Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Traumy z dzieciństwa czasami wdzierają się tak głęboko w umysł, że nawet po latach jedynym sposobem, aby się ich pozbyć, jest ukaranie oprawcy.
Warszawą wstrząsa seria okrutnych zbrodni. Ktoś z niewiadomych powodów odcina kobietom części ciała: głowę, ucho, nogę… Na czele śledztwa staje komisarz Maksymilian Obrębski, a wspiera go dwóch średnio ogarniętych policjantów z patrolu, którzy uzupełniają braki kadrowe. Czy uda im się dowiedzieć, kto za tym stoi? Czy będą w stanie uratować kolejne kobiety przed mordercą nazwanym przez prasę „Brzytwą”?
„40. Raków” to wciągająca powieść z pogranicza kryminału i thrillera psychologicznego, w której spotkasz aż dwóch morderców. Kto wie, być może jedną z tych osób nawet polubisz…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Agnieszka Peszek 2023
Copyright by 110 procent 2023
Wydanie 1
Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl
Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek
Skład: Agnieszka Peszek
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
ISBN: 978-83-967757-4-0
Wydawnictwo 110 procent
Cymuty 4, 05-825 Czarny Las
www.peszek.pl
Rak to wybitnie rodzinny znak zodiaku. Jego dominującymi cechami są troskliwość, ostrożność w działaniu i uczuciowość. Mimo to czasami potrafi zaskoczyć nieustępliwością i wyobraźnią. Słucha swojej intuicji, która rzadko go zawodzi. Rak potrafi analizować wydatki ponad normę i na końcu dochodzić do wniosku, że nie są potrzebne. Gdy przychodzi zły dzień, jest wyjątkowo drażliwy. Aaa, i swoich pomysłów broni niczym lwica małych ;)
Zerknął na stojący na szafce nocnej zegar, który stanowił jedyne źródło światła. Żona nalegała na zasłony typu black out, dzięki którym nie docierały do nich żadne promienie słoneczne, a w pokoju niezależnie od pory dnia panowały egipskie ciemności. Twierdziła, że dzięki temu będą się lepiej wysypiać.
Codziennie rano zachwycała się tym wyborem, twierdząc, że dobrze, że nalegała, bo ponownie wstała rześka niczym skowronek. On tylko potakiwał z poważną miną, śmiejąc się w duchu. Gdyby tylko znała przyczynę tego stanu, jej radość zniknęłaby natychmiast, a zastąpiłoby je powątpiewanie, które szybko ustąpiłoby miejsca przerażeniu.
Za tym stanem rzeczy stały tabletki nasenne, które codziennie w sporych ilościach dosypywał jej i dzieciom, choć im proporcjonalnie mniej. Cały ten proceder możliwy był przez zwyczaj pielęgnowany przez żonę od początku ich małżeństwa – wspólne kolacje, które przygotowywała sama, nie pozwalając, aby dzieci w jakikolwiek sposób jej pomagały, co niezmiernie go denerwowało. Jego rodzice zaprzęgali go do każdej możliwej roboty, dzięki czemu opuszczając dom, potrafił gotować, prasować, sprzątać. Do zadań naprawczych miał dwie lewe ręce, ale na szczęście jego ojciec również, więc nie czuł się z tym źle.
Za to jego dzieci nie potrafiły w domu zrobić niczego. Miały dziewięć i jedenaście lat i całymi dniami siedziały z nosami w komputerze, konsoli lub telefonie. Ich umiejętności gotowania kończyły się na podgrzaniu wody w czajniku, a spuszczenie wody w toalecie po skorzystaniu z niej graniczyło z cudem. O poważniejszych sprawach, takich jak odkurzanie czy sprzątnięcie łazienki, nie było mowy. Gdy żona zaszła w pierwszą ciążę, ucieszył się. Może nie skakał z radości, ale posiadanie potomka stanowiło jeden z jego życiowych celów. Oczami wyobraźni widział siebie i swojego małego klona, który jest żądny wiedzy i pracowity jak on. Z czasem niestety doszła do niego smutna prawda, że zarówno syn, jak i później córka są jak większość młodych ludzi w dzisiejszych czasach. Leniwi i roszczeniowi. Próbował z tym walczyć, ale spędzając z dziećmi zaledwie godzinę dziennie, nie miał szans z wzorcami, które one chłonęły każdego dnia niczym SpongeBob Kanciastoporty, czyli gąbka z kreskówek. Ostatnim bastionem, którego nie chciał odpuścić, była wiara. Religia, która pozwalała mu przetrwać, a dla jego bliskich stanowiła tylko przykry obowiązek. Dlatego dwa lata wcześniej, widząc, jak syn podchodzi do komunii świętej jak do biznesu, na którym chce jak najwięcej zarobić, zrezygnował.
Powoli usiadł na łóżku i spuścił nogi na podłogę. Leżąca obok żona nawet nie drgnęła. Cicho pochrapywała, irytując go niezmiernie. Zapalił latarkę w telefonie i poświecił na stojące obok krzesło. Wstał i zdjął z niego szlafrok, który codziennie wieszał wieczorem przed pójściem spać, aby nie marznąć, gdy w nocy wyjdzie z łóżka.
Zarzucił go na siebie i wyszedł z pokoju, cały czas świecąc przed siebie wąskim snopem światła. Już dwa razy zdarzyło się, że potknął się o zostawione przez dzieciaki rzeczy. Raz zdążył zareagować i tylko boleśnie stanął na niewielkich klockach Lego, które walały się po podłodze. Innym razem skończyło się znacznie gorzej. Przewrócił się i narobił przy tym mnóstwo hałasu. Mimo że kostka bolała go okrutnie i momentalnie pojawił się obrzęk, to i tak się cieszył, ponieważ nikt z trojga śpiących domowników nie przebudził się nawet na ułamek sekundy. Spali smacznie, a on mógł działać, zamiast patrzeć na ich przestraszone twarze i odpowiadać na pytania w stylu „Czy wszystko w porządku?”.
Przeszedł obok pokoju córki, a następnie syna i ostrożnie stawiając stopy, zszedł na dół. Mieszkali w nowym domu od dwóch lat, a on cały czas nie mógł się przyzwyczaić, że schody nie trzeszczą jak w poprzednim. Gdy stanął na parterze, w końcu poczuł ulgę, choć było to nieco irracjonalne. Wszyscy spali głębokim snem, o czym wiedział dobrze, a i tak się stresował.
Chciał mieć stuprocentową pewność, że nikt go nie nakryje. W jego planie nie było miejsca na pomyłki, dlatego kolejny etap swojego planu wdrażał już drugi rok. Pierwsza faza skończyła się, gdy przyprowadził żonę do nowego miejsca ich zamieszkania.
– To nasz nowy dom?!
Biegała od pokoju do pokoju i piszczała głosem, który denerwował go. Zachowywała się jak piskliwy bachor w sklepie z zabawkami. Na szczęście rzadko słyszał u niej te tony, ponieważ była oszczędna w okazywaniu emocji, co akurat u niej cenił.
– Tak. Chciałem zrobić ci niespodziankę – skłamał, co czynił coraz częściej i co coraz rzadziej mu przeszkadzało.
Jako młody człowiek chciał żyć zgodnie ze swoimi ideałami. Prawdomówność, uczciwość. Zawsze patrzył z dumą na swoich rodziców, którzy ich przestrzegali. Co tydzień chodzili do kościoła, uczyli go modlitw, czytali Biblię. Jednak gdy skończył osiem lat, zaczął dostrzegać rysy na tym idyllicznym obrazku. Gdy zaś sam otrzymał niespodziewany cios od osoby, której ufał, szybko przeorganizował swój system wartości. Już lata temu postanowił, że wartością nadrzędną we wszystkim, co robi, będą jego własne szczęście i satysfakcja.
– Niespodziankę?! – powtórzyła po nim żona, wydzierając się ponad normę, i uwiesiła mu się na szyi. – To nie jest niespodzianka. To jest coś o wiele większego. To jest jak dar. Jak spełnienie marzeń, o których nawet się nie wie. Nasz dom nigdy mnie nie denerwował, jest optymalny na naszą czwórkę, dlatego nie myślałam o niczym większym, a to... – Po jej wklęśniętych policzkach popłynęły łzy, a podbródek zaczął drżeć. – Dziękuję, kochanie, jesteś najcudowniejszym mężem, jakiego mogłam sobie wyśnić.
Przywarła do niego mocno, licząc na odwzajemnienie uczuć, i pocałowała w policzek. To był pierwszy ich dłuższy kontakt fizyczny od kilku miesięcy. Tłumaczył to stresującą pracą, co ona ze smutkiem przyjmowała. Tak naprawdę od zawsze stronił od dotyku, którego inicjatorem nie był on, dlatego w takich sytuacjach, gdy ktoś inny go dotykał, czuł się nieswojo. Jakiś terapeuta zapewne miałby przy tym co robić, jednak on wolał nie analizować, nie rozkładać na czynniki pierwsze, nie myśleć.
Momentalnie jego mięśnie się napięły, na co żona poluzowała uścisk. Dobrze wiedziała, że stojący przed nią mężczyzna nie lubi tego, choć źródła problemu nie znała. Wróciła do spacerowania po nowym domu, a on niespiesznie wędrował za nią.
– Ale jak ty to zrobiłeś? Ja nic o tym nie wiedziałam. Nawet przez ułamek sekundy się nie zdradziłeś. Skąd miałeś na to pieniądze? – W tym momencie obróciła się w jego stronę i spojrzała podejrzliwie swoimi dużymi, brązowymi oczami, mimo że uważała swojego męża za człowieka najuczciwszego na świecie i, jak często chwaliła przed innym, świętszego od papieża. – Ukradłeś? – rzuciła rozbawiona i przekrzywiła głowę, jak to mają w zwyczaju małe dziewczynki przekomarzające się z rozmówcą.
– Ukradłem miliarderowi. A żeby nikomu nic nie powiedział, zabiłem go i zakopałem w nowym ogródku – odrzekł z poważnym wyrazem twarzy. Nawet najmniejszy mięsień nie drgnął. Gdyby nie ruchy powiek, które ciężko było wyeliminować, można byłoby pomyśleć, że to nie twarz żywego człowieka, ale maska.
– Ty i te twoje żarty… – zaśmiała się na głos.
Od tego czasu minęły prawie dwa lata, a on nadal nie mógł uwierzyć, że tu jest, i nadal nie zdradził żonie, jak udało mu się zbudować dom bez jej wiedzy. A sprawa wcale nie była aż tak skomplikowana. Od samego początku małżeństwa odkładał około dwudziestu procent swojej pensji. Na początku wiązało się to z faktem, że się nie przelewało. W budżecie domowym brakowało właśnie tej jednej piątej do szczęścia, ale wtedy motywował ją do zaciśnięcia pasa i jakoś szło. Po latach na koncie uzbierał całkiem pokaźną sumkę. Na całą budowę nie wystarczyło, dlatego zaciągnął kredyt, który szybko spłacił, sprzedając poprzedni dom.
Śmiało mógł powiedzieć, że sam na niego zapracował. Dlatego za każdym razem, gdy samotnie po nim wędrował, lekko uśmiechał się z dumy.
Obszedł swoim zwyczajem całą kuchnię połączoną z jadalnią i salonem. Sprawdził drzwi wejściowe i duże przesuwne na taras. Każde okno otworzył i ponownie zamknął. Poprawił zasłony, tak aby nikt z zewnątrz nie mógł zajrzeć do środka. Przy okazji wstawił brudne naczynia do zlewu, wyrzucił do śmieci zostawioną prawdopodobnie przez córkę skórkę od banana i wyciągnął z zamrażarki mięso z kurczaka na leczo, a do garnka wsypał ryż i zalał go wodą, po czym jeszcze raz wszystko sprawdził.
Nerwica natręctw nie pozwalała mu zachować się inaczej. Parę razy spróbował ominąć ten krok, ale wracał w połowie schodów prowadzących do piwnicy i powtarzał całą procedurę, mimo że dostrzegał absurd sytuacji. Gdy już skończył, spokojnie otworzył prowadzące do pomieszczenia na poziomie minus jeden drzwi, które mieściły się w wiatrołapie. Otworzył je kluczem, który chował przed innymi. Żonie powiedział, że przetrzymuje tam narzędzia, wędki i inne szpargały i nie chce, aby dzieci narobiły bałaganu. Specjalnie dla niej zaprojektował mnóstwo szaf wnękowych na parterze i pierwszym piętrze, więc nie miała potrzeby, by schodzić na dół. Dodatkowo raz na jakiś czas karmił ją jakąś straszną historią na temat trupów znalezionych w piwnicach. Wiedział, że jak u większości kobiet jej wyobraźnia pracuje na zwiększonych obrotach, więc schodzenie na dół stanie się ostatnią rzeczą, jaką będzie miała ochotę zrobić. I faktycznie, za każdym razem, gdy wybierał się do pomieszczenia zlokalizowanego pod salonem, robiła przerażoną minę i informowała go, że ona nie dałaby rady i podziwia go za odwagę.
Otworzył białe drzwi, które zrobił na zamówienie. Były grubsze, a futrynę wypchano dodatkową gąbką, aby nikt nie słyszał odgłosów dochodzących z dołu. Powoli zszedł po betonowych schodach, których specjalnie niczym nie wyłożył, aby nie wydawały jakichkolwiek dźwięków, i stanął w pomieszczeniu mającym około dwudziestu metrów kwadratowych. Trzy ściany gęsto zastawił solidnymi metalowymi regałami, od sufitu po podłogę wypełnionymi jego rzeczami. Na pierwszy rzut oka była to zwykła, najzwyklejsza piwnica. No, może gdyby dorzucił tam kilka butelek bimbru, poczułby się jak w rodzinnym domu.
Tutaj jednak ciężko byłoby znaleźć choćby butelkę piwa. Po pierwsze, nie lubił tego stanu, gdy tracił panowanie nad swoim ciałem i umysłem, a po drugie, sam smak wina czy wódki działał na niego odpychająco. Jednak najistotniejszy był fakt, że dzięki temu czuł większą kontrolę nad tajemnicami, które skrywał. Już nieraz w życiu widział, jak ludziom luzują się wszelkie hamulce i pod wpływem procentów wyjawiają swoje najskrytsze sekrety, których na co dzień strzegli jak lwica swoich małych.
Nawet dwa tygodnie wcześniej podczas wizyty u znajomych, której nie mógł uniknąć, był świadkiem tego, co alkohol robi z człowiekiem.
– Graliście kiedyś w prawdę czy wyzwanie? – spytała żona solenizanta.
– Nie – odpowiedziała chórem trójka siedzących przy stole ludzi.
– Chodzi o to, że dana osoba musi najpierw wybrać, co chce robić, odpowiedzieć na pytanie czy wykonać zadanie – wyjaśniła kobieta, wydymając do zgromadzonych swoje napompowane usta, ponieważ napięta do granic możliwości skóra nie pozwalała na inną mimikę twarzy, a próba uśmiechnięcia się kończyła się dziwnym grymasem, który właśnie prezentowała. – Franek, może zaprezentujemy na tobie. – Szturchnęła siedzącego obok siebie męża, który po wypiciu ponad butelki wina i kilku drinków, zawierających więcej whisky niż rozcieńczającej ją coli, zerkał na gości małymi oczkami, marszcząc przy tym czoło i nasadę nosa.
– Jaka gra? Kobieto, o co ci chodzi? – wymamrotał, patrząc na żonę, jakby pierwszy raz w życiu ją widział.
Mężczyzna, zazwyczaj bardzo elegancki, siedział z trzema odpiętymi guzikami koszuli, eksponując przy tym mocno owłosioną klatkę piersiową. Nie to jednak odbierało mu urok, ale kilka plam sosu pomidorowego, które wylądowały na śnieżnobiałej tkaninie, gdy gestykulując niczym prawdziwy Włoch, opowiadał o swojej pierwszej przejażdżce konnej i ręką zahaczył o stojącą przed nim sosjerkę. Wszystko spektakularnie wylądowało na koszuli, robiąc dodatkowo bałagan na kremowym obrusie.
– Czy ty zawsze musisz być taki poważny? – skomentowała, piorunując go wzrokiem i kręcąc z dezaprobatą głową, jednak zupełnie tym niezniechęcona rzuciła ponownie: – Prawda czy wyzwanie?
Franciszek Trawiński westchnął zrezygnowany, bo dobrze wiedział, że walka z upartą żoną nic mu nie da. Będzie go tak długo atakować, osaczać, aż dopnie swego, a zupełnie nie miał na to ochoty, dlatego zrezygnowany rzucił:
– Prawda.
Kobieta, udając zamyśloną, uniosła wielki kielich wypełniony płynem w kolorze burgunda i przyłożyła go do napuchniętych ust. Powoli, aby szkło jak najmniej dotykało błyszczyka, który z daleka mienił się świecącymi drobinkami, upiła łyk. Odstawiła wino na stół i spojrzała na męża.
– Normalnie powinny być do tego karty, ale jeszcze nie kupiłam, więc wypisałam sobie kilka propozycji. – Sięgnęła po leżący przed nią telefon z małymi srebrnymi diamencikami, które na tylnej obudowie układały się w słowo „love”. Poklikała chwilę i rzuciła: – Podaj liczbę od jeden do dwudziestu.
– Trzynaście – odpowiedział natychmiast i wziął wielki łyk stojącego przed nim drinka, tak że ponad połowa jego zawartości szklanki zniknęła w jego ustach. Wytarł wierzchnią stroną ręki resztki napoju z warg, wytrzeszczył w stronę gości oczy i wzruszył ramionami w geście mało eleganckich przeprosin. Znali się nie od dziś, więc dobrze wiedzieli, jakie panują w tym domu zwyczaje i kto tak naprawdę rządzi.
W końcu kobieta odłożyła telefon i uśmiechnęła się, pokazując zęby tak białe i równe, że na zdjęciach musiała czasami je poszarzyć, bo uderzały kolorem niczym księżyc w bezchmurną noc.
– No dobra, mężusiu. To powiedz nam… – Zrobiła teatralną pauzę, zatrzepotała rzęsami i ponownie spojrzała na siedzącego obok męża. – Jakie było twoje ostatnie kłamstwo?
Mężczyzna utkwił wzrok w leżącym przed nim talerzu, na którym miał resztki zrobionego przez siebie steka z halibuta z warzywami i sosem czosnkowym.
– Nie pamiętam – powiedział i ponownie spojrzał na zaproszonych gości, którzy od jakiegoś czasu nie odezwali się słowem.
– Oj, przestań, to tylko zabawa. Niektórzy grają w kalambury, inni w Scrabble, a my w prawdę czy wyzwanie – zaświergotała, ułożyła usta w dzióbek i zarzuciła tlenionymi blond włosami, które swoim zwyczajem wyprostowała.
– To ty chcesz grać, nie my. – W tym momencie ruchem ręki pokazał na resztę zgromadzonych przy stole.
– Nie możesz raz na jakiś czas wyjść z tej swojej strefy komfortu i zrobić czegoś dla innych?
– Dla innych? – Mężczyzna wstał i rzucił leżącą na kolanach serwetkę na talerz, mimo że miał jeszcze ochotę dokończyć rybę. – Ja zapierdalam jak mały samochodzik, żeby starczyło na wszystkie twoje zachcianki, a ty mi mówisz o robieniu czegoś dla innych? Myślisz, że pieniądze na naszym koncie biorą się z kosmosu? Ja cały czas robię coś dla innych, a później nie mogę nawet w spokoju zjeść z przyjaciółmi kolacji, bo muszę grać w twoje popieprzone zabawy, które wszyscy mają gdzieś. Może ty czasami pomyśl o innych. My chcemy spokoju, ciszy. Wiem, że siedząc w domu, masz jej ponad normę, ale ja nie! – wrzasnął i podniósł szklankę z drinkiem. Wypił jednym haustem do końca i odstawił, uderzając szkłem o talerz z jedzeniem. – Gdybyś przepracowała w życiu chociaż jeden dzień, to może, kurwa, byś zrozumiała, o co mi chodzi.
Kobieta patrzyła na niego zaczerwienionymi oczami, ale ani jedna łza nie spłynęła po jej policzkach, tak jakby stopowała się, aby nie uszkodziły jej perfekcyjnego makijażu.
– Ja tylko… – wydukała drżącym głosem. – Myślałam, że się pobawimy. To chyba nic strasznego?
– Chcesz się bawić? – zaśmiał się, ale jego twarz nie wyrażała radości. – To się bawmy! – krzyknął. Podszedł do barku, chwycił za butelkę whisky, którą pił wcześniej, i pociągnął spory łyk prosto z gwinta. Podszedł z butelką do stołu, ale nie usiadł. Postawił lewą nogę na siedzeniu krzesła, którego obicie zrobiono ze sprowadzanej z końca świata skóry anilinowej. Wiedział, że but właśnie zostawia na niej ślad, ale miał to gdzieś. – Mam ci powiedzieć, jakie było moje ostatnie kłamstwo? – rzucił i znów zarechotał.
Kobieta kiwnęła potakująco głową.
– Spytałaś mnie, czy byłem dzisiaj rano na treningu, a ja potwierdziłem. To powiem ci, że nie byłem. – Uśmiechnął się w przerażający sposób. – Chcesz wiedzieć, co wtedy robiłem?
– Co? – wydukała cicho, a wzrok utkwiła w stojącej przed nią szklance z wodą gazowaną, po której ściankach w górę unosiły się małe bąbelki, jakby chciały się uwolnić.
– Pieprzyłem się z twoją przyjaciółką. Z Wikusią. Oj, jakie ona ma usta… – powiedział rozbawiony, przeciągając ostatnie słowo. Zanim zdołała zareagować, wyszedł, zostawiając przy stole trójkę zszokowanych ludzi.
Teraz mężczyzna tylko pokręcił głową z politowaniem na wspomnienie wyznania Franciszka. Na szczęście on wiedział, że nie ma opcji, aby kiedykolwiek komukolwiek powiedział coś, czego inni nie powinni wiedzieć. Jego tajemnice były bezpieczne niczym złoto w szwajcarskim banku, a to dlatego, że tylko on o nich wiedział.
Stanął na betonowej podłodze piwnicy i uśmiechnął się sam do siebie. Zawsze tak robił, gdy docierał tutaj. Na co dzień jego twarz bardzo sporadycznie pokazywała emocje. Pozwalał sobie na chwile słabości, jak o tym myślał, tylko wtedy, gdy w pobliżu nikogo nie było, jak teraz. Rozejrzał się dookoła i poczuł dumę. Podszedł do ściany obok schodów i przesunął wiszący tam obraz, który narysowała jego matka. Specjalnie powiesił go w piwnicy, to była forma kary dla niej. Wiedział, że czułaby zażenowanie, wiedząc, co z nim zrobił. Nie dość, że jej dzieło nie wisiało w salonie lub innym wyeksponowanym miejscu, to na dodatek stanowiło element jego planu. Przesunął delikatnie ramę i wprowadził kod na nowoczesnym panelu, tym samym otwierając ukryte drzwi.
Zamknął za sobą grube wygłuszające drzwi, o wiele mocniejsze niż te piętro wyżej, zszedł po metalowych schodach, po czym jak zawsze opuścił z błogością powieki i wciągnął powietrze nosem. To było jego królestwo. Jego wymarzone miejsce, które projektował w głowie od zawsze. Już jako mały chłopiec chciał móc uciec gdzieś przed życiem, które mu się nie podobało, by chociaż na małej przestrzeni zbudować takie… idealne. Swoje. Do którego nie musiałby nikogo wpuszczać.
Białe ściany, biała podłoga, białe wszystko.
Rozejrzał się dookoła, upewniając się, czy nikogo tu nie ma. Wiedział dobrze, że nie, bo zamontowany alarm nie dał znaku o żadnym intruzie, ale zawsze lubił się upewnić. Założył niebieskie ochraniacze na kapcie, które zawsze nosił, i ruszył.
O tych pomieszczeniach nie wiedział nikt. W sekrecie przed rodziną w piwnicy zbudowano mu coś na kształt kawalerki. Bezpośrednio z pomieszczenia piwnicznego wszedł do małego korytarzyka, a następnie otworzył kolejne białe drzwi i wszedł do wielkiego pokoju, w którym stała kanapa, a przed nią telewizor, którego w ciągu dwóch lat nigdy nie włączył.
Obok na długiej ścianie ciągnęła się kuchnia, która, podobnie jak reszta, była w śnieżnobiałym kolorze. Korzystał z niej niezwykle sporadycznie, ale uparł się, że musi tu być.
Jednak najważniejszy element wystroju stał na środku. Prostokątny stół jadalny, elegancko przygotowany, jakby zaraz ktoś miał podać posiłek. Przy dwóch z sześciu krzeseł duży talerz, na nim głęboki, po bokach zgodnie z zasadami poukładane sztućce. Po prawej stronie najbliżej talerza nóż skierowany ostrzem w jego stronę, a następnie łyżka do zupy, a po lewej widelec. Czasami układał jeszcze małą łyżeczkę nad nakryciem, ale tym razem nie planował deseru. Sam nie lubił słodkości, a jego gość dbał o talię. Czasami przesadnie.
Może odwiedzający z uśmiechem na twarzy spojrzałby na to, gdyby nie jeden szczegół.
Na jednym z miejsc siedziała kobieta.
Nie ruszała się.
Nie oddychała.
Jej wzrok nie pokazywał żadnych emocji. Zupełnie nic.
Jemu to jednak nie przeszkadzało. Usiadł na kanapie i patrzył na swoje dzieło.
Na nowego lokatora, który zamieszkał tu raptem dzień wcześniej.
Wiedział, że to dopiero początek ekscytującej podróży, której celem jest zemsta.
Słodka.
Widziana w czerwonych barwach.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Od zawsze każde wyjście z domu stresuje mnie, jakbym miała wygłosić przemówienie na gali oskarowej lub innej wielkiej imprezie, na którą przybyli najważniejsi tego świata, i wszystkie oczy na sali i przed telewizorami skierowane są w moim kierunku. Oczywiście każdy czeka na mój nawet najmniejszy błąd, potknięcie, przejęzyczenie, plamę na ubraniu wielkości główki od szpilki. Cokolwiek.
Wiem, że tak nie jest. Że wbrew pozorom jesteśmy niewidzialni i nikt nachalnie nie gapi się na nas, chcąc prześwietlić na wylot lub zrobić dziurę w skórze.
Ale mimo racjonalności aniołka, który siedzi na jednym ramieniu, wygrywa diabełek po drugiej stronie, który podpowiada wizje graniczące z końcem świata.
Moje fobie wymieszane z wyobraźnią psują mi życie.
Wolałabym czasami być jak bezmózga ameba. Nie odczuwać strachu. Zapomnieć o atakach paniki. Nie myśleć. Nie widzieć spojrzeń innych, których może wcale nie ma, bo jak mam je widzieć, skoro zazwyczaj mój wzrok utkwiony jest w podłodze.
A może gdybym była ślepa? Kiedyś zastanawiałam się, czy nie byłoby to dla mnie dobre rozwiązanie. Nie musiałabym widzieć tych spojrzeń, które za każdym razem za długo na mnie spoczywają. Miałam nawet kiedyś pomysł, żeby sobie coś zrobić, aby uszkodzić wzrok, ale od razu porzuciłam ten pomysł, straciłabym jedyną rzecz, która mnie uszczęśliwia. Czytanie. Książki. Historie zamknięte w kartkach szeleszczącego papieru, który muskany opuszkami daje mi tyle radości jak nic i nikt inny. Nie mogę sobie tego zabrać, więc muszę w tym tkwić.
Jednak nie jest to łatwe.
To, czego nauczyłam się przez lata obcowania z ludźmi, to niewyróżnianie się. Nieodzywanie się, gdy nikt nie pyta. Udawanie, że jestem niewidzialna. Ubieranie się nijak, w kolory, na których nikt nie zawiesza oka, które giną w tłumie. Taki zawsze mam cel i chyba zazwyczaj mi się udaje.
Gdy koleżanka z pracy po roku wspólnego siedzenia w jednym pomieszczeniu powiedziała mi, że nigdy wcześniej nie zauważyła, że utykam na jedną nogę, ucieszyłam się.
Ja wiedziałam o niej wszystko. Że jest wredną suką, która lubi wykorzystywać innych, a poza tym ma dwójkę dzieci. Siedmioletni Marcel gra w piłkę i chciałby być jak Lewandowski. Średnio lubi się uczyć, ale rodzice mają nadzieję, że to się zmieni. Córka Tosia od trzeciego roku życia trenuje balet, ale chyba jest za gruba na zawodowstwo, a na dietę nie chce iść. Mąż Grzegorz pracuje w firmie księgowej. Podsłuchałam kiedyś jej rozmowę z inną dziewczyną z pracy. Mówiła, że jest niezmiernie przystojny, więc postanowiłam sprawdzić. Do Ryana Goslinga mu daleko, ale nie wygląda źle. Sporo się o nim dowiedziałam, chodząc za nim po pracy.
To zresztą jedyne moje hobby obok książek. Kradnę życia innych. Obserwuję, podziwiam, a czasami wsadzam przysłowiowy patyk w szprychy i obserwuję, jak z jebnięciem lądują na ziemi, zdzierając sobie skórę z rąk i kolan do żywego. Jak z rany leci krew, a ja robię wszystko, aby osiadły na niej małe drobinki soli i zabolało jeszcze bardziej.
Tym razem nie było inaczej. Pan idealny okazał się ideałem nie tylko dla Marzenki – jego koleżanka z pracy też podzielała zachwyt żony. Wyrażała to w najbardziej prymitywny i przyziemny sposób: przez wyszukane wygibasy w łóżku.
Obserwowałam ich schadzki, siedząc w moim wysłużonym fordzie ka, samochodzie tak samo bezosobowym jak ja, ale taki nierzucający się w oczy model był znakomitym środkiem komunikacji ułatwiającym śledzenie ludzi.
Teraz również sprawdził się doskonale. Patrzyłam, jak z rozbawionymi minami wchodzą do wynajętego na godziny pokoju. Nie musieli podchodzić do recepcji, z nikim rozmawiać, bo wszystko odbywało się bezobsługowo. Za każdym razem liczyłam, że stanie się cud i zostawią odsłonięte zasłony, a wtedy będę mogła cyknąć im jakieś soczyste zdjęcia. Niestety takie rzeczy mi się nie przydarzają. Zawsze muszę działać sama, a nie czekać, aż stanie się coś po mojej myśli, więc i tym razem to zrobiłam.
Wynajęłam wcześniej przez internet ten sam pokój, który oni wybierali przy każdej schadzce. Wpisałam w dziwnym panelu kod, który otrzymałam SMS-em, i weszłam. Wnętrze nie robiło wrażenia. Na środku wielkie łóżko, obok barek i drzwi do łazienki.
Ustawiłam małe kamerki, których miałam kilka w swojej kolekcji, i wyszłam.
Na efekty nie musiałam czekać długo. Nagrany filmik raczej nie wygrałby w kategorii „romantyczne”. Nie było długich namiętnych pocałunków, jakie uwielbiam oglądać w filmach, za to mnóstwo klapsów, pejczy i dziwnych masek. Oglądałam to, zasłaniając sobie oczy rękoma, bojąc się, że zobaczę coś, czego bym nie chciała, choć do najmłodszych już nie należę. Moje doświadczenia seksualne są żadne, ale jakoś nie tak sobie wyobrażałam bycie z mężczyzną.
Wybrałam kilka najlepszych ujęć i wysłałam je koleżance z anonimowego maila, założonego naprędce, używając komputera w pobliskim baraku, na którym świecił neon z napisem „Kafejka internetowa”.
Następnego dnia pierwszy raz zaczepiła mnie w pokoju socjalnym. Swoim zwyczajem zajęłam mały stolik, gdzie nikt nigdy nie siadał. Stał koło kaloryfera, który nie miał termostatu, więc zimą grzało od niego niemiłosiernie, a latem nie docierała tam klimatyzacja, dlatego niezależnie od pory roku nie było na niego chętnych. Był więc dla mnie idealny i liczyłam, że zostanie tak po wsze czasy.
Tego dnia stało się jednak coś zaskakującego. Podeszła do mnie, już z daleka widziałam, że jest zdenerwowana. Mój mail dotarł i rozwalił jej idealną rodzinkę na kawałeczki, z których nic już nie dałoby się skleić.
„Ah jo…” – miałam ochotę rzucić ulubiony tekst sympatycznego krecika, ale się powstrzymałam.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę – powiedziała, a ja miałam ochotę zniknąć. Nie planowałam się z nią zaprzyjaźniać. Chciałam zniszczyć jej życie za bycie wredną suką, ale o żadnej znajomości nie myślałam. Mimo to pierwszy raz od dawna gdzieś w środku wygenerowałam siłę, aby nie uciec. Chciałam usłyszeć, co ją gnębi, i się tym napawać.
– Mnie? – odpowiedziałam jak zwykle cicho. Lubiłam, gdy ludzie musieli się wysilać, żeby ze mną porozmawiać.
– Tak, kiedyś Klaudia wspominała, że mąż cię zdradzał.
Kiwnęłam głową. Było to kolejne kłamstwo, którym karmiłam ludzi, a oni łykali je jak pelikany. Wszystko, co o mnie wiedzieli w pracy, stanowiło jedną wielką ściemę, co niezmiernie mi pasowało.
– Ten gnój mnie zdradza – kontynuowała, mimo że nie zachęciłam jej w żaden sposób do dalszej rozmowy. – Spotyka się z jakąś siksą i bzykają się po hotelach. Jak on mógł? – spytała i spojrzała na mnie, jakbym miała znać odpowiedź. Nawet jakbym znała, nie powiedziałabym. Nie zasługiwała.
Ta rozmowa tak naprawdę się jeszcze na dobre nie zaczęła, a ja już miałam dość. Zjadłam dwie ostatnie łyżki zupy pomidorowej, którą zawsze jem w środy, i wstałam. Pewnie ktoś mógłby mi powiedzieć, że to nieładnie wstawać od stołu, gdy ktoś jeszcze przy nim siedzi, ale nie interesowało mnie to.
Nigdy nie chciałam być lubiana.
Chciałam być niewidzialna, aby nikt ode mnie nic nie chciał i nie żywił do mnie jakichkolwiek uczuć. Jakiekolwiek by były. W pracy miałam dokładnie wyznaczone zadania. Wykonywałam je i dostawałam następne. Z nikim o niczym nie dyskutowałam. Nikt nigdy się na mnie nie skarżył, a wręcz przeciwnie. Co jakiś czas dostawałam ofertę, na którą większość zareagowałaby wielkim entuzjazmem, ja jednak grzecznie odmawiałam, gdyż wszystko powyżej zajmowanego przeze mnie stanowiska wiązałoby się z pracą z ludźmi, a tego unikałam jak ognia.
Gdyby nie sprzęt potrzebny do wykonywania pracy, najchętniej pracowałabym w domu. Praca zdalna stanowiła dla mnie nierealne marzenie. Oczywiście mogłabym zmienić zawód i siedzieć w domu, robiąc coś, czego nie kocham, ale nie po to przemęczyłam się przez studia, podyplomówkę i masę szkoleń, żeby zrezygnować.
Wyprostowałam się i oparłam dłońmi o stół. Od zawsze poruszanie się, stanie sprawiało mi problem. Mama przez lata próbowała mi wmówić, że to jakaś wada wrodzona, że już taka się urodziłam. Drugie było prawdą, ale pierwsze już nie.
Gdy poczułam stabilność w biodrze, oderwałam ręce od stołu i chwyciłam talerz. Głęboki. Biały. Kupiłam go w Ikei, bo tylko z takiego lubię jeść. Dlatego przyniosłam cztery do pracy i chowałam pod biurkiem w zamykanej szafce, jakby to była drogocenna zastawa stołowa.
Jak to ja, ruszyłam bardzo wolno, uważnie stawiając stopy, aby kolana nie załamały mi się do środka. Zwykle nie jest tak źle, ale bywają dni, kiedy ledwo chodzę. Nienawidzę tego. Oddałabym wiele, a nawet wszystko, aby móc coś z tym zrobić. Zoperować, przeszczepić, cokolwiek, co spowodowałoby, że moje kroki nie wyglądałyby jak u paralityka.
– Przewróciłaś się? – usłyszałam za sobą i zacisnęłam dłoń lewej ręki w pięść. W prawej trzymałam talerz.
Ostatnio za radą terapeutki obcięłam paznokcie. Gdy tylko delikatnie urosły, wbijałam je pod paznokcie drugiej ręki, zadając sobie rany niewidoczne dla innych, szczególnie gdy miałam lakier na paznokciach. W tym momencie, gdy wbijały się pod twardą skorupę, czułam ekstazę nieprzypominającą niczego innego. Kiedyś czytałam, że cięcie się jest równie przyjemne, ale boję się, że ktoś kiedyś zauważy i będę musiała się tłumaczyć. Poza tym paraliżuje mnie widok własnej krwi. Cudza nie robi na mnie wrażenia, a z reguły fascynuje.
Niestety utykania na prawą nogę nie potrafię wyeliminować, mimo że regularnie ćwiczę, aby ją wzmocnić.
– Tak – skłamałam znowu i ruszyłam do zlewu, w którym jak zwykle piętrzyły się naczynia. Na szafce obok ktoś powiesił kartkę „Jesteś świnią? Nie? To nie żyj w chlewie. Zmywanie nie zabija”.
Nie wiem, kto to powiesił, ale zgadzam się z tym w stu procentach. Umyłam swój talerz i wytarłam go do sucha ręcznikiem papierowym, ponieważ wisząca na haczyku bawełniana ścierka śmierdziała niewiele mniej od szmaty do podłóg, która zazwyczaj leżała w kącie w damskiej toalecie.
Wrzuciłam do kosza mokry kawałek papieru i wyszłam, zostawiając kobietę na środku pomieszczenia. Chciałam zniknąć, zapaść się pod ziemię. Najwyraźniej moja ciekawość jest jednak dużo mniejsza niż strach. Nie lubię, jak ludzie do mnie mówią.
Geneza tego nie jest najmilsza. Wszystko zaczęło się jeszcze przed moimi narodzinami.