Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
A gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać… na Kurpiowszczyznę?
Małgorzata Starosta, autorka komedii kryminalnych, postanawia odwiedzić ukochany skansen kurpiowski w Nowogrodzie, aby złapać oddech i znaleźć wenę do napisania romansu historycznego. Jednak cały plan bierze w łeb, gdy przypadkiem staje się świadkiem podejrzanych zakopków, dyrektorka skansenu znika bez śladu, a Barbs wysyła Małgonię na komisariat w celu zgłoszenia zaginięcia szemranego typa.
Sensacyjne zwroty akcji, intryga zaplątana jak sznur bursztynowych korali, kurpiowskie klimaty i opowieści pani Jolinki to tylko wierzchołek tego, co kryje się w tej przezabawnej, znakomitej komedii kryminalnej, w której trop trupa to jedynie początek dobrej zabawy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
ISBN 978-83-67654-39-5
Gdy Pan Bóg stworzył świat i po raz pierwszy dokonywał jego przeglądu z przestworzy, spostrzegł, że nad Syberią zmarzły Mu ręce. Zaczął więc je rozcierać i z tych Jego rąk na ziemię syberyjską spadły wszystkie skarby ziemi — złoto, srebro, platyna, ropa naftowa, drogie kamienie, dosłownie wszystko. A kiedy był nad ziemią kurpiowską, ręce miał już puste. I zapłakał tedy Pan Bóg nad tą ziemią, i zapłakali biedni jej mieszkańcy. Z łez Pana Boga poniesionych wiatrem powstały najpiękniejsze na świecie jeziora mazurskie, a z tych jezior wypłynęło siedem rzek kurpiowskich, najczystszych na świecie. Z łez płaczących nad rzekami ludzi powstawały bursztyny, które niesione siedmioma rzekami, później Narwią, Bugiem i Wisłą, pokryły całe dno Morza Bałtyckiego. Wtedy uśmiechnął się Pan Bóg i puste wydmy pokryły się lasami, rzeki napełniły się rybą i ptactwem wszelkim, a łąki zakwitły kwieciem jak tęcza na niebie. I rzekł, odchodząc, jeszcze Pan Bóg: oprócz bursztynu zostawię wam pół mego serca. Jest to skarb, którego nigdy wam nie zabraknie i którego nikt wam nie zabierze, którym możecie obdzielać cały świat1.
Skąd wziął się bursztyn? Kiedy Pan Bóg na grzesznych ludzi spuścił potop, to — jak wiadomo ze starych ksiąg — straszny deszcz padał przez czterdzieści dni i nocy nieprzerwanie, a ludzie ginęli jak nędzne robaki. Płakali też rzewnie z nieszczęścia, a łzy ich — jak napęczniały groch grube, kapały w tę wodę potopową i stało się tak:
— z łez ludzi niewinnych, małych dzieci i innych nieboraków powstał bursztyn jak łza czysta i przejrzysta — na pasyjki, na leki, na korale dla dziewczyn i na inne piękne i przyjemne rzeczy;
— z łez grzeszników pokutujących i żałujących za grzechy powstał bursztyn przyciemniały, zamglony, zachmurzony jakby, dobry na kadzidło, do fajek, na tabakiery albo rączki do kijów;
— z łez ludzi złych, bluźnierców, opojów i innych powstał bursztyn brudny, nie do użytku — na farbę, smołę i inne rzeczy podlejsze.
Bursztyn oczyszcza się w ogniu albo na żarzących węglach i z tego, co dobre było w ludziach, wydaje dym przyjemny dla nosa i oczu, a ze złych resztek zostaje na dnie trochę smrodliwych węgli i czarnej sadzy.
A z borów, co porosły w tych miejscach po potopie, rozlała się żywica, dająca z siebie różną rozmaitość bursztynową nad morzem i w siwej ziemi, i w dużych gniazdach po borach. I przez to bursztyn nazywają do dziś starzy bursztyniarze „żywicą od potopu świata”, a drzewa roniące w letnie ciepło żywicę są to „sosny wypłakane”, bo wypłakują z siebie lepką masę, z której będzie kiedyś znowu bursztyn.
A będzie to za wiele lat — za sto, tysiąc, a może nawet za dużo więcej2.
Dwudziestego ósmego czerwca 2022 roku, w Światowy Dzień Bursztynu, w Muzeum Bursztynu w Wielkim Młynie w Gdańsku został ustanowiony rekord Guinnessa w kategorii „największa bryła bursztynu na świecie”. Największa bryła bursztynu na świecie waży 68,2 kg. Jest ona o prawie 18 kg cięższa od dotychczasowego rekordzisty, bursztynu z Sumatry, który waży 50,4 kg. Jej wymiary to 74 x 57,1 x 42,1 cm — dotychczasowa rekordowa bryła ma wymiary 55 x 50 x 42 cm. Potwierdzili to certyfikowani eksperci, którzy dokonali pomiarów oraz niezbędnych badań.
— Kocham swoje życie! — stwierdziłam, zamykając drzwi na wszystkie zamki po tym, jak wyprawiłam jedyne dziecko na letni obóz.
Mąż w delegacji, Alicja w drodze na drugi koniec Polski, teściowa obrażona, więc nawet nie zadzwoni. Wydawca dostał, czego chciał, przez tydzień się nie odezwie.
— Chyba pęknę ze szczęścia! — zawołałam.
Mogłabym biegać nago po mieszkaniu, upić się do nieprzytomności, zorganizować szaloną imprezę. Kuszące! Ale o wiele bardziej pociągało mnie nicnierobienie: wyłączyć telefon, komputer wcisnąć pod łóżko i nawet nie patrzeć w jego stronę. Wreszcie telewizor będzie tylko dla mnie i nikt nie zacznie sapać, że „przecież mecz jest”. A niech sobie nawet będą wszystkie mecze świata — kto ma pilota, ten ma władzę!
Nie mogę powiedzieć, żeby władza uderzyła mi do głowy, bo już po kwadransie znudziło mnie szukanie czegokolwiek interesującego w telewizji, a na platformach streamingowych wybór był tak duży, że poczułam się jak osiołek z wiersza Fredry. W obawie, że zostanę padłą z głodu padliną, wyłączyłam wszystko w diabły.
Rzuciłam się na książki, jednak ani kryminały, ani literatura babska, ani reportaże nie wydawały się właściwym wyborem. Może więc bestsellerowa fantastyka dla młodzieży? Tak, z książkami poszło mi zdecydowanie lepiej niż z telewizją: wytrzymałam całe czterdzieści stron. Poddałam się przy frazie „Płynąc rzeką seksownych myśli do morza pożądania” i natychmiast chciałam zadzwonić do Alicji, żeby sprzedać jej ten cytat, który z całą pewnością znajdzie się w jej bogatym słowniku idiotyzmów, ale przypomniałam sobie, że obiecałam nie tęsknić, nie wydzwaniać i pozwolić jej popełniać błędy młodości. Co za pech…
Przemknęła mi przez głowę myśl, że może jestem już stara i nie potrafię samej sobie zapewnić rozrywki, szybko jednak pozbyłam się tego kłamliwego oszczerstwa — gdzie mi tam do starości! Czterdzieści lat to wiek absolutnie piękny, człowiek dopiero mądrości nabrał, uroda stała się szlachetna, charakter się wyszlifował, metabolizm co prawda zwolnił, ale nie można mieć wszystkiego.
— Kto umarł?! — wykrzyknęła do telefonu Basia, kiedy w końcu odebrała. Po pięciu nieudanych próbach dodzwonienia się do niej.
— Oszalałaś? — zdumiałam się. — Nikt nie umarł. Co porabiasz?
— Leżę na fotelu ginekologicznym — wycedziła moja przyjaciółka, chyba odrobinę poirytowana. — Co się stało?
— Coś się musiało stać, żebym dzwoniła do mojej najukochańszej Barbórki?
— Jezu, piłaś! — przeraziła się.
— Jedynie wodę z cytryną.
— Goniu, nie obraź się, ale jestem trochę… zajęta. I niewygodnie mi. Leżę rozkrakana, a pani doktor trzyma w jednej ręce wziernik, a drugą przytyka mi telefon do ucha.
— To po co odbierasz, skoro nie możesz rozmawiać? — żachnęłam się.
— Bo do mnie wydzwaniasz, jakby stała się tragedia! Myślałam, że co najmniej umierasz na zawał. Pani doktor, możemy odwołać karetkę, tu potrzeba psychiatry — zwróciła się do lekarki, a do mnie rzuciła: — Zadzwonię później. — I się rozłączyła.
Wydawałoby się, że człowiek ma wokół pełno znajomych, a gdy przychodzi co do czego, to nie ma z kim nawet poplotkować przez telefon.
Spojrzałam na zegar. Było dopiero wpół do jedenastej. Skoro zdążyłam się znudzić przez niespełna trzy godziny, to co będzie za dwa tygodnie? Rany boskie, katastrofa!
Telefon wydał z siebie dźwięk, od którego przeszły mnie dreszcze — moje złośliwe dziecię ustawiło upiorny, diaboliczny śmiech jako sygnał przychodzącej wiadomości. Oho, Barbs…
„Kicia, czy Ty już się nudzisz? W pierwszym dniu pierwszego od siedemnastu lat urlopu? Może wytrop sobie jakiegoś trupa czy coś…”.
No bardzo śmieszne! Czy w moim otoczeniu występują wyłącznie złośliwe ludzkie jednostki? Prychnęłam głośno i odpisałam:
„Ciebie to nawet żmija by nie ugryzła, żeby się nie otruć”.
Świetna rada: „Wytrop sobie trupa”. Zołza.
Kurpie jako region słyną z rękodzieła ludowego — oprócz haftu bardzo popularne są tam wycinankarstwo i bursztyniarstwo. Bursztyniarstwo na Kurpiach zawsze było niezwykle popularnym i cenionym zawodem. W XIX wieku tylko w starostwie ostrołęckim znajdowało się prawie 150 kopalni tego szlachetnego kamienia. Bursztyniarze kurpiowscy tworzyli nie tylko popularne kolie, ale również takie przedmioty, jak fajki, guziki czy tabakiery.
— Czyli mam rozumieć, że po trzech dniach na bezrobociu zamieniłaś się w perfekcyjną panią domu i teraz bez obaw można zlizywać sok z podłogi, gdyby mi się ręka ze szklanką trzęsła i trochę bym chlupnęła? — Basia patrzyła na mnie wielkimi orzechowymi oczami z taką intensywnością, jakby chciała zajrzeć do mózgu. — Okna wymyłaś, w szafach wojskowy porządek i już nie masz nic do roboty?
Pokiwałam głową tak energicznie, że niemal chrupnęło mi w szyi. Nie mogłam odpowiedzieć, zajęłam się spożywaniem ciasta, które — notabene — też upiekłam. Z nudów.
— No dobrze, uznajmy, że kryzys wieku średniego dziwnie się u ciebie objawia, ale generalnie społecznie nieszkodliwie — zawyrokowała moja przyjaciółka i sięgnęła po kolejny kawałek sernika.
Nie żebym jej liczyła, ale czwarty to był.
— Wydawca kategorycznie zabronił mi cokolwiek pisać, żeby „mózg mi się nie rozpuścił”. Obejrzałam wszystkie seriale na Netfliksie, od książek mnie chwilowo odrzuca, Marek jest podejrzanie miły… Co tu robić? — żaliłam się bardziej sobie niż jej, bo ta zołza serce ma z kamienia i nie rozumie problemów ludzi niemających kotów i trojga dzieci.
— Coś ty mi tu kręcisz, kicia — stwierdziła, mrużąc oczy. — Wpadłaś na jakiś szatański pomysł, czyż nie?
Cholewka skórzana, czy ona naprawdę musi mnie tak dobrze znać?
— Nie wiem, czy szatański, moim zdaniem bardzo przyzwoity i mogący się przysłużyć społeczeństwu — odparłam z godnością księżnej Walii.
— O tak, z całą pewnością. I dlatego właśnie odwracasz wzrok. Co wymyśliłaś, diablico? Wpadłaś na trop trupa?
— No wiesz co?! — oburzyłam się nie na żarty.
Cóż to w ogóle za insynuacje, że niby ja tak do trupów ciągnę? Jakby nie wiedziała, że autorka kryminałów mdleje na widok cudzej krwi.
— Nie wiem, oświeć mnie.
— Bardzo jesteś zajęta w najbliższym czasie? — Może zaskoczenie przytępi jej bystrość.
— Na potrzeby niniejszej rozmowy załóżmy, że nie bardzo — odparła ostrożnie.
— A nie miałabyś ochoty przypomnieć sobie studenckich czasów? Na przykład… w skansenie?
— Załóżmy, że bym chciała, ale zależy, gdzie ten skansen.
— Połazimy po chatach, popodglądamy ludzi, poprzyglądamy się artefaktom, pogadamy z panią Jolinką — rozmarzyłam się, celowo ignorując jej słowa. — Potrzebuję trochę przewietrzyć głowę i może jakiejś inspiracji zakosztować…
— Wróć! — przerwała mi obcesowo. — Czy ty powiedziałaś? Że „pogadamy z panią Jolinką”? Z TĄ panią Jolinką? Z Nowogrodu?
— Tak konkretnie to z Łomży, w Nowogrodzie jedynie pracuje.
— Z Łomży? Na Podlasiu? Czy ciebie już całkiem z tej nudy pokręciło?! Ja myślałam, że chcesz wyskoczyć na dwie godziny, a nie jechać na drugi koniec Polski. Mało masz skansenów pod nosem? Oszalałaś — stwierdziła Basia.
— Myślałam, że ci się tam podobało. Poprzednim razem nie przeszkadzała ci dwunastogodzinna podróż — odparłam urażona.
— Goniu… To było prawie dwadzieścia lat temu, kiedy nie miałam niczego w nadmiarze poza wolnym czasem i wiatrem w głowie. Teraz mam trzy darmozjady, dwa kitku i klientów, których muszę wycisnąć jak cytrynę, żeby nakarmić darmozjady.
— I kitku — dodałam dla załagodzenia sytuacji.
— Na kitku mam zawsze, ale tych troje je tyle, że ledwo nadążam z wyciskaniem klientów. Wybacz, ale ten pomysł nie nadaje się do realizacji.
Wygięłam usta w podkówkę i pociągnęłam nosem. Nie było sensu jej przekonywać, widziałam na własne oczy apetyt jej dzieci.
— No trudno, to odwołam… — bąknęłam niepocieszona.
— Co odwołasz? — Spojrzała na mnie z wyraźną troską. — Nie gadaj, że ty już się poumawiałaś!
— Chciałam ci zrobić niespodziankę, pani Jolinka się ucieszyła, hotel już zarezerwowany.
Basia pacnęła się w czoło z taką energią, że powinna dostać wstrząśnienia mózgu.
— Oesu, kicia, ty jednak jesteś niereformowalna. Ogień w tyłku. — Pokręciła głową, więc chyba jednak wszystko z mózgiem było w porządku. Nagle wyprostowała się jak struna i spojrzała na mnie z powagą. — Wiem! — wypaliła. — Pojedź z Markiem! Od lat marudzi, że nigdy nie możecie wybrać się nigdzie sami, bo albo Alicja, albo mamusia, albo ja z całym tałatajstwem. Zróbcie sobie romantyczny wypad na Podlasie. Taki tydzień miodowy osiemnaście lat po ślubie.
Musiałam skrzywić się bezwiednie, na co moja przyjaciółka zareagowała bezczelnym rechotem.
— Zobaczysz, będzie fajnie — zapewniła jadowicie. — Poznacie się od nowa. Romantyczne spacery, kolacyjki przy świecach i te sprawy. Miłość odżyje.
Na końcu języka miałam ripostę, co może sobie zrobić z tą radą, ale udało mi się nad sobą zapanować. Właściwie… Może to jedyna okazja, żebyśmy pojechali gdzieś we dwoje? W razie czego będę miała w sądzie argument: „ależ pani sędzio, ja przecież tak się starałam!”. Hmm, tak, to nie był głupi plan. Jedyna trudność polegała na tym, by przekonać do niego małżonka.
— Czuję w kościach, że napotkam opór — myślałam na głos. — Wyjazd na wakacje to dla Marka kara za grzechy niepopełnione, a spontaniczna wyprawa z żoną będzie jak przedsmak piekła.
— Oj, nie bądź taką pesymistką. Nie wiesz, jak przekonać faceta? Ugotuj mu coś, upiecz ciasto, oblecz się w tiulowy peniuarek, masaż zrób, poszepcz do uszka, ubzdryngol go szampanem i pojedzie na to Podlasie z radością nietajoną.
— Ty byś tak zrobiła? — powątpiewałam.
— No coś ty, nigdy w życiu! Mój dostałby informację, na kiedy ma spakować czyste gacie i o której startujemy. Ale ty zacznij od marchewki.
Oczami wyobraźni zobaczyłam siebie w tiulowym peniuarku i ubzdryngolonego szampanem Marka. No właściwie… To mogło się udać.
Było już bardzo późno, kiedy mój zmęczony ciężkim dniem małżonek, miłość mego życia, słodki garb, towarzysz doli i niedoli, wszedł do mieszkania, powłócząc nogami, jakby dopiero skończył biec w ultramaratonie.
— Heeeej — wysapał niczym męczennik.
— No hej. A cóż to za przyroda nieożywiona przekroczyła próg naszego rodzinnego gniazda? Na piechotę szedłeś?
Marek machnął ręką i opadł ciężko na kanapę w salonie.
— Chyba wolałbym wziąć udział w pieszej pielgrzymce do Jerozolimy, niż przeżyć jeszcze jeden taki dzień jak dzisiaj — wymruczał. — Potrzebuję urlopu…
O mało nie podskoczyłam pod sufit, nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Tak łatwo poszło!
— Biedactwo moje — szepnęłam z czułością i usiadłam obok. Przykrótka sukienka trochę się podwinęła, odsłaniając koronkę pończochy. Wszystkie siły mi sprzyjały! — To chyba jest bardzo dobry pomysł. Harujesz jak wół, śpisz jak położnica, nie dojadasz, katujesz się. Biedny Mareczek.
Nawet ja, usłyszawszy siebie, musiałam stwierdzić, że trochę przesadziłam, a co dopiero mój małżonek.
Zerknęłam na niego z ukosa i zobaczyłam, jak jego brwi niepokojąco zbliżają się do siebie. Musiałam szybko coś zrobić albo cały misterny plan pójdzie w ciemny las.
— Twoja mama dzwoniła i wyraziła daleko idące zaniepokojenie tempem twojego życia — wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
— A już się bałem, że coś ci się stało i zaczęłaś bredzić.
Uff, jakoś się udało. Panuj nad sobą, Gośka, panuj!
— A nie, u mnie wszystko w porządku, właściwie to wręcz nudno. Ale wiesz co? — Pogłaskałam go po zarośniętym policzku. — Może ten urlop to wcale nie jest taki głupi pomysł? Nie mówię, że jakiś długi, ale takie dwa dni, góra tydzień.
Spodziewałam się natychmiastowego ataku, tymczasem Marek, wcielenie buddyjskiego zen, kwiat lotosu na gładkiej tafli jeziora, stwierdził:
— Tak, masz rację.
— Naprawdę? — wyrwało mi się.
— Naprawdę, jutro złożę wniosek i biorę tydzień wolnego. Z dwoma weekendami będzie dziewięć dni.
Usłyszałam cichy podszept diabła, który kazał mi iść za ciosem i grać va banque. Niemal od razu odezwał się także anioł, mówiący: nie przeciągaj struny. Niestety, dusza hazardzisty słuchała tylko jednego z nich.
— Ależ to się znakomicie składa, mój kochany, bo mam dla ciebie niespodziankę! — wykrzyknęłam z taką radością, jakbym ogłaszała, że jadę odebrać Nagrodę Nobla.
— O mój borze jesienny! — jęknął mąż. — To nie brzmi dobrze.
— No wiesz co? To tak się cieszysz z tego, że ukochana żona postanowiła zadbać o urozmaicenie małżeńskiej rutyny? Z ciebie naprawdę jest psuj atmosfery. I emocjonalny beton! — Chlipnęłam dość głośno dla podkreślenia krzywdy. A co! Niech widzi, jak się staram.
Marek dopiero teraz spojrzał na mnie przytomnie i z uwagą. Jakby kusa mini i kabaretki były oczywistym domowym strojem pisarki. Nie wspominając o butach, które miały dziesięciocentymetrowy obcas.
— A coś ty się tak odstawiła? — zapytał podejrzliwie. — Zapomniałem o naszej rocznicy?! — Zdjął z palca obrączkę i przyjrzał się grawerowi znajdującemu się po wewnętrznej stronie. — Nie, jeszcze ponad miesiąc.
Miałam ochotę zdzielić go czymś twardym, ale jedynym twardym przedmiotem w zasięgu moich rąk był jego zakuty czerep. Nawet daty ślubu nie pamięta, osioł jeden!
Nie zaszczyciłam go odpowiedzią. Zamiast tego zerwałam się z kanapy i pomaszerowałam do kuchni (o ile w szpilkach w ogóle da się maszerować), gdzie w piekarniku dochodziła ulubiona potrawa mojego małżonka-niewdzięcznika — zapiekanka pasterska. Ile ja się naszukałam jagnięciny dla jaśnie pana!
Bez słowa otworzyłam butelkę czerwonego wina, wyjęłam danie z pieca i — również bez słowa — zaniosłam obie rzeczy na stół. Pan małżonek może daty własnego ślubu nie pamiętał, ale węch miał jak pies myśliwski, więc od razu wiedział, co się święci.
— Zaproszenie mam jeszcze wysłać? A może rozwinąć czerwony dywan? — zapytałam ze złością, kiedy nawet nie podniósł się z kanapy.
— To dla mnie? Tak bez okazji? — wydukał. Pewnie opanowywał ślinotok, niewdzięczny gad.
— W zamierzeniu bez okazji, ale prawdopodobnie będzie rozwodowa — wycedziłam.
— No co ty, Gosiu! — zachłysnął się. — Co ty mówisz, kochana moja? Nawet tak nie żartuj.
— Daleko mi do żartobliwego nastroju. Siadasz czy mam jeść sama?
Wiedziałam doskonale, że nic tak nie przeraża mojego męża jak lodowaty ton i maska nieczułej kobiety. Rzadko sięgałam po te narzędzia, ale czasami nie mam innego wyjścia. Zwłaszcza kiedy bardzo chcę coś osiągnąć, jest to jedyna działająca strategia. A teraz chciałam wyjątkowo.
— Mmm, pyszota! — zachwycał się Marek.
Kłamał, skoro wszystko było tak gorące, że nie miał prawa czuć smaku. Ale to dobrze, strategia zimnego głazu zaczynała działać.
Zignorowałam go i upiłam łyk wina.
— To może wzniesiemy toast? — zaproponował przesadnie grzecznym tonem.
— Proszę bardzo. Za co?
— Yyy, może… za nas?
— Wolałabym nie, jakoś przestałam widzieć naszą wspólną przyszłość.
— Kochanie, nie mów tak! Łamiesz mi serce!
— Najpierw musiałbyś je mieć, a betony raczej znane są z ich braku.
— Przepraszam cię, no zobacz, jak się kajam! — Machnął głową tak mocno, że niemal wyrżnął czołem o talerz. Udało mu się jednak wyhamować i jedynie ozdobił czuprynę ziemniakami.
Znów go zignorowałam. Czułam, że do celu już blisko.
— Gosiu! Gosieńko moja najpiękniejsza, najukochańsza, światło mego życia! Jak mogę się zrehabilitować? Na wszystko się zgadzam!
Bingo. Gwarantuję — ta strategia działa za każdym razem.
— No już dobrze, dobrze — odezwałam się głosem zarezerwowanym tylko na kolacje przy świecach. — Wypijmy ten toast za nasz tydzień miodowy w Nowogrodzie.
Największe na świecie pokłady bursztynu znajdują się w obwodzie kaliningradzkim, w okolicy Jantarnego nad Bałtykiem. Szacuje się, że leży tam ponad 90% światowych zasobów tego surowca.
Strategia zimnego głazu zadziałała, nie oznaczała jednak pełnego sukcesu. Dla Marka hasło „Nowogród” brzmiało zwyczajnie — myślał pewnie, że chcę go zabrać do jakiegoś uroczego zamczyska albo agroturystyki otoczonej lasami. I dopóki był o tym przekonany, topór wojenny został zakopany pod warstwą ziemniaków, warzyw i jagnięciny. Dopiero najedzony, mój małżonek zaczął łączyć kropki.
— No dobrze, to opowiedz mi trochę o tym naszym tygodniu miodowym. Z pewnością już wszystko zaplanowałaś, więc chciałbym wiedzieć, kiedy i gdzie będę odpoczywał.
Leżeliśmy na kanapie, objedzeni jak bąki w czerwcu, z głośników sączyły się dźwięki Into the Blue Milesa Daviesa, czas jakby zwolnił, a ja snułam plany włażenia w każdy kąt każdej chaty w nowogrodzkim skansenie. Bardzo mnie ciągnęło do tych Kurpiów, zamarzyła mi się opowieść o dziewiętnastowiecznej wiosce, rybakach, myśliwych, młynarzach, o wielkiej miłości i rodzinnych sekretach. Ach, jaka to będzie piękna historia!
— Kochanie? — doleciało do mnie gdzieś z boku i na pewno nie brzmiało jak głos mojego wyobrażonego rybaka.
— Tak?
— Pytałem, gdzie będziemy odpoczywać — powtórzył Marek.
— Nad Narwią będziemy odpoczywać, a jak się zmęczymy pięknem podlaskiej przyrody i lataniem po skansenie, to możemy iść do hotelu. Pomasują cię, zażyjesz kąpieli zdrowotnych, popływasz w basenie.
Zrobiłam, co w mojej mocy, żeby ukryć słowo „skansen” w tym zdaniu, zdaje się, że wymruczałam je dosyć niewyraźnie, a mimo to czułe ucho doktora Marka Starosty, słuchającego Czterech pór roku Vivaldiego na sali operacyjnej, wychwyciło bez pudła to, co powinno pominąć.
— A ten skansen to w jakim charakterze? — zapytał, jeszcze spokojnie.
— A w jakim ma być? Odchamimy się trochę, kultury zażyjemy.
— I nie ma to nic wspólnego z twoją pracą?
— No wiesz… Z moją pracą potencjalnie wszystko ma coś wspólnego: pani Gienia z piekarni, piesek sąsiadów, film w kinie, skansen. Nigdy nie wiesz, gdzie znajdę inspirację.
— Ale doskonale wiem, że obiecałaś nie angażować mnie w swoją pracę — powiedział Marek podniesionym głosem.
Zaczynało się robić niebezpiecznie.
— Kochanie, ale ja wcale nie zamierzam angażować cię w swoją pracę, nawet nie zauważysz, że ja tam zbieram materiały.
— Miałaś odpoczywać…
— No i odpocznę. Przecież oglądanie muzealnych eksponatów to czysta rozrywka — przekonywałam.
— A nie możesz ich obejrzeć w internecie? Na urlop wybralibyśmy się w jakieś ładne miejsce — zaproponował.
No jeśli Podlasie nie jest ładnym miejscem, to niech ja pęknę! Zaczynał mnie bardzo irytować ten mój leniwy mąż.
— To nie to samo — rzuciłam rozeźlona. — Trzeba dotknąć, powąchać, podpytać. Wiesz, poczuć to tak, żeby potem czytelnicy poczuli.
— Jesteś pisarką, umiesz pisać tak, żeby poczuli. Jak chcesz, to poszukam dla ciebie zdjęć i możesz je sobie oglądać znad basenu w Chorwacji.
Tego już było za wiele. Leniwy, uparty, wygodnicki pan doktor! W dodatku po jego minie wnioskowałam, że uznał temat za zamknięty. Oczywiście zgodnie z jego wolą.
— Taki jesteś mądry?! — zdenerwowałam się niepomiernie. — Dobrze. Niech ci będzie. Ale jak następnym razem zapragniesz skosztować gulaszu z sarniny, to włączę ci Bambi i każę lizać telewizor! No przecież taki znakomity chirurg ma wyobraźnię, czyż nie?!
Wściekła jak osa zrzuciłam szpilki i wymaszerowałam z pokoju, tupiąc ostentacyjnie. Co za osioł! Uparty, leniwy, złośliwy i samolubny! Wpadłam do łazienki i zacisnęłam dłonie na brzegach umywalki. Spojrzałam w lustro. Po cholerę ja się tak staram?! Może trzeba metodą Basi: trzymać krótko i nie zważać na fochy jaśnie pana? Przez tyle lat pozwalałam mu wybierać kierunek rodzinnych wakacji — nie chciałam się kłócić, a poza tym było mi zupełnie obojętne, gdzie rozłożę laptop. No nie! Tym razem będzie po mojemu!
Poprawiłam koafiurę, pociągnęłam usta szminką i przywołałam całą godność osobistą na twarz. Nieźle. Wyszłam z łazienki krokiem królowej, usiadłam na fotelu i zajęłam się kręceniem loka na palcu. Wytrenowany siad odsłonił koronkę pończoch, na którą Marek zerkał z zainteresowaniem.
— Dobrze, kochanie, pojadę sama — oznajmiłam po chwili słodkim głosem i sięgnęłam po telefon, równocześnie odsłaniając wszystko, co mogłam odsłonić, gdy podnosiłam nogę.
— Co robisz? — wychrypiał małżonek.
Widziałam ten błysk w jego oku.
— Dzwonię do twojej matki, przecież nie mogę zostawić cię tu samego.
— Gosiu, czy ja jestem małym chłopcem, żebyś mnie straszyła mamusią?
— Mama? Dobry wieczór! — Szczerzyłam się do telefonu, żeby kochana teściowa słyszała radość w moim głosie. — Co mama robi w przyszłym tygodniu? Nic ważnego? To znakomicie, znakomicie, bo absolutnie nie chciałabym stwarzać mamie problemu. — Zerknęłam na małżonka, który przewracał oczami i wyglądał jak obrażony dwunastolatek. — Nie, nie, nic się nie stało, ale tak się składa, że Mareczek zostaje sam w domu na kilka dni i ktoś musi się nim zająć.
Mareczek prychnął i zrobił się czerwony.
— Tak, tydzień, góra dziesięć dni. Czy wciąż ma uczulenie na krochmal? — Wlepiłam w męża pełne satysfakcji spojrzenie i oznajmiłam do słuchawki: — Skąd, przeszło mu całkowicie i teraz nawet gatki każe sobie krochmalić.
Przerażony wizją — trudno stwierdzić, czy tygodnia z matką, czy może wykrochmalonych na sztywno bokserek — Marek zerwał się z kanapy i rzucił się do moich stóp.
— Pojadę, pojadę i nawet będę łaził z tobą po tym skansenie — szeptał gorączkowo. — Błagam cię, odwołaj ją!
— Niech mama sekundę poczeka! — zawołałam do telefonu i wyciszyłam mikrofon. Uśmiechnęłam się do męża z triumfem, po czym znów włączyłam urządzenie. — Wie mama co? Marek właśnie wrócił z pracy i oznajmił, że dostał urlop, więc jedzie ze mną. Cudownie, prawda?
Teściowa potwierdziła cudowność zbiegu okoliczności i z ulgą zakończyła rozmowę. Chyba też nie miała ochoty na krochmalenie gaci dorosłego syna.
— Sadystka… — wysyczał Marek.
— Widziały gały, co brały — odrzekłam z szerokim uśmiechem. — Czyli będziesz ze mną chodził po skansenie? Znakomicie! Na pewno polubisz panią Jolinkę, to takie skrzyżowanie Basi i twojej matki, tylko jeszcze bardziej szalone.
Mój mąż zbladł, jakby właśnie dostał postrzał prosto w serce, i na chwilę przestał oddychać.
No proszę, wcale nie potrzebuję trupów, żeby dobrze się bawić!
Wyróżniamy dwa rodzaje kurpiowskich strojów ludowych: stroje Puszczy Zielonej i Puszczy Białej. Bardziej popularnym i częściej spotykanym jest ten pochodzący z Puszczy Zielonej. Obecnie stroje ludowe z Kurpiów można obejrzeć na występach zespołów pieśni i tańca, np. Kurpiowszczyzna czy Myszyniec, a także w skansenach i muzeach. Coraz częściej ludowe stroje zakładane są na procesję Bożego Ciała.
Wielokrotnie słyszałam, że należy zwracać uwagę na sygnały wysyłane nam przez wszechświat, jak choćby spadająca tuż przed nosem doniczka, zbagatelizowana migrena na chwilę przed nieprzewidzianą wizytą teściowej albo niedziałająca zapalniczka, którą usiłujemy zapalić uszkodzoną petardę. Słyszałam — lecz i tę radę postanowiłam zignorować. Idiotka.
Dzień przed zaplanowanym wyjazdem do Nowogrodu zaczął się od ostrzeżenia z góry, a właściwie od całej serii ostrzeżeń, które w żadnym razie nie należały do subtelnych.
— Jasna cholera! Psia kosteczka! — darł się Marek, jakby go złe opętało. — Do stu piorunów, niech to dunder świśnie! Diabli nadali!
Z uznaniem pomyślałam, że jednak najgorzej nie trafiłam, przynajmniej frazeologię ma chłop bogatą, niemniej wrzaski o piątej rano nie znajdowały się pośród zachowań społecznie akceptowalnych.
— Czy powinnam zadzwonić do twoich kolegów psychiatrów? — ryknęłam ze złością.
— Pod żadnym pozorem! Oni nie mają pojęcia o pierwszej pomocy! Duszy nie trzeba zszywać!
Mimo chwilowego braku sympatii do małżonka poczułam wyraźne ukłucie niepokoju. Słowo „zszywać” w jego ustach mogło znaczyć tylko jedno, skoro dziwnym trafem przyszycie guzika do koszuli przekraczało możliwości genialnego chirurga.
— Marek? Co się stało?!
Wyskoczyłam z łóżka naga jak mnie natura stworzyła i wpadłam do kuchni, która teraz przypominała rzeźnię. Jasne blaty mebli były udekorowane ciemnoczerwonymi plamami, a mój małżonek, blady jak płótno, trzymał się za lewy nadgarstek. Z zakrwawionej dłoni na moją nowiutką podłogę krew lała się wartkim strumieniem.
— Chryste Panie, coś ty narobił?!
— Ja? Ja narobił? A kto tak naostrzył te noże? — Musiało być już bardzo źle, bo Marek piszczał jak mała dziewczynka. — Zatamuj to, szybko!
W odróżnieniu od psychiatrów ja z pierwszą pomocą całkiem nieźle sobie radziłam, co stanowiło skutek traumatycznych lekcji przysposobienia obronnego. W środku nocy i na ciężkiej bani potrafiłam zabandażować stopę kłosem wstępującym. Zatamowanie krwotoku w dłoni było zaledwie odrobinę trudniejsze, a w dodatku nie byłam na bani, nie musiałam też zamykać oczu.
— Zawieź mnie do szpitala — oznajmił małżonek, kiedy odcięłam dopływ krwi do palców. — Przeciąłem nerwy, trzeba to szybko zszyć.
No pięknie…
Odrobinę oszołomiona i nieco bardziej przerażona omal nie wybiegłam z domu nagusieńka, chwytając jedynie klucz do samochodu. Na szczęście przed drzwiami zerknęłam w lustro — dzięki bogom za kobiecą próżność! — i w ostatniej chwili zawróciłam do łazienki. Nie miałam pod ręką niczego poza piżamą, ale zawsze to lepiej niż listek figowy, zwłaszcza jeśli się go nie posiada.
— Wstydu mi narobisz! — jęknął Marek na widok flanelowej garsonki w kolorowe gwiazdki.
— Nie będzie większy niż ten, że pan doktór nie potrafi ukroić chleba — odburknęłam z urazą. — Zresztą ja wcale nie zamierzam wysiadać z samochodu, chyba znasz drogę na SOR?
— Nie poczekasz na mnie? — zdumiał się mój odwrotnie zdolny małżonek.
— Mogę poczekać, ale wówczas na wyjazd zabierzesz ze sobą tylko to, co będziesz miał na sobie, a ja twoich gaci nie zamierzam prać w rękach.
Nadąsany pan chirurg obwiązał rękę lnianą ściereczką, zapewne w trosce o tapicerkę w samochodzie, i łaskawie udał się na parking. Ja podążyłam za nim i na parterze o mały włos nie znokautowałam sąsiadki.
— O Boże, ale mnie pani wystraszyła! — Kobieta, o której wiedziałam tylko tyle, że tu mieszka, złapała się za serce.
— Najmocniej przepraszam, bardzo się śpieszę, muszę zawieźć męża do szpitala.
— Rozumiem, rozumiem… — Pokiwała głową z wyraźnym politowaniem. — Przez te nocne harce panu doktorowi się zaspało? Ach, młodość…
Nie wiem, co odmalowało się na mojej twarzy wyraźniej: szok czy zniesmaczenie, lecz sąsiadka w mig zrozumiała, że powinna była zachować przemyślenia dla siebie. Kątem oka zobaczyłam zabandażowaną rękę Marka machającą na mnie z parkingu, ograniczyłam się więc do wrogiego parsknięcia i pobiegłam do samochodu. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że ta kobieta, o której nic nie wiedziałam, zdawała się wiedzieć zadziwiająco dużo na temat mojej rodziny. A do tego była bezwstydną podsłuchiwaczką!
Zostawiwszy Marka na parkingu szpitala, w którym pracował, z impetem ruszyłam z powrotem do domu — jak matka spod szkoły pierwszego września, szczęśliwa, że po raz pierwszy od wielu tygodni pozbyła się słodkiego ciężaru na kilka godzin. W myślach przetrząsałam zawartość szafy, mierzyłam objętość walizek i planowałam dobór obuwia do sukienek, które zamierzałam zapakować. Pierwsze ostrzeżenie opatrzności nie zrobiło na mnie najmniejszego wrażenia, w końcu szwy na dłoni w żadnej mierze nie wpływają na zdolność przemierzania skansenu na nogach, uznałam więc wypadek małżonka za zaledwie drobną niedogodność. Niestety, siły wyższe miały inny plan.
Szary volkswagen znalazł się we wnętrzu mojego samochodu pomiędzy jednym a drugim uderzeniem serca. Mojego serca, które nagle znalazło się na wysokości trzeciego migdałka, skutecznie blokując głos. Przeraźliwy chrzęst giętej blachy nie dotarł do mózgu, a to, że drzwi od strony pasażera ni stąd, ni zowąd przybrały kształt paraboli, zarejestrowałam z dużym opóźnieniem — zaraz po tym, gdy samochodem obróciło i jedynie cudem nie wpakował się w latarnię po przeciwnej stronie ulicy. Prawdopodobnie straciłam na chwilę przytomność, znokautowana wybuchającą poduszką powietrzną.
Przybyła na miejsce policja stwierdziła, że ewidentnie stałam się sprawczynią kolizji, ponieważ kierujący volkswagenem miał pierwszeństwo. Niewątpliwie ktoś musiał nade mną czuwać, bo powinna była zostać ze mnie miazga. Karetki nie wzywano, bo wyszłam z pojazdu o własnych siłach, a sanitariusze wybiegli ze szpitala w kapciach i przetransportowali mnie na oddział ratunkowy.
— Czy wyście dzisiaj postanowili się pozabijać?! — ryczał na mnie Paweł, lekarz dyżurujący, a przy okazji kolega Marka. — Niewiele brakowało, a twój mąż straciłby dwa palce, bez nich kariera chirurga pognałaby do lasu. Nie ruszaj głową, trzeba ci najpierw zrobić rentgen, po to masz kołnierz! Co w was wstąpiło?!
Pytanie było tyleż zasadne, co idiotyczne — przecież żadne z nas nie planowało samobójstwa. Są ku temu przyjemniejsze metody. Nie mówiąc już o tym, że skasowanie samochodu męża i sabotowanie własnej kariery to raczej ostatnie rzeczy, jakie ludzie robią z własnego wyboru.
— Nie krzycz na mnie, bo mnie wtedy bardziej boli — jęknęłam, starając się trzymać głowę sztywno, co wcale nie było łatwe, kiedy mój rozmówca chodził w tę i z powrotem, a ja leżałam unieruchomiona.
— I będzie boleć! A w dodatku będzie ci przyjemnie cieplusio, kiedy w środku lata będziesz nosić elegancki gorsecik.
O zgrozo…
— A bez niego się nie da? — zapytałam bez grama nadziei. — Będę się pilnować.
Paweł prychnął pogardliwie i zabrał się do oglądania pozostałych części mojego ciała. Na całe szczęście zadrapania i siniaki były niegroźne.
— Miejmy nadzieję, że nie doszło do wstrząśnienia mózgu, ale i tak chciałbym cię zatrzymać na obserwację.
— Wykluczone! — Spróbowałam się unieść i poczułam przeszywający ból w miejscach, gdzie w ciało werżnęły się pasy. — Jutro jadę do Nowogrodu, mowy nie ma, żebym teraz kładła się do szpitala! Wiesz, że ich nienawidzę.
— Najwidoczniej siebie nienawidzisz bardziej, skoro zdrowie jest mniej ważne niż jakiś wyjazd — odparł rozgniewany Paweł.
Znał mnie wiele lat i dobrze wiedział, że zatrzymanie mnie w szpitalu to trudna sprawa. Możliwe, że przeszło mu nawet przez głowę użycie któregoś anestetyku, ale na szczęście pielęgniarka oznajmiła, że wyniki badań są już gotowe.
Prześwietlenie nie wykazało żadnych groźnych urazów, więc nie było medycznych podstaw do hospitalizacji, pojawił się jednak problem z transportem. Samochód, który i tak nie nadawał się do poruszania po drogach, został zabrany przez pomoc drogową, a ja byłam ubrana w piżamę i nie miałam przy sobie niczego poza kluczami do mieszkania. Ani telefonu, ani portfela — kompletnie nic.
— Wrócisz karetką — oznajmił Paweł, kiedy wyłuszczyłam mu sprawę. — Marek też zaraz będzie mógł wracać, pojedziecie razem.
O masz! W tym całym zamieszaniu zapomniałam o Marku. Dopiero teraz dotarło do mnie, że najgorsza przeprawa wciąż przede mną.
— A nie możemy wziąć dwóch osobnych ambulansów? — zapytałam z nikłą nadzieją w głosie. — Ja pojadę pierwsza, a jego trochę przetrzymaj.
— Żaden problem, możesz sobie wybrać limuzynę — wycedził. — Ty się chyba naprawdę mocno uderzyłaś w głowę, to nie jest firma taksówkarska!
— Przecież on mnie zabije! Ten samochód to było jego oczko w głowie, jego miłość… — Nagle poczułam lodowaty pot płynący mi po plecach. — Jeżu w jeżynach, czym my pojedziemy do Nowogrodu?
Paweł patrzył na mnie z coraz większym zdumieniem.
— Gosiu… — zaczął miękko, przysiadając na stołeczku obok mnie. — Zdajesz sobie sprawę, że uczestniczyłaś w niebezpiecznym wypadku i tylko cudem wyszłaś z niego w jednym kawałku? Może to znak, że powinnaś odpocząć, a do tego całego Nowogrodu pojedziesz kiedy indziej.
— Ale ja nie mogę jechać kiedy indziej, pani Jolinka na mnie czeka. I muszę książkę napisać, materiały same się nie zbiorą.
— Daj sobie czas na rekonwalescencję — obstawał przy swoim lekarz. — Poczujesz się lepiej i pojedziesz.
— Czuję się znakomicie! — oznajmiłam i poderwałam się z leżanki. Moja mina musiała przeczyć wypowiadanym słowom, choć ze wszystkich sił starałam się nie krzywić.
— Wariatka… — Paweł pokręcił głową ze smutkiem. — Rób, jak uważasz, ale żeby to się nie skończyło jakąś tragedią.
— Złego licho nie bierze — odparłam z przekonaniem. — Proszę przygotować wypis, doktorze, i jadę do domu.
Wciąż kręcąc głową, a na dokładkę mrucząc coś pod nosem, lekarz zajął się przygotowaniem dokumentów. Ja w tym czasie posłusznie wykonywałam jego zalecenie, czyli leżałam bez ruchu, gapiąc się w sufit. W głowie zaś kłębiły się myśli, pośród których prym wiodła jedna: w jaki sposób przekonam Marka do podróży na Kurpiowszczyznę transportem publicznym?
Do czasów I wojny światowej na terenie i w okolicach Kurpiów Zielonych działało wiele amatorskich lub rzemieślniczych warsztatów bursztyniarskich. Wykonana w latach 30. XX wieku melioracja ułatwiła dostęp do dużych pokładów surowca, niemniej zmieniająca się moda i przebrzmiała tradycja doprowadziły praktycznie do zaniku dawnych sposobów obróbki bursztynu. Po II wojnie światowej działało już tylko kilku kurpiowskich bursztyniarzy, wśród nich najsłynniejszy — Wiktor Deptuła z Surowego. Zmarły w 1975 roku artysta był wielokrotnie nagradzany za swoje prace, a jego naszyjniki zdobią do dzisiaj stroje członkiń Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Mazowsze”.
— Bardzo ładnie pan prowadzi ten powóz — pochwaliłam kierowcę ambulansu, za co zostałam zgromiona wzrokiem przez małżonka.
Marek pałał żądzą mordu i nawet nie próbował tego ukryć.
Kierujący zerknął w lusterko wsteczne i uśmiechnął się nieśmiało. Pewnie on także miał niezbyt dobre zdanie na temat mojego zdrowia psychicznego.
Tymczasem mój małżonek milczał zawzięcie, co prawdopodobnie miało być dla mnie dotkliwą karą. Chyba nigdy nie uwierzył w żarliwe zapewnienia, że jak dla mnie mógłby wcale się nie odzywać, bo akurat jego milczenie zupełnie mi nie przeszkadzało. Stwierdziłam, że gdyby nie fakt, że samochody to towar raczej luksusowy, rozbijałabym je częściej, żeby mieć święty spokój i nie musieć słuchać jego marudzenia.
Karetka podwiozła nas pod samą bramę, co natychmiast wzbudziło ciekawość sąsiadów. Wszyscy w jednej chwili poczuli potrzebę wyniesienia śmieci. Upewniwszy się, że bez pomocy dotrzemy do mieszkania, sanitariusze ruszyli w drogę powrotną, a my — dwie cierpiące ofiary losu, w tym jedna w piżamie i stylowym kołnierzu ortopedycznym — poczłapaliśmy schodami w górę. Nie zdążyliśmy nawet dotrzeć do półpiętra, kiedy drzwi mieszkania na parterze otworzyły się z cichym skrzypnięciem i wyjrzała zza nich głowa sąsiadki, tej samej, którą spotkałam wcześniej.
— A cóż to się stało panu doktorowi?! — zapytała z wyraźnym przejęciem.
Marek zatrzymał się raptownie, przez co omal nie wpadłam na jego plecy, po czym odezwał się zaskakująco miłym tonem:
— A, takie tam, drobne niedogodności.
Kobiecina, wyglądająca na znudzoną emeryckim spokojem, zmrużyła oczy i spojrzała na kołnierz zdobiący moją szyję.
— Ja od dawna panu doktorowi powtarzam, że ta pańska żona to same kłopoty! — oznajmiła jadowicie. — Jak nie wizyty policji, to przemoc domowa.
Już otwierałam usta, żeby powiedzieć sąsiadce, co myślę o jej impertynencji, ale Marek pociągnął mnie za rękaw, wzrokiem nakazując milczenie.
— Proszę się nie przejmować, pani Janinko, wypadki się zdarzają — zapewnił z uśmiechem.
Do mnie prawie nigdy tak się nie uśmiechał, chyba że akurat naszło go na romantyczne uniesienia.
— Ja tam swoje wiem, a pan doktor niech pamięta, że rozwody są dla ludzi — rzuciła oschle sąsiadka, posyłając mi wrogie spojrzenie. Następnie odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami, po czym trzasnęła nimi z hukiem.
Nadmiar wrażeń zaczynał przyprawiać mnie o zawroty głowy. Co to właściwie miało znaczyć? Czym ja tej kobiecie podpadłam? I jakim cudem nie podpadł jej mój mąż?
— Marek…? — zaczęłam, ale zamilkłam natychmiast na widok surowej miny małżonka.
— Nic nie mów, idziemy — zakomenderował, po czym ruszył do góry.
Spuściłam wzrok (spuszczenie głowy skutecznie uniemożliwiał mi piankowy gorsecik) i poszłam w ślady męża. Z każdym krokiem rosło we mnie przekonanie, że cisza w karetce była jedynie ciszą przed burzą. Intuicja jak zwykle mnie nie myliła.
— Czy ty postanowiłaś dokumentnie uprzykrzyć mi życie?! — wydarł się na mnie Marek, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi do mieszkania. — Naprawdę aż tak bardzo ci się nudzi, że szukasz adrenaliny na drogach publicznych?
— Co…?
— Cicho bądź!!! — ryczał, jakby wstąpił w niego diabeł. — Najpierw szykujesz na mnie zasadzki w postaci noży ostrych jak skalpel, później rozbijasz mój nowy samochód i latasz w piżamie po moim miejscu pracy. Co ja ci takiego zrobiłem, co?! Nie możesz po ludzku wystąpić o rozwód?!
W pierwszej chwili kompletnie mnie zatkało. Do tego stopnia, że mimowolnie wstrzymałam oddech, wpatrując się w męża, jakbym widziała go po raz pierwszy w życiu. Właściwie, kiedy głębiej się nad tym zastanowiłam, musiałam przyznać, że nigdy nie widziałam go tak wściekłego. Istne wcielenie furii!
Kiedy w końcu zamilkł, a ciszę przerywał jedynie jego przyśpieszony oddech, odzyskałam rezon.