Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Kiedy jedenastoletnia Nina, marząca o wielkich przygodach wielbicielka książek, przeprowadza się wraz z rodziną do odziedziczonego po ciotce Hebanowego Dworku, odkrywa, że leżący w Miasteczku dworek kryje wielką i pilnie strzeżoną tajemnicę. Nieoczekiwanie w ręce dziewczynki wpada legenda o pełnej czarów przeszłości jej dalekich przodków. Nina wraz z nową przyjaciółką postanawiają odkryć rodzinny sekret i dowiedzieć się, co wydarzyło się pomiędzy pradziadkiem Edmundem i jego siostrą Elizą. Owiana tajemnicą przeszłość rodu Grinnów wciąga Ninę do zaklętego świata, do którego prowadzi portal znajdujący się w sercu Hebanowego Dworku. W halloweenowy wieczór, kiedy granica między światami żywych i zmarłych jest najcieńsza, postanawia odnaleźć zaginioną krewną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 209
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
− To… To niemożliwe… − Pani Ida Grinn z wrażenia przysiadła na krześle, nie bacząc na to, że piętrzyła się na nim sterta bielizny czekającej na uprasowanie. − Jest pan pewien, że chodzi o mnie? O nas? − W pokoju panowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć brzęczenia natrętnej muchy, której nie udało się pozbyć od kilku dni. − Ach tak, rozumiem… − Ida westchnęła ciężko. − Bardzo dziękuję.
Nina wyjrzała zza załomu ściany, za którą podsłuchiwała rozmowę. Oczywiście zupełnie nieumyślnie − przypadkiem akurat przechodziła obok, gdy jej matka odebrała telefon. A później… No, jakoś tak wyszło, że już tam została.
− A to ci historia… − szepnęła do siebie pani Grinn. − Kto by się tego spodziewał?
− Czego, kochana? − Artur Grinn, małżonek Idy, mężczyzna wyjątkowo wysoki i obdarzony długimi, pałąkowatymi nogami, wszedł do pokoju, wycierając mokre dłonie w spodnie. Zawsze tak robił i za każdym razem jego żona okropnie go za to rugała. Teraz jednak, ku zaskoczeniu Niny oraz samego Artura, pani Grinn nie zwróciła uwagi na to przewinienie.
− Właśnie odebrałam przedziwną wiadomość, Arturze − oznajmiła z wyraźnym zakłopotaniem. − Twoja cioteczna babka, Eliza Kern, zostawiła nam spadek. To znaczy: tobie zostawiła.
− Eliza Kern? − zdumiał się Artur. − Cioteczka Eliza? Siostra mojego dziadka?
− Obawiam się, że nie znam nikogo innego, kto nazywałby się tak jak ona i mógł zapisać ci cokolwiek w testamencie − odrzekła z nutką złośliwości Ida.
Artur Grinn zmarszczył swoje wysokie czoło, nad którym sterczała grzywa niesfornych kasztanowych włosów. Jego gęste brwi zbiegły się w jedną linię, choć właściwiej byłoby powiedzieć: włochaty łuk.
− Nie miałem pojęcia, że ona jeszcze żyła. Musiałaby mieć teraz…
− Sto siedem lat − dokończyła Ida tonem charakterystycznym dla irytująco precyzyjnych księgowych. Taka już była: precyzyjna, dokładna i wyjątkowo racjonalna. Całkowite przeciwieństwo Artura, jej roztrzepanego i wiecznie zagubionego w rzeczywistości męża. − Pan Jacobs, notariusz, z którym przed chwilą rozmawiałam, nie omieszkał podzielić się ze mną tą informacją.
− I zostawiła mi spadek? − Artur wciąż wyglądał, jakby przetwarzał tę zaskakującą informację. − Ha! Wyśmienicie! Doprawdy, przepysznie!
− Co na obiad, tatku? − Bianka wpadła do pokoju z tarasu, na którym spędziła kilka ostatnich godzin. Wraz z nią pojawił się intensywny zapach czekolady, ponieważ używała masła kakaowego do opalania.
− Spadek − rzucił Artur, po czym natychmiast się poprawił na widok zdziwionego oblicza starszej córki: − Szponder! Szponder wołowy!
− Jaki spadek? − zainteresowała się Bianka. W jej wieku kwestie finansowe zaczynały mieć istotne znaczenie, zwłaszcza jeśli mogły oznaczać podwyżkę kieszonkowego.
Wobec otwartej dyskusji, w jaką przerodziła się przypadkiem (absolutnym przypadkiem!) podsłuchana rozmowa telefoniczna, Nina zdecydowała się dołączyć do reszty rodziny. Otrzepała niewidoczny pyłek z sukienki i jakby nigdy nic wmaszerowała do salonu.
− Tak właściwie to jeszcze nic nie wiemy − wyjaśniała mama, odpowiadając na pytanie Bianki. − Otwarcie testamentu nastąpi w przyszłym tygodniu i dopiero wtedy wszystko się wyjaśni. Przynajmniej mam taką nadzieję…
Nina nie bardzo orientowała się, czym jest spadek; miała mgliste wyobrażenie na temat spadku terenu, bo kilka razy dotkliwie przekonała się o jego istnieniu, kiedy zupełnie niespodziewanie rower nabierał prędkości, mimo że ona przecież nie używała pedałów, ale co wspólnego może mieć górka z jakąś stusiedmioletnią staruszką?
− Och, będziemy bogaci! − Bianka klaskała w dłonie i uśmiechała się tak szeroko, że można było policzyć plomby w jej zębach. A miała ich zaledwie dwie, co należy uznać za godny pochwały dowód dbałości o higienę jamy ustnej. − Kupimy sobie wielki dom z basenem i całe mnóstwo modnych ubrań! Och, wiem! Polecimy na zakupy do Paryża i Mediolanu!
Artur obrzucił córkę nieuważnym spojrzeniem i mruknął coś, czego nikt poza nim nie zrozumiał. Ida, kręcąc głową z naganą, dostrzegła Ninę, która przypatrywała się zachowaniu Bianki z nieskrywanym zdumieniem, i postanowiła ukrócić fantastyczne wizje nastolatki.
− Na razie nie ma o czym mówić − rzuciła sucho do Bianki. − Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, moi kochani, to nierozsądne.
− Racja, racja − poparł ją Artur. − Nie zaprzątajmy sobie tym głowy, bo może się okazać, że cioteczka zostawiła nam album ze starymi zdjęciami i kilka futer ponadgryzanych przez mole.
− Fuj! − Bianka skrzywiła się z obrzydzeniem. − Mam nadzieję, że to będą sztuczne futra. To co z tym obiadem?
Nina od samego rana czuła wielką ekscytację. Prawdę mówiąc, to już wieczorem długo nie mogła zasnąć, a później budziła się co chwilę, jakby bała się przespać poranek.
Tata skoro świt wyjechał na spotkanie z notariuszem, panem Jacobsem, i wciąż nie wracał, a zbliżało się południe. Mimo że mama bardzo tego nie lubiła, dziewczynka obgryzła już skórki wokół wszystkich paznokci, niecierpliwie wypatrując samochodu skręcającego na podjazd. Srebrna, odrobinę zbyt grubiutka kotka zwinęła się w kłębek na nogach Niny. Nogi zaś, długie i patykowate jak u pana Artura, leżały wyciągnięte na szerokim parapecie wykuszowego okna, przez które dziewczynka obserwowała okolicę.
− Gdzie on się tak długo podziewa, Amber? − zapytała szeptem Nina, głaszcząc puchate stworzonko po głowie. Kotka mruknęła z zadowolenia. − Jak myślisz, naprawdę będziemy bogaci? Bianka mówi, że spadek po starej ciotce zawsze oznacza dużo pieniędzy. Może wtedy mama zgodziłaby się, żebym miała większy pokój, taki jak Bianka, i mogłabym wstawić tam wielkie regały na książki − zastanawiała się.
Bianka tymczasem zdawała się nie zaprzątać sobie głowy tajemniczym spadkiem. Leżała plackiem na tarasie i opalała plecy. Co prawda mama ostrzegała ją, aby nie przesadzała ze słońcem, bo zacznie jej schodzić skóra, ale dla Bianki nie istniało pojęcie „za bardzo opalona”. Chciała się opalić na złocisty brąz, jak jej najlepsza przyjaciółka Wiktoria, której Nina nie darzyła szczególną sympatią, bo ta traktowała ją jak dziecko. A przecież Nina wcale nie była już takim dzieckiem, za kilka miesięcy miała skończyć jedenaście lat!
Nagle pomiędzy drzewami mignęła sylwetka samochodu i po chwili srebrna toyota, ukochane auto Artura Grinna, zatrzymała się na podjeździe. Nina o mało nie wypadła przez okno, zrzucając rozespaną i niczego się niespodziewającą Amber z kolan. Urażona do żywego kotka prychnęła ze złością, otrzepała się i wymaszerowała z pokoju, prezentując swojej opiekunce nastroszony ogon.
Nina pomknęła na powitanie taty, a jej tupot na drewnianych stopniach zaalarmował Biankę.
− Ile razy mam powtarzać, żebyś nie biegała po schodach, bo to może się źle skończyć?! − krzyknęła szesnastolatka, z trudem podnosząc się z plażowego ręcznika. −Ja z tobą, smarkulo, do szpitala nie pojadę, jak sobie połamiesz te chude nóżki!
− Ja nawet nie chciałabym, żebyś ze mną jechała, wolałabym umrzeć w cierpieniu! − odgryzła się jej Nina i dopadła klamki. − Tatku, jesteś wreszcie! Jak było?
Artur Grinn uśmiechnął się na widok piegowatej twarzyczki córki i pogłaskał ją po kasztanowomiedzianej głowie. Tego dnia miał na sobie elegancki garnitur, który choć trochę skrywał jego zadziwiającą chudość. Wyglądał w nim nawet… dostojnie.
− Zaraz wszystko opowiem, gwiazdeczko, pozwól mi tylko się przebrać.
Nina wcale nie miała ochoty na to pozwalać, ale tata w zaledwie dwóch susach pokonał niewielki hol i zniknął w sypialni z tyłu domu. Ledwo drzwi się za nim zamknęły, z gabinetu, na który przerobiono garaż, wychynęła Ida.
− Tata wrócił?
− Tak, poszedł się przebrać − potwierdziła dziewczynka. −I obiecał, że zaraz nam wszystko opowie.
− Znakomicie − ucieszyła się mama. − W takim razie zarządzam przerwę na ciasto i lemoniadę.
O ile Nina nie przepadała za ciastem, chyba że w całości składało się z lodów i owoców, o tyle uwielbiała lemoniadę, zwłaszcza tę, którą mama robiła z malin i truskawek. Pychota! Bianka także ją lubiła, więc już po chwili znalazła się w salonie i z zaskakującym entuzjazmem ustawiała na stole talerzyki i szklanki.
− Aleś się spaliła − stwierdziła z niesmakiem Nina, patrząc na barki siostry. Skóra w tym miejscu kolorem przypominała wnętrze dojrzałego arbuza.
− Już ty się nie martw, zblednie i będzie pięknie − prychnęła Bianka.
Pani Grinn, niosąc dwa dzbanki wypełnione lemoniadą, podeszła do starszej córki i przyjrzała się zaczerwienionym plecom.
− Obawiam się, że zanim to zblednie, córciu, czeka cię kilka nieprzespanych nocy. Ostrzegałam.
Bianka przewróciła oczami, wykorzystując fakt, że matka nie może tego zobaczyć, po czym wzruszyła ramionami i poszła do kuchni. Za nic nie przyznałaby się, że owo wzruszenie ramion wywołało w niej bolesny dyskomfort. Trzeba będzie coś na to poradzić. Zapyta Wiktorii, jak może szybko ulżyć poparzonej skórze.
Kiedy pan Artur dołączył do reszty rodziny, ciasto zostało już pokrojone, a Nina właśnie kończyła pierwszą szklankę zmrożonego napoju. Roztapiające się w szalonym tempie kostki lodu głośno chrupały przy rozgryzaniu.
− Dzień dobry miłym paniom, mam nadzieję, że poranek upłynął wam przyjemnie − przywitał się pan Grinn, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. − Mój był naszpikowany niespodziankami.
− Mam nadzieję, że to miłe niespodzianki − mruknęła pani Ida, zdradzając zdenerwowanie. Ona także, podobnie jak Nina, czekała z niecierpliwością na powrót małżonka, tyle że z o wiele mniejszym entuzjazmem.
− Ach, moja droga, sam jeszcze nie zdążyłem poukładać tego w głowie − oznajmił wesoło Artur. − Niemniej jednak myślę, że jest z czego się cieszyć.
− Czyli jesteśmy bogaci?! − krzyknęła Bianka, po czym gwałtownie wciągnęła powietrze.
− Yyy, no… − Pan Grinn zmierzwił nerwowo jak zwykle nieokiełznaną fryzurę. − Cioteczka zostawiła nam dom. Z całą zawartością.
− Dom? Jak duży? Ma basen? Ile sypialni? Dostanę własną łazienkę? I garderobę?! − Bianka zasypała ojca lawiną pytań.
− Tak, bardzo duży, eeee, chyba nie ma… Jakie było kolejne pytanie? − Pan Artur starał się nadążyć za słowotokiem córki, ale Ida mu przerwała.
− Spokój! − fuknęła tonem tak lodowatym, że Nina z wrażenia połknęła całkiem spory kawałek lodu z lemoniady. − To nie jest czas na takie pytania, Bianko, pozwól tacie skończyć. Arturze, co to za dom, bo chyba nie chcesz powiedzieć, że…
Pan Grinn skrzywił się z przestrachem, jakby spodziewał się, że za chwilę zostanie zbesztany za fakt, że śmiał odziedziczyć spadek po dalekiej krewnej. A przecież to nie jego wina, że cioteczka umarła i sama nie posiadając dzieci, zapisała wszystko swojemu ulubionemu − szczególnie, że jedynemu − ciotecznemu wnukowi.
− Obawiam się, że właśnie to chcę powiedzieć… − bąknął cicho i zacisnął powieki.
− O rany… − Pani Ida zbladła, przez co jej naturalnie oliwkowa skóra nabrała dość upiornego odcienia. Gdyby nie unosząca się nadmiernie szybko klatka piersiowa, Nina pomyślałaby, że jej mama zamieniła się w ducha.
− Hej, co się dzieje! − zaniepokoiła się Bianka. − Mówcie, co to za tajemnice!
Artur Grinn wyglądał, jakby wewnątrz jego głowy toczyła się zawzięta walka. Część jego twarzy próbowała się uśmiechnąć, druga zaś ze wszystkich sił starała się nie rozpłakać.
− Tatusiu, czy coś cię boli? − zmartwiła się Nina.
− Nie, nie, córeczko, to tylko… stres. Za dużo emocji.
− Skoro to takie emocjonujące, to wykrztuś to w końcu z siebie, tatku! − Bianka aż kipiała ze złości.
− Cioteczka zostawiła nam w spadku Hebanowy Dworek −wyrzucił z siebie pan Artur z taką prędkością, jakby te słowa go parzyły. Natychmiast też spojrzał na swoją małżonkę, która powoli odzyskiwała kolory. Ponieważ Ida nie zareagowała, a pan Grinn spodziewał się, że eksploduje albo imploduje, jedno z dwojga, kontynuował wyjaśnienia: − To posiadłość należąca do rodziny mojego dziadka od wielu pokoleń. Mieści się na wzgórzu, z którego roztacza się piękny widok na okolicę, a dookoła domu znajduje się duży ogród. Często bywałem tam jako dziecko i do dziś pamiętam niezwykły zapach tego domu. Stare drewno, kwitnące wszędzie piwonie i…
− Kurz, brud, rozpadające się ściany − dokończyła za męża pani Ida. − Ten dom to rudera, Arturze, wielka, zapuszczona rudera.
− Albo przepiękna posiadłość wymagająca odświeżenia −zaoponował odrobinę urażony małżonek. − Pomyśl tylko, kochanie, miałabyś ogród, o którym zawsze marzyłaś, dziewczynki zyskałyby bawialnię i pracownię.
− Czy twój dziadek nie miał sprzedać tego domu? − przypomniała sobie pani Grinn.
− Okazuje się, że nie mógł tego zrobić bez zgody siostry, a ona stanowczo sprzeciwiła się temu pomysłowi − wyjaśniał tata. − Przed śmiercią dziadek przepisał swoją część cioteczce, ale notariusz, pan Jacobs, nie znał szczegółów.
− W takim razie ty go sprzedasz i po kłopocie − zadecydowała pani Ida. − Zapewne w stanie, w jakim teraz się znajduje, nie uzyska satysfakcjonującej ceny, ale lepsze coś niż nic, nieprawdaż?
Artur Grinn nie miał w zwyczaju sprzeciwiać się małżonce, zwykle też nie miał ku temu podstaw. Bianka i Nina, pewne, że właśnie została podjęta ostateczna decyzja w sprawie nieoczekiwanej schedy, nie mogły więc uwierzyć w słowa, które padły z ust ich ojca.
− Przykro mi, Ido, ale nie zamierzam sprzedawać Hebanowego Dworku.
Pani Grinn wszystkiego mogła się spodziewać, ale na pewno nie tego, że jej mąż tak jawnie sprzeciwi się jej decyzji. Co gorsza − zrobił to w obecności córek, co stanowiło absolutny precedens w siedemnastoletniej historii rodziny Grinnów.
− Przepraszam cię, kochany, ale chyba się przesłyszałam. Bo raczej nie powiedziałeś, że nie zamierzasz sprzedawać Hebanowego Dworku?
− Dokładnie to powiedziałem, najdroższa. − W głosie Artura zabrzmiała nietypowa dla niego nuta. − Nie zamierzam i z całą pewnością tego nie zrobię. Zapis w testamencie jasno mówi o tym, że dziedziczę posiadłość pod warunkiem, że w niej zamieszkam i zobowiążę się przed notariuszem, iż nie sprzedam jej co najmniej do czasu, aż moje najmłodsze dziecko osiągnie pełnoletność.
− Co takiego? − Okrągła twarz pani Grinn przybrała purpurowy kolor.
− A w dodatku − ciągnął niezrażony, zaskakując swoją postawą nie tylko żonę i córki, ale przede wszystkim siebie − musimy się tam wprowadzić przed Halloween.
− To jakiś absurd, Arturze! − Tego już było zbyt wiele nawet dla Idy Grinn. − Może da się podważyć te zapisy? Jesteś pewien, że to prawdziwy testament?
Nieustępliwa postawa i zacięta mina małżonka pozbawiły panią Grinn wszelkich złudzeń. Artur może i był roztrzepany, możliwe, że bujał w obłokach i z natury bardziej przypominał dziecko niż poważnego członka palestry, ale z całą pewnością był znakomitym prawnikiem i potrafiłby odróżnić fałszywy testament od prawdziwego.
− Ja już nic nie rozumiem: mam się cieszyć czy nie? − Bianka nawet nie próbowała ukryć irytacji. – Dziwnie się zachowujecie jak na ludzi, którzy właśnie odziedziczyli nieruchomość.
Nina też niewiele rozumiała, może poza rzeczą najistotniejszą: właśnie się dowiedziała, że zamieszka w dworku jak księżniczka. Czy w jakiejkolwiek rzeczywistości to mogła być zła wiadomość?
– Tatusiu, do Halloween zostało już tylko – zaczęła odliczać na palcach, wymieniając szeptem nazwy miesięcy – niecałe cztery miesiące! – wykrzyknęła z radością.
– Tak, kochanie, mamy niewiele czasu, by się tam wprowadzić.
– Będę mogła zorganizować wielkie urodziny! – cieszyła się Nina, której urodziny przypadały dokładnie w Halloween. – Wszyscy się przebierzemy i udekorujemy dom dyniami, pajęczynami i…
– Nie rozpędzaj się tak, córeczko – utemperowała ją mama. – Nie wiemy nawet, ile czeka nas pracy. Być może od czasu mojej ostatniej wizyty dom popadł w całkowitą ruinę…
– Wcale mnie to nie przeraża – zbyła ją Nina. – Będziemy mieszkać w dworku!
Wyglądało na to, że nic nie jest w stanie ugasić entuzjazmu dziewczynki. Ani sceptycyzm mamy, ani wizja koniecznej przeprowadzki, ani nawet świadomość, że wakacje spędzi wśród rusztowań i wałków malarskich. To wszystko niewiele znaczyło w obliczu spełnienia największego marzenia Niny Grinn.
Odkąd tylko nauczyła się czytać, Nina Grinn, dziewczynka niezbyt ładna – według niej samej – o za długich rękach i za chudych nogach, wielkich piwnych oczach i usianej piegami pociągłej twarzy, wokół której wiły się kasztanowomiedziane pukle, lubiła spędzać czas sama. Właściwie to w tych bezcennych momentach nigdy nie była sama – towarzyszyły jej wróżki, czarownice, trolle, elfy, smoki, gadające zwierzęta i rośliny. No i Amber, jej ukochana kotka, o mądrym spojrzeniu bursztynowych oczu, którym zawdzięczała swoje imię. Godzinami siedziała na parapecie okna w swoim malutkim pokoiku i pochłaniała książki – jedna po drugiej, a im grubsza była, tym więcej radości sprawiała Ninie.
Mniej więcej na początku trzeciej klasy, czyli dokładnie wtedy, kiedy człowiek przestaje być małym dzieckiem i zaczyna dorastać, Nina uświadomiła sobie źródło męczącej ją od dłuższego czasu tęsknoty. Otóż jej życie było nijakie. Bezbarwne, w najlepszym razie szare. Jasne, że zdarzały się w nim chwile wielkiej radości, jak choćby wówczas, gdy wyjechała z rodzicami na wakacje do słonecznej Grecji, ale chwile mają to do siebie, że trwają krótko, ledwo mgnienie, a potem trzeba wrócić do zwykłego życia, które – jak już wiemy – jest bezbarwne i nijakie. Tymczasem Nina wyraźnie, a z wiekiem coraz wyraźniej, czuła, że urodziła się do czegoś lepszego. Że jej przeznaczeniem są barwne przygody, zapierające dech w piersiach wyprawy i mrożące krew w żyłach przeżycia. Kiedy więc niespodziewanie na jej drodze pojawił się spadek w postaci prawdziwego dworku, nabrała niezbywalnej pewności, że jej przeznaczenie właśnie zaczęło się wypełniać. Absolutnie, bez cienia wątpliwości, przed Niną Grinn otwierał się nowy, fascynujący rozdział, dzięki któremu jej nijaki żywot nabierze barw.
– Zobaczysz, kiciu, to będzie fascynujące! – szeptała do kotki, która zwinęła się w kłębek na jej kolanach. Niedawno odkryła to słowo na „f” i starała się jak najczęściej go używać, żeby przypadkiem nie wypadło jej z głowy. – Hebanowy Dworek… Czy to nie brzmi fascynująco, Amber?
Amber raczej nie podzielała ekscytacji swojej opiekunki, nie raczyła bowiem nawet unieść powieki, nie mówiąc o poruszeniu głową czy machnięciu ogonkiem.
– Co prawda będę musiała zmienić szkołę, ale to znów oznacza, że zdobędę nowych przyjaciół – rozmyślała dalej Nina. – Ciekawe, jaka będzie moja nowa szkoła. Mam przeczucie, że fascynująca.
Drzwi do pokoju Niny otworzyły się raptownie i stanęła w nich Bianka. Gdyby nie fakt, że wyglądała, jakby wyszła ze zbyt gorącej kąpieli, Nina pomyślałaby, że jej siostra dopiero się obudziła. Jej blond włosy były rozczochrane, co nie zdarzało się niemal nigdy, pod błękitnymi oczami wyraźnie rysowały się sine cienie, a zamiast ubrania miała na sobie przewiewną piżamkę.
– Moje życie właśnie się skończyło – warknęła, przekraczając próg pokoju.
– A mama cię ostrzegała…
– Nie o to chodzi, głupia. – Bianka zamknęła drzwi i rzuciła się na łóżko siostry. – Czy ty wiesz, dokąd musimy się wyprowadzić? To jest absolutna katastrofa.
– Do Hebanowego Dworku – odparła bez wahania Nina.
– Dworku srorku – przedrzeźniła ją siostra. – A wiesz, gdzie jest ten dworek? Na zadupiu!
– Bianka! – Nina spojrzała karcąco na szesnastolatkę i zakryła uszy kotce. Amber nawet nie drgnęła. – Nie wolno używać takich słów, to niekulturalne.
– Mam zupełnie gdzieś, czy to kulturalne, nie zamierzam wyprowadzać się do jakiejś dziury!
– Jak to do dziury? Dworek to dziura?
– Nie dworek, geniuszu, tylko Miasteczko! To, w którym stoi ten twój Hebanowy Dworek. To jest dziura zabita dechami, nie ma tam nawet żadnego klubu piłkarskiego!
Nina doskonale wiedziała, że jej siostra jest zagorzałą fanką piłki nożnej, choć od jakiegoś czasu miała podejrzenia, że o wiele bardziej fascynuje ją – a jakże – Mark Sinner, kapitan lokalnej drużyny juniorów. Oczywiście Bianka nigdy by się do tego nie przyznała, ale przecież Nina już wiele rzeczy rozumiała. Co prawda nie rozumiała, jak ten wyrośnięty, czarnowłosy i przypominający goryla chłopak mógłby komukolwiek się podobać, ale przecież o gustach się nie dyskutuje.
– Miasteczko? – zainteresowała się Nina. – Tak się nazywa? Nie Małe Miasteczko albo Ładne Miasteczko tylko po prostu Miasteczko?
W odpowiedzi Bianka wzruszyła ramionami.
– Nie możemy się tam przeprowadzić, musisz mi pomóc przekonać rodziców do zmiany decyzji.
– Ale ja chcę się tam przeprowadzić! – Nina podniosła głos, co obudziło kotkę, która prychnęła z niezadowoleniem. – Chcę mieszkać w dworku i mieć nowych przyjaciół i fascynujące przygody…
– Aleś ty durna – westchnęła teatralnie Bianka. – Jedyna przygoda, jaką możesz mieć w tej mieścinie, to wycieczka do sklepu po ziemniaki. Umrzemy tam z nudy!
– Skąd wiesz? Przecież jeszcze tam nie byłaś.
– Na spotkaniu w Klubie Seniora też nie byłam, ale wiem, że jest tam nudno. Proszę cię, mała, pomóż mi przekonać rodziców.
– Nie ma mowy, ja chcę do Miasteczka – uparła się Nina i ostentacyjnie otworzyła książkę.
– Ale z ciebie wredna siostra. Dobrze, jak sobie chcesz, sama to załatwię – oznajmiła lodowatym tonem Bianka, po czym wyszła, trzaskając drzwiami.
Nina nie wątpiła, że Bianka zrobi wszystko, aby odwieść rodziców od przeprowadzki, wiedziała jednak, że decyzja już zapadła. Tata przekonał mamę, że to leży w ich „najlepiej pojętym interesie”, przytoczył dużo argumentów, jak na prawnika przystało, aż w końcu mama musiała skapitulować. A jeśli pani Ida Grinn podjęła jakąś decyzję, nie było na tym świecie siły, która mogłaby wpłynąć na jej zmianę.
– Zobaczysz, kiciu, będzie cudownie – pocieszyła kotkę. – Bianka też się przekona, jestem tego pewna.
Amber otworzyła jedno oko, którym łypnęła na dziewczynkę i wyciągnęła się leniwie. Nina od dawna czuła, że kotka ją rozumie, prawdopodobnie nawet potrafi mówić, tylko jest na to zbyt leniwa. Lubiła za to słuchać historii, które opiekunka czytała jej na głos, tak jak w tej chwili, gdy przyjemny głos Niny opowiadał kolejne przygody dzielnego Bastiana Baltazara Baxa, który trafił do świata fantazji dzięki magicznej księdze.
„Ach, gdyby mieć taką księgę – myślała Nina – i móc spotkać Atreyu, Cesarzową i wszystkie te magiczne stworzenia”.
Tak, bez dwóch zdań najmłodsza panna Grinn nie nadawała się do przyziemnego świata, w którym nie istniała żadna magia. I podczas gdy ona fantazjowała o krainie Fantazja, w innym świecie – o którego istnieniu dziewczynka jeszcze nie miała pojęcia – jej nowa przygoda tkała się złotymi nićmi przeznaczenia.
Wakacje zwykle mijają zbyt szybko, jest jednak od tej reguły jeden wyjątek: jeśli coś ważnego ma się zdarzyć PO wakacjach, każdy dzień wlecze się niemiłosiernie. A jeśli w dodatku owo COŚ oznacza przeprowadzkę do wymarzonego dworku, to już w ogóle można umrzeć z niecierpliwości.
Cierpliwość Niny skończyła się mniej więcej w ostatnim tygodniu lipca, czyli dwa tygodnie po otrzymaniu wspaniałej wiadomości dotyczącej odziedziczonego przez pana Artura spadku. Z każdym dniem oczekiwanie robiło się coraz bardziej nieznośne, a już szczególnie irytowało Biankę, która czuła się zupełnie odwrotnie niż jej młodsza siostra. Im bliżej było września, tym większa ogarniała ją rozpacz.
– Przestaniesz wreszcie w kółko pytać o to, ile jeszcze tych dni zostało?! – warczała na Ninę przy śniadaniu.
Były w domu same, rodzice musieli pojechać załatwić jakieś ważne sprawy u notariusza, a później zamierzali odwiedzić Miasteczko. Nina bardzo chciała z nimi pojechać, jednak tata się nie zgodził, tłumacząc, że muszą sami sprawdzić, w jakim stanie jest dom.
– No ale ja wciąż o tym myślę – odparła obrażona Nina.
– Ja też, wyobraź sobie, i wciąż chce mi się z tego powodu płakać.
– To płacz, nie wolno tłumić uczuć – pouczyła ją młodsza siostra. – Czytałam, że jeśli tłumimy uczucia, zamiast o nich rozmawiać, to one kiedyś o sobie przypomną.
– Przestań się wymądrzać, dobra? – Bianka bynajmniej nie stłumiła złości. – Ostatnia nadzieja w tym, że ten cały dworek okaże się ruiną i nie będziemy mogli się tam przeprowadzić.
– Nie okaże się – odcięła się Nina.
– A skąd niby to wiesz? Wróżka Zębuszka ci powiedziała? – kpiła coraz bardziej poirytowana Bianka.
– Nie – odparła niezrażona dziewczynka. – Mam takie przeczucie. Tak samo jak jestem pewna, że nasza przeprowadzka to będzie najlepsza rzecz, jaka mogła nam się przydarzyć.
– Błądzić jest rzeczą ludzką – odrzekła filozoficznie Bianka i wstała z krzesła. – Kończ śniadanie, musimy iść odebrać rzeczy z pralni.
W zwykłych okolicznościach Nina zaprotestowałaby przeciwko pójściu dokądkolwiek, jednak pralnia znajdowała się tuż obok maleńkiej księgarni. Jej właściciel był najmilszym starszym panem, jakiego Nina kiedykolwiek poznała, i uwielbiała go odwiedzać. Zwłaszcza że za każdym razem pan Zachariasz obdarowywał ją jakąś fascynującą książką.
Kwadrans później, gdy już zęby były wyszorowane (Nina obsesyjnie wręcz bała się próchnicy, więc czyściła zęby przez regulaminowe dwie minuty po każdym posiłku), włosy uczesane (włosy Bianki, dodajmy, Nina ze szczotką zbytnio się nie lubiła), a kwitek z pralni spoczywał bezpiecznie w kieszeni starszej z panien Grinn, powędrowały w dół ulicą Azaliową, przy której mieszkały w swoim małym domku. Na skrzyżowaniu bezpiecznie przeszły przez pasy, minęły niewielki skwerek, z którego rozlegały się głośne krzyki maluchów bawiących się tam pod okiem mam i tatusiów, doszły do końca ulicy Liliowej, skręciły w Różaną, później w Storczykową, która kończyła się rozwidleniem. Prawa odnoga owego rozwidlenia nosiła nazwę Cichej i ona właśnie stanowiła cel wyprawy.
Mniej więcej w połowie ulicy Cichej znajdowała się stara, zaledwie trzypiętrowa kamieniczka, której parter zajmowały pralnia chemiczna o wdzięcznej nazwie „Czyścioszek” oraz księgarnia należąca do leciwego pana Zachariasza, nazywająca się po prostu „Księgarnią Zachariasza”. Na widok ciemnych drewnianych framug i okiennic, przywodzących na myśl odległe czasy, Nina poczuła przyśpieszone bicie serca. To uczucie towarzyszyło jej za każdym razem, gdy wybierała się na ulicę Cichą.
– Mogę…? – zapytała siostrę z błaganiem w oczach.
– Taaa, idź do tej swojej księgarni – burknęła Bianka, która nie spodziewała się przecież niczego innego. – Tylko nie wychodź na ulicę, czekaj na mnie w środku.
– Jasne!
Po chwili zadźwięczał dzwoneczek nad wejściem do księgarni i Nina zniknęła we wnętrzu.
– Dzień dobry! – zawołała głośno. Lada, za którą zwykle stał właściciel sklepu, tym razem była pusta. Nina rozejrzała się, ale nie dostrzegła nigdzie siwej głowy staruszka. – Panie Zachariaszu, to ja, Nina!
– Nina? To ty, młoda damo? – rozległo się gdzieś z głębi, a za moment spomiędzy wysokich regałów wyłoniła się postać leciwego dżentelmena, wzrostem niewiele przewyższającego Ninę.
– To ja, dzień dobry! – Pomachała radośnie.
– Myślałem, że już cię nie zobaczę, słyszałem, że się wyprowadzacie.
Pan Zachariasz stawiał malutkie kroczki i przyglądał się dziewczynce z zaciekawieniem. Jego błękitne oczy otaczały promieniste zmarszczki świadczące o figlarnej i skorej do śmiechu naturze. I rzeczywiście uśmiechnął się szeroko, gdy już znalazł się na tyle blisko Niny, że mógł jej dotknąć.
– Ale urosłaś! – stwierdził z zachwytem. – Musiałem się upewnić, że to naprawdę ty, tak bardzo się zmieniłaś. Piękna z ciebie pannica!
Nina wcale nie czuła się piękną pannicą, ani też nie zauważyła żadnej spektakularnej zmiany, która miałaby sprawić, że trudno jest ją rozpoznać. Rzeczywiście sporo urosła w ostatnich tygodniach, ku rozpaczy mamy, która załamywała ręce na widok zbyt krótkich nogawek spodni, ale przecież nie po nogach poznaje się człowieka.