Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści - Peszek Agnieszka - ebook + audiobook

Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści ebook i audiobook

Peszek Agnieszka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Odkryj tajemnicę krwi na kocim ogonie, poznaj historię powracającej zza grobu koleżanki z dzieciństwa, posłuchaj o dramatycznym wypadku samochodowym, rozwiąż zagadkę tajemniczego telefonu ukrytego w szufladzie.
Wszystko to znajdziesz w zbiorze czterech opowiadań pod tytułem „Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści”.
Daj się pochłonąć krótkim, lecz wciągającym historiom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 99

Rok wydania: 2023

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 10 min

Rok wydania: 2023

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,4 (67 ocen)
38
18
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajne opowiadania, świetnie się słuchało - fantastyczni lektorzy!
00
Joanna_K86

Dobrze spędzony czas

Dobre wstępy! Mogło by być więcej, także pozostaje niedosyt z każdej opowieści.
00
bery7

Nie oderwiesz się od lektury

Mi się podoba.
00
RojekK-91

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze wciągająca :) Lektor super
00
Piotr1966W

Dobrze spędzony czas

Polecam szczególnie ze względu na Filipa Kosiara
00

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2023

Copyright by 110 procent 2023

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-967757-6-4

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Jazda, jazda…

Spoj­rzał na sie­bie w lu­strze i uśmiech­nął się.

Dłu­gie po­ma­rań­czowo-zie­lone leg­ginsy przy­le­gały ni­czym raj­stopy i pod­kre­ślały jego, jak twier­dziła żona, jędrne po­śladki i szczu­płe nogi. Od­wró­cił się ty­łem i zer­k­nął na sie­bie przez ra­mię. Fak­tycz­nie pre­zen­to­wał się nie naj­go­rzej z tej per­spek­tywy. Chwy­cił sto­jącą przy lu­strze torbę z ubra­niami na tre­ning, na który pla­no­wał pójść po pracy, i wy­szedł na ko­ry­tarz. Spoj­rzał w prawo, gdzie przez wiel­kie okno z ta­fli li­tego szkła od su­fitu po pod­łogę mógł zo­ba­czyć, jaka po­goda pa­nuje na ze­wnątrz. Zgod­nie z pro­gnozą na nie­bie nie błą­kała się żadna chmura, a słońce świe­ciło już cał­kiem mocno.

Nie­spiesz­nie ru­szył w drugą stronę, gdzie mie­ściły się po­koje dzieci. Przed każ­dymi z mi­ja­nych drzwi stał wielki kar­ton na kół­kach.

Nie za­glą­dał do środka, jakby wie­dział, co się w nich znaj­duje. Za­miast tego przy­cze­pił każde z pu­deł do łań­cu­cha, który na­gle po­ja­wił się w jego dłoni. Po­woli ru­szył przed sie­bie ja­sno oświe­tlo­nym ko­ry­ta­rzem, cią­gnąc za sobą kon­struk­cję przy­wo­dzącą na myśl po­ciąg. Nie wkła­dał w to ani odro­biny wy­siłku, jakby po­jem­niki nic nie wa­żyły. W końcu, gdy sta­nął przed drzwiami wyj­ścio­wymi, od­wró­cił się i za­czął je li­czyć, po ko­lei pod­cho­dząc do każ­dego z nich i za­glą­da­jąc do środka. Cały ten pro­ce­der po­wta­rzał każ­dego ranka, więc zgod­nie z pla­nem za nie­spełna mi­nutę po­winni sie­dzieć w ich bu­sie.

– Mau­rycy… – po­wie­dział i wło­żył rękę do pierw­szego. – Jest.

Po­gła­skał sie­dzą­cego tam chłopca. Ten swoim zwy­cza­jem czy­tał książkę i nie­chęt­nie uniósł oczy w jego stronę, jakby prze­rwał mu coś nie­zwy­kle waż­nego. Męż­czy­zna zmierz­wił mu kru­czo­czarne loki, które sta­no­wiły za­gadkę. Nikt w ro­dzi­nie ta­kich nie miał, dla­tego co nie­któ­rzy su­ge­ro­wali, że mu­siało dojść do ja­kiejś po­myłki i w próbce wy­mie­szano nie te plem­niki z nie tą ko­mórką ja­jową. Jed­nak gdy ktoś po­zna­wał jego syna, wie­dział, że o po­myłce nie mo­gło być mowy. Mau­rycy sta­no­wił wierną ko­pię swo­jej matki. Ten sam tem­pe­ra­ment, po­dej­ście do ży­cia i am­bi­cja.

Męż­czy­zna pu­ścił do niego oczko i pod­szedł do ko­lej­nego kar­tonu.

– Mi­cha­łek też jest. Mo­nika jak zwy­kle grzecz­nie śpi.

Do­tarł do ostat­niego i za­marł. Ni­kogo w nim nie zna­lazł. Wy­ma­lo­wane od środka drew­niane pu­dło, któ­rego uży­wali od nie­dawna, syn zdą­żył już ude­ko­ro­wać ry­sun­kami. Jako je­dyny z czwórki ich dzieci uwiel­biał ry­so­wać i ro­bił to prak­tycz­nie wszę­dzie. Na me­blach, ścia­nach, pod­ło­dze. Tam, gdzie mógł, ale i tam, gdzie nie po­wi­nien. Dla­tego prze­stali mu na to zwra­cać uwagę, gdy ro­bił to w domu. Go­rzej było, gdy sy­tu­acja do­ty­czyła po­wierzchni poza ich kon­trolą. Dzień wcze­śniej przy­ozdo­bił fla­ma­strami nowy sku­tero-ro­wer są­siada, z czego zro­biła się ol­brzy­mia afera.

Zaj­rzał jesz­cze raz do trzech po­przed­nich kar­to­nów, krę­cąc przy tym głową z nie­do­wie­rza­niem. Ni­g­dzie nie zna­lazł syna. Na­ta­niel nie scho­wał się w pu­dłach ro­dzeń­stwa, co zro­bił już kilka razy, ko­rzy­sta­jąc z nie­uwagi za­spa­nego ojca.

– Na­ta­niel, gdzie je­steś? – krzyk­nął i ru­szył w stronę drzwi do po­koju chłopca.

Gdy tylko pod­szedł na od­le­głość kilku kro­ków, te za­częły się uno­sić, a on śmiało mógł wejść do azylu swo­jego naj­młod­szego syna. Od kiedy tylko Na­ta­niel po­ja­wił się na świe­cie, spra­wiał pro­blemy. Jego matka twier­dziła, że za­częło się to już w brzu­chu. Jako je­dyny ko­pał tak mocno, że jego noga wy­sta­wała poza brzuch, a to­wa­rzy­szą­cego jej wtedy re­fluksu nie mo­gła po­rów­nać z ni­czym, co znała. Pie­cze­nie to­wa­rzy­szyło jej dłu­gimi ty­go­dniami, mimo że le­karz or­dy­no­wał jej prze­różne leki ła­go­dzące.

Męż­czy­zna wszedł do po­miesz­cze­nia, które jak za­wsze wy­glą­dało ni­czym po­bo­jo­wi­sko. Z su­fitu zwi­sały za­bawki, a na pół­kach stały na­czy­nia, które Na­ta­niel po­wi­nien był od­sta­wić do ko­mory trans­por­tu­ją­cej je bez­po­śred­nio do zmy­warki. Nie mu­siał na­wet ich za­no­sić do kuchni. Jed­nak jego jak zwy­kle prze­ra­stało tak pro­ste za­da­nie do­mowe.

– Mo­żesz wyjść? – krzyk­nął. – Na­tek, nie rób so­bie jaj. Nie mogę spóź­nić się do pracy. Mam dzi­siaj ważne spo­tka­nie. A wy za chwilę za­czy­na­cie za­ję­cia. Poza tym masz dzi­siaj test z ma­to­tech­niki.

Od­po­wie­działa mu głu­cha ci­sza. Wku­rzony kop­nął le­żącą przed nim zwiot­czałą lalkę, którą ktoś po­zba­wił głowy.

I wtedy to zo­ba­czył.

Kro­plę ja­kiejś mazi na pod­ło­dze. W pierw­szym mo­men­cie my­ślał, że mu się wy­daje. Pa­trzył na nią, a ona ro­sła i ro­sła. Z nie­wiel­kiej, rap­tem kil­ku­mi­li­me­tro­wej, po­więk­szała się i po kilku se­kun­dach miała śred­nicę piłki do nogi, a jej ko­lor z bla­do­czer­wo­nego prze­ista­czał się w krwi­sty. Prze­ra­ża­jący.

Od­su­nął się do tyłu, bo­jąc się, że za­raz do­tknie tego cze­goś swo­imi nie­bie­skimi bu­tami, które co­dzien­nie wie­czo­rem wsa­dzał do ma­szynki czysz­czą­cej, za­po­mi­na­jąc, że jesz­cze do nie­dawna sam to ro­bił.

Pa­trzył z obrzy­dze­niem na roz­le­wa­jący się płyn. I już chciał się od­wró­cić, gdy uj­rzał ją.

Twarz syna za­to­pioną w sub­stan­cji.

Prze­ra­ża­jącą, z wy­trzesz­czo­nymi oczami i gry­ma­sem twa­rzy, jakby ktoś ob­dzie­rał go ze skóry. Już chciał wy­cią­gnąć ku niej rękę, gdy…

Usły­szał ci­chy dźwięk.

Otwo­rzył oczy, cały czas wi­dząc tę twarz.

– Jezu, to tylko sen… – szep­nął do sie­bie i wy­łą­czył bu­dzik, który jak w każdy dzień ro­bo­czy za­dzwo­nił punk­tu­al­nie o szó­stej, już po pierw­szym dźwięku, aby tylko śpiąca obok żona się nie prze­bu­dziła.

Łu­kasz Bo­ro­wicz za­zwy­czaj wsta­wał jak żoł­nie­rzyk. Po pierw­szym sy­gnale sia­dał na łóżku, a po trzy­dzie­stu se­kun­dach stał już na ko­ry­ta­rzu i kie­ro­wał swoje kroki do ła­zienki. Tym jed­nak ra­zem naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ma­rzył o tym, aby za­mknąć oczy i jesz­cze raz dać się po­rwać w ob­ję­cia snu. Pra­gnął wy­ma­zać z pa­mięci twarz syna w wer­sji, któ­rej ni­gdy nie chciałby zo­ba­czyć. Serce wa­liło mu jak osza­lałe, jakby za­raz miało wy­sko­czyć.

Po­le­żał jesz­cze chwilę, pró­bu­jąc dojść do sie­bie. Wi­dok twa­rzy jego syna Na­ta­niela wy­krzy­wio­nej, wy­na­tu­rzo­nej, wy­ryła mu się pod po­wie­kami i cały czas ją wi­dział – mimo prób prze­kie­ro­wa­nia my­śli w inną stronę. Nie­stety nic nie po­ma­gało. Po kilku chwi­lach wstał zre­zy­gno­wany, z na­dal przy­spie­szo­nym bi­ciem serca.

Na pal­cach wy­szedł z po­koju i po­szedł do ła­zienki, w któ­rej wie­czór wcze­śniej po­ło­żył rze­czy, aby nie prze­wa­lać się z rana. Wziął szybki prysz­nic, ro­biący po­nie­kąd za kawę, ubrał się i zszedł na dół.

Na bla­cie ku­chen­nym cze­kały na niego przy­go­to­wane przez żonę ka­napki, dwa ba­nany, jabłko oraz ter­mos. Mu­siał na­lać so­bie tylko wrzą­tek, od­cze­kać mi­nutę i wy­jąć za­pa­rzaczkę. Prze­te­sto­wał to już tyle razy i wie­dział, że jak wyj­mie za wcze­śnie, do­sta­nie wodę o brą­zo­wym za­bar­wie­niu, a gdy za późno, wy­leje wszystko, wku­rzony go­ryczką za­wartą w zbyt moc­nym na­poju.

Spa­ko­wał wszystko do płó­cien­nej torby i wtedy usły­szał dźwięk otwie­ra­nej bramy, a na­stęp­nie pisk opon. Wło­żył owoce na wierzch, za­brał pro­wiant i ru­szył w stronę ga­rażu, skąd do­cho­dził ja­zgot. Do­biegł go jesz­cze dźwięk za­my­ka­nej bramy, a po chwili drugi, jakby kie­rowca nie po­tra­fił jej za­mknąć za pierw­szym ra­zem.

Nie zdą­żył tam wejść, gdy drzwi dzie­lące ga­raż od domu otwo­rzyły się z im­pe­tem i do przed­po­koju wpadł jego syn. Na­ta­niel za­ko­ły­sał się i oparł o ścianę, jakby po­zy­cja spio­ni­zo­wana sta­no­wiła nie lada wy­zwa­nie.

– Jezu – syk­nął oj­ciec i mo­men­tal­nie zbladł. Syn zu­peł­nie nie przy­po­mi­nał tego ma­łego chłopca, któ­rego lata temu uczył jeź­dzić na ro­we­rze, bie­ga­jąc za nim i ase­ku­ru­jąc za po­mocą za­mo­co­wa­nego pod sio­deł­kiem kija. Wtedy uśmiech­nięty, z bły­skiem w oku, te­raz zmie­nił się w nie­obec­nego czło­wieka, który co chwila go rani. – Je­steś na­wa­lony jak bela, czy ty…? – Py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu, ale od­po­wiedź, która się na­su­wała, była dość oczy­wi­sta. – Nie tak cię wy­cho­wa­łem. Jak mo­głeś?! – wrza­snął i ude­rzył chło­paka w twarz.

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nił dźwięk wy­wo­łany przez na­gły kon­takt we­wnętrz­nej strony dłoni z lekko już za­ro­śnię­tym po­licz­kiem syna. Bo­ro­wicz mo­men­tal­nie po­czuł pie­cze­nie na skó­rze, i cof­nął się z obrzy­dze­niem. Nie na­le­żał do tych, co leją dzieci bez po­wodu, cza­sami do­sta­wały la­nie, a trzy razy syn obe­rwał rów­nież i w twarz. Tłu­ma­czył so­bie, że dzieje się to rzadko. Gdy do­pada go ro­dzi­ciel­ska nie­moc i nie wie, jak so­bie z nią po­ra­dzić. Jed­nak za każ­dym ra­zem po wszyst­kim do­cho­dził do wnio­sku, że źle zro­bił. Dzieci ni­czego się przez to nie uczyły, a jego do­pa­dały wy­rzuty su­mie­nia. Te­raz nie stało się ina­czej. Chciał już prze­pro­sić syna, który na­wet nie pod­niósł na niego wzroku, ale nie zdą­żył. Na­ta­niel mil­czał, jakby wręcz nie za­re­je­stro­wał tego, co wy­da­rzyło się kil­ka­na­ście se­kund wcze­śniej, tylko prze­szedł obok i za­czął wspi­nać się po scho­dach, kur­czowo trzy­ma­jąc się drew­nia­nej ba­rierki. Szedł, po­woli sta­wia­jąc stopę za stopą, jakby miał zde­cy­do­wa­nie wię­cej lat, niż po­ka­zy­wał jego akt uro­dze­nia. Gdy w końcu sta­nął na pię­trze, oj­ciec stra­cił go z oczu. Na­słu­chi­wał jesz­cze chwilę, bo­jąc się, że syn obu­dzi star­sze ro­dzeń­stwo i matkę, która na jego wi­dok mo­głaby do­stać za­wału.

Gdy usły­szał dźwięk za­my­ka­nych drzwi, ode­tchnął. Spoj­rzał na ze­ga­rek i przy­spie­szył kroku. Za trzy­dzie­ści mi­nut po­wi­nien po­ja­wić się w pracy. Przez tyle lat nie zda­rzyło mu się spóź­nić, dla­tego i tym ra­zem nie pla­no­wał, aby stało się ina­czej. Wszedł do ga­rażu, klnąc w du­chu, że za­po­mniał zmie­nić ża­rówki, która nie dzia­łała od dwóch dni. Ob­szedł auto żony, prze­su­wa­jąc dło­nią po ka­ro­se­rii jak nie­wi­domy, i do­tarł do swo­jego sa­mo­chodu. Otwo­rzył drzwi, wsiadł do środka i na­ci­snął gu­zik otwie­ra­jący wiel­kie bla­szane drzwi ga­ra­żowe.

Na ze­wnątrz cały czas pa­no­wał mrok. Nie­stety zi­mowy czas niósł za sobą nie tylko niż­sze tem­pe­ra­tury, ale i ciem­ność, która zde­cy­do­wa­nie mu prze­szka­dzała, szcze­gól­nie rano i wie­czo­rem.

Ich dom stał przy jed­nej z nie­wielu we wsi ulic, na któ­rych nie za­mon­to­wano jesz­cze la­tarni. Z jed­nej strony wku­rzało go to i nie­jed­no­krot­nie wy­sy­łał pi­sma do urzędu, bła­ga­jąc wręcz o mon­taż, po­wo­łu­jąc się przy tym na względy bez­pie­czeń­stwa. Jed­nak z dru­giej strony żona zwró­ciła mu ostat­nio uwagę, że ich świa­tło wa­li­łoby cen­tral­nie w okno sy­pialni, które ude­ko­ro­wali tylko de­li­kat­nymi fi­ran­kami, nie­sta­no­wią­cymi żad­nej ochrony przed pro­mie­niami.

Wy­je­chał po­woli na drogę bie­gnącą wzdłuż domu, sta­ra­jąc się je­chać jak naj­wol­niej, jakby taką jazdą mógł mniej ha­ła­so­wać. Skrę­cił w prawo i prze­je­chał obok sklepu spo­żyw­czego. Zdzi­wił się, bo za­zwy­czaj o tej po­rze sa­mo­chód Ba­na­sia­ków stał już przed nim. Otwie­rali sklep o siód­mej, ale już o szó­stej przy­go­to­wy­wali się na od­wie­dziny pierw­szych ku­pu­ją­cych.

Skrę­cił w lewo i zo­ba­czył, że jak każ­dego dnia brama przed dru­gim do­mem po pra­wej otwiera się. On i są­siadka spod nu­meru 26, jak w ze­garku, każ­dego dnia ro­bo­czego mi­jali się o tej sa­mej po­rze. Po­ma­chał jej, a ona na po­wi­ta­nie mi­gnęła mu świa­tłami awa­ryj­nymi. Wie­lo­krot­nie rano do tego mo­mentu za­sta­na­wiał się, czy to nie dzień świ­staka. Wszystko wy­glą­dało iden­tycz­nie.

Jed­nak ten dzień za­czął się ina­czej niż zwy­kle. Po pierw­sze sen. Ża­den nie na­wie­dzał go od mie­sięcy. Po dru­gie Na­ta­niel. Od dawna za­sta­na­wiali się, co z nim zro­bić. Jak wpły­nąć na naj­młod­sze z czwórki swo­ich dzieci, które bę­dąc w przeded­niu ma­tury, cały czas nie po­tra­fiło od­po­wie­dzieć na py­ta­nie „co po­tem”, a każdą wolną chwilę wy­ko­rzy­sty­wało na spo­tka­nia to­wa­rzy­skie suto za­kra­piane al­ko­ho­lem za­miast na na­ukę.

Łu­kasz Bo­ro­wicz wes­tchnął ciężko, pró­bu­jąc ode­gnać gnę­biące go my­śli.

Od pracy dzie­liło go rap­tem sie­dem ki­lo­me­trów. Po dro­dze pla­no­wał jesz­cze szybko pod­je­chać na myj­nię i opłu­kać sa­mo­chód po jeź­dzie w po­śnie­go­wym bło­cie. Już pra­wie skrę­cał w nie­wielką uliczkę, gdy za­uwa­żył sto­jący ka­wa­łek da­lej pa­trol. Kie­ro­wany cie­ka­wo­ścią mo­men­tal­nie za­po­mniał o przy­go­to­wa­nych na sie­dze­niu pa­sa­żera mo­ne­tach i po­je­chał pro­sto. Za­par­ko­wał za sto­ją­cym na ko­gu­cie ra­dio­wo­zem i wy­siadł.

– Co się stało? – rzu­cił do sto­ją­cego przy au­cie po­li­cjanta.

Ten zmru­żył oczy, jakby go nie po­znał. Jakby za­po­mniał, że pierw­szy raz roz­ma­wiali w pod­sta­wówce, a co nie­któ­rzy twier­dzili, że na­wet w przed­szkolu. Ma­riusz Ką­kol od lat pra­co­wał w po­li­cji i wielu uwa­żało, że nie mógł skoń­czyć ina­czej. Jego dzia­dek i oj­ciec pra­co­wali w mi­li­cji, a ten drugi rów­nież w sze­re­gach po­li­cji. Jego star­szy brat przez dłu­gie lata także no­sił mun­dur, ale nie­dawno za na­mową żony otwo­rzył agen­cję de­tek­ty­wi­styczną. Star­sza sio­stra Ką­kola zo­stała tech­ni­kiem po­li­cyj­nym, dla­tego i jemu nikt nie wró­żył pracy gdzie in­dziej. Taka oto ro­dzinna tra­dy­cja, która do­pro­wa­dziła go na sta­no­wi­sko ko­men­danta w jed­no­stce, w któ­rej słu­żył i Bo­ro­wicz.

– Ja mam już dość! – za­czął pod­nie­sio­nym gło­sem szef lo­kal­nej po­li­cji. – Mówi się, trąbi, gada, a oni nic so­bie z tego nie ro­bią. Jeż­dżą po pi­jaku i za­bi­jają in­nych. Kuźwa, czemu nie sie­bie?! Mo­gliby wszy­scy po­za­bi­jać się na drze­wach i byłby spo­kój. A tak zgi­nęła młoda, nie­winna dziew­czyna.

– Sze­fie, można ja­śniej? – spy­tał Łu­kasz Bo­ro­wicz.

Zro­bił dwa kroki do przodu, aż zo­ba­czył wbity w drzewo sa­mo­chód, któ­rego przed­nia część ni­czym har­mo­nijka zo­stała po­skła­dana za sprawą dzia­ła­ją­cych na auto sił. W pierw­szym mo­men­cie wi­dział tylko kształt, ale gdy wzrok prze­szedł na ele­menty wska­zu­jące na markę po­jazdu, a na­stęp­nie na tylną ta­blicę re­je­stra­cyjną, na­gle świat za­wi­ro­wał. Sły­szał, że męż­czy­zna coś jesz­cze mówi, ale zu­peł­nie nie do­cie­rał do niego sens wy­po­wia­da­nych słów. Trzy­mane w ręku klu­czyki wy­śli­zgnęły mu się spo­mię­dzy pal­ców. Ktoś szarp­nął go za ra­mię, ale wy­rwał się.