Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odkryj tajemnicę krwi na kocim ogonie, poznaj historię powracającej zza grobu koleżanki z dzieciństwa, posłuchaj o dramatycznym wypadku samochodowym, rozwiąż zagadkę tajemniczego telefonu ukrytego w szufladzie.
Wszystko to znajdziesz w zbiorze czterech opowiadań pod tytułem „Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści”.
Daj się pochłonąć krótkim, lecz wciągającym historiom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 99
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Agnieszka Peszek 2023
Copyright by 110 procent 2023
Wydanie 1
Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl
Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek
Skład: Agnieszka Peszek
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
ISBN: 978-83-967757-6-4
Wydawnictwo 110 procent
Cymuty 4, 05-825 Czarny Las
www.peszek.pl
Spojrzał na siebie w lustrze i uśmiechnął się.
Długie pomarańczowo-zielone legginsy przylegały niczym rajstopy i podkreślały jego, jak twierdziła żona, jędrne pośladki i szczupłe nogi. Odwrócił się tyłem i zerknął na siebie przez ramię. Faktycznie prezentował się nie najgorzej z tej perspektywy. Chwycił stojącą przy lustrze torbę z ubraniami na trening, na który planował pójść po pracy, i wyszedł na korytarz. Spojrzał w prawo, gdzie przez wielkie okno z tafli litego szkła od sufitu po podłogę mógł zobaczyć, jaka pogoda panuje na zewnątrz. Zgodnie z prognozą na niebie nie błąkała się żadna chmura, a słońce świeciło już całkiem mocno.
Niespiesznie ruszył w drugą stronę, gdzie mieściły się pokoje dzieci. Przed każdymi z mijanych drzwi stał wielki karton na kółkach.
Nie zaglądał do środka, jakby wiedział, co się w nich znajduje. Zamiast tego przyczepił każde z pudeł do łańcucha, który nagle pojawił się w jego dłoni. Powoli ruszył przed siebie jasno oświetlonym korytarzem, ciągnąc za sobą konstrukcję przywodzącą na myśl pociąg. Nie wkładał w to ani odrobiny wysiłku, jakby pojemniki nic nie ważyły. W końcu, gdy stanął przed drzwiami wyjściowymi, odwrócił się i zaczął je liczyć, po kolei podchodząc do każdego z nich i zaglądając do środka. Cały ten proceder powtarzał każdego ranka, więc zgodnie z planem za niespełna minutę powinni siedzieć w ich busie.
– Maurycy… – powiedział i włożył rękę do pierwszego. – Jest.
Pogłaskał siedzącego tam chłopca. Ten swoim zwyczajem czytał książkę i niechętnie uniósł oczy w jego stronę, jakby przerwał mu coś niezwykle ważnego. Mężczyzna zmierzwił mu kruczoczarne loki, które stanowiły zagadkę. Nikt w rodzinie takich nie miał, dlatego co niektórzy sugerowali, że musiało dojść do jakiejś pomyłki i w próbce wymieszano nie te plemniki z nie tą komórką jajową. Jednak gdy ktoś poznawał jego syna, wiedział, że o pomyłce nie mogło być mowy. Maurycy stanowił wierną kopię swojej matki. Ten sam temperament, podejście do życia i ambicja.
Mężczyzna puścił do niego oczko i podszedł do kolejnego kartonu.
– Michałek też jest. Monika jak zwykle grzecznie śpi.
Dotarł do ostatniego i zamarł. Nikogo w nim nie znalazł. Wymalowane od środka drewniane pudło, którego używali od niedawna, syn zdążył już udekorować rysunkami. Jako jedyny z czwórki ich dzieci uwielbiał rysować i robił to praktycznie wszędzie. Na meblach, ścianach, podłodze. Tam, gdzie mógł, ale i tam, gdzie nie powinien. Dlatego przestali mu na to zwracać uwagę, gdy robił to w domu. Gorzej było, gdy sytuacja dotyczyła powierzchni poza ich kontrolą. Dzień wcześniej przyozdobił flamastrami nowy skutero-rower sąsiada, z czego zrobiła się olbrzymia afera.
Zajrzał jeszcze raz do trzech poprzednich kartonów, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem. Nigdzie nie znalazł syna. Nataniel nie schował się w pudłach rodzeństwa, co zrobił już kilka razy, korzystając z nieuwagi zaspanego ojca.
– Nataniel, gdzie jesteś? – krzyknął i ruszył w stronę drzwi do pokoju chłopca.
Gdy tylko podszedł na odległość kilku kroków, te zaczęły się unosić, a on śmiało mógł wejść do azylu swojego najmłodszego syna. Od kiedy tylko Nataniel pojawił się na świecie, sprawiał problemy. Jego matka twierdziła, że zaczęło się to już w brzuchu. Jako jedyny kopał tak mocno, że jego noga wystawała poza brzuch, a towarzyszącego jej wtedy refluksu nie mogła porównać z niczym, co znała. Pieczenie towarzyszyło jej długimi tygodniami, mimo że lekarz ordynował jej przeróżne leki łagodzące.
Mężczyzna wszedł do pomieszczenia, które jak zawsze wyglądało niczym pobojowisko. Z sufitu zwisały zabawki, a na półkach stały naczynia, które Nataniel powinien był odstawić do komory transportującej je bezpośrednio do zmywarki. Nie musiał nawet ich zanosić do kuchni. Jednak jego jak zwykle przerastało tak proste zadanie domowe.
– Możesz wyjść? – krzyknął. – Natek, nie rób sobie jaj. Nie mogę spóźnić się do pracy. Mam dzisiaj ważne spotkanie. A wy za chwilę zaczynacie zajęcia. Poza tym masz dzisiaj test z matotechniki.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Wkurzony kopnął leżącą przed nim zwiotczałą lalkę, którą ktoś pozbawił głowy.
I wtedy to zobaczył.
Kroplę jakiejś mazi na podłodze. W pierwszym momencie myślał, że mu się wydaje. Patrzył na nią, a ona rosła i rosła. Z niewielkiej, raptem kilkumilimetrowej, powiększała się i po kilku sekundach miała średnicę piłki do nogi, a jej kolor z bladoczerwonego przeistaczał się w krwisty. Przerażający.
Odsunął się do tyłu, bojąc się, że zaraz dotknie tego czegoś swoimi niebieskimi butami, które codziennie wieczorem wsadzał do maszynki czyszczącej, zapominając, że jeszcze do niedawna sam to robił.
Patrzył z obrzydzeniem na rozlewający się płyn. I już chciał się odwrócić, gdy ujrzał ją.
Twarz syna zatopioną w substancji.
Przerażającą, z wytrzeszczonymi oczami i grymasem twarzy, jakby ktoś obdzierał go ze skóry. Już chciał wyciągnąć ku niej rękę, gdy…
Usłyszał cichy dźwięk.
Otworzył oczy, cały czas widząc tę twarz.
– Jezu, to tylko sen… – szepnął do siebie i wyłączył budzik, który jak w każdy dzień roboczy zadzwonił punktualnie o szóstej, już po pierwszym dźwięku, aby tylko śpiąca obok żona się nie przebudziła.
Łukasz Borowicz zazwyczaj wstawał jak żołnierzyk. Po pierwszym sygnale siadał na łóżku, a po trzydziestu sekundach stał już na korytarzu i kierował swoje kroki do łazienki. Tym jednak razem najzwyczajniej w świecie marzył o tym, aby zamknąć oczy i jeszcze raz dać się porwać w objęcia snu. Pragnął wymazać z pamięci twarz syna w wersji, której nigdy nie chciałby zobaczyć. Serce waliło mu jak oszalałe, jakby zaraz miało wyskoczyć.
Poleżał jeszcze chwilę, próbując dojść do siebie. Widok twarzy jego syna Nataniela wykrzywionej, wynaturzonej, wyryła mu się pod powiekami i cały czas ją widział – mimo prób przekierowania myśli w inną stronę. Niestety nic nie pomagało. Po kilku chwilach wstał zrezygnowany, z nadal przyspieszonym biciem serca.
Na palcach wyszedł z pokoju i poszedł do łazienki, w której wieczór wcześniej położył rzeczy, aby nie przewalać się z rana. Wziął szybki prysznic, robiący poniekąd za kawę, ubrał się i zszedł na dół.
Na blacie kuchennym czekały na niego przygotowane przez żonę kanapki, dwa banany, jabłko oraz termos. Musiał nalać sobie tylko wrzątek, odczekać minutę i wyjąć zaparzaczkę. Przetestował to już tyle razy i wiedział, że jak wyjmie za wcześnie, dostanie wodę o brązowym zabarwieniu, a gdy za późno, wyleje wszystko, wkurzony goryczką zawartą w zbyt mocnym napoju.
Spakował wszystko do płóciennej torby i wtedy usłyszał dźwięk otwieranej bramy, a następnie pisk opon. Włożył owoce na wierzch, zabrał prowiant i ruszył w stronę garażu, skąd dochodził jazgot. Dobiegł go jeszcze dźwięk zamykanej bramy, a po chwili drugi, jakby kierowca nie potrafił jej zamknąć za pierwszym razem.
Nie zdążył tam wejść, gdy drzwi dzielące garaż od domu otworzyły się z impetem i do przedpokoju wpadł jego syn. Nataniel zakołysał się i oparł o ścianę, jakby pozycja spionizowana stanowiła nie lada wyzwanie.
– Jezu – syknął ojciec i momentalnie zbladł. Syn zupełnie nie przypominał tego małego chłopca, którego lata temu uczył jeździć na rowerze, biegając za nim i asekurując za pomocą zamocowanego pod siodełkiem kija. Wtedy uśmiechnięty, z błyskiem w oku, teraz zmienił się w nieobecnego człowieka, który co chwila go rani. – Jesteś nawalony jak bela, czy ty…? – Pytanie zawisło w powietrzu, ale odpowiedź, która się nasuwała, była dość oczywista. – Nie tak cię wychowałem. Jak mogłeś?! – wrzasnął i uderzył chłopaka w twarz.
Pomieszczenie wypełnił dźwięk wywołany przez nagły kontakt wewnętrznej strony dłoni z lekko już zarośniętym policzkiem syna. Borowicz momentalnie poczuł pieczenie na skórze, i cofnął się z obrzydzeniem. Nie należał do tych, co leją dzieci bez powodu, czasami dostawały lanie, a trzy razy syn oberwał również i w twarz. Tłumaczył sobie, że dzieje się to rzadko. Gdy dopada go rodzicielska niemoc i nie wie, jak sobie z nią poradzić. Jednak za każdym razem po wszystkim dochodził do wniosku, że źle zrobił. Dzieci niczego się przez to nie uczyły, a jego dopadały wyrzuty sumienia. Teraz nie stało się inaczej. Chciał już przeprosić syna, który nawet nie podniósł na niego wzroku, ale nie zdążył. Nataniel milczał, jakby wręcz nie zarejestrował tego, co wydarzyło się kilkanaście sekund wcześniej, tylko przeszedł obok i zaczął wspinać się po schodach, kurczowo trzymając się drewnianej barierki. Szedł, powoli stawiając stopę za stopą, jakby miał zdecydowanie więcej lat, niż pokazywał jego akt urodzenia. Gdy w końcu stanął na piętrze, ojciec stracił go z oczu. Nasłuchiwał jeszcze chwilę, bojąc się, że syn obudzi starsze rodzeństwo i matkę, która na jego widok mogłaby dostać zawału.
Gdy usłyszał dźwięk zamykanych drzwi, odetchnął. Spojrzał na zegarek i przyspieszył kroku. Za trzydzieści minut powinien pojawić się w pracy. Przez tyle lat nie zdarzyło mu się spóźnić, dlatego i tym razem nie planował, aby stało się inaczej. Wszedł do garażu, klnąc w duchu, że zapomniał zmienić żarówki, która nie działała od dwóch dni. Obszedł auto żony, przesuwając dłonią po karoserii jak niewidomy, i dotarł do swojego samochodu. Otworzył drzwi, wsiadł do środka i nacisnął guzik otwierający wielkie blaszane drzwi garażowe.
Na zewnątrz cały czas panował mrok. Niestety zimowy czas niósł za sobą nie tylko niższe temperatury, ale i ciemność, która zdecydowanie mu przeszkadzała, szczególnie rano i wieczorem.
Ich dom stał przy jednej z niewielu we wsi ulic, na których nie zamontowano jeszcze latarni. Z jednej strony wkurzało go to i niejednokrotnie wysyłał pisma do urzędu, błagając wręcz o montaż, powołując się przy tym na względy bezpieczeństwa. Jednak z drugiej strony żona zwróciła mu ostatnio uwagę, że ich światło waliłoby centralnie w okno sypialni, które udekorowali tylko delikatnymi firankami, niestanowiącymi żadnej ochrony przed promieniami.
Wyjechał powoli na drogę biegnącą wzdłuż domu, starając się jechać jak najwolniej, jakby taką jazdą mógł mniej hałasować. Skręcił w prawo i przejechał obok sklepu spożywczego. Zdziwił się, bo zazwyczaj o tej porze samochód Banasiaków stał już przed nim. Otwierali sklep o siódmej, ale już o szóstej przygotowywali się na odwiedziny pierwszych kupujących.
Skręcił w lewo i zobaczył, że jak każdego dnia brama przed drugim domem po prawej otwiera się. On i sąsiadka spod numeru 26, jak w zegarku, każdego dnia roboczego mijali się o tej samej porze. Pomachał jej, a ona na powitanie mignęła mu światłami awaryjnymi. Wielokrotnie rano do tego momentu zastanawiał się, czy to nie dzień świstaka. Wszystko wyglądało identycznie.
Jednak ten dzień zaczął się inaczej niż zwykle. Po pierwsze sen. Żaden nie nawiedzał go od miesięcy. Po drugie Nataniel. Od dawna zastanawiali się, co z nim zrobić. Jak wpłynąć na najmłodsze z czwórki swoich dzieci, które będąc w przededniu matury, cały czas nie potrafiło odpowiedzieć na pytanie „co potem”, a każdą wolną chwilę wykorzystywało na spotkania towarzyskie suto zakrapiane alkoholem zamiast na naukę.
Łukasz Borowicz westchnął ciężko, próbując odegnać gnębiące go myśli.
Od pracy dzieliło go raptem siedem kilometrów. Po drodze planował jeszcze szybko podjechać na myjnię i opłukać samochód po jeździe w pośniegowym błocie. Już prawie skręcał w niewielką uliczkę, gdy zauważył stojący kawałek dalej patrol. Kierowany ciekawością momentalnie zapomniał o przygotowanych na siedzeniu pasażera monetach i pojechał prosto. Zaparkował za stojącym na kogucie radiowozem i wysiadł.
– Co się stało? – rzucił do stojącego przy aucie policjanta.
Ten zmrużył oczy, jakby go nie poznał. Jakby zapomniał, że pierwszy raz rozmawiali w podstawówce, a co niektórzy twierdzili, że nawet w przedszkolu. Mariusz Kąkol od lat pracował w policji i wielu uważało, że nie mógł skończyć inaczej. Jego dziadek i ojciec pracowali w milicji, a ten drugi również w szeregach policji. Jego starszy brat przez długie lata także nosił mundur, ale niedawno za namową żony otworzył agencję detektywistyczną. Starsza siostra Kąkola została technikiem policyjnym, dlatego i jemu nikt nie wróżył pracy gdzie indziej. Taka oto rodzinna tradycja, która doprowadziła go na stanowisko komendanta w jednostce, w której służył i Borowicz.
– Ja mam już dość! – zaczął podniesionym głosem szef lokalnej policji. – Mówi się, trąbi, gada, a oni nic sobie z tego nie robią. Jeżdżą po pijaku i zabijają innych. Kuźwa, czemu nie siebie?! Mogliby wszyscy pozabijać się na drzewach i byłby spokój. A tak zginęła młoda, niewinna dziewczyna.
– Szefie, można jaśniej? – spytał Łukasz Borowicz.
Zrobił dwa kroki do przodu, aż zobaczył wbity w drzewo samochód, którego przednia część niczym harmonijka została poskładana za sprawą działających na auto sił. W pierwszym momencie widział tylko kształt, ale gdy wzrok przeszedł na elementy wskazujące na markę pojazdu, a następnie na tylną tablicę rejestracyjną, nagle świat zawirował. Słyszał, że mężczyzna coś jeszcze mówi, ale zupełnie nie docierał do niego sens wypowiadanych słów. Trzymane w ręku kluczyki wyślizgnęły mu się spomiędzy palców. Ktoś szarpnął go za ramię, ale wyrwał się.