remedium na migrenę?

– Nie bądź głupi, Sebek – prychnęła sołtysowa. – To jest moje alibi.

ROZDZIAŁ 5

rokurator Patrycjusz Pieprzyca coraz częściej myślał o przejściu na emeryturę. Wiek miał już odpowiedni, pieniędzy dorobił się wystarczających, mógłby sprzedać mieszkanie w Hajnówce i wyjechać do ciepłych krajów, gdzie dożyłby swoich dni, czytając książki, na które dotychczas nie miał czasu. Wiedział doskonale, że na jego miejsce ostrzą sobie zęby co najmniej trzej młodzi, nieźle rokujący prokuratorzy, więc nie pozostawiłby urzędu bez opieki, a może świeża krew wniosłaby coś do skostniałego systemu. Chociaż to ostatnie było mało prawdopodobne, bo każdy, kto wsiąkał w struktury aparatu sprawiedliwości, szybko nabierał najgorszych nawyków i w okamgnieniu stapiał się z resztą tej zepsutej sitwy. Jak w korporacji, tylko gorzej: pieniądze mniejsze, prestiż żaden, a możliwości rozwoju wręcz ujemne. Nawet kursów języków obcych firma nie gwarantowała, o owocowych wtorkach nie wspominając.

Większość ludzi na jego pozycji, z jego doświadczeniem i przebiegiem kariery z pewnością już dawno by się wypaliła. On nie czuł wypalenia, umysł miał ostry jak gilotyna, która niegdyś skróciła Marię Antoninę o głowę, wciąż wierzył w sprawiedliwość, w prawo nieco mniej, był znakomitym sędzią charakterów i nawet mu się chciało. Miał misję. A jednak z jakiegoś powodu od niedawna chodziło mu po głowie spokojne życie emeryta.

Dochodzenie w sprawie zabójstwa Moniki Melskiej ciągnęło się niemiłosiernie, nie było żadnych śladów, które w jakikolwiek sposób mogłyby wskazać na sprawcę. Ot, czysta robota. Tylko ten cymbał Szelest się uparł, że udowodni winę Maślankiewiczowej. Patrycjuszowi Pieprzycy nawet nie chciało się z nim dyskutować. Zgadzał się na wszystko dla świętego spokoju, doskonale wiedząc, że starszy aspirant udowodni tylko jedno: własną głupotę. Przymykał więc oko na kolejne niedorzeczne teorie, na przeszukiwanie domów, stodół, garaży, nawet jeziora w siedlisku. Co prawda Malwina wciąż pozostawała w areszcie, ale krzywda jej się tam nie działa, a przynajmniej nie narazi się na samosąd, który z całą pewnością miałby miejsce. Tak, dzięki jej pobytowi w ciurmie sumienie zbiorowe będzie czyste, nikt na niej psów nie będzie wieszał, a przecież posiłki jej dowożą z restauracji, wygody ma jak w hotelu (z toaletą jedynie nic się nie dało zrobić, ale dzięki temu zachowali pozory, jakby sołtysowa faktycznie była podejrzana).

Jednak było coś, co prokuratora Pieprzycę martwiło. Dopóki nie wspomniał o tym jego przyjaciel, Henryk Grabski, nawet mu do głowy nie przyszło, żeby brać winę Malwiny na serio. „Przy jednym morderstwie szuka się motywu, przy dwóch – związku pomiędzy ofiarami, przy trzech szuka się seryjnego mordercy, który nie ma motywu, a ofiary nie mają ze sobą bezpośrednich związków”. Henryk wypowiedział owo zdanie, gdy Pieprzyca relacjonował mu ostatnie wydarzenia w Babiborze. Rzecz jasna, na razie nie było mowy o dwóch morderstwach, oficjalnie śmierć Augusta Arciszewskiego zakwalifikowano jako wypadek. Nikomu zresztą nie zaświtało, żeby potraktować ją inaczej. Wziął chłop i się utopił we własnej wannie, zdarza się.

Ale gdyby… gdyby odwrócić tę prawidłowość i zacząć od tego, że mamy dwie powiązane ze sobą ofiary? Wówczas teoria Szelesta nabiera sensu. Sęk w tym, żeby teorię udowodnić. Oczywiście, że to problem niewydarzonego komendanta, ale owa misja, którą prokurator Pieprzyca nieustannie czuł w każdej komórce swojego ciała, wciąż nie dawała o sobie zapomnieć.

A może jednak emerytura?

Rozważania przy śniadaniu przerwał ostry dźwięk telefonu. Patrycjusz niechętnie sięgnął po wibrujący aparat i skrzywił się z niesmakiem na widok numeru telefonu Powiatowej Inspekcji Sanitarno-Epidemiologicznej w Hajnówce. Miał nadzieję, że dłużej to potrwa.

– Pieprzyca – rzucił do słuchawki. Słuchał przez chwilę, kręcąc głową z rezygnacją. – Rozumiem, dziękuję. – Znów chwilę posłuchał, po czym zapewnił: – Nie ma takiej konieczności, wszystko załatwię z księdzem.

Rozłączywszy się, odłożył telefon na stół i splótł dłonie pod brodą. Cholera jasna wzięłaby Szelesta i tę jego całą idiotyczną wendetę na Maślankiewiczowej! Dopiero będzie wydarzenie we wsi! Kto to widział, żeby zwłoki z grobu w poświęconej ziemi wyciągać?!

Prokurator westchnął głośno i sięgnął po kubek z przestygniętą kawą. Nie lubił, gdy była zimna, traciła wtedy cały swój aromat. Dokończył nadgryzioną kanapkę, opłukał talerz i wylał resztkę kofeinowego naparu do zlewu. Co robić? Jako nadrzędny organ musiał dołożyć wszelkich starań, aby „sprawca przestępstwa został wykryty i pociągnięty do odpowiedzialności karnej, a osoba niewinna nie poniosła tej odpowiedzialności”[6].

Ubrał się, nie zapominając o cieplejszej bieliźnie, jako że zamarznięte kałuże nie pozostawiały złudzeń co do panującej na zewnątrz temperatury, i wyruszył do Babiboru.

Zanim pojechał na plebanię batiuszki Mikołaja, postanowił wstąpić do Piotra Piaseckiego. Jego samochód stał zaparkowany przed domem, a to oznaczało, że właściciel znajduje się na miejscu. Lekarz i doktor prawa w jednej osobie otworzył drzwi w flanelowej piżamie, którą musiał zakładać, będąc już ledwo przytomnym, górę bowiem zapiął od pierwszego guzika, ale trzeciej dziurki, wskutek czego wystawał mu pępek. Pieprzycy jednak to nie przeszkadzało, doskonale rozumiał, jak czuje się człowiek po nocnym dyżurze w pracy. Bez słowa wszedł do środka, nie czekając nawet na zaproszenie ziewającego gospodarza, zdjął buty, powiesił płaszcz na wieszaku i pomaszerował prosto do kuchni.

– A gdzie masz kawę? – zapytał z niedowierzaniem, kiedy w szafce znalazł jedynie pustą puszkę z napisem „Coffee”.

– Yyy, chyba się skończyła. – Gospodarz wciąż nie wyglądał na obudzonego.

– No nie, jak można żyć bez kawy?

– W pracy piję… – wyznał przepraszającym tonem Piasecki. – W siedlisku na pewno mają.

– W żadnym siedlisku! – zaprotestował prokurator tak stanowczo, że resztki snu opadły z powiek lekarza.

– A to ci niespodzianka. Znów coś wywinęły?

– Oby nie! Właśnie dlatego zamierzam ich unikać, żeby w nic się nie wmieszały – wyjaśnił Patrycjusz. – Wystarczy nam ten cyrk, jaki zgotował Szelest.

– Ech, ten Szelest… – westchnął ciężko Piotr i pokręcił głową. – Widziałem, że zgodziłeś się na ekshumację. Nie mogłeś jeszcze trochę pozwlekać? Tak do połowy kwietnia[7]?

– Słuchaj, Piotrek. – Pieprzyca zniżył głos i usiadł na krześle, a Piasecki zajął drugie, naprzeciwko. – Ja sam nie wiem, co mam o tym myśleć, bo im więcej myślę, tym bardziej mi się wydaje, że Szelest może mieć rację.

– Ty… dobrze się czujesz?

– Możliwe, że już mi całkiem odbija, ale zacząłem się zastanawiać, czy aby dwie śmierci wokół Malwiny Maślankiewicz to przypadkiem nie za dużo jak na zbieg okoliczności.

– Hmm… – Piasecki zamyślił się głęboko, szukając najbardziej dyplomatycznej odpowiedzi. – Jako lekarz potrafię dostrzec w tym rozumowaniu sens. Ale jako obrońca Malwiny… Cóż, jedyne, co przychodzi mi do głowy, to: rób wszystko, żeby pozbyć się wątpliwości i działaj zgodnie ze swoim sumieniem.

– Skoro już przy sumieniu jesteśmy, to zmierzam do Mikołaja. Jedziesz ze mną?

Piasecki spojrzał na swoją piżamę, dopiero teraz zauważając, że jest krzywo zapięta, i zrobił minę niczym bezradne dziecko.

– Wybacz, ale nie jestem gotowy na odwiedziny, zamierzałem dziś poczytać, sam rozumiesz…

– Jasne, rozumiem – przytaknął Pieprzyca. – W takim razie jadę, może Mikołaj będzie miał kawę.

Gospodarz uśmiechnął się przepraszająco i odprowadził prokuratora do drzwi. Odczekał, aż przyjaciel włoży buty i płaszcz, po czym pożegnał go skinieniem głowy. Ostry podmuch wiatru niemal wyszarpnął mu drzwi z ręki. Na szczęście obeszło się bez tragedii i po chwili usłyszał odgłos uruchamianego silnika.

Niespodziewane odwiedziny prokuratora wyrwały go bez pardonu z objęć Morfeusza, lecz teraz był już całkiem rozbudzony, choć jeszcze nie czuł się gotowy na powrót do świata Jakuba Kani. Wciąż zapominał powiedzieć Sierżantowi, że polecone przez niego książki Macieja Siembiedy okazały się strzałem w dziesiątkę i zadowoliły wysublimowany gust czytelniczy Piaseckiego. Z tego też względu nie lubił czytać ich na raty i z ogromną przyjemnością myślał o dniu wolnym, kiedy będzie mógł bez reszty zanurzyć się w historii.

No i proszę, dzień wolny nadszedł nawet szybciej, niż Piotr tego oczekiwał, lecz życie znów stanęło mu na drodze do zrealizowania przyziemnej fantazji o leżeniu z nosem w książce. Teraz będzie rozmyślał o słowach Patrycjusza, w kółko analizował zeznania Malwiny Maślankiewicz i bez końca wałkował zebrane dotąd ustalenia. Diabli nadali Szelesta i jego idiotyczny upór!

A do tego kofeina mu wyszła… I jak tu myśleć bez kubka mocnej i słodkiej kawy? Nie było rady: znów musiał zdać się na gościnność sąsiadek, a tak długo wzbraniał się przed zaglądaniem do siedliska! No ale nic to, będzie twardy, nie puści pary z gęby, choćby Basia patrzyła na niego tymi wielkimi oczami do uśmiechniętej śmierci. Nic nie powie, ani słóweczka!

Narzucił na siebie płaszcz, związał go mocno paskiem, na nogi włożył gumofilce i z zawziętą miną ruszył do sąsiedniego domu, z którego wnętrza już przy płocie dolatywały go dźwięki poranka.

ROZDZIAŁ 6

okita poczekał, aż jego żona zaśnie, przejrzał się w lustrze, z zadowoleniem stwierdził, że wciąż jest niedorzecznie przystojny, po czym na palcach wymknął się z chatki. Pozostawił na jej straży wiekową wierzbę, a drzewo natychmiast szczelnie otuliło dom gałęziami, wykonując rozkaz swego opiekuna niczym doskonale wytresowane zwierzę.

W puszczy dawno już zapadła noc czarna i gęsta jak atrament, runo zniknęło pod grubą warstwą mgły, a ptaki zasnęły, ukołysane pohukiwaniem sów. Ciemno było choć oko wykol. Żaden normalny człowiek nie odważyłby się zrobić ani kroku – tyle że Rokita nie był człowiekiem. Ani też nie był normalny. Nawet jak na boga.

Śmiałym i zbyt szybkim jak na zwykłego śmiertelnika krokiem, sprawnie lawirując między gęsto rosnącymi drzewami i krzewami, dotarł do skraju puszczy i zatrzymał się na chwilę. Była to granica jego świata, w którym czuł się najpewniej, gdzie znał grubość każdego konaru i kształt każdej gałęzi. Tu również mógł być sobą – bogiem, władcą, nie-człowiekiem o urodzie tak olśniewającej, że ludzkie oko nie było w stanie jej docenić. Wystarczył jednak jeden krok, żeby musiał zaakceptować obce reguły, bo w świecie ludzi Rokita nieustannie czuł się jak gość.

Mimo wrodzonej skłonności do buntu zastosował się do prośby żony; przybrał postać człowieka o rysach tak nijakich, że nikt nie byłby w stanie ich zapamiętać. Jedynie oczy zostały nienaturalnie błyszczące, a tęczówki kolorem przypominały płynne złoto. Włosy, zwykle układające się w miękkie fale, teraz skręciły się w kędziory, przez co wydawały się dużo krótsze. Nie wiedzieć czemu jego ubiór do złudzenia przypominał ten, jaki chłopi nosili na obrazach Hieronima Boscha, jakby Rokita zupełnie nie zauważył, że od tamtej pory minęły dwa millennia.

Między puszczą a wsią znajdowały się jedynie ziemie należące do kościołów. Bóg szanował te miejsca, zwłaszcza że zajmowały teren niegdyś poświęcony innym bóstwom, między innymi jemu i jego rodzinie. Rokita lubił także zachodzić na cmentarz, gdzie wciąż można było wyczuć obecność dawnych i dawniejszych przodków. Kilka razy się zdarzyło, że jakaś babuleńka, najpewniej cierpiąca na bezsenność zwiastującą rychłe pożegnanie się z życiem, dostrzegła go, gdy spacerował między grobami i szeptał stare zaklęcia czy inwokacje. Nie przejmował się tym jednak, skoro rzadko kiedy wyglądał dwa razy tak samo. Nawet jeśli ktoś by go zapamiętał, nie przybierał już powtórnie tej postaci, gdy znów przyszła mu ochota na zajrzenie do Babiboru.

Tym razem niemal natychmiast poczuł, że coś jest inaczej niż zazwyczaj. Początkowo nie potrafił sprecyzować źródła tej inności; otaczała go i podgryzała, nie dając się ująć w słowa. Dopiero po chwili, gdy mijał plebanię parafii katolickiej, zrozumiał, że panuje tutaj absolutna ciemność, jakby wieś wymarła albo pogrążyła się w średniowiecznej ćmie. Na wspomnienie ciemnych czasów Rokitę przeszły dreszcze. Za nic nie chciałby wrócić do tych barbarzyńskich, okrutnych, pełnych nienawiści i obrzydliwości lat, kiedy wszelka inność traktowana była jak wcielenie zła, a ono, rzecz jasna, pochodziło prosto z piekła.

Dlaczego we wsi nie świeciło się żadne światło? Dlaczego drzwi kościoła były zamknięte? Jakim cudem z komina domu należącego do plebanii nie unosił się dym? Co tu się, do Swaroga, wyprawiało?

Coraz bardziej zaniepokojony Rokita przemknął przez Babibór, dotarł do wierzby rosnącej na rozstaju dróg i przytulił ją jak dawno niewidzianą przyjaciółkę, którą w istocie była. Drzewo poruszyło się delikatnie, jakby czuły dotyk opiekuna sprawił mu przyjemność, a zwisające gałązki musnęły policzek mężczyzny.

– Mów, moja słodka, opowiadaj, co tu się wydarzyło. Czego byłaś świadkiem, kochana?

Gałązki się rozhuśtały – najpierw wolno, delikatnie, z czasem coraz szybciej i mocniej, jakby wierzba faktycznie zdawała relację, poddając się narastającym emocjom. Pod koniec opowieści witki smagały Rokitę z intensywnością kobiety machającej rękami we wzburzeniu.

– Takie to historie… – zadumał się bóg. – Niech no tylko Ksantypa się dowie. I ten ksiądz, no, no… Ciekawe, czy nowy też będzie wyrozumiały jak Antoni, bo jeśli nie, to… brrr! – Otrząsnął się na samą myśl, co będzie, jeśli nowy duszpasterz okaże się nietolerancyjny. – Ech, zobaczymy, moja słodka, zobaczymy. Tylko tej Malwiny szkoda, bo przecież ona bogom ducha winna.

Jeszcze raz objął pień wierzby, czule, po ojcowsku, pogłaskał kilka gałązek i szepnął wprost w otwór dziupli:

– Miej oczy i uszy otwarte. Niebawem znów cię odwiedzę, a tymczasem pilnuj naszego serca.

Drzewo potrząsnęło gałęziami i lekko się skłoniło. Chwilę później po tajemniczym mężczyźnie o twarzy pozbawionej jakichkolwiek rysów w Babiborze nie było już śladu.

ROZDZIAŁ 7

rokurator Pieprzyca zaparkował samochód za ogrodzeniem i wszedł na teren plebanii pełnym determinacji krokiem. Determinacja zaś dotyczyła przede wszystkim kawy: gdyby okazało się, że batiuszka akurat odstawił kofeinę albo, dajmy na to, popsuł mu się młynek, Patrycjusz był gotów rozgryzać ziarna i popijać je wrzątkiem.