Wesela nie będzie! - Małgorzata Starosta,  - ebook
BESTSELLER

Wesela nie będzie! ebook

Małgorzata Starosta

4,4

Opis

Plan Edyty był prosty: rozwieść się z Rafałem, spakować manatki i wrócić na Podlasie. Najpierw jednak należało pożegnać stan wolny Magdusi.

Kiedy znika Andzia, a w Szklarskiej Porębie zostają znalezione zwłoki, drogi Edyty Prusko i sierżanta Bączka ponownie się krzyżują. Przypadkowe spotkanie w górskim schronisku przywraca pamięć o dawnej zbrodni, dolnośląskie śledztwo z dnia na dzień zatacza coraz szersze kręgi, a atmosfera wokół Edyty gęstnieje.

"Wesela nie będzie!" to pełna szalonych zwrotów akcji, pędząca jak pociąg Kolei Dolnośląskich kontynuacja przygód Edyty Prusko zgłębiająca siłę kobiecej przyjaźni i okrucieństwo spaczonego umysłu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (746 ocen)
404
244
70
24
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gard_leg

Dobrze spędzony czas

zabawna
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Paralyze

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Margobi

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała propozycja dla zmęczonych powagą codziennych spraw. Zachęcam do lektury tej zwariowanej, pełnej niespodzianek komedii kryminalnej. Ubaw po pachy!!:-))
00
Joannabalbina

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




RedakcjaBarbara KaszubowskaRobert Ratajczak

KorektaNatalia Jargieło

Fotografia na okładce© CupOfSpring – stock.adobe.com

© Copyright Małgorzata Starosta© Wydawnictwo „Vectra”

Projekt okładkiNatalia Jargieło

Skład, łamanie, realizacja okładkiprzygotowanie publikacji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART

Druk i oprawaWZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-65950-43-7(wydanie elektroniczne)

ISBN 978-83-65950-42-0(wydanie papierowe)

WydawcaWydawnictwo „Vectra”Czerwionka-Leszczyny 2020

www.arw-vectra.pl

Moim wspaniałym Przyjaciołom

Edyta nie lubiła pożegnań, dlatego też ze wszystkich sił starała się ich unikać. Jakoś tak bliżej jej było do Anglików, którzy elegancko i z klasą stawiali nogę za progiem i tyle ich widzieli. Niestety, tym razem po angielsku się nie dało, komitet pożegnalny ustawił się w zdyscyplinowanym szeregu i gołym okiem było widać, że bez wzruszeń się nie obejdzie. No trudno, co zrobić. Trzeba zamknąć przeszłość w szkatułce i ruszyć z kopyta ku nowemu. Tylko czym było to nowe? Powrót do rodziców brzmiał jak wielki krok wstecz. Motyle w brzuchu budzące się przy Andrzeju też nie były całkiem nieznane. A może zamieszka w Stanicy, z babcią i Henrykiem? Albo kupi sobie coś w Augustowie? Ze sprzedaży mieszkania we Wrocławiu powinno starczyć. I co z tym Andrzejem? Już prawie udało im się przebić tę niewidzialną ścianę przemilczeń, przyznali się w końcu do swoich wzajemnych szczenięcych uczuć. Tyle że przecież ona wciąż jest mężatką – formalnie przynajmniej. A Jędrek zaręczony z piękną Marleną, której – choćby nie wiem, jak próbować – i tak nie da się nie lubić. Dobra, koniec z tym! Po kolei i od początku.

Kiedy wszystkie walizki stały już przy drzwiach, Edyta rozejrzała się po pokoju. Poczuła déjà vu, które to wrażenie na chwilę ścisnęło ją za gardło. Nie żegnam się, jadę na chwilę, zaraz wracam, pomyślała. Podniosła głowę wysoko, wypięła pierś i ruszyła ku komitetowi. Nie byle jakiemu zresztą komitetowi, gdyż na niewielkiej przestrzeni oddzielającej kuchnię od salonu coraz bardziej niecierpliwie tłoczyli się mama, tata, Martyna, Asia i babcia z Henrykiem.

– No jesteś wreszcie! – Babcia nawet nie próbowała kryć uczuć, które z wielkim prawdopodobieństwem dzieliła z pozostałymi członkami rodziny. – Ile się można szykować do wyjazdu, rogaliki już wystygły.

– Edzia, nie jedź! – Martyna rzuciła się na siostrę i uścisnęła ją z całą siłą swojego nastoletniego ciała. – Zostań z nami, nie chcemy, żebyś znowu nas zostawiała.

– No co ty, kozo, ja was wcale nie zostawiam. Jadę i zaraz wracam. Przecież wiesz.

– Ostatnio też tak mówiłaś: „Jadę, skończę studia i wracam”. I nie wróciłaś.

– Wrócę, tym razem na pewno. Już nic mnie w tym Wrocławiu nie trzyma.

– Tylko błagam cię, dziecko, w nic się nie wplątuj – wyszeptał jej do ucha Henryk, drugi mąż babci posiadający tajemnicze koneksje w świecie najprawdziwszej agentury. – A przynajmniej się postaraj. Czekamy tu na ciebie.

– Jasne, obiecuję. – Edyta pocałowała go w opalony policzek. – Raz-dwa i jestem tu z wami.

– Obiecanki cacanki, a głupiemu radość – mruknęła pod nosem babcia. I oczywiście miała rację. Jak zawsze.

* * *

Starszy sierżant Michał Bączek, duma i chluba Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu, przeżywał swoje pięć minut, które zwiastowały zasłużony awans. Rozwiązanie sprawy „pruskich bab”, który to kryptonim roboczy usankcjonował nadkomisarz Kazimierz Wilczyński, stało się głośne na całą Polskę, a postawa sierżanta Bączka wskazywana była jako modelowa przy wyjaśnianiu zagadkowych zbrodni. Wyłącznie wrodzona skromność i brak kompleksów pozwalały mu przemierzać korytarze komendy z tym samym spokojem, który towarzyszył mu, zanim został polskim Holdenem Fordem. A może woda sodowa nie uderzyła mu do głowy w głównej mierze dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż swój wielki sukces zawdzięczał szczęściu i pomyślnym zbiegom okoliczności? Oczywiście nigdy w życiu, zgodnie ze złożoną przysięgą, nie użyłby tego wyrażenia, ale tak właśnie było.

– No, Michaś, zasiądź sobie – zaczął bez ogródek Wilczyński, kiedy starszy sierżant Bączek przekroczył progi jego gabinetu. – Awansik się szykuje, co?

– Skoro tak mówisz, Kaziu, to pewnie tak jest.

– No nie bądź już taki skromny. Komendant odebrał właśnie nagrodę od prezydenta, nie w kij dmuchał ten twój sukces.

– Obaj dobrze wiemy, że to chyba nie do końca mój sukces.

– Oj tam, oj tam. Twój, nie twój, kto by tam sprawdzał. Sprawę rozwiązałeś, mafię zamknąłeś, zagadkę „pruskich bab” rozpracowałeś i nawet motyw LGBT był, sukces jak nic. A o udziale Grabskiego nikt wiedzieć nie musi – zakończył, niemal czytając w myślach podwładnego. – Ty milczysz, to i ja milczę. Amen.

– W pacierzu. Czyli co? Dobrze jest, Kazik?

– Bardzo dobrze, Michałek. Zuch chłopak.

Zuch chłopak, czyli starszy sierżant Bączek, aczkolwiek zuchem czuł się nieszczególnie, udał się do swojego gabinetu, w którym przez następne dwa tygodnie miał przebywać sam ze względu na planowaną nieobecność młodszego aspiranta Krzysztofa Balińskiego, swojego partnera i druha, który właśnie odbywał szczęśliwe wakacje z rodziną w Bułgarii. Po spektakularnym sukcesie należał mu się odpoczynek, a na miejscu i tak za dużo roboty raczej nie będzie. Przynajmniej taką mieli nadzieję.

* * *

Edyta zapakowała walizki do bagażnika, wciąż usiłując przełknąć wielką gulę w gardle. Płakać jej się chciało, chwilami wręcz było jej niedobrze.

– Trzeba być silną – powtarzała sobie. – To tylko na chwilę.

Wsiadła do samochodu, mając niejasne przeczucie, że zostawia za sobą coś niezakończonego. Trudno, skończy potem. Teraz chce jej się płakać, rzygać, wyć, znowu rzygać. Czuła się, jakby miała potwornego kaca, a przecież od kilku dni nawet nie zamoczyła ust w alkoholu. Miała wrażenie, że żołądek podchodzi jej do gardła, zatem najchętniej wyskoczyłaby z tego samochodu i zabarykadowała się w domu, w którym czuła się bezpieczna jak nigdzie indziej na świecie. Tak podpowiadało jej serce. Rozum natomiast coraz wyraźniej krzyczał: „Rozwód! Musisz się rozwieść z tą ofiarą losu i raz na zawsze uwolnić od kochanej mamusi Surym”. I chociaż Edytka od zawsze była neurotycznym wrażliwcem podążającym za głosem serca, od czasu do czasu miewała przebłyski racjonalności. Zacisnęła więc zęby, uruchomiła silnik i ruszyła, nie oglądając się za siebie. Na wysokości Łomży z rozczuleniem pomyślała o skansenie kurpiowskim w Nowogrodzie, ale udało jej się zapanować nad impulsem, który kazał zawrócić do tego magicznego miejsca. Chwilę po tym, jak minęła Zambrów, zadzwonił telefon. Wyświetlił się tylko numer, więc nie wiedziała, z kim będzie rozmawiać, ani nie spodziewała się, co ją czeka.

– Edytka? Czy ty sobie jaja jakieś robisz ze mnie? – W samochodzie rozległ się donośny i raczej nieszczególnie zadowolony damski głos.

– Patinka? A cześć! Czemu jaja? Nic nie wiem, siedziałam trzy tygodnie w Augustowie i byłam grzeczna jak nigdy.

– Toż właśnie ja się ciebie pytam, co tu się wyprawia?! Karolek mi smęci, że go uparcie ignorujesz, a on się ciebie boi. No więc co to za historie?

Patinka, a właściwie Patrycja, chociaż nikt tak do niej nie mówił, wliczając w to prezydenta Malborka, który całkiem niedawno wręczał jej klucze do miasta, była właścicielką wydawnictwa Pat Inka, dla którego Edyta wykonywała tłumaczenia i korekty. Prywatnie uważała się także za jedną z jej najbliższych przyjaciółek.

– O rany, kochana, dużo masz czasu? Bo to chwilę zajmie – odparła Edytka, zerkając na nawigację, która pokazywała, że ma do celu, a tym samym na rozmowy około czterech i pół godziny. – Na śmierć zapomniałam o tym Karolku, faktycznie do mnie pisał.

– A pisał, pisał, i to ze trzydzieści razy. Ty wiesz dobrze, że on się despotycznych kobiet bardzo boi i jeszcze gotów się w sobie zamknąć. A gdzie ja znajdę drugiego takiego redaktora? Malbork to nie Warszawa. Pomijam już fakt, że twoje spóźnienie oznacza obsuwy na dalszych etapach, a jeśli Karolek nie zrobi redakcji na czas, to się nie wyrobimy.

– Wiem, kochana, bardzo cię przepraszam. Jak dojadę do Wrocławia, to zaraz się tym zajmę, obiecuję. Jutro wyślę te brakujące rozdziały, choćbym miała pracować całą noc.

– Doskonale, appology accepted. A teraz chcę wszystko usłyszeć, Karolina coś mi tam napomknęła, ale chciałam dowiedzieć się z pierwszej ręki. Wiem tylko, że Ulkę ktoś zamordował. I bardzo dobrze, nie znosiłam jej. Nie wiem, co ty w tej dziewusze widziałaś, mam nadzieje, że teraz już ci klapki z oczu opadły.

– Teraz to mi wszystko opadło, ciśnienie też na szczęście.

Opowiedzenie historii, w której permanentnie plątał się osobisty mąż Edyty, Rafał Surym, a wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat z tła historii urastały do rangi motywu morderstwa Urszuli Wierszyckiej, zajęło ponad dwie godziny. Pod Skierniewicami udało się Edycie nawet rozprostować nogi ze względu na ogromny korek powstały po wypadku. Na wysokości Łodzi Patinka znała już całą historię, jak również szczegółowe omówienie drzewa genealogicznego rodzin Dębińskich, Wojnarskich i Prusków.

– Ty wiesz, że to się na książkę nadaje? Takich durnot to chyba nikt normalny by nie wymyślił – skwitowała w końcu. – Czyli jedziesz się rozwieść? I co, wracasz potem do Augustowa?

– Taki jest plan. Nie wiem jeszcze, gdzie będę mieszkać, ale we Wrocławiu nie zostanę na pewno.

– No i bardzo dobrze. Jak ja tego twojego Rafałka nie lubię! Gdyby ci jakieś problemy robił, to od razu wal do mnie jak w dym. Mam świetnego prawnika od rozwodów, okiem nie mrugniesz, a wszystko ci załatwi. Alimenty też, z torbami nie pójdziesz. Za straty moralne ci się należą.

Patinka wiedziała, co mówi. Niemal dwadzieścia lat starsza od Edytki, doświadczona i mądra mądrością życiową jak mało kto, miała w swoim życiorysie już trzy śluby, w tym jeden w Las Vegas, dwa rozwody, w tym jeden bardzo ciężki, i całe mnóstwo przeżyć, na których podstawie można by nakręcić porządną amerykańską telenowelę. Aktualnie była szczęśliwą żoną i matką dwóch córek, które charakterami w niczym nie ustępowały rodzicielce.

– Jak mamy jeszcze trochę czasu, to teraz ty musisz posłuchać o moich problemach – zażądała właściwie Patinka.

– Ja mam jeszcze z dwie godziny lekko – odpowiedziała Edytka tonem delikatnie przygnębionym, spoglądając na nawigację. – A ty nie byłaś teraz na wczasach?

– No właśnie byłam i stąd mój problem. Waćpanna się zakochała!

– Znowu? – zdziwiła się Edyta. – To już Amerykanin jest passeé?

– No znowu, znowu. Ja nie wiem, co temu mojemu dziecku w głowie siedzi. Nigdzie z nią jechać nie mogę, bo potem umiera z miłości. Znowu do szkoły chodzić nie może, cierpi na Weltschmerz.

– O rany, brzmi poważnie. A kto tym razem wykonuje robotę Lotty?

– No i tu jest właśnie problem! Edzia, ty mi musisz pomóc, weź z nią porozmawiaj, bo ona dzisiaj hidżaby przymierzała! W Arabie egipskim się zakochała!

– Żartujesz?!

– Gówno, wcale nie żartuję. Janek już szuka po rynkach azjatyckich nikabów, bo Waćpanna sobie na urodziny zażyczyła. Córka-ninja, wyobrażasz to sobie?

– W ogóle – zaśmiała się Edyta. – Naprawdę chce nosić hidżab? Waćpanna? Toż to śmieszne jest. Ale, Patinko, na całe szczęście w naszym kraju na konwersję dziecka ty musisz się zgodzić, więc nie masz czym się przejmować. No, chyba że chcesz się zgodzić?

– W życiu! Ja mojego dziecka tym mizoginom nie oddam przenigdy!

– No to się nie przejmuj. Minie jej. Ty nigdy nie miałaś siedemnastu lat?

– Raz, bardzo dawno temu. Ale nigdy nie chciałam dla jakiegoś faceta zakrywać swoich włosów chustką wyciętą z szaty pogrzebowej.

– A fajny chociaż ten Arab?

– Fajny, nawet bardzo. Taki cute-face. Waćpanna go walcem rozjedzie i jeszcze on w hidżabie będzie zasuwać. Chochoł też go kocha, ale Chochoł kocha wszystkich, którzy są w stanie jej słuchać i się przy tym nie irytować. Zagadała go niemal na śmierć. Miłość wielka tam zaistniała między dwudziestojednoletnim Arabem i moją pięcioletnią Chocholicą. A właśnie! – przypomniała sobie Patinka. – Zapomniałam o jeszcze jednej rzeczy. Tak à propos miłości i ślubów: ty pamiętasz, że ja muszę zorganizować wieczór panieński? Dla Magdusi?

– O cholerka, zapomniałam. Masz już pomysł? – zatroskała się Edyta.

– Pomysł jest, tylko jeszcze terminu nie ustaliłam. Masz jakieś plany za trzy tygodnie?

– Jak na razie to mam plany na najbliższe trzy godziny, a potem oddaję się w ręce losu.

– No to za trzy tygodnie. Napiszę do ciebie jeszcze, jak ustalę z resztą. Jedź spokojnie i wysyłaj Karolkowi to tłumaczenie, bo dłużej jego jęczenia nie zniosę. I zadzwoń do Waćpanny, bardzo cię proszę, niech no ona się trochę ogarnie.

– Zadzwonię, w zasadzie zaraz to zrobię, mam dużo czasu i chętnie go czymś zajmę. Od rozmyślania o swoich sprawach jest mi już niedobrze.

– Niedobrze? A może ty się zatrułaś? – W Patince odezwał się instynkt macierzyński.

Edyta doskonale wiedziała, że się nie zatruła, bo z jedzeniem ostatnio też była nieco na bakier. Wydarzenia minionych tygodni przynosiły efekt lepszy od niejednej diety. I nawet talia zaczęła odzyskiwać utraconą smukłość. Zakończywszy rozmowę z Patinką, zadzwoniła do Waćpanny, którą z wzajemnością uwielbiała. Waćpanna o swojej miłości opowiadała z egzaltacją możliwą wyłącznie u siedemnastolatki, co Edyta przyjmowała ze zrozumieniem, doskonale pamiętając własne nastoletnie miłości, które za każdym razem miały być epickie oraz aż po grób. I oczywiście kończyły się równie gwałtownie, jak wybuchały, zastąpione przez kolejnego „tego jedynego”. Sprawa z egipskim Arabem była bardzo świeża, młodzi zaledwie kilka dni wcześniej spacerowali po molo u wybrzeża Morza Czerwonego, trzymając się za ręce w blasku zachodzącego słońca, zatem – co stwierdziła Edyta, słuchając zwierzeń Waćpanny – jedynie upływ czasu może tu cokolwiek naprawić. Pocieszyła nieszczęśliwą do imentu dziewczynę i obiecała rychłe odwiedziny, gdy tylko rozprawi się z osobistymi problemami. Waćpanna zaś obiecała trzymać się dzielnie i odłożyć temat hidżabu na bok, bo przecież do szkoły w katolickim kraju w charakterze zakutanej ninja nie pójdzie.

Droga od Piotrkowa Trybunalskiego upłynęła dość szybko, w radiu nadawali interesującą audycję, więc Edyta mogła zająć swój niespokojny umysł aktywnym słuchaniem. Dzięki temu mdłości nieco osłabły, choć od czasu do czasu dawały o sobie znać. Po zjechaniu na Autostradową Obwodnicę Wrocławia poczuła chwilowy przypływ paniki. Od blisko trzech tygodni nie kontaktowała się z Rafałem, nie myślała o nim w kontekście innym niż jako uwikłaną w kryminalną historię ofiarę losu, nie zdążyła też się przygotować na to spotkanie. Cieszyło ją bardzo, że ustami starszego sierżanta Bączka zażądał rozwodu, ułatwiając jej podjęcie od dawna odkładanej decyzji. Zbliżając się do osiedla, na którym jej rodzice kupili dla nich mieszkanie w prezencie ślubnym, zaczęła mocno się zastanawiać nad tym, jak ma z nim rozmawiać. I czy w ogóle ma z nim rozmawiać? A może potraktować go tak, jak na to zasłużył – spakować mu walizki, wystawić je na klatkę i zmienić zamki?

Samochodu Rafałka nie było na parkingu, co w zasadzie nie powinno jej dziwić – w końcu był dowodem rzeczowym w sprawie o morderstwo. Z duszą na ramieniu Edyta weszła na pierwsze piętro po schodach. Wstrzymując oddech, przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi na oścież, jakby się spodziewała, że za nimi czyha na nią jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo. Nic, cisza. W mieszkaniu było pusto. Nie licząc mebli i rozłożonych gdzieniegdzie książek, w ogóle nie było śladu życia. Zamknęła za sobą drzwi, zdjęła buty i weszła w głąb salonu. Wszystkie rzeczy leżały niemal tak, jak je zostawiła. Z wyjątkiem koca i poduszek na kanapie – te ewidentnie były używane. W sypialni nic nieruszone – piżama leżała na łóżku, a wokół niego mnóstwo książek porzuconych w nieładzie trzy tygodnie wcześniej. A jednak coś było inaczej. Otworzyła drzwi szafy należącej do Rafała – pusto. Przeszła do łazienki – jego przybory toaletowe zniknęły. Nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, zajrzała w każdy kąt – ani śladu faceta. Poczuła tak wielką i niewysłowioną ulgę, że nogi się pod nią ugięły. Nie ma go! Nie musi patrzeć w te zdradzieckie oczy, przy dobrych wiatrach spotkają się raz na sali sądowej i nigdy już nie będzie musiała mieć z nim nic do czynienia!

Zrobiła sobie herbatę, rozłożyła laptopa i rzuciła się w wir pracy, czując się w obowiązku, by dotrzymać słowa danego Patince. Niedobrze było jej już tylko troszkę.

* * *

– Bączek! – wydarł się Wilczyński na samym środku korytarza Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej we Wrocławiu. – Natychmiast do mnie, ale galopem! I kawę przynieś!

Starszy sierżant Bączek szóstym zmysłem wyczuł, że nie na pogaduchy szef go wzywa, zaparzył więc termos kawy i pomknął niczym gazela po afrykańskim stepie.

– Stało się co? – zapytał ni to zaczepnie, ni obronnie.

– Siadaj, synu, na stojąco rozmawiać nie będziemy. Jeszcze się nie stało, ale się stanie. Ustawę o Policji znasz?

– Znam.

– Artykuł pięćdziesiąty drugi znajomy ci jest?

– Ostatnio się z nim fraternizowałem.

– Jakbyś sobie jeszcze pięćdziesiąt a przeczytał, to byśmy byli w tym samym miejscu.

Bączek w lot pojął, że Wilczyński oczekuje od niego natychmiastowego uzupełnienia wiedzy, wyguglował zatem szybko rzeczony artykuł i przeczytał go z uwagą.

– No i? – zapytał nadkomisarz z uśmiechem Mony Lisy. – Coś ci gdzieś dzwoni?

– Kazik, czy ja myślę to, co ty chcesz, żebym ja myślał?

– Jeśli myślisz, że komendant główny wystąpił do inspektora nadzoru wewnętrznego z wnioskiem o mianowanie ciebie na młodszego oficera, to dobrze myślisz. Przy okazji Grabski dołożył swoje pięć groszy ministrowi i rzutem na taśmę ja też lecę w górę. Dobra robota, Michaś, trzeba by chyba tym Pruskim jakoś osobiście podziękować, co?

– Do Augustowa chcesz z kwiatami jechać? Trochę daleko…

– Rozum ci odjęło? Do jakiego Augustowa, zaprosimy je na mianowanie do Warszawy, w połowie drogi akurat. A ta młodsza Prusko, ta od Suryma, to już nawet na miejscu u nas jest, więc można by ją na jakąś wystrzałową kawę zaprosić. To co, zaprosisz?

Bączek zgodził się zaprosić, chociaż postać Edyty Prusko jawiła się w jego oczach niczym strzyga, która do końca życia będzie go nawiedzała w snach. Z jakiegoś powodu na mur-beton połączył ją w myślach z upiorną panią Surym i za nic nie potrafił wyobrazić jej sobie inaczej. Otrząsnął się dramatycznie i odmaszerował, zostawiając szefa uśmiechającego się do filiżanki z kawą. Wrócił do swojego tymczasowo jednoosobowego królestwa i usiadł w fotelu. Tego nie spodziewał się na pewno. Podkomisarz? Jak to brzmi… Poważnie, dostojnie, dystyngowanie. Podkomisarz Michał Bączek, do jasnej Anielki! Chyba faktycznie musi tę Prusko na kawę zaprosić. Wyszperał numer telefonu, który komisarz Andrzej Lewczyński z augustowskiej policji przekazał mu na wszelki wypadek, i wziąwszy trzy głębokie wdechy, zadzwonił. Miał nadzieję, że jej nie obudzi, w końcu nie wszyscy zaczynają dzień o siódmej rano, a telefon od policji mógłby wzbudzić niepotrzebny niepokój.

* * *

Edyta pracowała jak natchniona, o trzeciej w nocy wysłała wszystkie przetłumaczone rozdziały do Karolka, dołączając uprzejmy list z przeprosinami. Liczyła na to, że utalentowany redaktor chociaż trochę przestanie się jej bać i zacznie ją traktować bardziej jak współpracownicę, a nie świętą krowę ze stajni szefowej. Czy raczej z obory, skoro krowę. Mniejsza o to, tak czy siak, w żadnym wypadku nie miała zamiaru być traktowana wyjątkowo tylko dlatego, że znała Patinkę od lat i przyjaźniły się prywatnie. W wydawnictwie była wyłącznie magister Edytą Prusko, tłumaczem i korektorem, odpowiadającym przed szefową na równi z innymi. Po wysłaniu ukończonego tłumaczenia poczuła przypływ adrenaliny. Rozpierała ją energia, spać całkowicie jej się odechciało. Zajęła się rozpakowaniem walizki, wstawieniem prania, a nawet posprzątała łazienkę. Kiedy układała ubrania w szafie osieroconej przez Rafałka, kątem oka zarejestrowała wschód słońca. Dochodziła szósta, czyli można było zacząć nowy dzień. Zaparzyła sobie dzbanek kawy, włączyła radio i zaczęła przeglądać internetowe wydania gazet. Przebiegła wzrokiem przez najważniejsze nagłówki, pobieżnie przeczytała dwa artykuły dotyczące kultury i stwierdziwszy, że nic jej nie interesuje, zajęła się spisywaniem listy zakupów. Ze zdziwieniem odnotowała bulgotanie w brzuchu i powracające uczucie mdłości. Zachciało jej się kanapki z pomidorem, jaką zwykle robiła babcia, posypanej drobno posiekanym szczypiorkiem. Czując nadchodzący ślinotok, wzięła ostatni łyk czarnej jak smoła kawy i sprintem niemal pognała do osiedlowego sklepiku. W drodze powrotnej spotkała Pimpusia wyprowadzającego na spacer panią Helenę Ilnicką, sąsiadkę z drugiego piętra, która wyściskała Edytkę niemal jak marnotrawną córkę, nie kryjąc wcale swojej dezaprobaty dla jej matrymonialnych wyborów.

– Edytko, co też ci do głowy strzeliło, żeby się z takim przestępczym typem związać! Toż to najgorszy sort!

– Pani Helenko, a która z nas w życiu błędów nie popełniła? – odparła filozoficznie Edyta. – Ale już może pani przestać się martwić, rozwodzę się z nim.

– Tyle to i ja sama zrozumiałam, po tym jak tu wóz przeprowadzkowy stał pół dnia. Bałam się, że to ty się wyprowadzasz, ale potem zobaczyłam tego przestępcę z zabandażowaną głową i mi ulżyło.

– A, to widziała go pani? Ja, mówiąc szczerze, zostałam zaskoczona opuszczonym mieszkaniem. Ale płakać nie zamierzam.

– No tego jeszcze by brakowało! Cieszyć się trzeba. Tylko patrzeć, jak nam tu TVN-y przyjadą kręcić programy o morderstwach. Dobrze, że już wróciłaś, bo strach było na dwór wychodzić.

– Nie ma co się bać, policja prężnie działa. Sama pani widzi, jak szybko się z problemem uporali.

– Phi! – obruszyła się pani Helena. – Też mi policja. Ja im na widelcu wszystko podałam, a oni i tak po swojemu… Ten sierżant Bączek nawet nie taki najgorszy, ale żeby on jakiś geniusz był, to chyba nie. A jak zadzwoniłam zapytać, czy sprawcę ujęli, to dumny jak paw był. A czyja to zasługa? No moja! Od początku im mówiłam przecież, że tu jakieś mafijne porachunki miejsce miały.

Edyta, czując, że pani Ilnicka dopiero się rozkręca i gotowa jest zatrzymać ją na dłużej, zaczęła nerwowo zastanawiać się nad drogą ucieczki. Opatrzność jednak musiała nad nią czuwać, gdyż telefon w torebce rozdzwonił się na dobre. Wygrzebawszy go z czeluści skórzanego shoppera, odebrała połączenie przychodzące z nieznanego wrocławskiego numeru.

– Edyta Prusko, słucham.

– Dzień dobry, pani Edyto, z tej strony starszy sierżant Bączek.

– A dzień dobry, panie sierżancie! Może pan nie uwierzy, ale właśnie o panu rozmawiałam z panią Ilnicką. – Radość Edyty była doskonale słyszalna.

– Serio? – Po tonie głosu policjanta dziewczyna poznała, że musiał zdrowo zgrzytnąć zębami. – To proszę ją pozdrowić serdecznie. Albo nie serdecznie, po prostu pozdrowić. Ma pani chwilkę?

– Proszę mi dać sekundę. – Edyta zakryła mikrofon w telefonie. – Pani Helenko, muszę lecieć, sprawy wzywają. – Machnęła głową sąsiadce i rozpoczęła szybki marsz w kierunku domu. – Już jestem do pana dyspozycji.

– Pani Edyto, po pierwsze: chciałbym bardzo serdecznie pani podziękować, pani i panu Henrykowi oczywiście. Dzięki państwa pomocy moja kariera nabrała tempa. Przed chwilą mój zwierzchnik poinformował mnie, że dostanę kopa w górę od samego ministra.

– Moje gratulacje! – ucieszyła się Edyta. – Czyli doczekał się pan zasłużonego awansu. I nie przesadzajmy z tą pomocą, może Henryczek rzeczywiście, ale on jest, wie pan, jak James Bond, ja co najwyżej wystąpiłam w charakterze żony podejrzanego łamane przez krewnej ofiary.

– Ależ proszę nie być taka skromna, pani Edyto. Gdyby nie pani, to pewnie dalej szukalibyśmy mafii w życiorysie pani Wierszyckiej. Ale mniejsza z tym. Chciałbym zaproponować pani kawę, da się pani zaprosić?

Dała się zaprosić, i to z prawdziwą radością. Chciała wreszcie poznać tego przemiłego policjanta, o którym zarówno Jędrek, jak i Henryk wypowiadali się w samych superlatywach. A poza tym musiała uzupełnić trochę ubytki w znajomych – w jednej chwili straciła kuzynkę i męża, a reszta przyjaciół i koleżanek rozsiana była po Polsce. Nie licząc pani Helenki, we Wrocławiu Edyta nie miała już właściwie z kim pójść na kawę, więc propozycja Bączka wydała jej się nader interesująca. Umówili się więc na bliżej nieokreślone „niebawem” i rozłączyli w całkiem przyjemnych nastrojach, doskonale korespondujących z budzącą się do życia wiosną. Dosłownie sekundę później Edyta odebrała wiadomość od Patinki.

Dzięki za tekst, Karolek wniebowzięty. Panieński przyśpieszamy, szykuj się na weekend – zapakuj buty w góry. Zadzwonię wieczorem, teraz jestem na konferencji. Całuski.

– Buty w góry? Odbiło jej już całkiem? – zastanawiała się na głos Edyta. Zaczęła odpisywać, kiedy telefon znowu zabrzęczał. – Miśka, hej! – przywitała przyjaciółkę.

– No hej. Siedzisz czy leżysz?

– Stoję. Na schodach. Usiłuję wejść do mieszkania z ciężkimi zakupami.

– To właź, ja poczekam. Możesz mnie wsadzić do kieszeni, tylko się nie rozłączaj.

Edytka wsadziła zatem smartfon do kieszeni i zakończyła peregrynację w górę schodów. Udało jej się otworzyć drzwi jedną ręką, w drugiej trzymając płócienną siatkę z zakupami, pomiędzy którymi znajdowały się jajka. Na szczęście obyło się bez ofiar – wszystkie skorupki bez żadnych pęknięć trafiły do lodówki.

– Jestem już – wysapała do telefonu, utrudzona skłonami i przysiadami wykonywanymi pomiędzy torbą a lodówką.

– Ale siedzisz czy leżysz? Bo jak siedzisz, to może się połóż, mam niusy.

– Siedzę i jest mi bardzo wygodnie. Skończ mi z tym suspensem i gadaj po ludzku.

– Jędrek rozstał się z Marleną! – obwieściła Karolina tonem wyrażającym co najmniej wielkie zadowolenie.

– Co?! Chyba nie przeze mnie?

– Nie bądź głupia, oczywiście, że nie przez ciebie. W zasadzie to źle to powiedziałam. Powinno być: Marlena puściła Andrzeja w trąbę i przeprowadza się do Szczecina.

– To może jednak się położę. – Dokładnie tak zrobiła. – Dlaczego do Szczecina? Aż tak jej zaszedł za skórę, że musi od niego uciec na drugi koniec Polski?

– Dostała propozycję pracy w straży granicznej w Szczecinie i od razu ją przyjęła. A Jędrek nie zamierza się przeprowadzać, dobrze mu tu, gdzie jest, więc musieli się rozstać. No i co, cieszysz się?

– Za kogo ty mnie masz, że myślisz, że się cieszę z cudzego nieszczęścia?

– Weź mi tu nie zgrywaj Matki Teresy. No powiedz: cieszysz się?

– Trochę się cieszę – przyznała Edyta, mając ochotę skakać ze szczęścia.

– Bardzo dobrze, tak też myślałam. Waldi powiedział, żeby ci nie mówić, ale musiałam. Zrobię was chrzestnymi bliźniaków. I tak bym was zrobiła, ale teraz to nawet nie będę musiała Marlenie niczego tłumaczyć.

– Miśka, a czy ty aby nie rozpędziłaś się za bardzo? No i co z tego, że się rozstał z Marleną? Jakoś nie zauważyłam, żeby pałał do mnie gorącą namiętnością.

– Nie dość, że durna, to ślepa. On po prostu jest porządnym facetem, a nie jakimś…

– Żłobem? – podpowiedziała uprzejmie Edyta, przypominając sobie rozmowę z młodszą siostrą.

– Chciałam powiedzieć „łajzą”, ale żłób też pasuje, gramatycznie nawet lepiej. No więc nie jest żłobem, nie fruwa z kwiatka na kwiatek i na pewno nie zdradziłby Marleny. A teraz problem sam się rozwiązał, dzięki ci, Panie Boże, za placówkę w Szczecinie.

– Przecież lubisz Marlenę.

– Ciebie lubię bardziej.

– No tak, ma to sens – zgodziła się Edyta. Z faktami się nie dyskutuje. – To teraz tylko ja muszę się rozwieść z łajzą, sprzedać mieszkanie i mogę buchać płomienną miłością do twojego brata. Może być?

– Brzmi jak plan. To na razie.

– Pa.

Od natłoku emocji Edyta znów poczuła zawroty głowy i mdłości. Przypomniało jej się, że przecież nie zdążyła w końcu zjeść śniadania, zabrała się więc za szykowanie kanapek. Jak zwykle przy wykonywaniu czynności innej niż praca zawodowa puściła myśli swobodnym strumieniem. No tak, łatwo powiedzieć: rozwieść się. Plan jest dobry, gorzej z wykonaniem. Od czego tu zacząć? Chyba trzeba poczekać na telefon od Patinki, w końcu sama zaproponowała pomoc. No i jest, jakby nie patrzeć, specjalistką od rozwodów. A przynajmniej ma o nich największą wiedzę spośród wszystkich jej znajomych. Tak rozmyślając, Edyta zjadła kanapki, które obok babcinych nawet nie leżały – jak to jest, że wszystko, co robi babcia, nawet jeśli jest to tylko pokrojony pomidor, smakuje inaczej? Zaspokoiwszy głód, poczuła się tak zmęczona, że zasnęła dosłownie w chwili, w której ułożyła się wygodnie na kanapie. Obudził ją dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu widać było zdjęcie uśmiechniętej Patinki.

– O, hej, kochana. Przepraszam, zasnęłam i właśnie się budzę.

– No dzwonię i dzwonię, to już chyba czwarty raz. Myślałam, że coś ci się stało.

– Nie, w porządku. Nie spałam całą noc i wreszcie mnie zmogło. A ty już po konferencji?

– A idź do diabła z taką konferencją. Banda ważniaków w granatowych garniturach, a każdy tylko łypie, jak tu człowieka oszukać. – Patinka w zasadzie tylko tak mówiła, wcale nie przeszkadzało jej bycie jedyną kobietą w tym męskim hermetycznym świecie.

– Wyobrażam sobie. Dlatego nigdy nie jeżdżę na tego typu eventy.

– No i właśnie to się zmieni! Od tej pory ciebie będę wysyłać. I Karolka. Ja już za stara na to jestem.

– Proszę cię, nie żartuj tak nawet. Niejedna dwudziestolatka ma przy tobie kompleksy. No i co z tym panieńskim? – zapytała Edyta, przypomniawszy sobie, w jakiej sprawie miały się właściwie kontaktować. – Bo jakieś tajemnicze wiadomości mi wysłałaś.

– A, no właśnie. Słuchaj, po rozmowach z dziewczynami oraz Magdusią wymyśliłam, że pojedziemy na weekend w góry. Poszwendamy się, pooddychamy świeżym powietrzem. Z nas takie panny jak z koziej dupy trąba, więc latanie w świecących opaskach i z penisami na patyku po klubach średnio nas chyba interesuje.

– Mnie nawet jeszcze mniej.

– No właśnie. Doskonale. Więc pakuj manatki, widzimy się na Dworcu Głównym w sobotę o piątej czterdzieści pięć rano. Jedziemy na podbój Szklarskiej Poręby.

– Z Malborka przyjedziesz do Wrocławia na piątą rano? – zapytała z niedowierzaniem Edyta.

– Coś ty, przyjadę dzień wcześniej, akurat mam sprawę z jednym autorem do załatwienia, więc pasuje mi idealnie. Magdusia i reszta dziewczyn też będą wcześniej, załatwimy sobie jakiś hostel niedaleko dworca. No, to trzymaj się, do zobaczenia za… Jaki dzisiaj dzień?

– Środa.

– To za dwa dni. I dzięki, że pogadałaś z Waćpanną, chyba trochę się wyprostowała.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Mądre masz dziecko.

– No jasne. Pa.

Środa… Czyli ma dwa dni na zrobienie czegoś. Tylko czego? Kupi prezent dla Magdusi, może rozejrzy się za pośrednikiem nieruchomości, żeby wystawić mieszkanie na sprzedaż. Wypadałoby też zainteresować się procedurami rozwodowymi. Ale to jutro, dzisiaj nie ma na nic siły, położy się do łóżka jak człowiek i odeśpi wszystkie wrażenia ostatnich dni. A poza tym i tak jest już późno, więc nie ma co zaczynać z czymś nowym. Jutro.

Nazajutrz problem z rozwodowymi procedurami rozwiązał się niejako sam. Edyta odebrała doręczone do rąk własnych pismo, którego nadawcą był Sąd Okręgowy we Wrocławiu XIII Wydział Cywilny – Rodzinny. Odpis pozwu złożonego przez Rafała Suryma stanowił, iż wnosił on o orzeczenie rozwodu bez orzekania o winie. W zasadzie to łaski żadnej nie robił, pomyślała Edyta, sam siebie jako winnego nie wskaże. Bardzo dobrze, doskonale, wszystko zaczęło się układać. Teraz tylko czekać na wyznaczenie terminu rozprawy i reszta pójdzie już z górki. Czy to w przypływie emocji, czy też od nagle wykonanego skłonu w celu podniesienia paprocha z dywanu Edycie zakręciło się w głowie i musiała na chwilę usiąść. Niedobrze, bardzo niedobrze, czyżby rzeczywiście coś mi się przyplątało? – zatroskała się. Pod wpływem jakiegoś impulsu odpaliła aplikację mobilną przychodni, w której wykupiła za bajońską sumę prywatny pakiet medyczny, i wyszukała pierwszy wolny termin do lekarza. Doktor był dostępny już za godzinę. Potwierdziła szybko wybór i pobiegła się ubrać. Raz-dwa załatwi sprawę i po kłopocie.

Po powrocie od lekarza, który zlecił jej wykonanie mnóstwa badań, Edyta zamówiła pizzę, przeczytała kilka stron znakomicie zapowiadającej się powieści i położyła się wcześnie spać. Następnego dnia musiała bowiem zjawić się w laboratorium medycznym i poddać zabiegowi pobrania pięciu fiolek krwi. Na szczęście nie należała do osób szczególnie wrażliwych i procedurę przetrwała bez żadnego problemu. Przemknęło jej przez myśl pytanie, dlaczego musi badać poziom wszelkich znanych nauce przeciwciał, ale pielęgniarka z pewnością nie znała na nie odpowiedzi.

Wykończona wizytą u wampira w białym kitlu wróciła do domu, po drodze robiąc drobne zakupy, i zajęła się pakowaniem na weekend. Myśl o spędzeniu kilku dni w towarzystwie przyjaciółek, w dodatku z dala od źle kojarzącego jej się mieszkania, dodała Edycie nowej energii.

* * *

– Wesela nie będzie! – oznajmiła Magdusia, kiedy wraz z Patinką wylądowały na kanapie Edyty w piątkowy wieczór, robiąc jej niespodziankę. – Ja z tym człowiekiem nie będę rozmawiać.

– Co się stało? Jak to nie będzie? – zapytała zdezorientowana i zaskoczona Edyta.

– Nic się nie stało, Magdusia przesadza – odparła Patinka ze stoickim spokojem. – Pokłócili się i od razu dramat.

– Wcale nie! Pan szanowny, wielki gospodarz, zrobił mi awanturę, że cifa nie kupiłam.

– Że, przepraszam, czego nie zrobiłaś? – wyrwało się Edycie nieco niegrzecznie.

– Nie byłam łaskawa nabyć zapasu środka do czyszczenia łazienki ani też nie poprosiłam szanownego narzeczonego o jego nabycie drogą kupna.

– A bez tego nie da się żyć czy jak? – drążyła Edyta, niezupełnie rozumiejąc powagę sytuacji. – I przez cif wesela nie będzie? To ja wam mogę kupić zapas na rok, tylko błagam, nie odwołujcie całej uroczystości!

– Daj spokój, Edzia. – Patinka machnęła ręką. – Oni są jak dzieci. I nie wiadomo, które gorsze. Próbowałam tłumaczyć i jednemu, i drugiemu, żeby przestali się na siebie denerwować, bo to w niczym nie pomaga, ale jak grochem o ścianę.

– To może Bożydar przestałby na mnie krzyczeć i wtedy wszystko będzie w porządku. Cały dzień sprzątam, haruję, robię zakupy. Akurat o cifie zapomniałam. A on od pół roku nie potrafi naprawić odpływu w brodziku. Pan inżynier od siedmiu boleści. To ja za takiego męża dziękuję bardzo.

– Ale ty wiesz, kochana, że my jutro jedziemy świętować twój panieński? I jakby naturalnie kolejnym krokiem, za trzy tygodnie, jest ślub? – upewniła się Edyta tylko trochę złośliwie.

Magdusia wiedziała, dlaczegóż by miała nie wiedzieć, cieszyła się nawet bardzo na myśl o spędzeniu weekendu w towarzystwie swoich najbliższych przyjaciółek, z którymi spotykała się stanowczo za rzadko. Kwestia naturalnego następstwa w postaci ślubu aktualnie interesowała ją tyle, co wyprawa na Kilimandżaro, a przy jej lęku wysokości to mówiło samo za siebie.

– Niech sobie będzie. Jak szanowny narzeczony mnie przeprosi, to może wrócimy do tematu. A twój szanowny małżonek wychodne ma?

Patinka za późno się zorientowała, jaki kierunek nagle przybrała rozmowa, i nie zdążyła powstrzymać siostry. Mleko się rozlało.

– Permanentne wychodne, jak wolisz. Wczoraj dostałam pozew rozwodowy, więc mamy podwójną okazję do świętowania.

– Potrójną – wtrąciła Patinka, nie dając Magdusi możliwości wyrażenia zdziwienia. – Andzia się rozwiodła wreszcie.

– No co ty? – Edyta zdążyła się zdziwić, nawet całkiem głośno. – Już po wszystkim?

– No już, już, zajęło to marne trzy lata. Ale bardzo dobrze, uważam. Z tym jej Kubusiem to nie wszystko w porządku było. Świr jak nic.

– A Rafałek też świr? – zapytała Magdusia, kiedy wreszcie udało jej się włączyć do rozmowy. – Nic nie mówiłaś.

– Nie miałam czasu, wszystko się tak szybko zadziało. On świr może nie taki jak Kubuś, krzyżem w kościele nie leży, ale za to zdrajca. Podła zdradliwa łajza.

– A to ci dopiero. – Magdusia kiwała głową. – Szkoda trochę, nawet go lubiłam.

– Wcale nie szkoda, ja tam nigdy go nie lubiłam – powiedziała bezceremonialnie Patinka, rozlewając wino do trzech kieliszków. – Bardzo się cieszę, że się od niego uwolniłaś, i proponuję wypicie z tej okazji toastu.

– Wiecie co – odezwała się Magdusia w zamyśleniu – ja nie wiem, czy ten mój ślub to taki dobry pomysł, skoro wszyscy dookoła się rozwodzą.

– A co ty się martwisz, Magdusia? – Edytka stuknęła swoim kieliszkiem o kieliszek trzymany przez Patinkę. – Najwyżej zatrzymamy dekoracje ślubne na imprezę rozwodową. I też będzie fajnie. A Dagmarka i Agunia wciąż trwają w szczęśliwych stadłach?

– Agunia niezmiennie zakochana, Dagmarka odżywa u boku nowego księcia z bajki. Jest nadzieja – roześmiała się Patinka. – Poza tym dla pocieszenia powiem wam, że drugi rozwód jest o niebo łatwiejszy i załatwia się go z zamkniętymi oczami.

– Błagam cię, siostro, tylko nie pisz tego na kartce z życzeniami dla nowożeńców – powiedziała Magdusia, zanim zdążyła sobie przypomnieć, że przecież wesela nie będzie.

Wieczór zakończyły w radosnym nastroju, w czym z całą pewnością dosyć efektywnie pomogły dwie butelki czerwonego wina. Pobudka o godzinie czwartej trzydzieści przypomniała Edycie Wielką Sobotę i wywołała tęsknotę za babcią. I za pachnącymi maślanymi rogalikami, które ta potrafiła wyczarować o czwartej rano. Niestety, tym razem musiała obejść się bez rogalików, za to walczyła z pulsującym bólem głowy i narastającymi mdłościami. Ubrała się w pośpiechu, chwyciła spakowany dzień wcześniej plecak i aparat fotograficzny, po czym pobiegła do samochodu.

Wbrew potocznej opinii bywają takie momenty, kiedy ruch we Wrocławiu jest mały albo nawet żaden. Szczęśliwym trafem godzina piąta rano w sobotę zaliczała się do tych wyjątkowych chwil, dzięki czemu Edyta dojechała z całkiem sporym zapasem czasu. Parking podziemny odnowionego Dworca Głównego przyprawił ją o delikatną klaustrofobię, która jednak natychmiast ustąpiła miejsca wrażeniu, jakie przepiękna budowla robiła na każdym bez wyjątku. Wiadomo było, że dziewczyny, jako że z hostelu do dworca musiały przejść tylko jedną ulicę, zjawią się w ostatniej chwili, zatem Edyta mogła oddać się zwiedzaniu odnowionej hali zaprojektowanej przez Wilhelma Grapowa. Przygotowując się do roli przewodnika po Wrocławiu, pochłonęła całą dostępną jej wiedzę na temat historii i architektury najważniejszych budowli stolicy Dolnego Śląska, niestety akurat w tamtym czasie Dworzec Główny przechodził generalny remont. Nie była więc w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądał przed rokiem dwa tysiące dziesiątym, za to całkiem dobrze znała jego historię. Stojąc w kolejce po kawę, w myślach wizualizowała wygląd znajdującej się na miejscu dzisiejszego głównego hallu dawnej hali peronowej, będącej pozostałością peronu, wówczas jedynego na tym dworcu. Zrozumiała, dlaczego uchodził za najznakomitszą budowlę tego rodzaju w Europie. Z zachwytem rozmyślała także o geolokalizacji stacji – na wschód od ulicy Stawowej, wywodzącej swoją nazwę od hodowlanych stawów rybnych, do których prowadziła. Naprzeciw budynku dworca znajdował się do II wojny światowej niewielki cmentarz żydowski. Niedaleko obecnego tylnego wyjścia dumnie pręży się pomnik przyrody – dąb szypułkowy Przewodnik, liczący około stu osiemdziesięciu lat, mierzący czterysta sześćdziesiąt centymetrów w obwodzie pnia, dwadzieścia trzy metry wysokości oraz trzydzieści metrów rozpiętości konarów. Wszystko to Edyta próbowała sobie wyobrazić, jednak za każdym razem, i nie inaczej było właśnie teraz, dziwnym przypadkiem na ten przedwojenny dworzec patrzyła oczami nie swoimi, a pijanego w sztok Eberharda Mocka. Możliwe, że wino z poprzedniego wieczoru miało w tym swój udział.

– Tu jesteś, żabciu! – krzyknął ktoś nad jej uchem, wprawiając ciało Edyty w stan szoku. – A my cię wszędzie szukamy!

– O, Agunia! I Dagmarka! I Rudzia! – zapiszczała wciąż oszołomiona Edytka. – Nie wiedziałam, że też jedziesz! Miałaś być za granicą.

– No jadę, jadę, jednak się udało. Przesunęłam wyprawę i pojadę dopiero po weselu.

– Wesela nie będzie! – wysyczała Magdusia. – A na pewno nie ze mną w charakterze panny młodej.

– Oesu, weź już przestań. – Patinka przewróciła oczami i uściskała Edytkę. – Jak się masz? Marnie wyglądasz, kochana. Spałaś w ogóle?

– No serdecznie dziękuję. Prawdziwy z ciebie pochlebca. – Edyta odwzajemniła uścisk, szczerząc się radośnie. – Spałam, nawet całkiem nieźle. Chyba coś mnie rozkłada, czekam na wyniki badań.

– Napijesz się grzanego piwa i wrócisz do żywych – zawyrokowała Rudzia, która jak nikt zasługiwała na swój przydomek przyjęty nomen omen od nazwiska. Jej płomiennorude włosy widać było z drugiego końca hali dworca.

– Czy ktoś widział Andzię? – zapytała Magdusia, nerwowo spoglądając na telefon.

– A to nie przyszła z wami? – zdziwiła się Edyta.

– Skąd miała z nami przyjść? – zdziwiła się Agunia jeszcze bardziej. – Toż nie nocowała z nami, miała przyjechać bezpośrednio tutaj.

– Kiedy? Dzisiaj? Z Jastrzębia? – Edyta wytrzeszczyła oczy na przyjaciółkę.

– No… właśnie nie wiem. Magdusia? Dlaczego Andzia nie przyjechała wczoraj? Pokój w hostelu miała przecież.

– Miała, ale napisała, że nie może przyjechać, bo ma rodzinną imprezę i nie może się wykręcić. Ktoś przyjeżdżał czy wyjeżdżał. A może się żenił, nie jestem pewna – odparła Magdusia, wciąż sprawdzając coś w telefonie.

– Dzwoń do niej – rozkazała Patinka tonem nieznoszącym sprzeciwu. – A ja dzwonię do Tobiasza.

Obie siostry jednocześnie przycisnęły telefony do uszu, Patinka po kilku sekundach oddaliła się od przyjaciółek, zakrywając drugie ucho dłonią. Magdusi dodzwonić się nie udało pomimo kilku podjętych prób.

– No i co? – zapytała Edyta, kiedy Patinka wróciła.

– No właśnie nie wiem. Tobiasz mówi, że żadnej imprezy nie było i ona wczoraj pojechała do Wrocławia.

– Co?! – wyrwało się z pięciu gardeł naraz.

– Dzwonisz do niej, Magdusia? – rzuciła Patinka, okazując lekkie zmartwienie.

– No dzwonię, ale nie odbiera. Sygnał jest normalny.

Do planowej godziny odjazdu pociągu do Szklarskiej Poręby pozostawało jeszcze dwadzieścia minut, jednak, nie widząc innego rozwiązania, dziewczęta ruszyły na peron. Magdusia wciąż próbowała dodzwonić się do Andzi, niestety za każdym razem po kilku sygnałach włączała się poczta. Ich niepokój wzrastał z każdą minutą. Nagle na telefonie Magdusi pojawiła się wiadomość.

Wszystko w porządku. Nie mogę jechać, nie martwcie się, opowiem, jak wrócicie. Nie mówcie Tobiaszowi. Buziaki. A.

– Dziwne – skomentowała Patinka. – To zupełnie do niej niepodobne, co, Aga?

– Powiedziałabym, że całkowicie to do niej niepodobne – zgodziła się Agunia. – I okłamała Tobiasza? Coś mi tu nie pasuje.

– No właśnie – potwierdziła Magdusia. – Mnie też. Co ona kombinuje?

– Odpisz jej, że się martwimy i niech nam natychmiast powie, co się dzieje, bo Tobiasz już wie – zażądała Patinka tonem absolutnie nieznoszącym sprzeciwu.

Magdusia odpisała słowo w słowo zgodnie z dyspozycją siostry, dodając od siebie pytanie, czy Andzia zamierza do nich dołączyć w Szklarskiej. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast:

Naprawdę nie mogę, nie martwcie się, muszę coś pilnego załatwić. Tobiaszem się nie przejmujcie, sama mu wyjaśnię.

– Nie to nie, na siłę nikogo uszczęśliwiać nie będziemy – podsumowała Rudzia, która Andzi nie znała prawie wcale, za to na wyjazd w góry miała ogromną ochotę. – Jej strata i jeszcze będzie tego żałować.

Chcąc nie chcąc, pozostałe uczestniczki wyjazdu musiały się zgodzić. Cóż innego im pozostawało? Ustawiły się grzecznie wzdłuż białej linii na peronie, oczekując podstawienia pociągu Kolei Dolnośląskich. Nagle Patinka szturchnęła Edytkę i wskazała brodą w lewą stronę tuż nad jej ramieniem. Edytka podążyła wzrokiem w kierunku wyznaczanym przez podbródek przyjaciółki i zamarła.

– O Jezu, nie wierzę! – wyszeptała na bezdechu. – To nie może być prawda!

– Co tam szepczecie? – Magdusia próbowała dojrzeć przyczynę nagłego przerażenia na twarzy Edyty, jednak niezbyt pokaźny wzrost mocno jej to utrudniał.

– Ciii – uciszyła ją Patinka. – Edytka właśnie dojrzała swój największy koszmar w świetle dnia. Kochana mamusia.

– Twoja teściowa? O Jezusie… Co ona tu robi?

– Gra na waltorni – zakpiła Edyta. – Pewnie jedzie do rodziny, ma brata w Jeleniej Górze. Ale niefart.

– Wdech i wydech, wdech i wydech, Edytka. Zobacz, ile tu jest ludzi, w tłumie cię nie zauważy – uspokajała ją Patinka. – Wejdzie innymi drzwiami i wysiądzie przed nami. Nie bój nic.

Edytka bynajmniej się nie bała, wręcz przeciwnie: widok przebrzydłej teściowej obudził w niej mordercze instynkty. Przez chwilę wyobraziła sobie nawet, jak mamusia wpada pod rozpędzony pociąg.

Pociąg nadjechał, nikt pod niego nie wpadł, tłum się wlał, załadował bagaże i zajął wszystkie dostępne miejsca. Patinka nie dała szans nikomu, zajmując sześć sąsiadujących foteli za pomocą torby, dwóch walizek, plecaka, torebki i swojej osobistej figury. Nie były to miejsca wymarzone, bo tuż obok toalety, ale należy się cieszyć z tego, co się ma. Z niewielkim opóźnieniem strzelista sylwetka biało-żółtego szynobusu ruszyła i dziewczyny rozpoczęły relaks. Oczywiście, co było do przewidzenia, na pierwszy ogień poszła Andzia.

– Noż pinda jedna – zaczęła Patinka. – Co ona znowu wymyśliła?

– A może ona zdradza Tobiasza? – zapytała Magdusia, w zasadzie nie wiadomo dlaczego.

– Głupia jesteś? Andzia? Ona jest świętsza od papieża. Coś się musiało stać – nie dawała za wygraną dwukrotna rozwódka i trzykrotna mężatka.

– No ale przecież napisała, że wszystko w porządku i nam wytłumaczy. Może po prostu nie chciało jej się jechać – usiłowała argumentować jej siostra.

– W domu jej nie ma, przypominam – wtrąciła Rudzia. – To gdzie jest?

– A może ona nie żyje?

Pięć znajomych par oczu plus dwie zupełnie obce spojrzały na Edytę z wyrazem dezaprobaty pomieszanej z niepokojem o stan jej umysłu.

– Pogięło cię, Edzia? – zaczęła Agunia, wyrażając opinię wszystkich siedmiu osób. – Przecież pisała do Magdusi. Duchy raczej telefonów nie używają.

– No duchy nie – broniła się Edytka – ale co, jeśli to nie ona pisała, tylko ktoś, kto ją zabił i chciał jeszcze przez chwilę ukryć fakt jej zamordowania?

– A po co niby? Ukrywać po co? Jak ją zaciukał, to zaciukał, po co miałby sobie tyle trudu zadawać? – odparowała Patinka.

– Bo na przykład właśnie szykuje sobie alibi? – podsunęła Rudzia.

– No dobra, to jest możliwe. Można sprawdzić.

– Jak niby? – Agunia wciąż nie była przekonana.

– Napisz do niej coś, na co może odpowiedzieć tylko Andzia. Jak odpowie dobrze, to znaczy, że żyje.

Przez dosyć długą chwilę uzgadniały treść podchwytliwej wiadomości, w końcu Edyta wystukała:

Dzwonił Karolek, pytał, na jakim jesteś etapie i czy możesz podesłać mock-up.

Po chwili dotarła odpowiedź:

Powiedz Karolkowi, że okładka gotowa, a mock-up dzisiaj leci do niego mailem.

– Cholera, to ona – zawyrokowała Patinka.

– To chyba dobrze? – upewniła się Magdusia, wychwytując w tonie siostry niewielką nutkę zawodu.

– No dobrze, pewnie, że dobrze, ale dalej nic nie wiemy. Jakby to był morderca, to przynajmniej byśmy się nie musiały zastanawiać, co się z nią dzieje.

– No jasne – zaszydziła Rudzia. – Wtedy mogłybyśmy obstawiać mordercę.

– Ba! Nawet byśmy go mogły odnaleźć i zadenuncjować na policji! – Edyta wypowiedziała te słowa dokładnie w chwili, w której jej teściowa nacisnęła przycisk otwierający drzwi toalety. Powiedziała to w dodatku na tyle głośno, że pani Surym usłyszała tak treść, jak i głos, którego szczerze nienawidziła. I nawet nie próbowała tego ukryć.

– No oczywiście. Gdzie morderstwo i policja, tam ty. A mąż z rozbitą głową cierpi w samotności. – Głos pani Surym sprawił, że Edyta poczuła nadchodzący szczękościsk.

– Dzień dobry, mamo – odezwała się przez zęby.

– Ja bardzo proszę, żebyś nie zwracała się do mnie w ten sposób. Dla ciebie byłam, jestem i będę panią Surym. Zresztą chyba o to ci właśnie chodziło, skoro nazwiska nie zmieniłaś. Po rozwodzie będzie ci łatwiej, co?

– A bez wątpienia będzie jej łatwiej, droga pani – odezwała się bez pardonu Patinka. – Życie zaczyna się po rozwodzie.

Pani Surym zachłysnęła się ze złości, nie miała jednak żadnej riposty na takie dictum. Odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami toalety. Edytka chichrała się jak durna, ściskając kolano Patinki.

– Edzia – zagadnęła Agunia – a tak właściwie to dlaczego ty nazwiska nie zmieniłaś? Coś jest złego w nazywaniu się Surym?

– Nie ma nic złego poza tym upiornym babskiem. To taka tradycja w mojej rodzinie, a wywodzi się z klątwy.

– Pindolisz! – zaśmiała się Patinka. – Jak zmienisz nazwisko, to przemienisz się w żabę?

– Nie. Jak zmienisz nazwisko, to nie będziesz mieć dzieci.

– Serio? – zapytała Rudzia, wytrzeszczając niebieskie oczyska w wyrazie bezbrzeżnej ciekawości. – To ja bym musiała zmienić, bo ja nie chcę mieć dzieci.

– Naprawdę nie chcesz mieć dzieci? – zdumiała się Agunia. – Przecież dzieci są cudowne. Może nie znalazłaś właściwego dawcy nasienia?

– Bardzo romantycznie, Agunia – skomentowała Patinka. – Ciekawe, czy Krzysio wie, że tak o nim mówisz z miłością. Edytka, no i co z tą klątwą? Działa naprawdę?

– Nie wiem, czy działa naprawdę, wiem, że od ośmiu pokoleń wszystkie kobiety Prusko po ślubie nie zmieniają nazwiska, a ich mężowie zmieniają na Prusko. Jestem tu z wami, więc osobiście świadczę, że moja mama miała dzieci. I moja babcia i prababcia. Rozumiecie?

– Ale Rafałek nie zmienił nazwiska – zauważyła całkiem przytomnie Magdusia.

– A widziałaś, głupia, żeby Edytka miała dzieci? – zbeształa ją siostra. – A ty nie chciałaś mieć dzieci? – zwróciła się ponownie do Edyty.

– Nie doszłam do tego etapu w swoim związku – odparła zapytana, do której właśnie dotarło, że to nie ona pozbawiła kochaną teściową wnuków, tylko jej rozpuszczony synalek, który za nic nie chciał przyjąć nazwiska żony. – Ale jak pokazały ostatnie tygodnie, całkiem to było z mojej strony mądre. Wyobrażacie sobie, żebym jeszcze teraz miała z tym babskiem – tu pokazała głową na toaletę – walczyć o wychowanie dziecka? Normalnie palec boży mnie przed tym uchronił i chyba pójdę za to dać na tacę.

– Edytka, a ty wiesz, że dziewczyny nie znają całej historii ostatnich tygodni? Magdusię pobieżnie wprowadziłam, ale pozostałych nie zdążyłam.

Edytka, odczekawszy, aż mamusia Surym opuści toaletę, która wcale mogła nie być dobrze wytłumiona, streściła konspiracyjnym szeptem historię augustowsko-wrocławskiej zbrodni. Patinka, która słyszała ją po raz drugi, tym razem zwróciła uwagę na dość często pojawiające się wzmianki o komisarzu Lewczyńskim, jednak postanowiła grzecznie poczekać do wieczora, kiedy zaprawione winem będą uskuteczniać babskie pogaduchy bez niepożądanych świadków w postaci sąsiadów z pociągu czy czyhającej za rogiem teściowej z koszmarów. Dojechawszy do stacji Szklarska Poręba Średnia, wytoczyły się na peron zmordowane, jakby co najmniej przeleciały Atlantyk w samolocie tanich linii lotniczych. Pogoda była wymarzona, a rozciągająca się wokół panorama zapierała dech w piersiach i całkowicie odsunęła w cień przykre wrażenia po męczącej podróży. Wpisały adres hoteliku w aplikację z mapą i ruszyły przed siebie. Widoki były zaiste oszałamiające, a bujna zieleń wiosennej roślinności radowała oczy. W niespełna kwadrans dotarły na miejsce, po drodze wciąż dywagując na temat możliwych scenariuszy zniknięcia Andzi. Im dłużej trwał ten proceder, tym bardziej fantastyczne rozwiązania przychodziły im do głowy.

– A może ona jest przez kogoś więziona? – rzuciła nagle Rudzia. – I ten ktoś jej kazał odpowiedzieć na tego esemesa, żeby uśpić naszą czujność? A potem ją zabije, tak czy siak?

– A kto mógłby więzić Ankę? – zapytała z powątpiewaniem Patinka. – Przecież ona ani bogata, ani żadnych tajemnic nie zna.

– A może właśnie zna? Może ona jest tak naprawdę szpiegiem? – podrzuciła Dagmarka, która do tej pory udzielała się niewiele, czuła się bowiem odrobinę poza swoją strefą komfortu. Z całej paczki osobiście znała jedynie Magdusię, swoją wieloletnią przyjaciółkę jeszcze z czasu studiów, a pozostałe dziewczyny jedynie z opowieści i wspólnej grupy w Messengerze zajmującej się organizacją wesela Magdusi i tego weekendowego wypadu w góry.

– Albo… Wiem! – wykrzyknęła Agunia, doznając olśnienia. – Tobiasz!

– Co: Tobiasz? – Patinka popatrzyła na nią z nieukrywanym powątpiewaniem. – Tobiasz miałby ją zabić?

– Nie zabić. Przecież Tobiasz to jest międzynarodowy przedsiębiorca. Biznesy robi na całym świecie, ostatnio był w Indiach, w zeszłym roku w Chinach, gości różnych przyjmuje. A jak na przykład Andzia na jakimś przyjęciu poznała szpiega gospodarczego i wielkie tajemnice odkryła?

– No, Agunia, teraz to popłynęłaś konkretnie – zrugała ją Patinka. – Ty wiesz, że my tu książki o Jasonie Bournie nie piszemy?

– Co najwyżej tłumaczymy o Salvo Montalbano – odparła z szerokim uśmiechem Magdusia, której wykształcenie Patinka wykorzystywała przy tłumaczeniu włoskiej literatury. Za pieniądze, oczywiście, a nie z dobroci serca Magdusia to robiła.

– Też nie, Magdusia. Słuchajcie, to się kupy w ogóle nie trzyma. W życiu większych bredni nie słyszałam, a trochę tych kryminałów i thrillerów liznęłam. Nawet historia Edytki miała w sobie więcej sensu. Ja tam myślę, że jak już coś w ogóle, to motyw jest prozaiczny i stary jak świat.

– Pieniądze? – zapytała Dagmarka.

– Kurestwo? – dorzuciła Magdusia.

– Zazdrość, głupie – odparła Patinka z miną eksperta od wszechwiedzy. – Wyobraźcie sobie, że nie tylko Anka ma swojego byłego Kubusia.

– Tobiasz też miał wcześniej jakiegoś Kubusia? – zdziwiła się Rudzia. – I nagle się przy Ance ujawnił, że jednak jest hetero?

– Rudzia, ty się już lepiej nie odzywaj. Tobiasz też ma byłą żonę. I z tego, co wiem, ona nieszczególnie radośnie przyjęła fakt rozwodu, a do nowej miłości męża zapałała nienawiścią. Wcale bym się nie zdziwiła, jakby ją chciała zabić.

– A skąd ty wiesz o tej nienawiści? Andzia ci mówiła? – zapytała Edyta powodowana ciekawością i chwilowym brakiem orientacji w ostatnich wydarzeniach romantyczno-obyczajowych.

– Mówiła. A jej z kolei mówiła Kamila, córka Tobiasza. Lubi tę swoją matkę tak jak ty teściową.

– O, to musi tam nieźle iskrzyć między nimi. A ty sądzisz, że Andzia by się dała zabić jakiejś zazdrosnej ba… – Edyta nie zdążyła dokończyć pytania, choć i tak wszystkie zrozumiały, że na końcu miało być „babie”, bo nagle poczuła potworne mdłości i pobiegła w krzaki.

Zaskoczone, a zaraz potem zaniepokojone uczestniczki panieńskiego wyjazdu stanęły jak wryte na środku dróżki prowadzącej do hoteliku. Grzecznie kiwały głowami mijającym je piechurom, którzy ze zdziwieniem spoglądali na zgiętą wpół nad krzewami dzikiej róży dziewczynę.

– W porządku? – zapytała Magdusia, kiedy blada jak śmierć Edyta dołączyła do nich po chwili. – Może chcesz się zatrzymać na chwilę? Kiepsko wyglądasz, Edzia.

– Nie, nie, wszystko w porządku. Chyba faktycznie dopadła mnie grypa, zaraz coś sobie zaaplikuję i będę jak nowa. W zasadzie już mi lepiej, właśnie wyrzuciłam z siebie całe sauvignon blanc, które wypiłyśmy wczoraj. Mówiłam wam, że alkohol mi szkodzi bardziej niż reszcie społeczeństwa.

Patinka podejrzliwie przyglądała się Edycie, powoli tkając teorię wyjaśniającą jej stan zdrowia. Kierowana nagłym impulsem zapytała, nie czekając do wieczora:

– Ty, koleżanko, a co to za historie z Andrzejem Lewczyńskim? Wy coś teges?

– Zdurniałaś? Jakie teges? Kto ja jestem, Rafałek?

– No dobra już, dobra, nie denerwuj się. Tylko tak coś dużo ostatnio go w twoim życiu, a teraz te mdłości. Może ty w ciąży jesteś?

Dobrze, że właśnie w tym momencie dotarły do hotelu i Edyta miała się o co oprzeć, bo niechybnie by się przewróciła.

– Nie słuchałaś opowieści o klątwie, Patinka? – Magdusia postukała się w czoło.

– No słuchałam. Ale to by było dziecię z nieprawego łoża, a o tym klątwa chyba nie mówi?

Dyskusja o zasadach klątwy rozgorzała na dobre, Edyta jednak nie brała w niej udziału. Szok, jakiego doznała po słowach Patrycji, sprawił, że przez chwilę nie mogła ruszyć żadnym mięśniem. Wyjęła telefon z torebki, włączyła aplikację przychodni i z walącym jak młot sercem kliknęła w zakładkę „wyniki”. Pamiętała, że lekarz zlecił jej cały zestaw badań, w tym także zrobienie testu ciążowego z krwi – tak na wszelki wypadek. Ku jej rozpaczy raport z wynikami już był gotowy. Otworzyła go, czując, jak panika narasta. Przebiegła wzrokiem przez kolejne dziwne nazwy i akronimy po czym zamarła. Poziom bHCG wynosił 2000 mIU/ml. Bez względu na to, co ta liczba mogła oznaczać, dwa tysiące to raczej dużo więcej niż zero i nie trzeba być lekarzem, żeby zrozumieć, że chyba coś jest na rzeczy… Zrobiło jej się gorąco, duszno, zimno, poczuła, jak oblewa ją lodowaty pot.

– Edytka, co jest? – zainteresowała się nagle Patinka. – Stało się coś? Co tam masz?

Odpowiedziało jej milczenie, a twarz przyjaciółki stała się jeszcze bledsza. Podeszła do niej, spojrzała na ekran i otworzyła oczy ze zdumienia.

– O jasna cholera!

* * *

– Michał, jak twój dzień? – zapytał tonem spływającym słodyczą nadkomisarz Wilczyński.

– Dziękuję, bardzo dobrze, choć jeszcze nie ma dziesiątej rano. A co?

– A nie, nic, tak pytam. Lubię wiedzieć, czy mój podwładny nie ma jakichś zmartwień, problemów, czy wszystko u niego w porządku.

Bączek spojrzał na szefa z podejrzliwością graniczącą niemal z niedowierzaniem. O nie, nie, tak łatwo nie dam się nabrać, pomyślał. Coś ten Kazio kręci.

– A słuchaj, jak się zapatrujesz na kontakty z państwem Surym? – Znów ten sam ton używany nagminnie przez pięcioletnią bratanicę Bączka, kiedy bardzo chciała go na coś naciągnąć.

– Kazik, ty się dobrze czujesz?

– Wyśmienicie. A ty?

– A może ty się w głowę niechcący uderzyłeś i coś ci się przestawiło? – zmartwił się starszy sierżant.

– Nie, nie, nic mi się nie przestawiło. Ale skoro już tak sobie rozmawiamy, to miałbym do ciebie prośbę.

– Słucham cię uważnie.

– Trzeba pojechać do Surymów. Ale nie, nie, nie martw się na zapas, pani Surym jest nieobecna – dodał natychmiast, widząc grymas bólu pojawiający się na twarzy sierżanta.

– A po co mam tam jechać? Przez telefon się nie da?

– Dobra, kawa na ławę – westchnął Wilczyński. – Sprawa jest taka, że Maciej Surym zgłosił zaginięcie matki.

– O masz ci los! A co my mamy do tego?

– Zasadniczo to nic nie mamy, ale komendant główny, zważ to sobie dobrze, został przyciśnięty przez prokuratora regionalnego, którego znów przycisnął prokurator okręgowy z Jeleniej Góry, który jest kolegą ze studiów Macieja Suryma. I tenże Maciej Surym wszczął wielki alarm, gdyż albowiem jego kochana mamusia nie zameldowała się u brata w Jeleniej Górze, chociaż wsiadła rano do pociągu. A komendant główny, chcąc być dobrym kolegą i wzorowym stróżem prawa, bez wahania zaoferował pomoc swojego najlepszego policjanta, celebryty, podkomisarza in spe.

– Jezu, Kaziu, za jakie grzechy? To jakieś fatum jest chyba. Co ja takiego komu w życiu zrobiłem, żebym się nie mógł od tych Surymów uwolnić? – pożalił się.

– Nie wiem, Michaś. A może los ci szykuje awans na komisarza? Skąd wiesz?

– Nawet tak nie żartuj. Pojadę tam, zbiorę zeznania i na tym koniec. Pewnie znajdzie się za kilka godzin, może na grzyby do lasu poszła.

– W maju?

– No to nie wiem, na jagody.

– Idź już, pogadaj z nimi, zrobimy listy, puścimy w eter i zobaczymy, co się zadzieje.

Przeklinając swój los, Bączek smętnie zabrał się za poszukiwanie adresu Macieja Suryma. W przebłysku geniuszu zadzwonił do rzecznika Kolei Dolnośląskich z prośbą o udostępnienie listy pasażerów, którzy bilety kupili online, podając swoje dane. Zawsze to coś i jakiś punkt do rozpoczęcia przesłuchiwania tabunów ludzi. Otrzymawszy zapewnienie od rzecznika, że sporządzą listę bez zbędnej zwłoki, zrobią także wyciąg z czytników biletów okresowych i aglomeracyjnych (to takie są i można to sprawdzić? – dwudziesty pierwszy wiek, panie Jankowski!), wyszedł z komendy, wyglądając jak Maria Antonina prowadzona na gilotynę.

Maciej Surym czekał na niego przed wejściem do bloku. Musiał wypalić z pół paczki papierosów, sądząc po liczbie niedopałków walających się wokół jego stóp obutych w domowe kapcie. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile razy w tym czasie zadzwonił do komendy, dopytując, czy ktoś łaskawie zamierza go odwiedzić. Jakoś pewnie nie zaświtało mu w tej prawniczej głowie, że droga w obie strony jest taka sama i równie dobrze on mógł się pofatygować. Nie zawracając sobie głowy powitaniami, otworzył drzwi do klatki i pognał schodami w górę, nie obejrzawszy się na Bączka. Ten potulnie podążył za nim, choć ze dwa razy pomyślał o odwrocie. Maciej Surym był nieodrodnym synem swojej matki: zadufanym w sobie, snobistycznym i aroganckim na wskroś.

Gdy już obydwaj znaleźli się w mieszkaniu, z kuchni wyłonił się nie kto inny, a niedoszły trup, Rafał Surym we własnej osobie. Jego zabandażowana głowa boleśnie przypomniała Bączkowi szczegóły przełomowego w jego karierze dochodzenia. Szczegóły, o których pragnął jak najszybciej zapomnieć. Ten Surym akurat podał mu rękę na powitanie.

– Dzień dobry, panie sierżancie.

– Dzień dobry panie Rafale. Jak zdrowie?

– A dziękuję, coraz lepiej. Już prawie w normie.

– Dobra, dobra, my tu w zupełnie innej sprawie policję zaprosiliśmy – przerwał im uprzejmości Maciej. – Nasza mama zaginęła i myślę, że coś mogło jej się stać.

– A ma pan jakieś argumenty stojące za tą teorią? – zapytał grzecznie, acz dosadnie Bączek.

– A panu się wydaje, że sześćdziesięcioletnie kobiety znikają z radarów tak dla zabawy?

– Mnie, panie Surym, nic się nie wydaje – odpowiedział już mniej grzecznie, acz jeszcze bardziej stanowczo policjant. – Bardzo proszę wyjaśnić, co pan wie, a kwestię wyjaśniania tego, czego pan nie wie lub co też pan podejrzewa, zostawić policji.

– Jak już mówiłem panu prokuratorowi okręgowemu z Jeleniej Góry, moja mama w dniu dzisiejszym wyjechała pociągiem Kolei Dolnośląskich o godzinie szóstej dwadzieścia do Szklarskiej Poręby w celu odwiedzenia swojego brata Norberta Walczaka. Dokładny adres zaraz panu zapiszę. O godzinie ósmej czterdzieści pięć zadzwonił do nas zaniepokojony wuj Norbert z pytaniem, czy nie wiemy, dlaczego mamy jeszcze u niego nie ma. Pociąg przyjechał do Jeleniej Góry o czasie, czyli o godzinie ósmej siedemnaście.

– Wuj czekał na pana matkę na peronie?

– Nie, czekał w domu, tak się umówili, mieszka cztery minuty piechotą od stacji. Kiedy mama nie zjawiła się przez kwadrans, nie odbierała też telefonu, wujek udał się na stację i zapytał dyżurnego, czy aby ten pociąg nie ma opóźnienia. Nie miał, odjechał o godzinie ósmej dwadzieścia do Szklarskiej Poręby Górnej. Wuj wrócił do domu, zadzwonił do mnie, żeby zapytać, czy aby mamie coś się nie stało i czy w ogóle wyjechała.

– A wyjechała? – zapytał Bączek, bo to wydawało się dosyć istotne.

– Nie wiem.

– Nie wie pan? Jak to? Sama pojechała? Nie dzwoniła z dworca? Nie dała znaku życia?

– Sama pojechała i nie dzwoniła. A nam też nie przyszło do głowy, żeby ją sprawdzać. Jeździ do brata regularnie co dwa tygodnie i nigdy nie było żadnych problemów poza opóźnionymi pociągami.

– Bilet mama kupiła tradycyjnie czy elektronicznie?

– Moja mama elektronicznie? Co też pan. Normalnie, w kasie na dworcu kupiła. A po co to panu? – zapytał z nieukrywanym zaciekawieniem.

– Bo gdyby miała elektroniczny, toby nam wyszła na raportach przewoźnika, że była w pociągu. A tak wracamy do punktu wyjścia. Mogła w ogóle do pociągu nie wsiąść, a mogła też dojechać do stacji końcowej. Jedyna nadzieja w tym, że ktoś ją gdzieś widział. – Bączek spojrzał na Suryma wzrokiem sugerującym, że nadziei nie ma za grosz. – Proszę naszykować ten adres wuja, sporządzić opis mamy, szczególnie to, w co była ubrana, znaleźć jakieś aktualne zdjęcie. Oficjalnie nie możemy rozpocząć poszukiwania zaginionej natychmiast, ale zrobimy to niezwłocznie po zebraniu wszystkich informacji. Proszę się zgłosić do komendy jutro rano.

– Jak to: jutro? Moja mama nie powinna być w kategorii pierwszej? – oburzył się prawnik.

– Podejrzewa pan, że mogła popełnić samobójstwo czy też może jest upośledzona? – zapytał Bączek, nie wysilając się nawet, żeby ukryć złośliwość. W zasadzie to odpowiedź na to pytanie miał gotową. – Takie procedury, panie Surym. Na razie nie wiemy, od czego zacząć te poszukiwania, więc proszę się nie emocjonować. A gdyby jednak pani Surym się zjawiła, cała i zdrowa, proszę natychmiast mnie poinformować. Numer pan ma. Kłaniam się nisko.

Z dziką satysfakcją Bączek zostawił oszołomionego Macieja Suryma walczącego wewnętrznie ze sobą. Ha! Nie przeszło przez gardło przyznanie, że mamusia niezłe halo ma pod kopułą. I dobrze mu tak! Pewnie się znajdzie, upiorzyca jedna, u jakiejś psiapsiółki na plotach, a synalek w ataku wściekłości ją zamorduje. To dopiero byłaby heca!

Radosny niczym skowronek o poranku na łące przykrytej mgłą Bączek pomknął do komendy, obiecując sobie zabrać Edytę Prusko na najlepszą kawę w mieście – za wszelkie straty moralne poniesione przy okazji wżenienia się w tę straszną rodzinę. I guzik go obchodzi, kogo zna Maciej Surym albo z którym prokuratorem imprezował na studiach. On zna Henryka Grabskiego i jego wnuczkę!

* * *

– Jak to w ogóle się stało? – labiedziła Agunia, trzymając się za głowę.

– Naprawdę mamy ci to tłumaczyć, Agunia? Dawca nasienia ci nie wyjaśnił? – syknęła Patinka.

– Bardzo śmieszne, no boki rwać. Tyś je doprowdy dupno – żachnęła się Agunia, którą kilkanaście lat życia na Górnym Śląsku nauczyło interesującej odmiany języka. Zwłaszcza pod wpływem silnych emocji mieszał jej się polski ze śląskim i wychodził niezły bałagan. – Chyba wiem, ciulico jedna, jak się dziecka robi, ja? Pytam, jak to możliwe, skoro była klątwa?

Rudzia w głębi duszy też usiłowała zrozumieć, dlaczego klątwa przestała mieć właściwości antykoncepcyjne, ale Patinka zbyła to pytanie wzruszeniem ramion, za to ryknęła dużo głośniej, niż zamierzała, wzbudzając lekkie poruszenie w hotelowej restauracji:

– Edytka, to jak to z tym Andrzejem? Teraz już się nie wywiniesz od odpowiedzi. Kto ojciec jest?

– Nie krzycz, Pati, we Wrocławiu cię chyba nie usłyszeli. No jak to: kto ojciec jest? Łajza jest ojciec, chociaż w tym przypadku Aguniowy dawca nasienia pasuje dużo bardziej.

– No i po klątwie – zawyrokowała Rudzia, przełykając duży kęs drożdżowego rogalika. – Możesz spokojnie zmieniać nazwisko na Surym.

Pięć par oczu spiorunowało Rudzię z taką intensywnością, że gdyby posiadały moc zabijania wzrokiem, zostałaby z niej tylko czarna dziura w oparciu krzesła.

– Podupcyło cię? – wyszeptała Agunia. – Przecież oni rozwód biorą. No i co zrobisz, Edzia?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co zrobię. Na pewno zaraz się porzygam.

– Polecam staropolskie lekarstwo: dżin z tonikiem – zasugerowała Patinka.

– Pomaga na to, żeby nie być w ciąży? – zainteresowała się Rudzia, która dzieci wybitnie mieć nie chciała.

– Na nieposiadanie rozumu też pomaga, więc spokojnie możesz przyjąć większą dawkę. Na rzyganie polecam, ale w ciąży nie próbowałam, więc nie wiem, czy ryzykować. Jak myślisz, Edzia?

– Za jakie grzechy? To jakieś fatum jest chyba! Co ja takiego złego w życiu zrobiłam, żebym się nie mogła od tych Surymów uwolnić? – Nieświadoma, że niemal co do słowa brzmi jak Bączek, Edytka oparła czoło o stół. – Zabijcie mnie, proszę.

– Piękny wyjazd panieński – skwitowała Magdusia, zawijając czarne włosy wokół palca. Patrzyła przy tym przez okno na rozpościerający się za nim widok. – Andzia zabita, Edzia zapłodniona, Patinka z arabską aferą, a pan młody przeżywa rozpacz z powodu braku cifa. Mówiłam wam, że tego wesela nie będzie!

– Zapomniałaś o Dagmarce – uzupełniła Agunia. – Tu też pociesznie nie jest.

– No i jeszcze ja, tak? – dodała Rudzia.

– A co ty? – zapytała Magdusia, wciąż patrząc przez okno. – Poznałaś arabskiego księcia, zapłodnili cię czy może się rozwodzisz?

– O, wypluj te słowa natychmiast! Te o zapłodnieniu oczywiście! Większego nieszczęścia by nie mogło być. Wybacz, Edytka, to się do ciebie wcale nie odnosi.

Edytka kiwnęła głową na znak, że rozumie i urazy nie żywi. W zasadzie z tego kiwania więcej wyszło stukania o stół, jako że wciąż opierała czoło o blat.

– Mój kochany misiaczek ma siostrę, dużo starszą, praktycznie go wychowała – kontynuowała Rudzia. – Jakiś czas temu misiaczek poręczył siostrze kredyt na sto tysięcy. I co? I właśnie to, czego można było się spodziewać. Siostra się zawinęła za granicę, zostawiła kupę długów, wyszły na jaw jakieś ciemne interesy, których nikt się nie spodziewał. No i teraz misiaczek, zamiast szykować nasze wesele i budować dom, musi spłacać długi siostry.

– O matko, strasznie mi przykro! Nic nie mówiłaś, babo jedna. – Patinka przytuliła Rudzię do swej obfitej piersi. – No rzeczywiście wyszedł nam tu zlot nieszczęść zamiast zjazdu królowych życia. Edytka, odezwiesz się w końcu?

– Odezwę. Wkurzona jestem. Wściekła wręcz. I mam ochotę krzyczeć.

– No to krzycz, kto ci broni? A najlepiej to weźcie kubki z kawą i chodźmy na taras, tam sobie możemy wrzeszczeć do woli. – Magdusia poderwała się z krzesła. W tej chwili zadzwonił jej telefon, wyświetlając na ekranie wyszczerzoną paszczę Bożydara. – O, pan dzwoni. Pewnie kupił cif. – Wcisnęła czerwoną słuchawkę i ostentacyjnie wymaszerowała z restauracji.

– Ona musi być adoptowana – szepnęła Patinka Edycie, kiedy mijały recepcję. – Ja nawet w czasach wojny z pierwszym eks nie byłam aż taka zawzięta.

– Biedny Bożydar – dodała Edytka. – On ją tak kocha, a ona go za każdym razem na glebę. Fajna z nich para. – Po raz pierwszy od godziny Edyta uśmiechnęła się szczerze.

* * *

Maciej Surym, co też starszy sierżant Bączek przewidział z absolutną niezawodnością, nie chciał i nie zamierzał czekać całego dnia z wizytą w komendzie. Przyjechał tuż po piętnastej, dźwigając wielki wór. Od samego wejścia zażądał natychmiastowego widzenia z sierżantem Bączkiem tudzież jego przełożonym, szantażując dyżurnego powiadomieniem prokuratora w przypadku zamierzonej zwłoki. Dyżurny wolał nie sprawdzać blefu wyraźnie nie do końca zdrowego na umyśle petenta, zatem pognał po Bączka co sił w nogach. Zastał go w gabinecie nadkomisarza Wilczyńskiego nad talerzem wybornie pachnącej wieprzowiny w pięciu smakach i makaronu ryżowego.

– Panie sierżancie, panie nadkomisarzu, najmocniej przepraszam, że przeszkadzam. Melduję, że na dole awanturuje się człowiek, Maciej jakiś tam, i stanowczo żąda widzenia się z panem.

– Z którym? Z którym panem żąda, posterunkowy? – zapytał Wilczyński, nie przerywając konsumpcji ani na sekundę.

– Tak po prawdzie to z oboma, ale bardziej z sierżantem Bączkiem.

– Przekaż mu zatem, posterunkowy, jeśli będziesz taki miły oczywiście, że sierżant Bączek zjawi się na dole niezwłocznie po zakończeniu niezwykle ważnego spotkania ze swoim przełożonym. Odmaszerować.

– Mówiłem – odezwał się Bączek, gdy drzwi za posterunkowym zamknęły się bezgłośnie.

– Dobra już, dobra, wygrałeś. Skoczę później do bankomatu.

Nie śpiesząc się wcale, delektując się każdym kęsem, a przy okazji licząc na to, że Surym dostanie przynajmniej lekkiej apopleksji, starszy sierżant Bączek skończył posiłek, zaparzył sobie kawę, wypił ją, czytając książkę, którą przerwał wieki temu, i wreszcie był gotów, żeby zejść na spotkanie z tym strasznym typem. Ten straszny typ wyglądał, nie przymierzając, jakby za chwilę miał dokonać implozji, co w oczach sierżanta Bączka nie wydawało się aż tak strasznym scenariuszem.

– Witam ponownie, panie Surym. Spodziewałem się pana dopiero jutro, co zresztą, zdaje się, dość jasno zaznaczyłem. Jest jakiś szczególny powód pana przedterminowych odwiedzin?

– Jeśli się panu wydaje, że zamierzam bezczynnie czekać, aż policja łaskawie przystąpi do wypełniania swoich obowiązków, to jest pan w błędzie. – Widać było, że Maciej Surym ze wszystkich sił stara się zapanować nad nerwami. – I raczej nie muszę mieć żadnych powodów, szczególnych ani nieszczególnych, żeby domagać się wszczęcia poszukiwań zaginionej praworządnej obywatelki.

Bączek ostatkiem silnej woli powstrzymał się przed powiedzeniem na głos, co myślał o praworządności pani Surym. I o pani Surym w ogóle.

– Skoro już pan tu się pofatygował – westchnął teatralnie policjant – zapraszam na górę, spiszemy protokół i przygotujemy formularz do wszczęcia poszukiwań. Rozumiem, że nie ma pan żadnych nowych informacji w sprawie i mamu… Pana matka nie odnalazła się szczęśliwie u wuja, tłumacząc, że udała się na przykład na grzyby?

– Na grzyby? Co pan? W maju?

Bączek przeklął w myślach i ruszył schodami do góry, ignorując całkowicie wielki wór leżący u stóp Suryma. Niech sam sobie dźwiga.

– Proszę usiąść przy wolnym biurku. – Wskazał ręką opuszczony chwilowo przez Balińskiego mebel, kiedy weszli do ciasnego gabinetu. – Kawy może?

– Herbaty. Kawa szkodzi na umysł.

– A pana mama to chyba kawę musi bardzo lubić, co?

– Tak, ogromnie. A skąd pan wie?

– A tak zgaduję. Dobrze, to zacznijmy może od zdjęcia – zaproponował smętnie Bączek, kiedy już tak herbata, jak i kawa zostały zaparzone. – Aktualne?

– Sprzed miesiąca. Paszport mamusia robiła, planujemy w lecie polecieć do Egiptu.

– Opis poproszę.

– Głowę niższa ode mnie, włosy ciemne, oczy brązowe, usta zwyczajne, uszy nieduże, szczęka normalna, szczupła budowa ciała. Znaków szczególnych brak.

– Wiek?

– Sześćdziesiąt siedem lat.

– Ubiór w dniu zaginięcia?

– Czarne obcisłe spodnie, pomarańczowy sweter z cekinami na górze, czarne buty za kostkę, zielona kurtka softshell z kapturem i sraczkowaty szal.