Zabijesz mnie? - Agnieszka Peszek - ebook + audiobook
BESTSELLER

Zabijesz mnie? ebook i audiobook

Peszek Agnieszka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

387 osób interesuje się tą książką

Opis

Małgorzata Dobrowolska. Księgowa. Matka. Żona.
Kobieta lubiana przez wielu.
Tylko dlaczego zginęła?
Liczba osób, z którymi miała na pieńku, zaskakuje.
Sprawę zagadkowej śmierci kobiety, której ciało zostało znalezione w jednym z oczek na Polach Mokotowskich, prowadzi starszy aspirant Andrzej Woźniak i jego partnerka, mająca zespół Aspergera aspirant Zuzanna Kruk.
Równolegle zajmują się śmiercią znanego aktora, który postanowił odebrać sobie życie, wieszając się, oraz sprzedawcy ubezpieczeń, który wyskoczył z wieżowca.
Czy dadzą radę rozwiązać zagadki, które postawili przed nimi sprawcy? A może nie każda z tych spraw dotyczy celowego działania?

„Zabijesz mnie?” to klasyczny kryminał, w którym już będziesz witać się z gąską, a wtedy ona… okaże się królikiem ;)
„Zabijesz mnie?” to powieść przedstawiająca historię Małgorzaty Dobrowolskiej i czterech osób, z których każda miała powody, aby wysłać ją na tamten świat.
„Zabijesz mnie?” to doskonała pozycja dla wszystkich lubiących wciągające historie, pełne emocji i zwrotów akcji, a także nietuzinkowych bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 5 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,6 (1095 ocen)
725
278
70
16
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazledz

Dobrze spędzony czas

Twmat ciekawy,ale trochę zbyt wiwle niepotrzebnych dialogów. Polecam.
20
Beaataa

Nie polecam

Prawie nigdy nie pisze recenzji, ale tutaj zrobię wyjątek. Książka jest kuriozalna, dosłuchalam ja do końca tylko dzięki lektorowi i po to, aby zobaczyć jak absurdalnie się skończy. Postacie są nierzeczywiste, wątki mnożą się i ścigają na coraz mniejsze prawdopodobieństwo. Finał jest koszmarny i wyjęty z kapelusza. Szkoda czasu.
10
AgixxW

Nie oderwiesz się od lektury

Myślę że nie jest najwybitniejszą w porównaniu z wcześniejszymi książkami. Jak ktoś ma wolny wieczór to może przesłuchać. Gdyby nie wspaniały Lektor jak zawsze Filip Kosior na pewno zakończyła bym w połowie
10
Awiola

Nie oderwiesz się od lektury

Pytajnik obecny w tytule tej książki doskonale zapowiada to, z czym będzie musiał się zmierzyć czytelnik. Poznając tę historię, nie sposób bowiem uniknąć kłębiących się w głowie pytań, kreowania możliwych scenariuszy i niepewności odnośnie sylwetki mordercy. A takie "guilty pleasure" zapewnia najlepszą, kryminalną rozrywkę w atmosferze, w której trup ściele się dość gęsto. Nie da się ukryć, że na naszym rodzimym rynku kryminałów nie brakuje, dlatego w natłoku wielu dostępnych tytułów warto zwrócić uwagę na "Zabijesz mnie?", gdyż to powieść, która może zaskoczyć was na kilku płaszczyznach. Jedną z nich okazuje się wprowadzenie do fabuły postaci Zuzanny Kruk, czyli policjantki kryminalnej mającej zespół Aspergera. To dość zaskakujące, bo wydawałoby się, że w policyjnych strukturach nie ma miejsca na takie dysfunkcje. Postać Zuzanny zaciekawia więc na poziomie charakteru pracy, jaką wykonuje, ale także na poziomie relacji, jakie kształtują jej pozycję wśród innych pracowników komendy. Ag...
10
CzarekKasperowicz10

Dobrze spędzony czas

Oki
00

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2025

Copyright by 110 procent 2025

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-971907-0-2

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Ro­dzina jest na­szym naj­waż­niej­szym źró­dłem ra­do­ści i smutku.

Fran­cois Mau­riac

Spis treści

Okładka

Strona ty­tu­łowa

Strona re­dak­cyjna

Cy­tat

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

Roz­dział 12

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15

Roz­dział 16

Roz­dział 17

Roz­dział 18

Roz­dział 19

Roz­dział 20

Roz­dział 21

Roz­dział 22

Roz­dział 23

Roz­dział 24

Roz­dział 25

Roz­dział 26

Roz­dział 27

Roz­dział 28

Roz­dział 29

Roz­dział 30

Roz­dział 31

Roz­dział 32

Roz­dział 33

Roz­dział 34

Roz­dział 35

Roz­dział 36

Roz­dział 37

Roz­dział 38

Roz­dział 39

Roz­dział 40

Roz­dział 41

Roz­dział 42

Roz­dział 43

Roz­dział 44

Roz­dział 45

Roz­dział 46

Roz­dział 47

Roz­dział 48

Kilka słów

Inne książki Au­torki

Rozdział 1

Po­cią­gnęła za uchwyt czar­nych ma­syw­nych drzwi ze­wnętrz­nych i po­czuła opór – ani drgnęły. Na­pięła moc­niej całe ciało i szarp­nęła raz jesz­cze. Na­dal nic. Z bocz­nej kie­szeni ple­caka, który prze­wie­siła przez prawe ra­mię, wy­jęła po­je­dyn­czy klucz, wło­żyła go do zamka i prze­krę­ciła. Drzwi ustą­piły.

We­szła do wą­skiego wia­tro­łapu i po­wie­siła kurtkę w środ­ko­wej czę­ści wiel­kiej szafy wnę­ko­wej. Rzu­ciła buty pod małą ka­napę obitą ma­te­ria­łem w stylu pat­chwork, po czym spoj­rzała w lu­stro, które po­kry­wało całą po­wierzch­nię prze­suw­nych drzwi.

Tola Do­bro­wol­ska nie zno­siła swo­jego wi­doku, co po­głę­biło się jesz­cze trzy lata temu, kiedy jej ciało za­częło się zmie­niać. Na twa­rzy co chwilę wy­kwi­tały okropne prysz­cze, które mimo uwag matki du­siła za każ­dym ra­zem, ma­jąc na­dzieję, że szyb­ciej znikną. One jed­nak na­tych­miast wy­peł­niały się ja­kąś cie­czą, pu­chły i ro­biły się czer­wone, świe­cąc z da­leka ni­czym neon w ciem­no­ści. Ale nie był to jej je­dyny pro­blem. Zna­cząco zmie­niła się liczba po­ka­zy­wana przez wagę, i to w tym nie­chcia­nym kie­runku. Mocno przy­tyła. Jej ciało nie wy­glą­dało już tak smu­kło jak przez pierw­sze kil­ka­na­ście lat ży­cia. Z mie­siąca na mie­siąc w ta­lii przy­by­wało cen­ty­me­trów, a ubra­nia prze­sta­wały pa­so­wać. Je­dyne, co w so­bie lu­biła, to włosy, któ­rych za­zdro­ściły jej ko­le­żanki. Dłu­gie do ło­pa­tek i w prze­pięk­nym brą­zo­wym ko­lo­rze. Po­pra­wiła ko­smyk utle­nio­nej grzywki, którą zro­biła na złość matce, po­cią­gnęła za klamkę ko­lej­nych drzwi i we­szła do przed­po­koju, płyn­nie prze­cho­dzą­cego w sa­lon na wprost i ja­dal­nię po­łą­czoną z kuch­nią po pra­wej stro­nie.

– Mamo, je­stem wcze­śniej! – wrza­snęła pi­skli­wie. – Od­wo­łali nam dzi­siaj matmę. Umó­wi­łam się z ciotką na późne po­po­łu­dnie do kina – rzu­ciła cały czas pod­nie­sio­nym gło­sem i ru­szyła do kuchni, gdzie przy pu­stej mi­sce cze­kał do­rodny szary ko­cur rasy ma­ine coon. Przy­kuc­nęła obok zwie­rzaka i po­dra­pała go za uchem, a ten na­prę­żył się, wy­giął grzbiet w pa­łąk, a ogon po­sta­wił na bacz­ność i za­czął się ła­sić. – Czemu nie da­łaś Zium­kowi je­dze­nia? Prze­cież we­te­ry­narz ka­zał kar­mić go trzy razy dzien­nie o sta­łych po­rach. Jak nie bę­dzie jadł re­gu­lar­nie, znowu po­ja­wią się pro­blemy z wagą. Pro­si­łam cię o to już tyle razy. Cho­ciaż raz mo­gła­byś coś dla mnie zro­bić. To chyba nie jest ta­kie trudne?

Nie sły­sząc żad­nej od­po­wie­dzi, wstała, po­de­szła do szafki obok lo­dówki i wy­cią­gnęła pu­dełko z karmą. Przy­kuc­nęła obok kota, od­mie­rzyła miarką od­po­wied­nią por­cję i wsy­pała ją do jed­nej z pu­stych mi­sek. Fu­trzak nie cze­kał, aż skoń­czy, prze­ci­snął się obok jej nogi i rzu­cił na je­dze­nie, jakby nie jadł od co naj­mniej kilku dni.

– Ale je­steś głodny, bie­daku… – Po­gła­skała zwie­rzę i od­sta­wiła pu­dełko na miej­sce. – Mamo, nie od­po­wie­dzia­łaś pani od pol­skiego w spra­wie wy­cieczki. Musi do­stać od cie­bie ja­kieś info. Jezu, mamo, mo­żesz się ode­zwać?! – krzyk­nęła znie­cier­pli­wiona i ru­szyła w stronę znaj­du­ją­cego się tuż obok sa­lonu ga­bi­netu matki, w któ­rym ta ostat­nio co­raz czę­ściej pra­co­wała.

Jed­nak Tola Do­bro­wol­ska nie mu­siała do niego wcho­dzić, żeby wie­dzieć, że stało się coś złego. Gdy tylko sta­nęła obok ka­napy, zo­ba­czyła cią­gnące się od po­miesz­cze­nia aż po ta­ras smugi krwi, które zde­cy­do­wa­nie nie zwia­sto­wały ni­czego do­brego.

Rozdział 2

– Star­szy aspi­rant An­drzej Woź­niak, a to moja ko­le­żanka aspi­rant Zu­zanna Kruk. Je­ste­śmy z Ko­mi­sa­riatu Po­li­cji War­szawa Wi­la­nów. To ty do nas za­dzwo­ni­łaś? – spy­tał męż­czy­zna, gdy tylko sta­nął przed Tolą Do­bro­wol­ską.

Dziew­czyna wy­glą­dała na ja­kieś pięt­na­ście, mak­sy­mal­nie szes­na­ście lat, choć mocny ma­ki­jaż po­zor­nie do­da­wał jej lat. Woź­niak jed­nak do­brze wie­dział, że okre­śle­nie czy­je­goś wieku jest nie­zwy­kle trudne. On sam sta­no­wił tego do­sko­nały przy­kład. Jego ciem­no­blond, wiecz­nie sto­jąca na bacz­ność czu­pryna, która do­tych­czas nie zo­stała ska­żona na­wet jed­nym si­wym wło­sem, my­liła każ­dego. Mało kto się spo­dzie­wał, że jest do­brze po czter­dzie­stce. Więk­szość oce­niała go za­zwy­czaj na mak­sy­mal­nie trzy­dzie­ści kilka lat i przez dłuż­szy czas nie wie­rzyła, że jest ina­czej. Ostat­nimi czasy dwa razy mu­siał po­ka­zać do­wód oso­bi­sty, bo roz­mówca od­ma­wiał przy­ję­cia tej in­for­ma­cji jako praw­dzi­wej, twier­dząc, że to nie­moż­liwe, aby był tak stary.

– Tak, to ja. Nie wiem, co się stało. Mama znik­nęła – po­wie­działa na­sto­latka smut­nym gło­sem, a na jej twa­rzy po­ja­wiła się pod­kówka. – Jej te­le­fon leży na biurku, a w sa­lo­nie jest mnó­stwo krwi! Mu­siała się ska­le­czyć albo… – Prze­rwała i jesz­cze bar­dziej wy­krzy­wiła usta, cią­gnąc ką­ciki w dół.

– Do­ty­ka­łaś cze­goś? – spy­tała sto­jąca obok Woź­niaka po­li­cjantka.

Męż­czy­zna tylko wes­tchnął, nie ko­men­tu­jąc jej bez­po­śred­niego tonu. Już zdą­żył się przy­zwy­czaić.

Zu­zanna Kruk była jedną z naj­bar­dziej spo­strze­gaw­czych, a za­ra­zem naj­trud­niej­szych do współ­pracy osób, ja­kie jej part­ner kie­dy­kol­wiek spo­tkał. Praca z nią wią­zała się z całą gamą uczuć, od eu­fo­rii po zde­ner­wo­wa­nie, na­zy­wane przez nie­któ­rych wkur­wie­niem.

– Nie! Co pani! – krzyk­nęła dziew­czyna i po­krę­ciła prze­cząco głową. – Prze­stra­szy­łam się i wy­bie­głam z domu, po dro­dze wzię­łam tylko kota i te­le­fon. Za­dzwo­ni­łam do jej wspól­nika, ale mnie zbył. Po­wie­dział, że nie wie, gdzie może być. Tata nie ode­brał. Nie wie­dzia­łam, co zro­bić, więc za­dzwo­ni­łam do was. Ale może bez sensu. Pew­nie za­raz przyj­dzie.

– Kiedy ostatni raz wi­dzia­łaś matkę? – spy­tała bez­na­mięt­nie aspi­rant Zu­zanna Kruk. Trzy­dzie­sto­dwu­let­nia po­li­cjantka sta­no­wiła nie lada wy­zwa­nie dla roz­mów­ców. Wy­raz jej twa­rzy prak­tycz­nie ni­gdy się nie zmie­niał. Spoj­rze­nie nie­bie­skich oczu prze­szy­wało na wskroś. Lekko unie­sione brwi spra­wiały wra­że­nie, że jest per­ma­nent­nie wku­rzona, a szczę­ko­ścisk, który pró­bo­wała le­czyć szyną re­lak­sa­cyjną, jak na ra­zie bez wi­docz­nych efek­tów, po­wo­do­wał, że cały czas pre­zen­to­wała mocno za­ry­so­wane mię­śnie na po­licz­kach. I miała taki gry­mas twa­rzy za­równo wtedy, gdy prze­ka­zy­wali za­tro­ska­nym ro­dzi­com, że ich uko­chane dziecko się od­na­la­zło, jak i w sy­tu­acjach, gdy in­for­mo­wali ko­goś o śmierci bli­skiej osoby.

– Rano. Ze­szła, gdy szy­ko­wa­łam się do szkoły. Spraw­dziła, czy zro­bi­łam so­bie śnia­da­nie, i tyle.

– To może do­kądś po­je­chała? – do­py­ty­wał da­lej po­li­cjant.

– Może, ale ostat­nio pra­co­wała z domu, poza tym w ga­rażu stoi sa­mo­chód, a mama nie na­leży do fa­nek pie­szych wy­cie­czek. I jest ra­czej oszczędna, żeby nie po­wie­dzieć skąpa, więc szkoda jej kasy na tak­sówki.

– Nikt nie pod­wiózł cię do szkoły? – wtrą­cił z lek­kim opóź­nie­niem zdzi­wiony An­drzej Woź­niak i prze­cze­sał swoje nie­sforne włosy.

– Nie. Ro­dzice, a w szcze­gól­no­ści mama, uwa­żają, że mu­szę być sa­mo­dzielna. Po­dobno dzięki temu le­piej będę so­bie ra­dzić w ży­ciu – od­po­wie­działa dziew­czyna bez prze­ko­na­nia w gło­sie i wzru­szyła ra­mio­nami.

– Aha, może twoja mama umó­wiła się z ko­le­żanką, która po nią pod­je­chała, a te smugi można ja­koś ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć? – do­py­ty­wał da­lej star­szy aspi­rant.

– Je­steś tro­chę za gruba – rzu­ciła nie­spo­dzie­wa­nie po­li­cjantka, na co An­drzej Woź­niak wes­tchnął i po­krę­cił głową.

– Prze­pra­szam za ko­le­żankę, ona nie…

Wię­cej nie zdo­łał wtrą­cić, bo Zu­zanna Kruk kon­ty­nu­owała swoją wy­po­wiedź:

– Masz około stu sześć­dzie­się­ciu ośmiu cen­ty­me­trów wzro­stu, co ozna­cza, że zgod­nie z nor­mami wskaź­nika masy ciała po­win­naś wa­żyć mię­dzy pięć­dzie­siąt trzy a sześć­dzie­siąt osiem ki­lo­gra­mów. A ty wa­żysz do­brze po­nad dzie­więć­dzie­siąt. My­ślę, że na­wet pod dzie­więć­dzie­siąt pięć. Nie wiem, czy wiesz, ale…

– Pro­szę, prze­stań – sta­now­czym gło­sem prze­rwał jej funk­cjo­na­riusz i ści­snął Kruk za nad­gar­stek. Taki usta­lili sy­gnał na sy­tu­acje, gdy prze­sa­dzała. – Prze­pra­szam za ko­le­żankę – po­wtó­rzył. – Ona jest tro­chę…

– Inna, wi­dzę – skoń­czyła za niego Tola i uśmiech­nęła się lekko. – Mój ku­zyn ma au­tyzm, więc nie musi pan tłu­ma­czyć. Spę­dzi­łam z nim całe dzie­ciń­stwo i na­słu­cha­łam się już sporo dziw­nych rze­czy na swój te­mat i nie tylko, więc je­stem przy­zwy­cza­jona.

– Ale ja nie mó­wi­łam ni­czego dziw­nego – za­pro­te­sto­wała po­li­cjantka, cały czas wbi­ja­jąc wzrok w dziew­czynę. – Ja tylko stwier­dzi­łam fakt. Je­steś gruba, i jak nic z tym nie zro­bisz, to wcze­śniej czy póź­niej do­padną cię kło­poty zdro­wotne. Nie­stety nad­waga, a póź­niej oty­łość to glo­balny pro­blem, a dzieci, które się z nim bo­ry­kają, zwięk­szają swoje szanse na by­cie gru­bym w do­ro­sło­ści. A póź­niej zwa­lają wszystko, że niby mają ja­kieś cho­roby, ale gu­zik prawda…

– Dość tego! – po­wie­dział pod­nie­sio­nym gło­sem męż­czy­zna, a na jego czole po­ja­wiła się wi­doczna żyła, która wy­ska­ki­wała za­wsze, gdy się de­ner­wo­wał.

Tola Do­bro­wol­ska pa­trzyła na nich z lek­kim roz­ba­wie­niem, na chwilę za­po­mi­na­jąc, dla­czego za­dzwo­niła pod nu­mer alar­mowy.

– Zo­stań tu­taj – rzu­cił Woź­niak do na­sto­latki i de­li­kat­nie po­pchnął ko­le­żankę w stronę drzwi wej­ścio­wych. – Pój­dziemy do środka. Ja nie­długo do cie­bie wrócę.

Nic wię­cej nie mó­wiąc, zo­sta­wili dziew­czynę na ze­wnętrz­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych do domu, trzy­ma­jącą na ko­la­nach kota, który raz po raz pró­bo­wał wy­swo­bo­dzić się z jej uści­sku. Wło­żyw­szy w wia­tro­ła­pie ochronny strój, rę­ka­wiczki i na­kładki na buty, we­szli do domu.

Chwila w mil­cze­niu po­zwo­liła mu tro­chę się wy­lu­zo­wać. Nie zno­sił pod­no­sić głosu, ale cza­sami czuł, że ina­czej się nie da.

– Miło tu – stwier­dził już spo­koj­nie po­li­cjant, gdy sta­nęli na środku sa­lonu.

Szare, chro­po­wate płytki do­sko­nale kom­po­no­wały się z bia­łymi me­blami i drew­nia­nymi ele­men­tami wy­koń­cze­nia. Mimo że baza pre­zen­to­wała się dość ubogo, ca­łość ro­biła przy­jemne wra­że­nie, uzu­peł­niona o ro­śliny, które stały prak­tycz­nie w każ­dym ką­cie, a także ko­lo­rowe ob­razy z kwa­dra­to­wymi lu­dzi­kami, któ­rych znie­kształ­cone twa­rze przy­cią­gały uwagę.

– A ty jak zwy­kle sku­piasz się nie na tym, na czym po­wi­nie­neś. Nie masz szu­kać in­spi­ra­cji do wy­koń­cze­nia domu, ale śla­dów! – sko­men­to­wała po­li­cjantka i po­trzą­snęła głową, pró­bu­jąc zrzu­cić z twa­rzy nie­sforny ko­smyk, który zsu­nął jej się na prawy po­li­czek, a któ­rego nie chciała do­ty­kać w rę­ka­wicz­kach. Za­wsze no­siła dwie pary, twier­dząc, że tylko dzięki temu nie zo­sta­wia od­ci­sków na miej­scu zbrodni. Co cie­kawe, je­den z tech­ni­ków to po­twier­dził, jed­nak Woź­nia­kowi rzadko wy­star­czało cier­pli­wo­ści, żeby we­pchnąć swoje zgru­białe palce w dwie pary la­tek­so­wych rę­ka­wi­czek. Zresztą jego dło­nie za­wsze go wku­rzały, a żona się z nich śmiała, twier­dząc, że wy­glą­dają, jakby chwilę wcze­śniej ode­rwał się od ło­paty.

– Chcesz się cze­piać mnie? Może za­cznij od sie­bie – rzu­cił, czu­jąc, że iry­ta­cja po­now­nie wzra­sta. – Znowu prze­sa­dzi­łaś. Do­brze, że dziew­czyna jest wy­ro­zu­miała, bo wpa­dła­byś w ko­lejne kło­poty. Ile razy trzeba ci tłu­ma­czyć, że ni­kogo nie ob­cho­dzą twoje prze­my­śle­nia, rady, które nie są zwią­zane ze zgło­sze­niem? A w su­mie na­wet te mo­żesz zo­sta­wić dla sie­bie. Dziew­czyna od­kryła krew w domu, matka znik­nęła, a ty wy­gła­szasz ela­bo­rat o jej wa­dze.

– A od kiedy mó­wie­nie prawdy sta­nowi pro­blem?

– Od za­wsze! – krzyk­nął i po­czuł bez­sil­ność jak zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach, gdy jego próby wpły­nię­cia na ko­le­żankę speł­zały na ni­czym. – Zresztą mo­żemy już skoń­czyć? Ta dys­ku­sja do ni­czego nie pro­wa­dzi, a ja – spoj­rzał na spor­towy ze­ga­rek, który no­sił od kilku dni – nie mam za dużo czasu.

– Znowu sło­miany wdo­wiec? Ola wy­je­chała z Leną?

– Tak. Ale skupmy się. Mamy ro­botę do zro­bie­nia. – Wska­zał na ślady krwi, o któ­rych wspo­mi­nała dziew­czyna. Cią­gnęły się od po­miesz­cze­nia są­sia­du­ją­cego z sa­lo­nem do ta­rasu, któ­rego drzwi ktoś zo­sta­wił lekko uchy­lone. – Zde­cy­do­wa­nie wi­dać udział osób trze­cich. Ofiarę cią­gnięto, pod­czas gdy dość in­ten­syw­nie krwa­wiła. Tylko czy jest nią na pewno mama tej dziew­czyny? Plus czy ilość krwi sta­nowi za­gro­że­nie dla ży­cia lub zdro­wia?

– Ko­niecz­nie w pierw­szej ko­lej­no­ści trzeba spraw­dzić grupę krwi, za­nim przyjdą wy­niki ba­dań ge­ne­tycz­nych – sko­men­to­wała Kruk i wszystko za­no­to­wała w swoim ka­je­cie. – To da nam wstępny po­gląd, czy to po­ten­cjal­nie jej.

Po­woli prze­szli do po­miesz­cze­nia, z któ­rego pro­wa­dziła czer­wona smuga. Po­pchnęli drzwi i wkro­czyli do nie­wiel­kiego ga­bi­netu. Na po­wierzchni około dzie­się­ciu me­trów kwa­dra­to­wych stało zwy­kłe białe biurko usta­wione przy ścia­nie z je­dy­nym w po­miesz­cze­niu oknem, a wzdłuż dłuż­szej ściany bi­blio­teczka za­peł­niona po brzegi książ­kami. Jed­nak nie to przy­kuło ich uwagę.

– Czas we­zwać tech­ni­ków – rzu­cił star­szy aspi­rant An­drzej Woź­niak, gdy uj­rzał znisz­czony do­szczęt­nie kom­pu­ter, któ­rego ekran roz­trza­skano w drobny mak.

Pa­piery z bli­żej nie­okre­ślo­nymi da­nymi wa­lały się po ca­łym po­koju. Naj­bar­dziej jed­nak prze­ra­żała krew, która za­równo na biurku, jak i na pod­ło­dze two­rzyła ory­gi­nalne wzory. Może prze­nie­sione na płótno wy­wo­ły­wa­łyby za­chwyt wśród ama­to­rów sztuki współ­cze­snej, ale w po­łą­cze­niu z ba­ła­ga­nem, który nie wy­ni­kał z nie­chluj­stwa, ale z ce­lo­wego dzia­ła­nia in­truza, sta­no­wiły nie­zbity do­wód, że para po­li­cjan­tów stoi wła­śnie na miej­scu zbrodni.

– Ktoś ją za­sko­czył. – Zu­zanna Kruk prze­rwała pa­nu­jącą od dłuż­szej chwili ci­szę i po­de­szła bli­żej biurka, sta­wia­jąc stopy ni­czym ba­let­nica, aby przy­pad­kiem na nic nie na­dep­nąć. – Ude­rzył. Praw­do­po­dob­nie czymś ostrym, bo po­lało się sporo krwi. Wal­czyła. Krew jest głów­nie na me­blach, ale wi­dać ją też na ścia­nach. – W tym mo­men­cie po­ka­zała na kilka kro­pe­lek nad biur­kiem. – Mał­go­rzata Do­bro­wol­ska…

– Skąd wiesz, jak się na­zywa? – wtrą­cił An­drzej Woź­niak, do­brze wie­dząc, że znów daje part­nerce oka­zję do do­cin­ków. Jak zwy­kle się nie po­my­lił. W tej kwe­stii była nie­za­wodna.

– Jak­byś ob­ser­wo­wał, a nie ga­pił się na kwiatki i inne bzdety, za­uwa­żył­byś le­żący na szafce przy wej­ściu port­fel. Gdy ty za­chwy­ca­łeś się pod­łogą i pew­nie za­sta­na­wia­łeś, czy ten ko­lor pa­so­wałby ci w miesz­ka­niu, ja go otwo­rzy­łam i już wiem, u kogo go­ścimy. Poza tym plik bank­no­tów, który w nim zna­la­złam, to do­wód na to, że mo­tyw ra­bun­kowy to ra­czej ślepa uliczka, chyba że zło­dziej miał sporą wadę wzroku. Mamy ra­czej do czy­nie­nia z po­rwa­niem lub być może mor­der­stwem.

– Mor­der­stwo? Po­rwa­nie? – po­wtó­rzył po niej zdzi­wiony.

– A co in­nego? Te­raz to trudno po­wie­dzieć, ale trzeba brać pod uwagę różne sce­na­riu­sze. Na ra­zie mu­simy być otwarci na wszel­kie moż­li­wo­ści. Po­rwa­nie, mor­der­stwo, a może jed­nak nie­udany włam, któ­rego ce­lem nie były pie­nią­dze. – Wska­zała dło­nią na ba­ła­gan, który kłuł ją w oczy. Woź­niak do­brze wie­dział, że naj­chęt­niej by po­de­szła i po­ukła­dała po­przew­ra­cane książki czy po­jem­nik z dłu­go­pi­sami. Zresztą pa­mię­tał ich pierw­szą wspólną sprawę, gdy za­częła kom­pul­syw­nie sprzą­tać na miej­scu zbrodni. Na szczę­ście szybko od­cią­gnął ją na bok, za­nim zdą­żyła znisz­czyć do­wody zo­sta­wione przez sprawcę. Od tego czasu pil­no­wała się w tej kwe­stii. – Bez wąt­pie­nia stało się coś nie­po­ko­ją­cego. Jak dla mnie krwawe ślady w po­łą­cze­niu z nie­ła­dem ukła­dają się w sen­sowny sce­na­riusz. Ktoś za­sko­czył ją pod­czas pracy, za­ata­ko­wał, do­pro­wa­dza­jąc do moc­nego krwa­wie­nia, a na­stęp­nie wy­cią­gnął z domu przez ta­ras. A to ozna­cza, że ofiara może być w złym sta­nie. Może na­wet nie żyje. Mu­simy spraw­dzić wszyst­kie wa­rianty. We­zwij ekipę, ale ja po­ga­dam jesz­cze raz z dziew­czyną.

– O nie! – krzyk­nął po­li­cjant. – Ty wzy­waj, kogo chcesz, a ja z nią po­roz­ma­wiam. Po twoim wy­stę­pie dziew­czyna ra­czej nie pała do cie­bie mi­ło­ścią.

– Śred­nio mnie ob­cho­dzi to, czy mnie lubi, czy nie. To nie kon­kurs na naj­sym­pa­tycz­niej­szą osobę roku.

– Ty na pewno byś nie wy­grała – skwi­to­wał i ru­szył w stronę drzwi wyj­ścio­wych, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że to on po­roz­ma­wia z córką Mał­go­rzaty Do­bro­wol­skiej, a ko­le­żance zo­stawi dal­sze oglą­da­nie domu i we­zwa­nie ze­społu.

Po­woli wy­szedł z ga­bi­netu i prze­szedł obok śla­dów krwi na pod­ło­dze. Już chciał skrę­cić w prawo, w stronę drzwi wej­ścio­wych, któ­rymi do­stali się do bu­dynku, ale w ostat­nim mo­men­cie zmie­nił zda­nie i skrę­cił w lewo. Po­sta­no­wił zo­ba­czyć trasę, którą mu­siał po­ko­nać in­truz, cią­gnąc lub wy­no­sząc swoją ofiarę.

De­li­kat­nie otwo­rzył drzwi ta­ra­sowe, sta­ra­jąc się nie za­nie­czy­ścić śla­dów, i wy­szedł na ze­wnątrz. W nor­mal­nych wa­run­kach pew­nie sta­nąłby i po­za­chwy­cał się pięk­nym oto­cze­niem. Ogród oka­la­jący dom Do­bro­wol­skich zde­cy­do­wa­nie mógł się po­do­bać. Ro­snące wzdłuż ogro­dze­nia wy­so­kie tuje sta­no­wiły na­tu­ralny mur, który sku­tecz­nie ogra­ni­czał wi­docz­ność wścib­skim są­sia­dom czy prze­chod­niom.

Ro­zej­rzał się uważ­nie i ru­szył w prawo, po­nie­waż to tam na ziemi za­uwa­żył ko­lejne plamy krwi. Idąc ich śla­dem, do­tarł do pod­jazdu, gdzie się urwały, tak jakby to tam stał ja­kiś po­jazd, któ­rym od­je­chała ofiara, świa­doma lub nie tego, co wła­śnie się wy­da­rzyło.

– Udało ci się do­dzwo­nić do ojca? – spy­tał, gdy po­now­nie sta­nął przed dziew­czyną, która jedną ręką trzy­mała do­rod­nego kota, a drugą grze­bała w te­le­fo­nie.

Jej dłu­gie kasz­ta­nowe włosy spły­wały na twarz, za­sła­nia­jąc ją prak­tycz­nie w ca­ło­ści, dla­tego w pierw­szym mo­men­cie nie wie­dział, ja­kie emo­cje wy­raża. Gdy Tola na niego spoj­rzała, zdzi­wił się. Pa­trzyła na niego tak, jakby zu­peł­nie nic się nie stało. Na jej twa­rzy za­go­ścił lekki uśmiech, który nie pa­so­wał do osoby, któ­rej matce praw­do­po­dob­nie przy­tra­fiło się coś złego. W ciągu osiem­na­stu lat służby spo­ty­kał się z bar­dzo róż­nymi re­ak­cjami na krzywdę bli­skich. Oczy­wi­ście do­mi­no­wały roz­pacz, płacz, hi­ste­ria, któ­rej nie mógł prze­rwać żad­nymi sło­wami, zresztą czę­sto też nie chciał, bo z oso­bi­stego do­świad­cze­nia wie­dział, że traumę trzeba prze­pra­co­wać. Ale spo­ty­kał rów­nież ta­kich, któ­rzy się śmiali, opo­wia­dali dziwne hi­sto­rie, cza­sami zu­peł­nie nie­zwią­zane z przed­mio­tem ich spo­tka­nia.

Za­cho­wa­nie dziew­czyny zde­cy­do­wa­nie od­bie­gało od stan­dar­dów. Sie­działa wy­lu­zo­wana na scho­dach, dra­pała kota za uchem, wy­wo­łu­jąc u niego dziwny dźwięk, który za­wsze prze­ra­żał po­li­cjanta. Tłu­ma­czono mu wie­lo­krot­nie, że jest to oznaka za­do­wo­le­nia, ale zgod­nie z za­sadą, że bo­imy się tego, czego nie znamy, za­cho­wy­wał bez­pieczny dy­stans. Może ode­brałby to jako ele­ment te­ra­peu­tyczny zwią­zany z za­ist­niałą sy­tu­acją, ale pod­cho­dząc do niej, zo­ba­czył, co robi na te­le­fo­nie. Wrzu­cała swoje zdję­cie na In­sta­gram. „Czy tak robi ktoś, kto przej­muje się lo­sem wła­snej matki?”, po­my­ślał i sta­nął w pew­nej od­le­gło­ści od kota, który mo­men­tal­nie po­ło­żył uszy po so­bie.

An­drzej Woź­niak przy­brał bo­jową po­stawę, sta­nął na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach, wło­żył ręce do kie­szeni i swoim zwy­cza­jem prze­krzy­wił głowę w lewą stronę. Kie­dyś Zu­zanna pró­bo­wała mu wmó­wić, że to przez skró­cony jed­no­stron­nie mię­sień oboj­czy­kowo-ja­kiś tam, ale śred­nio go to in­te­re­so­wało. Nie ge­ne­ro­wało żad­nego pro­blemu, a wy­ja­śnie­nie, że przez to może mu się spiąć ja­kaś ta­śma, zu­peł­nie zi­gno­ro­wał.

– Udało ci się do­dzwo­nić do ojca? – po­wtó­rzył py­ta­nie, bo za pierw­szym ra­zem jakby nie usły­szała.

– Cały czas ma wy­łą­czony te­le­fon – po­wie­działa, po­now­nie prze­no­sząc wzrok na ekran. – Szcze­rze mó­wiąc, nie wiem, czy do­brze zro­bi­łam, wzy­wa­jąc was tu­taj. Pew­nie mama gdzieś po­szła, i tyle. Za­raz wróci i się okaże, że w sa­lo­nie to nie krew, tylko coś jej się wy­lało, a sa­mo­chodu nie za­brała, bo się po pro­stu roz­wa­lił.

– Nie są­dzę. Nie chcę cię stra­szyć, ale mu­szę do­wie­dzieć się jak naj­wię­cej, żeby po­móc two­jej ma­mie.

– Ale ja nic nie wiem. – Dziew­czyna wzru­szyła ra­mio­nami, pod­nio­sła na niego wzrok i wło­żyła te­le­fon do kie­szeni o wiele za du­żej bluzy, która czasy swo­jej świet­no­ści zde­cy­do­wa­nie miała już za sobą.

– Zro­bimy wszystko, aby ją zna­leźć, tylko mu­sisz nam po­móc. Po­wiedz, czy twoja mama ma ja­kichś wro­gów?

– Wro­gów? – rzu­ciła pod­nie­sio­nym gło­sem. – Ni­gdy! Ona jest nudna jak flaki z ole­jem. Do­ra­dza fir­mom, jak oszczę­dzać kasę. Sie­dzi w ta­bel­kach i coś tam li­czy. Kie­dyś ka­zała mi po­móc w ro­bo­cie i po dwóch go­dzi­nach mózg pra­wie mi eks­plo­do­wał, a ona sie­dzi tak ca­łymi dniami. Ma­sa­kra.

– A gdzie pra­cuje do­kład­nie?

– Ma firmę z ta­kim gost­kiem Ery­kiem, na­zwi­ska ni­gdy nie pa­mię­tam.

– Coś z nim nie tak? – spy­tał za­in­try­go­wany po­li­cjant, wy­ła­paw­szy dziwny ton jej głosu.

– Nie wiem, ostat­nio mama z kimś ga­dała i wy­ni­kało, że chyba ma z nim ja­kiś pro­blem, ale pro­szę nie py­tać o szcze­góły, nie wiem nic wię­cej. Od kilku ty­go­dni pra­co­wała głów­nie w domu. Po­wie­działa, że tak jest wy­god­niej, więc nie wcho­dzi­łam w szcze­góły. Ona zresztą nie­wiele mi mówi, trak­tuje mnie jak ja­kąś gów­niarę, która nic nie ro­zu­mie, jak­bym miała dwa latka.

– My, do­ro­śli, czę­sto nie chcemy za­wra­cać wam, dzie­cia­kom, głowy na­szymi spra­wami – po­wie­dział i de­li­kat­nie się uśmiech­nął. – A poza pracą? Ko­muś na­dep­nęła na od­cisk?

– Nie. Mama jest ra­czej nu­dziarą i w pracy, i po niej. Na­wet z oj­cem nie po­trafi się po­rząd­nie kłó­cić. Za­wsze jest spo­kojna, uśmiech­nięta i pró­buje za­ła­go­dzić każdy kon­flikt. Oj­ciec cza­sami coś krzyk­nie, ale też jest wy­ci­szony.

– Czę­sto się sprze­czają? – do­py­ty­wał da­lej, bacz­nie ob­ser­wu­jąc dziew­czynę i kota, który non stop za­bie­gał o gła­ska­nie.

– Nie. Aż dziwne, bo są ze sobą już ja­kieś dwa­dzie­ścia lat. Mam kilka ko­le­ża­nek, któ­rych ro­dzice się roz­stali, więc wiem, że róż­nie bywa – po­wie­działa z de­li­kat­nym uśmie­chem na twa­rzy.

– Ro­zu­miem. A może ja­kieś kon­flikty w ro­dzi­nie? Z są­sia­dami? – do­cie­kał, cały czas pa­trząc z nie­do­wie­rza­niem na dziew­czynę, która za­cho­wy­wała się tak, jakby na­dal nie czuła po­wagi sy­tu­acji.

– Hmm. W su­mie to sy­tu­acja ro­dzinna jest dość nie­ty­powa. Mama jest sie­rotą, to zna­czy… – za­ko­mu­ni­ko­wała roz­mów­czyni i po­now­nie się­gnęła po te­le­fon. Igno­ru­jąc kar­cące spoj­rze­nie po­li­cjanta, za­częła w nim cze­goś szu­kać. Już chciał to sko­men­to­wać, gdy wy­cią­gnęła go do niego i po­ka­zała ar­ty­kuł wy­świe­tlony na ekra­nie.

– „Cuda się zda­rzają” – prze­czy­tał ty­tuł i wziął od dziew­czyny urzą­dze­nie. – „W ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim roku w szpi­talu bie­lań­skim w War­sza­wie zo­stały za­mie­nione le­żące obok sie­bie dziew­czynki. I pew­nie ni­gdy nie wy­szłoby to na jaw, gdyby jedna z nich po la­tach nie za­cho­ro­wała. Pod­czas ba­dań oka­zało się, że lu­dzie, któ­rzy ją wy­cho­wy­wali, nie są jej bio­lo­gicz­nymi ro­dzi­cami. Pań­stwo N. za­trud­nili jed­nego z naj­lep­szych w kraju de­tek­ty­wów, któ­remu zle­cili od­na­le­zie­nie ich praw­dzi­wej córki. Udało mu się usta­lić jej per­so­na­lia. Hi­sto­ria skoń­czyła się happy en­dem. Wy­cho­wy­wana przez pań­stwa N. córka wy­zdro­wiała, a oni zy­skali no­wego członka ro­dziny”. To wy­da­rzyło się na­prawdę? – spy­tał zu­peł­nie za­sko­czony i od­dał dziew­czy­nie te­le­fon.

– Tak – od­po­wie­działa ta i wstała, trzy­ma­jąc kota, który co chwilę pró­bo­wał się wy­rwać. – Matka prze­żyła wielki szok. Zresztą my też. Tro­chę wy­wró­ciło to na­sze ży­cie do góry no­gami. Po­ja­wili się bab­cia i dzia­dek, któ­rzy chcieli nas po­znać. Cio­cia… – wes­tchnęła i wy­dęła po­liki. – Już tro­chę mniej. W su­mie pod­cho­dziła do nas jak pies do jeża, a gdy zmarł dzia­dek, zro­biła się dla nas jesz­cze bar­dziej wredna i agre­sywna.

– Dla­czego?

– Przez czter­dzie­ści kilka lat żyła jako je­dy­naczka w dość bo­ga­tej ro­dzi­nie. Na­wet bar­dzo bo­ga­tej, po­wie­dzia­ła­bym. To pana sa­mo­chód? – spy­tała, po­ka­zu­jąc na za­par­ko­waną przed do­mem białą lan­cię.

– Nie. Ja jeż­dżę to­yotą aven­sis.

– Spoko fura.

– Z dzie­więć­dzie­sią­tego ósmego – do­dał lekko za­wsty­dzony.

– A, to sporo zmie­nia – sko­men­to­wała i po­krę­ciła głową z dez­apro­batą. – Ale to i le­piej, to może pan szyb­ciej zro­zu­mie. Wiele osób uważa, że je­ste­śmy dziani, ale my przy dziad­kach to bie­daki. Oni mają pod War­szawą wielką po­sia­dłość, z sze­ścioma końmi i staj­nią, która mo­głaby po­mie­ścić jesz­cze ze dwa­dzie­ścia. Jest też ba­sen, si­łow­nia, sala ki­nowa. Wszystko su­per­luk­su­sowe. Całe ży­cie na to pra­co­wali, z tego, co mama opo­wia­dała, to uczci­wie się do­ro­bili. Wy­cho­wy­wali jedną córkę, któ­rej da­wali wszystko, wia­domo. I tu na­gle po­ja­wia się moja matka, miła, skromna, pra­co­wita. Mu­szę po­wie­dzieć, że na jej tle ciotka Be­ata wy­pada śred­nio. Od razu zro­biła się strasz­nie za­zdro­sna, bo dziad­ko­wie chcieli spę­dzać ze swoją nową córką, i z nami zresztą też, prak­tycz­nie cały czas. Przy każ­dej oka­zji po­wta­rzali, że nie­wiele tego czasu im zo­stało. Za­pra­szali na święta, które po­dobno wcze­śniej spę­dzali tylko we troje. Za­brali nas na wa­ka­cje, na które też za­zwy­czaj wy­jeż­dżali w wą­skim gro­nie, zimą pla­no­wa­li­śmy narty. Mama nie jest zbyt wy­lewną osobą, ale wi­dzia­łam, że za­czy­nała się czuć w ich to­wa­rzy­stwie co­raz le­piej. Słu­żyło jej to. No i parę mie­sięcy temu umarł dzia­dek. Po­ło­żył się spać i już się nie obu­dził. Wszy­scy by­li­śmy w szoku, bo od kiedy go po­zna­li­śmy, cały czas coś ro­bił, nie jak stan­dar­dowy se­nior, który sie­dzi w domu na tyłku i dla któ­rego wyj­ście do sklepu to wy­zwa­nie. Jeź­dził na ro­we­rze. Bie­gał, wolno, w swoim tem­pie, ale bie­gał. Zimą jeź­dził na nar­tach, i to tak, że nie uwie­rzyłby pan, że sie­dem­dzie­się­cio­la­tek tak może. Ge­ne­ral­nie, jak to tata mó­wił, krzepki dzia­dek.

– Ale jaki to ma zwią­zek ze zło­ścią ciotki? – wtrą­cił po­li­cjant.

– Sorka. Gdy dzia­dek zmarł, wy­pły­nął te­mat te­sta­mentu. Wie pan, de­li­katna sprawa… – Dziew­czyna cmok­nęła i po­dra­pała kota. Zwie­rzak od ja­kie­goś czasu ba­wił się sznur­kiem od bluzy, który mu dała, zu­peł­nie nic nie ro­biąc so­bie z faktu, że po­gry­zie wień­czący go pla­stik. – Oka­zało się, że jak po­ja­wiła się w ży­ciu dziad­ków mama, to zmie­nili te­sta­ment i ciotka prze­stała być je­dyną spad­ko­bier­czy­nią. Oczy­wi­ście mama odzie­dzi­czy swoją część spadku po śmierci babci, bo gdy dzia­dek od­szedł, to ona prze­jęła cały ma­ją­tek, ale gdy i ona umrze, ciotka nie do­sta­nie wszyst­kiego, jak przez całe ży­cie my­ślała. Oj, po­wiem szcze­rze, że na sty­pie za­cho­wy­wała się okrop­nie. Pa­trzyła na nas z nie­na­wi­ścią, jak­by­śmy to my za­bili dziadka. A naj­śmiesz­niej­sze, że mama ni­gdy nic nie zro­biła, aby od­na­leźć praw­dzi­wych ro­dzi­ców, bo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie o nich nie wie­działa. Żyła w prze­ko­na­niu, że jej praw­dziwi ro­dzice nie żyją, a ona po ich śmierci zo­stała ad­op­to­wana. Zdą­żyła się z tym po­go­dzić lata temu.

– Co z ludźmi, któ­rzy ją wy­cho­wy­wali? – spy­tał Woź­niak z za­in­te­re­so­wa­niem w gło­sie.

– Nie­stety też umarli. – Dziew­czyna zro­biła smutną minę i wes­tchnęła.

– A praw­dziwa, bio­lo­giczna mama, zna­czy twoja bab­cia jesz­cze żyje? – do­py­tał dla pew­no­ści, czu­jąc, że się po­woli gubi w cha­osie da­nych.

– Tak, cho­ciaż od dwóch mie­sięcy już na stałe mieszka z nią pie­lę­gniarka. Mama na­wet pro­po­no­wała, żeby za­miesz­kała u nas, ale bab­cia od­mó­wiła. Po­wie­działa, że nie chce sta­no­wić dla nas cię­żaru, poza tym, jak co chwilę po­wta­rza, nie prze­sa­dza się sta­rych krze­wów czy ja­koś tak. Od­wie­dzi­łam ją w ze­szłym ty­go­dniu. Bar­dzo jej się po­gor­szyło, więc w każ­dej chwili może stać się naj­gor­sze. Mama ostat­nio…

Dziew­czyna nie skoń­czyła, po­nie­waż jej wy­po­wiedź prze­rwał pisk opon. Brama za­częła się otwie­rać i przed dom za­je­chał czarny le­xus RX. Wy­sko­czył z niego wy­glą­da­jący na pięć­dzie­siąt lat męż­czy­zna z lekką nad­wagą, co pod­kre­ślała roz­cho­dząca się na brzu­chu ko­szula w biało-gra­na­tową kratę, nie­dbale wsu­nięta w spodnie.

– Tola? Co się stało?! – krzyk­nął, pod­bie­ga­jąc do córki, która od razu wstała. Przy­tu­lił ją mocno, jakby nie wi­dzieli się dłuż­szy czas. Po­gła­skał córkę po gło­wie i do­piero po lek­kim chrząk­nię­ciu po­li­cjanta pu­ścił.

Gdy ob­ró­cił się do funk­cjo­na­riu­sza, pierw­sze, co zwró­ciło uwagę Woź­niaka, to krzywo za­pięte gu­ziki jego ko­szuli, tak jakby ubie­rał się w po­śpie­chu.

– Mama znik­nęła – po­wie­działa dziew­czyna i wtu­liła się po­now­nie w męż­czy­znę.

– Jak to znik­nęła? Po­szła gdzieś? – do­py­ty­wał, na­dal igno­ru­jąc po­li­cjanta.

– Tato, nie wiem… Wró­ci­łam ze szkoły, ale jej nie było, a w sa­lo­nie… – Za­wie­siła głos, jakby słowa, które miała po­wie­dzieć, mo­gły go zra­nić, a ona za wszelką cenę chciała tego unik­nąć. Do­piero te­raz na jej po­licz­kach po­ja­wiły się łzy, któ­rych An­drzej Woź­niak spo­dzie­wał się dużo wcze­śniej. – A co, jak coś jej się stało?

– Lo­luś… – Męż­czy­zna de­li­kat­nie po­gła­skał dziew­czynę po gło­wie. – Wszystko bę­dzie do­brze. Idź do mo­jego auta, po­cze­kaj, ja za­raz przyjdę. – Wy­cią­gnął w jej stronę klu­czyki, da­jąc tym sa­mym znać, aby zo­sta­wiła go sam na sam z po­li­cjan­tem, któ­rego w końcu za­szczy­cił spoj­rze­niem. – Co tu się dzieje? – zwró­cił się do niego agre­syw­nie, gdy tylko Tola się od­da­liła.

Wy­raz jego twa­rzy zmie­nił się dia­me­tral­nie, z mi­łego i ko­cha­ją­cego ta­tu­sia na rosz­cze­nio­wego pe­tenta, który w każ­dym wi­dzi wroga.

– Dzień do­bry, star­szy aspi­rant An­drzej Woź­niak – po­wie­dział spo­koj­nie funk­cjo­na­riusz. – Pan jest mę­żem Mał­go­rzaty Do­bro­wol­skiej?

– Tak, Kry­stian Do­bro­wol­ski, ale o co tu cho­dzi?! – od­po­wie­dział pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Pana córka zgło­siła za­gi­nię­cie pana żony.

– Ale dla­czego?

– Pana żona znik­nęła. W domu są ślady krwi i praw­do­po­dob­nie walki – oznaj­mił, cały czas ob­ser­wu­jąc re­ak­cję męż­czy­zny.

– O Boże…! – jęk­nął i zła­pał się za głowę, na któ­rej ilość wło­sów nie im­po­no­wała. Zmarsz­czył groź­nie brwi i utkwił spoj­rze­nie w swo­ich bu­tach. – To jest ja­kiś kosz­mar. Ale kto? Dla­czego? – py­tał, nie pod­no­sząc wzroku.

– To wła­śnie pró­bu­jemy usta­lić. Co ro­bił pan dzi­siaj od rana?

– Ja? – Spoj­rzał na po­li­cjanta, jesz­cze bar­dziej marsz­cząc brwi, a bruzda mię­dzy oczami zro­biła się jesz­cze głęb­sza, jakby ktoś w tym miej­scu na­ciął skórę ostrym no­żem. – Co pan in­sy­nu­uje?

– Ni­czego nie in­sy­nu­uję, tylko zbie­ram fakty. To jest nie­zbędne do usta­le­nia prze­biegu wy­da­rzeń – po­in­for­mo­wał An­drzej Woź­niak bez­na­mięt­nym gło­sem, cały czas bacz­nie ob­ser­wu­jąc roz­mówcę.

– Prze­pra­szam, ale… Tola i Mał­go­sia są ca­łym moim świa­tem i nie wiem, co bym zro­bił, gdyby któ­rejś coś się stało – po­wie­dział le­dwo sły­szal­nym gło­sem, cały czas pa­trząc w zie­mię.

– Na ra­zie ni­czego nie mo­żemy za­kła­dać. Pro­szę po­wie­dzieć, co pan dzi­siaj ro­bił.

– Od rana pra­co­wa­łem.

– Dla­czego miał pan wy­łą­czony te­le­fon?

– Wy­łą­czony te­le­fon? – po­wtó­rzył po funk­cjo­na­riu­szu mąż za­gi­nio­nej. – Nie, może przez chwilę nie mia­łem za­sięgu. U mnie w biu­rze cza­sami to się zda­rza.

– Ro­zu­miem, i cały dzień cho­dził pan ze źle za­piętą ko­szulą? – spy­tał Woź­niak, a na jego twa­rzy po­ja­wił się de­li­katny uśmiech.

– Eee… Nie za­uwa­ży­łem. – Męż­czy­zna zer­k­nął na gu­ziki i za­czął je nie­zdar­nie po­pra­wiać.

– Ma pan po­mysł, gdzie pań­ska żona może być?

– Nie. – Do­bro­wol­ski po­krę­cił prze­cząco głową i ob­ró­cił się w stronę sa­mo­chodu, gdzie sie­działa jego córka na­dal ba­wiąca się z ko­tem. – Tola nic nie po­wie­działa? – spy­tał dziw­nym, lekko drżą­cym gło­sem.

– O czym?

– Gdzie Mał­go­rzata może być?

– Nie­stety nie. A panu nic nie wspo­mi­nała wczo­raj wie­czo­rem lub dzi­siaj rano, że pla­nuje się z kimś spo­tkać?

Męż­czy­zna po­now­nie po­krę­cił głową.

– Czy pana żona ma ja­kichś wro­gów?

– Yyy… – mruk­nął i za­czął ner­wowo sku­bać skórkę le­wego kciuka. – Ona jest ra­czej lu­biana. Sta­now­cza, ale spo­kojna. Spo­ra­dycz­nie pod­nosi ci­śnie­nie in­nym, ale chyba jak każdy.

– To może pan mógł być ce­lem?

– Ja? – po­wie­dział zdzi­wiony i jesz­cze bar­dziej zmarsz­czył brwi. – Nie! W ży­ciu. Niby dla­czego?

– Coś ostat­nimi czasy działo się dziw­nego w oko­licy? Może ktoś się po­dej­rzany krę­cił?

– Nie, tu jest spo­koj­nie… – Męż­czy­zna za­wie­sił głos. – Cho­ciaż tak te­raz so­bie po­my­śla­łem, że… – Kry­stian Do­bro­wol­ski po­now­nie urwał wy­po­wiedź i uło­żył usta w dzió­bek, przy­gry­za­jąc jed­no­cze­śnie po­li­czek od środka. – Mał­go­rzata mó­wiła mi o ja­kimś pier­ścionku i chyba bran­so­letce, któ­rych nie mo­gła zna­leźć. Wtedy my­śla­łem, że je gdzieś po­siała, cho­ciaż to do niej nie pa­so­wało, bo za­wsze wszystko od­kłada na miej­sce i pa­mięta gdzie. Ale te­raz tak so­bie po­my­śla­łem, że może ktoś wtedy wszedł do na­szego domu i je za­brał. I dzi­siaj stało się po­dob­nie, tylko żona przy­ła­pała go na go­rą­cym uczynku.

– Może – sko­men­to­wał. – Mają pań­stwo ja­kiś alarm czy mo­ni­to­ring?

– Alarm mamy, tylko rzadko go uru­cha­miamy. Ka­mery pla­no­wa­li­śmy za­ło­żyć, ale za­wsze bra­ko­wało czasu lub mie­li­śmy waż­niej­sze wy­datki.

– A może są­sie­dzi mają? – spy­tał Woź­niak.

– Z naj­bliż­szych są­sia­dów nikt nie ma, ale sto me­trów stąd nowi miesz­kańcy za­mon­to­wali w ze­szłym roku. W su­mie na­wet nie wiem dla­czego, tu­taj jest bar­dzo bez­piecz­nie.

– Było – usły­szeli zza ple­ców. Ża­den z nich nie za­uwa­żył przy­słu­chu­ją­cej się ich roz­mo­wie Zu­zanny Kruk, która nie ra­czyła się przed­sta­wić, po­wie­dzieć cze­go­kol­wiek wię­cej. Rzu­ciła to jedno słowo i ru­szyła w stronę sa­mo­chodu tech­nika, który wła­śnie par­ko­wał na pod­jeź­dzie.

Rozdział 3

– Tra­fi­li­śmy na po­dej­rzane kar­teczki – po­wie­dział młody po­li­cjant z na­su­niętą dziw­nie na uszy po­li­cyjną czapką i po­dał An­drze­jowi Woź­nia­kowi za­bez­pie­czone w to­reb­kach fo­lio­wych ka­wałki pa­pieru for­matu A7.

Ktoś na­pi­sał na nich od­ręcz­nie: „Boję się go”, „Mam już dość”, „On chce mnie za­bić”.

– Gdzie to zna­leź­li­ście? – spy­tała Zu­zanna Kruk, nie od­ry­wa­jąc wzroku od zna­le­zi­ska.

– Jedną ktoś scho­wał w szu­fla­dzie w biurku w ga­bi­ne­cie, tym, przy któ­rym sie­działa ofiara pod­czas praw­do­po­dob­nego ataku. Druga była w jej to­rebce, a trze­cia le­żała w szafce noc­nej przy łóżku. Po za­war­to­ści można wnio­sko­wać, że na­le­żała do żony, nie jej męża. Zna­leź­li­śmy tam pil­nik, bez­barwny bal­sam do ust, krem do rąk, korki do uszu i ró­żową opa­skę na oczy, taką do spa­nia.

– Znajdź­cie ja­kieś no­tatki za­pi­sane przez Do­bro­wol­ską i wy­ślij­cie do po­rów­na­nia. Trzeba zba­dać, czy na tych kar­tecz­kach jest jej pi­smo, czy może ktoś jej to wy­sy­łał. – Ko­bieta jak zwy­kle wy­dała roz­kaz prze­sad­nie wład­czym gło­sem. Po­li­cjant tylko kiw­nął głową i po­now­nie ru­szył do środka.

– My­ślisz, że za tym stoi mąż? – rzu­cił Woź­niak, gdy młody funk­cjo­na­riusz znik­nął z pola wi­dze­nia. Kry­stian Do­bro­wol­ski mu się nie spodo­bał. Spra­wiał wra­że­nie, jakby ta roz­mowa go de­ner­wo­wała. Szybko ją za­koń­czył, zo­sta­wił do sie­bie te­le­fon i po­je­chał do­kądś z córką. Ani on, ani ona nie za­cho­wy­wali się tak, jakby bar­dzo prze­jęli się za­ist­niałą sy­tu­acją.

– To nie czas na zga­dy­wa­nie. Zbierzmy do­wody. Po­li­cjant to nie wróż­bita, co prze­po­wiada przy­szłość z fu­sów. – Kruk po­stu­kała dłu­go­pi­sem w swój mały ka­je­cik, w któ­rym za­wsze wszystko no­to­wała, i ro­zej­rzała się po raz nie wia­domo który po po­miesz­cze­niu.

– Matko, za­czyna się – wes­tchnął, wie­dząc, że wy­wo­łał nie­po­trzebną dys­ku­sję.

Nie zdą­żył nic do­dać, bo z domu wy­szedł ko­lejny po­li­cjant.

– Mamy jej ko­mórkę – za­ko­mu­ni­ko­wał z taką dumą, jakby zna­lazł ukryty skarb.

Woź­niak nie chciał ko­men­to­wać, że już wie­dzieli o tym od córki za­gi­nio­nej, więc rzu­cił tylko:

– Po­pro­szę.

Chwy­cił za­bez­pie­czony fo­lią te­le­fon i spró­bo­wał go uru­cho­mić, wpi­su­jąc kom­bi­na­cję 1234, a póź­niej 4321. Nie­stety bez­sku­tecz­nie.

– Je­den trzy zero sie­dem – wy­re­cy­to­wała Zu­zanna Kruk z po­są­go­wym wy­ra­zem twa­rzy.

– Za­czy­nam się cie­bie bać – sko­men­to­wał star­szy aspi­rant i wy­trzesz­czył oczy, gdy kod oka­zał się wła­ściwy.

– Gdy­byś sku­pił się na swo­jej ro­bo­cie, to może też byś na coś tra­fił. Twój wzrok prze­śli­zguje się po oto­cze­niu, a po­wi­nien wcho­dzić w za­ka­marki. Po­wi­nie­neś być jak ska­ner, co wy­ła­puje naj­mniej­sze pyłki z do­wo­dami.

– Prze­pra­szam, ale roz­ma­wia­łem z córką za­gi­nio­nej, a póź­niej chwilę z mę­żem. Chyba prze­słu­cha­nie ro­dziny jest rów­nie ważne jak zbie­ra­nie i za­bez­pie­cze­nie do­wo­dów.

– Nie zgo­dzi­ła­bym się – sap­nęła i po­krę­ciła głową. – Lu­dzie kła­mią, a ślady nie­ko­niecz­nie. A co do ha­sła, to zna­la­złam je w jej no­tat­niku, w któ­rym wy­pi­sała wszyst­kie kody do­stępu, co jest śred­nio mą­dre, bo każdy mógł do niego zaj­rzeć.

Ale on już nie słu­chał, sku­piał się na prze­glą­da­niu za­war­to­ści te­le­fonu. Za­czął od zdjęć. Ko­bieta nie miała ich zbyt wiele, co wpra­wiło go w lek­kie zdzi­wie­nie. An­drzej Woź­niak już dawno za­uwa­żył, że w do­bie te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych z optyką o ja­ko­ści zbli­żo­nej do pro­fe­sjo­nal­nych apa­ra­tów lu­dzie ro­bią zdję­cia wszę­dzie i wszyst­kiemu. Bez sensu, bez po­my­ślunku, bez po­lotu, przez co fol­dery ze zdję­ciami mają wy­pchane do gra­nic moż­li­wo­ści.

W spraw­dza­nych pod­czas czyn­no­ści służ­bo­wych te­le­fo­nach znaj­do­wał tyle dziw­nych rze­czy, że my­ślał, że już nic go nie za­sko­czy. Zdję­cia je­dze­nia, roz­kła­dów jazdy czy syl­wetki dla udo­ku­men­to­wa­nia chud­nię­cia zu­peł­nie nie wpra­wiały go w zdzi­wie­nie. Jed­nak to, co zo­ba­czył w te­le­fo­nie Mał­go­rzaty Do­bro­wol­skiej, przy­spie­szyło bi­cie jego serca. Pa­trzył na ob­razy i czuł, jak jego oczy mi­mo­wol­nie otwie­rają się co­raz sze­rzej.

Zro­bione przed lu­strem zdję­cia jej ciała, które śmiało mo­gły być do­wo­dem w spra­wie. Si­niaki spo­rych wiel­ko­ści i róż­no­rod­nych ko­lo­rów. Krwi­sto­czer­wone, po­ma­rań­czowe czy zie­lone. Duże, małe. Naj­gor­szy chyba znaj­do­wał się na jej ple­cach, w oko­li­cach ne­rek. Stra­szył ko­lo­rem i roz­mia­rem. Ktoś, kto jej go zro­bił, mu­siał wło­żyć w to mnó­stwo siły i ra­czej nie na­le­żał do grona naj­bliż­szych przy­ja­ciół.

Rozdział 4

Słońce już za­cho­dziło, gdy po sied­miu go­dzi­nach spę­dzo­nych w domu Do­bro­wol­skich, pod­czas któ­rych wspól­nie z tech­ni­kiem prze­cze­sy­wali każdy za­ka­ma­rek, Zu­zanna Kruk i An­drzej Woź­niak wy­szli i sta­nęli na ulicy. Zro­biło się już szaro, a tem­pe­ra­tura spa­dła o kilka stopni. Lato po­woli ustę­po­wało je­sieni, a cie­płe dni i nie­wiele zim­niej­sze noce po­woli od­cho­dziły w za­po­mnie­nie. Lu­dzie wy­cią­gali już cie­płe kurtki, za­po­mi­na­jąc, że przy ta­kiej sa­mej wy­so­ko­ści słupka rtęci kilka mie­sięcy wcze­śniej, przed wa­ka­cjami, cho­dzili w blu­zach, a nie­któ­rzy na­wet w klap­kach i krót­kich spoden­kach.

– To wra­camy na ko­mi­sa­riat – rzu­ciła po­li­cjantka, cały czas po­grą­żona w za­my­śle­niu. Gdy tylko ru­szało śledz­two, prze­sta­wiała swój umysł na tryb „in­ten­sywna praca”, z któ­rego ciężko było ją wy­cią­gnąć. – Trzeba ścią­gnąć go­ścia od kom­pu­te­rów i te­le­fo­nów. Na bank coś tam jesz­cze jest, a ja…

– Cze­kaj! Ja ni­g­dzie nie wra­cam, co naj­wy­żej do domu. Zgło­szono za­gi­nię­cie, więc można po­wie­dzieć, że po­szu­ki­wa­nia ru­szyły. Nasi ana­li­zują ze­brane ślady. Rano na biurku bę­dziemy mieli na­gra­nia z ka­mer i pro­to­koły z wy­py­ty­wa­nia są­sia­dów. Jak coś bę­dzie wy­ma­gało na­szej in­ter­wen­cji, pod­je­dziemy raz jesz­cze, a w wy­jąt­ko­wej sy­tu­acji za­dzwo­nią po nas. Te­raz je­dziemy do domu od­po­cząć. Nie wiem, czy pa­mię­tasz, ale po ostat­niej spra­wie obie­ca­łaś, że bę­dziesz za­cho­wy­wać umiar i roz­są­dek.

Uśmiech­nął się do niej, li­cząc, że ko­le­żanka po­tul­nie ru­szy do swo­jego sa­mo­chodu. Ta jed­nak stała jak za­mu­ro­wana, pa­trząc przed sie­bie. Znał ją na tyle do­brze, że wie­dział, co to ozna­cza.

– Gdyby nie ja, ni­gdy by nie od­na­le­ziono tych chłop­ców – wy­du­siła z sie­bie po dłuż­szej chwili ci­szy, cały czas nie ra­cząc go spoj­rze­niem.

– Tak, wiem – sko­men­to­wał ci­cho i bez emo­cji, cho­ciaż chęt­nie pod­niósłby głos. Cztery lata pracy z Zu­zanną Kruk na­uczyły go, że każdą dys­ku­sję ze swoją part­nerką musi pro­wa­dzić w spo­sób spo­kojny, gdyż szybko wpada w złość i emo­cjo­nuje się zde­cy­do­wa­nie po­nad miarę, a co za­ska­ku­jące, jej sa­mej prze­szka­dza to u in­nych. Na­uczył się rów­nież tak do­bie­rać słowa, aby zmniej­szyć moż­li­wo­ści nie­pra­wi­dło­wej in­ter­pre­ta­cji, a także stro­nić od abs­trak­cji i wszel­kich me­ta­for, któ­rych tak bar­dzo wy­ma­gała jego po­lo­nistka w li­ceum, a które nie­stety sta­no­wiły wy­zwa­nie dla ko­le­żanki. Wszystko mu­siał tłu­ma­czyć jak chłopu na roli, mimo że ko­bietę zde­cy­do­wa­nie ce­cho­wała po­nad­prze­ciętna in­te­li­gen­cja. – Tylko że pra­wie przy­pła­ci­łaś to ży­ciem – do­rzu­cił po chwili.

– To się nie li­czy. Zo­sta­łam po­li­cjantką z pełną świa­do­mo­ścią za­gro­żeń, ja­kie nie­sie za sobą ta praca. Wiem, że mogę zo­stać ranna, a na­wet zgi­nąć pod­czas każ­dej ak­cji – po­wie­działa, a on nie pierw­szy raz po­my­ślał o po­świę­ce­niu, które wpi­sy­wała w wy­ko­ny­wany za­wód, a któ­rego on bał się jak ognia, szcze­gól­nie ze względu na ro­dzinę. – Ważne, że się udało. My pra­cu­jemy dla efektu.

– Ta­aak – od­po­wie­dział prze­cią­gle i zro­bił krok w stronę sa­mo­chodu, któ­rym przy­je­chał. – Ale pro­ces do­cho­dze­nia do niego też jest ważny. Jak znowu wy­lą­du­jesz w szpi­talu, ko­lejna po­trze­bu­jąca two­jego nie­sa­mo­wi­tego umy­słu osoba bę­dzie mu­siała na niego cze­kać, bo ty bę­dziesz unie­ru­cho­miona. A co, jak sta­nie ci się coś po­waż­niej­szego i ni­gdy nie wró­cisz? Do tego nie mo­żemy do­pu­ścić. – Po­kle­pał ją po ra­mie­niu i szybko cof­nął rękę. Kon­takt fi­zyczny sta­no­wił ko­lejną rzecz, któ­rej mu­siał uni­kać, co w jego przy­padku sta­no­wiło spore wy­zwa­nie.

Star­szy aspi­rant An­drzej Woź­niak po­cho­dził z wie­lo­dziet­nej ro­dziny, w któ­rej peł­nił nie tylko funk­cję star­szego brata, ale cza­sami i ro­dzica. Matka i oj­ciec wy­cho­dzili do pracy przed świ­tem i wra­cali w oko­li­cach ko­la­cji, tak zmę­czeni, że nie da­wali rady ogar­nąć zwy­kłego ro­dzin­nego ży­cia. Dla­tego on, jako naj­star­szy z sze­ściorga dzieci, prze­jął ich rolę, ale nie można po­wie­dzieć, że zro­bił to chęt­nie. Jako na­sto­la­tek zde­cy­do­wa­nie wo­lałby spę­dzać czas ina­czej niż go­tu­jąc czy nad­zo­ru­jąc wy­ko­ny­wa­nie obo­wiąz­ków do­mo­wych przez pięć młod­szych sióstr. Wie­dział jed­nak, że nie ma wy­boru, i z lekko skwa­szoną miną za­rzą­dzał ma­łym stad­kiem.

Po­zo­sta­ło­ścią po tych cza­sach była nie tylko nie­by­wale roz­wi­nięta em­pa­tia, ale rów­nież bli­skość z ro­dzeń­stwem i umie­jęt­ność po­cie­sza­nia bli­skich. Co­dzienne małe dra­maty, ja­kie spo­ty­kały dziew­czynki w szkole, na po­dwórku czy na pierw­szej randce, spo­wo­do­wały, że drobne ge­sty, ta­kie jak przy­tu­la­nie czy ręka po­ło­żona na ra­mie­niu jako wy­raz wspar­cia, były dla niego prak­tycz­nie tak na­tu­ralne jak od­dy­cha­nie, a w re­la­cjach z Zu­zanną mu­siał się tego wy­zbyć. Ona za każ­dym ra­zem tę­żała, sta­wała na bacz­ność, a w jej wzroku po­ja­wiała się lekka nuta wro­go­ści.

Rozdział 5

Star­szy aspi­rant An­drzej Woź­niak sie­dział obok swo­jej part­nerki i z po­dzi­wem przy­glą­dał się jej sta­no­wi­sku pracy, mimo że wi­dział je wie­lo­krot­nie. To, że Zu­zanna ma świra na punk­cie czy­sto­ści i po­rządku, za­uwa­żył już pod­czas pierw­szego spo­tka­nia.

– Mógł­byś umyć ręce? – spy­tała, gdy po szyb­kim przed­sta­wie­niu przez ko­men­danta wy­cią­gnął do niej rękę. Zu­peł­nie nie ro­zu­miał, o co jej cho­dzi. – Wi­dzia­łam, jak pięć mi­nut temu, za­nim wsze­dłeś do bu­dynku, ja­dłeś droż­dżówkę, a póź­niej nie umy­łeś rąk, po­nie­waż nie skrę­ci­łeś do ła­zienki. Wy­ją­łeś tylko te­le­fon i na­nio­słeś na dło­nie ko­lejną dawkę za­raz­ków. No i po dro­dze do­tkną­łeś klamki do bu­dynku. Nie wiem, czy wiesz, ale klamki, po­rę­cze czy gu­ziki w win­dzie to rze­czy, któ­rych nie po­win­ni­śmy do­ty­kać gołą dło­nią, no, chyba że chcemy za­cho­ro­wać.

Wy­rzu­cała z sie­bie słowa jak ka­ta­rynka, a on słu­chał tego z sze­roko roz­dzia­wio­nymi ustami. Gdy skoń­czyła, spoj­rzał wy­mow­nie na ko­men­danta, pró­bu­jąc spy­tać go wzro­kiem, czy może jed­nak nie zmie­niłby zda­nia i dał mu na part­nera ko­goś bar­dziej… nor­mal­nego. Nie­stety de­cy­zja o przy­dziale za­pa­dła i je­dy­nym wyj­ściem, je­żeli bar­dzo mu nie pa­so­wała, była re­zy­gna­cja ze służby, a to nie wcho­dziło w grę.

Pierw­szy mie­siąc ich wspól­nej pracy wo­lałby wy­ma­zać, za­po­mnieć. Mu­siał na­uczyć się to­le­ro­wa­nia za­cho­wań, któ­rych zu­peł­nie nie ro­zu­miał. Jego part­nerka no­to­rycz­nie prze­kra­czała gra­nice, czego on nie ro­bił prak­tycz­nie ni­gdy. Mó­wiła lu­dziom rze­czy, któ­rych po pro­stu nie mówi się ze względu na spo­łeczne re­la­cje. Ona jed­nak się tym nie przej­mo­wała, a wręcz igno­ro­wała ich re­ak­cje, zu­peł­nie nie do­strze­ga­jąc, że mo­gła ko­goś zra­nić czy ob­ra­zić.

Mimo to zna­lazł w niej też kilka cech, któ­rymi nie­zmier­nie mu im­po­no­wała, jak choćby pa­trze­nie na zda­rze­nia w spo­sób nie­kon­wen­cjo­nalny, a także na­bożne po­dej­ście do po­rządku. Kil­ka­krot­nie od­wie­dził ją w ma­łej ka­wa­lerce, którą wy­naj­mo­wała od lat, i za­wsze czuł się jak w in­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Kurz miał tam za­kaz wstępu, a li­nijka, obok dłu­giej li­sty de­ter­gen­tów, sta­no­wiła jedno z waż­niej­szych na­rzę­dzi do utrzy­my­wa­nia po­rządku. Pa­trząc na jej oto­cze­nie, wie­dział, że za żadne skarby świata nie umiałby od­wzo­ro­wać jej spo­sobu sprzą­ta­nia. Wspięła się na naj­wyż­szy po­ziom per­fek­cji, o który on ni­gdy się na­wet nie otarł. U niego w ro­dzin­nym domu li­czyło się tylko to, aby nie sta­wiać ni­czego na środku po­koju, więc wraz z sio­strami ko­lek­cjo­no­wali grzecz­nie ba­ła­gan wzdłuż ścian. Pię­trzyło się tam wszystko – od ple­ca­ków szkol­nych, przez książki, aż po za­bawki i ubra­nia. Cza­sami w tym ca­łym nie­po­rządku znaj­do­wały się ka­wałki sta­rych ka­na­pek lub nad­gry­zione jabłka. W domu stwo­rzo­nym przez niego i żonę tro­chę bar­dziej się sta­rał. W so­boty wszy­scy an­ga­żo­wali się w po­rządki. Oczy­wi­ście je­śli aku­rat żona wraz ze star­szą córką nie wy­je­chały na za­wody, a on nie sie­dział w ro­bo­cie. Dla­tego je­żeli nie mieli czasu i spo­sob­no­ści, nikt się nie wście­kał i nie ro­bił awan­tury o ba­ła­gan.

Bio­rąc to wszystko pod uwagę, po­rzą­dek pa­nu­jący na biurku, na któ­rym stał lap­top z przy­go­to­wa­nym do oglą­da­nia fil­mem z ka­mery są­siada Do­bro­wol­skich, nie­zwy­kle go stre­so­wał, mimo że po wielu kłót­niach jego part­nerka prze­stała ro­bić awan­tury o ar­ty­styczny nie­ład, jak na­zy­wał znaj­du­jące się na jego biurku rze­czy. Z tego też względu jak ognia oboje uni­kali ko­niecz­no­ści wspól­nej pracy na jego sta­no­wi­sku.

– Z tego, co po­wie­działa córka Do­bro­wol­skich, wy­szła do szkoły z domu mię­dzy siódmą trzy­dzie­ści a ósmą, mąż od dzie­wią­tej pra­co­wał, po­tem żadne z nich nie po­ja­wiło się w domu, oczy­wi­ście do po­wrotu dziew­czyny ze szkoły, a męża z pracy. Żadne też nie kon­tak­to­wało się z za­gi­nioną, co wiemy z bi­lin­gów, które za­dzi­wia­jąco szybko do­sta­li­śmy – prze­rwała jego roz­my­śla­nia Zu­zanna Kruk i klik­nęła przy­cisk „play” na na­gra­niu, które wy­świe­tliła na ekra­nie.

Nie­stety, czego nie prze­wi­dzieli na­wet sami wła­ści­ciele sprzętu, na­gra­nie do­ty­czyło tylko ostat­nich dwu­na­stu go­dzin. Za­afe­ro­wany są­siad pod­czas pre­zen­ta­cji przez mon­tera wszyst­kich usta­wień nie za­uwa­żył, że ten za­pi­sał w usta­wie­niach tylko taki czas na­gra­nia, mimo że mógł na­wet i czter­dzie­ści osiem. Może gdyby po­li­cjanci za­stali wła­ści­ciela po­se­sji od razu, otrzy­ma­liby na­gra­nie od rana, ale nie­stety męż­czy­zny nie było, a żona, nie umie­jąca ob­słu­żyć opro­gra­mo­wa­nia z mo­ni­to­ringu, po­wie­działa, że za­dzwoni, jak tylko ten do­trze. I fak­tycz­nie po dwu­dzie­stej dru­giej za­dzwo­niła do po­li­cjanta, który ją od­wie­dził. Tym spo­so­bem dys­po­no­wali ta­śmami za­czy­na­ją­cymi się chwilę przed 11.00 w dniu za­gi­nię­cia Mał­go­rzaty Do­bro­wol­skiej. Nie mo­gli zo­ba­czyć, czy ktoś krę­cił się tam wcze­śniej.

Chwilę póź­niej ich oczom uka­zał się pod­jazd są­sia­dów, a w tle ten pod do­mem Do­bro­wol­skich. Na szczę­ście miesz­kańcy osie­dla sporo za­in­we­sto­wali w sprzęt i mimo od­le­gło­ści do­brze wi­dać było to, co działo się przed do­mem za­gi­nio­nej. Do­dat­kowo kto­kol­wiek pod­jeż­dżał pod dom Do­bro­wol­skich, mu­siał zo­stać za­re­je­stro­wany przez ka­merę. Droga bie­gnąca obok ich domu koń­czyła się wej­ściem do lasu i na­wet sa­mo­cho­dem typu smart nie da­łoby się prze­je­chać przez gę­sto za­ro­śniętą ścieżkę, która skrę­cała i pro­wa­dziła na ty­łach ich po­se­sji.

– Z tego, co nasi się do­wie­dzieli, to nie za­uwa­żono tu ni­czego nie­ty­po­wego, co nie ozna­cza, że nikt po­dej­rzany się nie krę­cił. Cały czas cho­dzą tędy lu­dzie, wjeż­dżają i wy­jeż­dżają sa­mo­chody miesz­kań­ców, od­wie­dza­ją­cych ich go­ści czy ku­rie­rów. O dziwo, nie zna­leźli żad­nego wścib­skiego są­siada, który go­dzi­nami prze­sia­duje w oknie i czeka na ja­kieś cie­kawe wy­da­rze­nie – po­wie­dział lekko za­wie­dziony An­drzej, który wie­lo­krot­nie prze­ko­nał się, że miesz­ka­jący w po­bliżu zda­rze­nia lu­dzie czę­sto wy­chwy­tują istotne szcze­góły.

– No. – Po­li­cjantka wzru­szyła de­li­kat­nie ra­mio­nami i na­ci­snęła przy­cisk przy­spie­sza­jący oglą­dany ob­raz, naj­pierw dwu-, a póź­niej czte­ro­krot­nie.

Bacz­nie ob­ser­wo­wali nie­mal nie­zmie­nia­jący się ob­raz, gdy o 12.34 we­dług ze­garka umiesz­czo­nego w pra­wym gór­nym rogu na­gra­nia na ulicy po­ja­wił się biały sa­mo­chód do­staw­czy. Zu­zanna Kruk przy­wró­ciła nor­malne tempo i ra­zem pa­trzyli, jak auto nie­spiesz­nie pod­jeż­dża pod dom Do­bro­wol­skich i par­kuje ty­łem do bramy. Wy­sia­dła z niego za­kap­tu­rzona po­stać, która skie­ro­wała się do śmiet­ni­ko­wej wiaty. Otwo­rzyła pierw­szą, a na­stęp­nie drugą furtkę i zna­la­zła się na po­se­sji. Po­tem przez trzy mi­nuty nic się nie działo.

– To nie może być przy­pad­kowa osoba. Do­brze wie­działa, że wszystko jest otwarte – wtrą­cił An­drzej, ale za­raz za­milkł, wi­dząc kar­cące spoj­rze­nie ko­le­żanki.

Po chwili brama wjaz­dowa za­częła się otwie­rać. Po­cząt­kowo wy­glą­dało to tak, jakby otwie­rał ją ktoś z pi­lota, ale gdy po­now­nie zo­ba­czyli kie­rowcę sa­mo­chodu, wie­dzieli, że jest ina­czej. Po­woli prze­py­chał ręcz­nie bramę, która bez pro­blemu szła jak po szy­nach. Gdy skoń­czył, wsiadł do sa­mo­chodu, wje­chał ty­łem na pod­jazd i po­now­nie ręcz­nie za­mknął bramę.

Pa­trzyli na ko­lejne uję­cia i nie­zmie­nia­jący się ob­raz, do­my­śla­jąc się, co w tym mo­men­cie roz­gry­wało się w domu. Od Toli Do­bro­wol­skiej wie­dzieli, że jej mama za­zwy­czaj zo­sta­wiała drzwi ta­ra­sowe uchy­lone lub otwarte na oścież, co mo­gło zna­cząco uła­twić za­da­nie wła­my­wa­czowi. Mi­nuty mi­jały, a na ekra­nie lap­topa nic się nie zmie­niało poza de­li­kat­nie fa­lu­ją­cymi ga­łę­ziami drzew i krze­wów usta­wio­nych wzdłuż ogro­dze­nia. Nie­stety tego, co działo się na pod­jeź­dzie, zu­peł­nie nie wi­dzieli.

W końcu po sie­dem­na­stu mi­nu­tach ta­jem­ni­cza po­stać po­now­nie otwo­rzyła bramę, wy­je­chała na ze­wnątrz, za­mknęła za sobą wjazd i raz jesz­cze we­szła na po­se­sję przez śmiet­niki.

– Prze­sta­wia sys­tem otwie­ra­nia bramy z usta­wie­nia ręcz­nego na au­to­ma­tyczne – stwier­dziła Zu­zanna Kruk.

– Też tak mi się wy­daje. Gdy przy­je­chał mąż za­gi­nio­nej, bez pro­blemu otwo­rzył bramę pi­lo­tem. To ozna­cza, że in­truz dys­po­no­wał od­po­wied­nim klu­czem do na­pędu bramy – po­wie­dział funk­cjo­na­riusz, cały czas pa­trząc na mo­ni­tor.

Sa­mo­chód od­je­chał i po­now­nie na ekra­nie za­go­ścił ob­raz pu­stej ulicy. Póź­niej nikt już się nie po­ja­wił do czasu po­wrotu Toli Do­bro­wol­skiej do domu.

– O dwu­na­stej trzy­dzie­ści cztery ktoś wje­chał na po­se­sję, aby sie­dem­na­ście mi­nut póź­niej od­je­chać – pod­su­mo­wała to, co zo­ba­czyli, po­li­cjantka. – Córka wró­ciła po pięt­na­stej, wcze­śniej niż zwy­kle. Ktoś do­brze wie­dział, że ma czas i nikt nie prze­rwie tego, co pla­no­wał. Wi­dać zresztą po ru­chach, że jest spo­kojny. Nie spie­szy się.

– Jak my­ślisz, kto to mógł być?

– Ra­czej nie mąż, on jest grub­szy, ale to ktoś rów­nie wy­soki.

– Skąd to wiesz? – Woź­niak zmarsz­czył brwi, jak zwy­kle zdzi­wiony jej spo­strze­gaw­czo­ścią.

– Ta brama ma około dwóch me­trów wy­so­ko­ści. Zwró­ci­łam na to uwagę, gdy prze­cho­dzi­li­śmy obok, a ten czło­wiek się­gał nie­wiele ni­żej. No i trzeba – w tym mo­men­cie za­częła prze­wi­jać film, aż uka­zała się pierw­sza klatka, gdy na fil­mie zo­ba­czyli sa­mo­chód – spraw­dzić, co to za zna­czek. Na ta­blice re­je­stra­cyjne ra­czej bym nie li­czyła. – Zro­biła zrzut ekranu i po­więk­szyła ob­raz kil­ka­krot­nie.

Ich oczom uka­zała się zie­lona ko­ni­czynka. Po­li­cjant, nie cze­ka­jąc na re­ak­cję ko­le­żanki, uru­cho­mił prze­glą­darkę i wpi­sał na­zwę firmy znaj­du­jącą się pod lo­go­ty­pem. Szybko zna­lazł wła­ściwą stronę in­ter­ne­tową.

– Chyba czas się prze­je­chać.

Po­ka­zał jej ad­res zna­le­ziony w stopce i wstał, da­jąc sy­gnał, że nie ma na co cze­kać.