Je2bnik - Peszek Agnieszka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Je2bnik ebook i audiobook

Peszek Agnieszka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

74 osoby interesują się tą książką

Opis

Ciało ułożone w specyficzny sposób, kończyny połamane niczym zapałki. Książka o makabrycznej oprawie, o której nikt nigdy by nie pomyślał. Pusty basen wykorzystany jako arena dla mordercy, a nie miejsce do aktywności fizycznej.

Lista spraw, które lądują na biurku starszego aspiranta Bartosza Boguckiego, gwałtownie rośnie. Policjant z nowym partnerem u boku próbuje ująć sprawców okrutnych zbrodni, nie wiedząc, czy szuka jednego mordercy, czy kilku. Prowadzenie sprawy komplikują huczące cały czas z tyłu głowy pytania – co stało się z komisarzem Obrębskim? Czy nadal żyje? Gdzie jest?

Czy niechęć do nowego partnera nie storpeduje prowadzonych śledztw? Czy stres związany z brakiem kontroli nad poszukiwaniami kolegi nie zniszczy prywatnego życia policjanta?

„Je2bnik” to kryminał połączony z thrillerem psychologicznym, który pochłonie Cię bez reszty. Powieść ta stanowi 3. tom serii „Ona”. Każda część to zamknięta historia. Jeżeli masz ochotę poznać wcześniejsze losy bohaterów, sięgnij kolejno po „40. Raków” i „3kąt”.

ps Audiobooka czyta najlepsze lektorskie TRIO - Paulina Holtz, Filip Kosior i Janusz Zadura

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 486

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 38 min

Lektor: Kosior Filip
Oceny
4,4 (315 ocen)
182
89
30
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elitobi

Z braku laku…

6 rozdział i zupelnie mnie nie wkręciło. Ja podziękuje, takie przegadane.
30
OlfaminaKacprzak

Z braku laku…

Jak do tej pory wszystkie książki Pani Agnieszki Peszek przesłuchane natychmiastowo,a do tej robię trzecie podejście i nie mogę się wkręcić 🤷‍♀️ może powinien sam Pan Kosior czytać?No nic,za jakiś czas spróbuję jeszcze raz,jeżeli mi nie podejdzie, trudno
margaret12

Z braku laku…

Niestety nie moja bajka
20
SylwiaWolyniec

Nie polecam

Z każdą kolejną książką jest coraz gorzej. Akcja w ogóle się nie klei, mnóstwo błędów merytorycznych i zaprzeczania samej sobie (jeden z bohaterów w jednej scenie nie musi martwić się o pieniądze, bo dostaje od matki a w kolejnej zatrudnia się w magazynie żeby mieć co jeść). Rozwiązanie zagadki jest jednym z głupszych jakie przeczytałam. Nawet cudowny Filip Kosior nie ratuje sytuacji: pani Agnieszko, jeżeli chce Pani pisać kryminały, to proszę zrobić choć minimalne rozeznanie jak wygląda praca policji i proszę zatrudnić kogoś do edycji żeby wyłapywał błędy.
10
TeraAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie skonstruowany kryminał/thriller psychologiczny, który wciąga czytelnika w zawiłe meandry śledztwa juz od pierwszych stron. Już sam prolog sprawił, że szeroko otworzyłam oczy, a im dalej tym bardziej ciekawie się robi...😍 Kolejne morderstwa młodych kobiet, ciała znajdywane w różnych, często zaskakujących miejscach i pozach... "Ciało ludzkie może być giętkie niczym plastelina, trzeba je tylko odpowiednio ponacinać." Aspirator Bogucki wraz ze swoim nowym partnerem próbują rozwikłać zagadkę tajemniczych zabójstw... Dlaczego z nowym partnerem? Jego dotychczasowy partner - Maksimilian Obrębski - znika bez śladu i mimo podejmowanych działań poszukiwawczych, nikt nie wie gdzie jest i co mogło się stać. Fabuła prowadzona jest z perspektywy trzech osób: aspiranta Buguckiego, który nie może pogodzić się ze zniknięciem Obrębskiego i dwóch intrygujących postaci jaką jest Ona (błyskotliwa i wyprzedzajaca o krok detektywów) oraz On... I właśnie rozdziały zatytułowane "On" najbardziej przyp...
22

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2024

Copyright by 110 procent 2024

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-971908-3-2

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Po­trzeba apro­baty jest rów­no­znaczna ze stwier­dze­niem: twoja opi­nia o mnie jest dla mnie waż­niej­sza niż moja wła­sna.

Wayne W. Dyer, Po­ko­chaj sie­bie

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Cytat

Roz­dział 1

Roz­dział 2 – On

Roz­dział 3 – Ona

Roz­dział 4

Roz­dział 5 – On

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8 – Ona

Roz­dział 9 – On

Roz­dział 10

Roz­dział 11 – On

Roz­dział 12 – Ona

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15 – On

Roz­dział 16

Roz­dział 17 – On

Roz­dział 18

Roz­dział 19 – Ona

Roz­dział 20

Roz­dział 21 – On

Roz­dział 22

Roz­dział 23 – Ona

Roz­dział 24 – On

Roz­dział 25

Roz­dział 26

Roz­dział 27 – On

Roz­dział 28

Roz­dział 29

Roz­dział 30 – Ona

Roz­dział 31 – On

Roz­dział 32

Roz­dział 33 – Ona

Roz­dział 34

Roz­dział 35 – On

Roz­dział 36

Roz­dział 37 – Ona

Roz­dział 38 – On

Roz­dział 39

Roz­dział 40 – Ona

Roz­dział 41

Roz­dział 42 – On

Roz­dział 43

Roz­dział 44 – On

Roz­dział 45 – Ona

Roz­dział 46

Roz­dział 47

Roz­dział 48 – On

Roz­dział 49

Roz­dział 50 – On

Roz­dział 51

Roz­dział 52 – Ona

Roz­dział 53 – On

Roz­dział 54

Roz­dział 55 – On

Roz­dział 56

Roz­dział 57 – Ona

Roz­dział 58

Roz­dział 59 – On

Roz­dział 60

Roz­dział 61 – On

Roz­dział 62

Roz­dział 63 – On

Roz­dział 64

Roz­dział 65

Roz­dział 66

Roz­dział 67

Roz­dział 68

Roz­dział 69

Roz­dział 70

Roz­dział 71 – Ona

Roz­dział 72

Roz­dział 73

Roz­dział 74 – Ona

Roz­dział 75

Roz­dział 76

Roz­dział 77

Roz­dział 78

Kilka słów

Inne książki Autorki

Prolog

Ciało ludz­kie może być gięt­kie ni­czym pla­ste­lina, trzeba je tylko od­po­wied­nio po­na­ci­nać. Uszko­dzić ścię­gna i wię­za­dła, które trzy­mają w ry­zach ko­ści.

Ich brak po­wo­duje, że czło­wiek od­zy­skuje dzie­cięcą ela­stycz­ność.

Wy­star­czy do tego nóż.

Ale może być też skal­pel.

Wa­ru­nek jest je­den: musi być ostry.

Ide­al­nie ostry, dzięki temu żadne ścię­gno nie sta­nie na prze­szko­dzie.

A jest ich wiele.

W ko­la­nie mamy ich je­de­na­ście, ale w sto­pie około stu.

Jed­nak za­nim to zro­bimy, trzeba mieć na kim prze­pro­wa­dzić ten za­bieg.

Trzeba mieć kogo za­bić.

Na szczę­ście to nie pro­blem.

Ofiara wy­brana, a ja mogę przejść do za­bawy nu­mer je­den.

W końcu po­każę mu, że się my­lił i że ja też po­tra­fię.

Już ni­gdy nie po­my­śli, że je­stem sła­bym czło­wie­kiem.

Że je­stem ni­kim.

W końcu za­cznie trak­to­wać mnie z sza­cun­kiem.

Bo chyba tak trak­tuje się ko­goś, kto za­bija in­nych.

Rozdział 1

Star­szy aspi­rant Bar­tosz Bo­gucki usiadł na­prze­ciwko ele­gancko ubra­nego męż­czy­zny.

Metr dzie­więć­dzie­siąt trzy. Równo przy­strzy­żony za­rost. Zgrabny nos, pełne usta. Oczy brą­zowe, a wo­kół nich rzęsy o dłu­go­ści prze­kra­cza­ją­cej prze­ciętną. Typ przy­cią­ga­jący uwagę, a do tego strój świad­czący o cał­kiem gru­bym port­felu. Nie­pre­ten­sjo­nalny, ale z klasą.

Ca­ło­kształt wy­wo­łu­jący za­wiść u ko­le­gów i wes­tchnię­cia u płci prze­ciw­nej.

Ale po­li­cjant mu nie za­zdro­ścił. Sie­dzieli te­raz w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu w ko­mi­sa­ria­cie nie dla­tego, że chciał z nim po­roz­ma­wiać o po­go­dzie czy ostat­nim wy­stę­pie pol­skiej re­pre­zen­ta­cji w piłce noż­nej. Po­wód był zde­cy­do­wa­nie po­waż­niej­szy i wszystko wska­zy­wało, że je­den z obec­nych nie wyj­dzie z tego star­cia zbyt szczę­śliwy.

– Pro­szę się przed­sta­wić – za­czął po­li­cjant bez słowa wpro­wa­dze­nia. Wi­dział, jak ro­bili tak inni, więc on rów­nież nie pla­no­wał się pa­tycz­ko­wać. Włą­czył nie­wielki dyk­ta­fon, który wy­cią­gnął z szu­flady biurka, i po­ło­żył go przed sobą.

Roz­mówca uśmiech­nął się i po­pra­wił man­kiet śnież­no­bia­łej ko­szuli, mimo że z per­spek­tywy po­li­cjanta wy­glą­dała nie­na­gan­nie.

– Grze­gorz Więc­kow­ski.

– Kiedy i gdzie się pan uro­dził?

– W sto­licy, dwu­dzie­stego trze­ciego kwiet­nia, rocz­nik osiem­dzie­siąty piąty.

– Czym się pan zaj­muje?

– Pro­wa­dzę ro­dzinny biz­nes. Ca­te­ring, kilka re­stau­ra­cji. Pew­nie pan sły­szał o Zdro­wej Mi­sce? – Wy­piął klatkę pier­siową, jakby wy­peł­nia­jąca go duma prze­stała się w nim mie­ścić.

– Nie – od­po­wie­dział sta­now­czo po­li­cjant, mimo że do­brze znał tę firmę. Ja­kiś czas temu za­sta­na­wiał się nad je­dze­niem pu­deł­ko­wym, ale po przej­rze­niu wszyst­kich ofert stwier­dził, że zde­cy­do­wa­nie nie jest to po­mysł na jego kie­szeń. Zo­stał więc przy ży­wie­niu w domu i spo­ra­dycz­nie w ba­rach mlecz­nych, bo na szczę­ście jesz­cze nie wszyst­kie po­umie­rały.

– To mój główny pro­jekt, który bar­dzo dy­na­micz­nie re­kla­mu­jemy i…

– Nie to jest przed­mio­tem na­szej roz­mowy. Tak jak mó­wi­łem wcze­śniej, chciał­bym po­roz­ma­wiać o ostat­nich wy­da­rze­niach, które miały miej­sce na ty­łach jed­nego z pana lo­ka­lów.

– Już wszystko po­wie­dzia­łem i nie mam zu­peł­nie nic do do­da­nia. Nie wiem, po co za­wra­ca­cie mi głowę. Ta­kie nę­ka­nie oby­wa­teli chyba nie jest zgodne z prze­pi­sami. Każdy po­wi­nien być trak­to­wany jako nie­winny do mo­mentu udo­wod­nie­nia mu winy.

– Ro­zu­miem pana nie­za­do­wo­le­nie, ale wy­pły­nęły nowe fakty.

– Nowe fakty? – po­wtó­rzył po funk­cjo­na­riu­szu i za­ło­żył nogę na nogę, jakby sie­dział w knaj­pie, a nie na prze­słu­cha­niu w spra­wie gwałtu i próby za­bój­stwa.

– Tak, ale przej­dziemy do tego póź­niej. Z tego, co pan ze­znał, to tań­czył pan z Zu­zanną Za­jąc, zga­dza się? – Bar­tosz Bo­gucki za­ło­żył ręce na brzu­chu, który przez ostat­nie mie­siące zro­bił się wręcz wklę­śnięty. Ni­gdy nie na­le­żał do oty­łych, ale te­raz stres dał się we znaki. Gdyby nie Be­ata, jesz­cze bar­dziej zszedłby z wagi. To ona sie­działa przy nim i pil­no­wała, czy na pewno je to, co mu przy­go­to­wała. Cza­sami się na nią wku­rzał, miał ochotę wyjść z jej miesz­ka­nia i nie wró­cić, ale wie­dział, że uko­chana chce dla niego jak naj­le­piej, a poza tym sama cierpi.

Wy­pro­sto­wał się i po­ło­żył łok­cie na stole, gdy Więc­kow­ski się ode­zwał:

– Tak. Ko­cham ta­niec, kie­dyś na­wet cho­dzi­łem na za­ję­cia. Zresztą w moim lo­kalu czę­sto urzą­dzane są po­kazy. Za­sadą ta­kich wie­czo­rów salsy jest to, że pro­simy do tańca na­wet nie­zna­jome osoby, dla­tego nie jest ni­czym po­dej­rza­nym, że się z nią chwilę po­krę­ci­łem po par­kie­cie.

– I pani Za­jąc była wła­śnie taką nie­zna­jomą? – Zmru­żył de­li­kat­nie oczy, aby wzbu­dzić w roz­mówcy tro­chę stra­chu.

– Tak. Jedną z kilku, na które spa­dło to szczę­ście. – Fa­cet uśmiech­nął się.

Bar­tosz Bo­gucki do­brze wie­dział, że dla wielu ko­biet pląsy z sie­dzą­cym przed nim męż­czy­zną były ni­czym zła­pa­nie Pana Boga za nogi. Ta­kie cia­cho, jak pew­nie wiele z nich okre­ślało fa­ce­tów po­kroju Więc­kow­skiego, sta­no­wiło nie lada atrak­cję. Kilka mi­nut na par­kie­cie mo­gło dać do­bry po­czą­tek do cze­goś wię­cej. Zo­sta­nie dziew­czyną, a może na­wet i żoną ta­kiego go­ścia dla nie­któ­rych sta­no­wiło ży­ciowy cel, a naj­gor­sze było to, że on do­brze o tym wie­dział.

– Spo­tkał pan wcze­śniej Zu­zannę Za­jąc? – kon­ty­nu­ował prze­py­ty­wa­nie star­szy aspi­rant.

– Tak jak mó­wi­łem wie­lo­krot­nie, nie. Ni­gdy nie mie­li­śmy przy­jem­no­ści się po­znać.

Jego głos brzmiał nie­zwy­kle pew­nie, a ru­chy nie wzbu­dzały po­dej­rzeń. Ostat­nio Bo­gucki wiele roz­ma­wiał ze swoją dziew­czyną, psy­cho­lożką, która wy­ło­żyła mu pod­stawy ana­li­zo­wa­nia ludz­kich za­cho­wań. Za­bawa w roz­pra­co­wy­wa­nie ich spra­wiała mu nie­zwy­kłą frajdę. Pa­trzył na źre­nice, zmiany wy­razu twa­rzy, na­pię­cie ciała i pró­bo­wał wy­czy­tać z nich jak naj­wię­cej.

Strach było wi­dać od razu. Lu­dzie po­cili się po­nad normę. In­nym trzę­sły się dło­nie lub za­ci­skali je w pię­ści, cza­sami też ob­ser­wo­wał roz­sze­rze­nie źre­nic, dla­tego by­stro wle­piał wzrok w twarz prze­słu­chi­wa­nego, aby tego nie prze­ga­pić.

Te­raz jed­nak sie­dział przed nim za­wo­dowy po­ke­rzy­sta, nie tylko w prze­no­śni, ale i w ży­ciu co­dzien­nym.

Grze­gorz Więc­kow­ski od pię­ciu lat z cał­kiem spo­rymi suk­ce­sami grał w tę kar­cianą grę na are­nie eu­ro­pej­skiej. Po­li­cjant zna­lazł na­wet kilka wzmia­nek o nim na por­ta­lach te­ma­tycz­nych do­ty­czą­cych roz­gry­wek po­ke­ro­wych. Nic więc dziw­nego, że nie­ru­chomą mi­mikę twa­rzy, czyli tak zwany po­ker face, miał opa­no­waną do per­fek­cji. Mi­ni­ma­li­za­cja re­ak­cji, pełne sku­pie­nie. Na­wet do­sko­nałe prze­szko­le­nie, które za­pew­niła Bo­guc­kiemu Be­ata, nic nie da­wało, po­nie­waż naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie miał ma­te­riału do ba­da­nia. Twarz sie­dzą­cego na­prze­ciwko męż­czy­zny wy­glą­dała ni­czym od­lew lub jakby po­zba­wiona była uner­wie­nia.

– Jest pan tego pe­wien, że ni­gdy się nie spo­tka­li­ście? – Nie od­pusz­czał star­szy aspi­rant Bar­tosz Bo­gucki. – Ma­cie na Fa­ce­bo­oku cał­kiem sporo wspól­nych zna­jo­mych jak na lu­dzi zu­peł­nie so­bie ob­cych…

Pod­su­nął męż­czyź­nie li­stę wszyst­kich osób, które ich łą­czyły. Część uży­wała peł­nych imion i na­zwisk, ale kilka miało dziw­nie brzmiące nicki, jak „Bo­ska El­wira” czy „Ga­meER”. Na­pi­sał do nich wszyst­kich z za­py­ta­niem, czy wie­dzą, czy Zu­zanna Za­jąc i Grze­gorz Więc­kow­ski się znają. Z pięt­na­stu osób od­po­wie­działy tylko trzy, mimo że aż osiem od­czy­tało wia­do­mość. Nie­stety oba­wiał się, że nikt nie chce pod­paść sie­dzą­cemu na­prze­ciwko męż­czyź­nie. Wy­glą­dało na to, że się nie pa­tycz­ko­wał i na­wet zna­jo­mych po­tra­fił roz­sta­wiać po ką­tach.

Dwie wy­mi­gały się nie­zna­jo­mo­ścią jed­nej lub dru­giej strony, za to nie­jaka Ka­ro­lina My­śli­bor­ska, ma­jąca usta­wione w tle zdję­cie z Big Be­nem, jako je­dyna po­twier­dziła, że to, co czuł, jest prawdą. Tak, znali się. Kie­dyś Zu­zanna spo­ty­kała się z ko­legą Więc­kow­skiego, a mimo to cały czas do niej za­ry­wał, jak to okre­śliła dziew­czyna. Nie mógł od­pu­ścić, po­nie­waż tamta zde­cy­do­wa­nie wo­lała jego kum­pla.

– Wspólni zna­jomi… – prych­nął prze­słu­chi­wany i z sze­ro­kim uśmie­chem na ustach po­krę­cił głową. – Ja przyj­muję za­pro­sze­nia prak­tycz­nie od wszyst­kich. Nie ma to dla mnie żad­nej war­to­ści. Fa­ce­book, In­sta­gram czy ja­kieś Tik­Toki to gówno, które nas za­lewa. Prę­żące się na nich blon­dynki z cyc­kami więk­szymi niż ich głowy. W mo­jej pracy ważne jest, aby lu­dzie my­śleli, że ich lu­bię i coś nas łą­czy. Jara ich ilu­zja, że znają się z kimś faj­nym, zna­nym.

– Czyli pa­nem? – rzu­cił Bo­gucki z szy­der­czym uśmie­chem na twa­rzy.

Wzru­szył tylko ra­mio­nami i nic nie po­wie­dział.

– To po co się pan tam udziela?

– Ta­kie gów­niane mamy czasy. Tak jak mó­wi­łem, tego wy­maga moja praca. Tego, abym po­ka­zy­wał się wśród pa­to­ce­le­bry­tów, któ­rzy za kasę mnie pro­mują i spra­wiają, że do mo­ich lo­kali przy­cho­dzą tłumy. Po­wo­dują, że moje pu­dełka sprze­dają się jak świeże bu­łeczki. Nie mam więc na co na­rze­kać, może je­dy­nie na to, że cza­sami mu­szę roz­ma­wiać z ludźmi, któ­rzy ni­czego nie po­tra­fią. Któ­rzy są de­bi­lami i w nor­mal­nych cza­sach, nie­ska­żo­nych cy­be­ri­dio­tami, nie mu­siał­bym z nimi ob­co­wać. Oni nic w ży­ciu by nie osią­gnęli, a tak wy­daje im się, że są kimś.

– Aha. – Star­szy aspi­rant wes­tchnął i po­stu­kał dłu­go­pi­sem po biurku od­gra­dza­ją­cym go od prze­słu­chi­wa­nego. – To jesz­cze na ko­niec dwa py­ta­nia... O któ­rej wy­szedł pan z klubu tego wie­czora?

– Mó­wi­łem już, chwilę przed pół­nocą. Nie cho­dzę późno spać, bo rano lu­bię po­bie­gać lub po­ćwi­czyć na si­łowni.

– Jest pan pewny tej go­dziny? – Bo­gucki się przy­su­nął, aby móc le­piej ob­ser­wo­wać jego twarz, a w szcze­gól­no­ści źre­nice.

– Oczy­wi­ście. Moja dziew­czyna to po­twier­dziła. Wku­rza mnie, że cały czas krą­żymy wo­kół tego sa­mego. Nie ma­cie no­wych py­tań i tylko mnie nę­ka­cie.

– Hmm… – Po­li­cjant przy­gryzł dolną wargę, a jego ką­ciki ust de­li­kat­nie się unio­sły. On, w prze­ci­wień­stwie do roz­mówcy, nie na­le­żał do do­brych gra­czy. Nie po­tra­fił kła­mać, a tym bar­dziej w oczy. – Nie­stety pana dziew­czyna, a z tego, co wiem, to już pana była, tego nie po­twier­dziła przy dru­giej roz­mo­wie. Gdy roz­ma­wiała bez pana przy boku, stwier­dziła, że nie ma już ta­kiej pew­no­ści, o któ­rej pan wró­cił, ale było to zde­cy­do­wa­nie po pierw­szej w nocy, może na­wet póź­niej. Poza tym pana ko­mórka dwa­dzie­ścia po pierw­szej lo­go­wała się w oko­li­cach No­wego Światu, czyli pra­wie czter­na­ście ki­lo­me­trów od pana miesz­ka­nia na Wi­la­no­wie.

– To ja­kaś po­myłka.

Twarz prze­słu­chi­wa­nego na­wet nie drgnęła, ale Bo­gucki miał wra­że­nie, że źre­nice mu się po­sze­rzyły. W tym mo­men­cie ża­ło­wał, że nie na­grywa filmu z tego prze­słu­cha­nia albo ktoś nie sie­dzi obok i nie wspiera w ob­ser­wa­cji. Zde­cy­do­wa­nie ła­twiej by­łoby wy­chwy­cić ta­kie niu­anse.

– Do­dat­kowo mamy świadka, który ze­znał, że męż­czy­zna, który zgwał­cił w bra­mie Zu­zannę Za­jąc, po czym pró­bo­wał ją za­bić, miał płaszcz w dość nie­ty­po­wym ko­lo­rze.

Grze­gorz Więc­kow­ski au­to­ma­tycz­nie prze­niósł wzrok na prze­wie­szone przez pu­ste krze­sło na­kry­cie wierzch­nie w ko­lo­rze musz­tar­do­wym, ra­czej mało oczy­wi­stym dla trzy­dzie­sto­pię­cio­let­niego fana szyb­kich sa­mo­cho­dów i im­prez. Od­cień ko­ja­rzył się z kimś o dwie de­kady star­szym, bar­dziej uło­żo­nym.

– To nie jest je­dyny taki płaszcz w oko­licy. Je­żeli in­sy­nu­uje pan, że to do­wód w spra­wie, to ośmie­sza pan sie­bie oraz całą po­li­cję, ale w su­mie to się nie dzi­wię. Co rusz wy­cho­dzą wa­sze nie­do­cią­gnię­cia. – Męż­czy­zna mie­rzył po­li­cjanta wzro­kiem ni­czym re­wol­we­ro­wiec trzy­ma­jący rękę na spu­ście i go­towy do strzału w każ­dym mo­men­cie.

– Oczy­wi­ście, że nie mam pew­no­ści, dla­tego żeby pana wy­kre­ślić z li­sty po­dej­rza­nych, będę mu­siał po­pro­sić o to na­kry­cie wierzch­nie, prze­ba­damy je i czym prę­dzej zwró­cimy, rzecz ja­sna je­śli okaże się, że nie miał pan z tym nic wspól­nego. – Bo­gucki kiw­nął głową w stronę płasz­cza i za­czął za­kła­dać rę­ka­wiczki, które od po­czątku spo­tka­nia le­żały na du­żym stru­no­wym worku.

– Nie może pan ot tak go za­brać, na­tych­miast żą­dam ad­wo­kata. To jest ła­ma­nie mo­ich praw, tak nie można!

Star­szy aspi­rant za­trzy­mał się w pół ru­chu i spoj­rzał na męż­czy­znę. Ten do­piero te­raz zro­zu­miał, że jest na prze­gra­nej po­zy­cji, i mo­men­tal­nie się od­sło­nił. Jego żu­chwa de­li­kat­nie wy­su­nęła się do przodu, a mię­śnie na po­licz­kach za­ry­so­wały moc­niej. Jed­nak nie to cie­szyło po­li­cjanta naj­bar­dziej, ale złość, która po­ja­wiła się w oczach Grze­go­rza Więc­kow­skiego. Wcze­śniej wy­zbyte emo­cji, może wręcz ży­cia, te­raz pło­nęły, bez­li­to­śnie ob­na­ża­jąc męż­czy­znę.

– Oczy­wi­ście. – Bo­gucki uniósł dło­nie w ge­ście ka­pi­tu­la­cji. – Pro­szę dzwo­nić, gdzie­kol­wiek pan chce, a ja w tym cza­sie we­zwę pro­ku­ra­tora, aby do­peł­nił for­mal­no­ści w spra­wie pana aresz­to­wa­nia.

Star­szy aspi­rant wstał i ru­szył w stronę drzwi, jed­nak nie opu­ścił po­miesz­cze­nia, tylko sta­nął z dło­nią na klamce i od­wró­cił się. To była jego chwila triumfu jako po­li­cjanta, bo sam do­padł fa­ceta. Mu­siał więc oso­bi­ście umie­ścić wi­sienkę na tym tor­cie.

– Mu­szę po­wie­dzieć, że fajne ma pan ta­tu­aże. Szcze­gól­nie te na dło­niach, mają moc.

Nic wię­cej nie mu­siał do­da­wać. Grze­gorz Więc­kow­ski za­ci­snął palce, jakby chciał je na­gle ukryć. To ich opis po­zwo­lił na iden­ty­fi­ka­cję gwał­ci­ciela, który za­ata­ko­wał wra­ca­jącą z im­prezy dziew­czynę. Była sama. Wsta­wiona. Za­cze­pił ją praw­do­po­dob­nie już poza klu­bem. Nie­wiele z tego pa­mię­tała, na­wet twa­rzy, ale wie­działa, że po­wie­działa „nie”. On jed­nak nie słu­chał, za­cią­gnął ją do bramy przy ru­chli­wej ulicy, przy­parł przo­dem do muru, za­darł su­kienkę i bru­tal­nie zgwał­cił. Pró­bo­wała z nim wal­czyć, ale zde­cy­do­wa­nie gó­ro­wał nad nią wzro­stem i masą. Nie miała sił. Za­mknęła oczy, li­cząc, że za­raz skoń­czy się ten kosz­mar.

Gdy z niej wy­szedł, ode­tchnęła. Pa­trzyła na brudną ścianę ozdo­bioną wul­gar­nymi na­pi­sami, li­cząc, że on za­raz so­bie pój­dzie. Ale wtedy oparł jedną rękę na ścia­nie tuż przy jej twa­rzy, a drugą za­ci­snął od przodu na jej szyi.

Wtedy za­uwa­żyła dziwne zdo­bie­nia na jego knyk­ciach.

W kształ­cie gwiaz­dek. Nie­dawno zro­biony ta­tuaż.

Ura­to­wał ją pies, który za­czął uja­dać.

Wcze­śniej mi­jało ich kilka osób, ale nikt nie za­re­ago­wał.

Ot, para bzy­ka­jąca się w bra­mie. Nic szcze­gól­nego w im­pre­zo­wej czę­ści sto­licy.

To pies wy­ka­zał się naj­więk­szą em­pa­tią. Nie­stety gdy wraz z wła­ści­cie­lem po­de­szli bli­żej, gwał­ci­ciel uciekł w bramę, prze­biegł przez po­dwórko i znik­nął. Zresztą dwu­dzie­sto­sied­mio­letni Mi­łosz Kow­nacki na­wet za nim nie ru­szył. Od razu wy­cią­gnął te­le­fon i za­dzwo­nił po po­go­to­wie, po czym okrył roz­trzę­sioną dziew­czynę swoją kurtką i pró­bo­wał po­cie­szyć do­brym sło­wem.

Po­li­cjant do­brze wie­dział, że gdyby nie zwie­rzak tego czło­wieka, do­szłoby do jesz­cze więk­szej tra­ge­dii. Moc za­ci­sku dłoni sprawcy na wą­tłej szyi ko­biety i tak spo­wo­do­wała na­ru­sze­nie krtani i za­kaz mó­wie­nia na dłu­gie ty­go­dnie. Do­piero po trzech dniach, ze względu na stan emo­cjo­nalny, po­zwo­lono mu do niej wejść. Wtedy po raz pierw­szy Bar­tosz ją zo­ba­czył. Zde­cy­do­wa­nie nie przy­po­mi­nała sie­bie ze zdjęć z me­diów spo­łecz­no­ścio­wych czy na­wet tego z do­wodu, który po­brzy­dzał chyba każ­dego.

Prawe oko było le­dwo wi­doczne, a ciemne sińce pod le­wym wy­glą­dały, jakby ja­kieś dziecko pró­bo­wało zro­bić ma­ki­jaż, uży­wa­jąc wę­gla wy­mie­sza­nego z fio­le­to­wymi cie­niami. Dolna warga na środku przy­ozdo­biona była wiel­kim stru­pem, a z pra­wego po­liczka wy­sta­wało kilka za­koń­czeń nici. Z tego, co do­wie­dział się po­li­cjant, sprawca, ucie­ka­jąc, po­pchnął ko­bietę. Ta upa­dła na le­żące na ziemi ka­wałki szkła, które wbiły jej się w czoło i skórę na po­liczku.

No i jesz­cze sińce wo­kół szyi, zdo­biące ją ni­czym ko­lia.

Jed­nak nie to sta­no­wiło naj­więk­szy pro­blem.

Jak to po­wie­działa Be­ata, rany się za­goją. Może zo­staną bli­zny, ale gwałtu ni­gdy nie wy­maże z pa­mięci. Za­wsze bę­dzie z nią. Znisz­czy to jej re­la­cje z męż­czy­znami. Bę­dzie się bała do­tyku, bli­sko­ści, a sto­su­nek z fa­ce­tem może być eta­pem zna­jo­mo­ści, do któ­rego już ni­gdy nie do­trze.

Moż­liwe, że sprawca nie tylko zbru­kał jej ciało, ale też za­brał ma­rze­nia o mi­ło­ści, ślu­bie, gro­madce dzieci, sta­ro­ści we dwoje.

Te kilka mi­nut, pod­czas któ­rych za­spo­koił swoje chore żą­dze, znisz­czyło ją bez­pow­rot­nie, ale Bo­gucki li­czył, że dzięki jego upo­rowi on też już się nie pod­nie­sie. Naj­pierw opra­co­wał z ry­sow­ni­kiem szkic ta­tu­ażu, o któ­rym na­pi­sała mu po­krzyw­dzona. Uży­wała ta­bletu, by nie ob­cią­żać krtani, gdy w końcu dała się Be­acie na­mó­wić do współ­pracy. Zresztą psy­cho­lożka była przy każ­dej roz­mo­wie, a Bar­tosz pro­wa­dził ją naj­de­li­kat­niej, jak po­tra­fił.

Gdy już w końcu uzbie­rał za­da­wa­la­jący go ze­staw in­for­ma­cji, długo szu­kał opi­sa­nego wzoru w ne­cie, jed­no­cze­śnie wy­sy­ła­jąc ry­su­nek do sto­łecz­nych ta­tu­ato­rów z za­py­ta­niem, czy któ­ryś ta­kiego nie wy­ko­ny­wał.

Nikt nie od­po­wie­dział. Sam na­tknął się na fo­to­gra­fię męż­czy­zny, u któ­rego za­uwa­żył po­dobny wzór. Do­tych­czas Więc­kow­ski nie zna­lazł się w kręgu po­dej­rza­nych, więc nikt go nie spraw­dzał do­kład­niej, a pod­czas ich wcze­śniej­szych roz­mów no­sił rę­ka­wiczki na dło­niach, co nie było ni­czym nad­zwy­czaj­nym, bio­rąc pod uwagę zi­mową aurę za oknem.

Bo­gucki za­mknął za sobą drzwi do po­miesz­cze­nia prze­słu­chań, zo­sta­wia­jąc w środku pa­ni­ku­ją­cego te­raz sprawcę, i ru­szył w stronę swo­jego po­koju, gdzie co­dzien­nie mie­rzył się z wi­do­kiem pu­stego biurka.

– To już czas – roz­legł się za nim zna­jomy głos.

Od razu się cały na­piął. Wie­dział, że to na­stąpi prę­dzej czy póź­niej, ale zde­cy­do­wa­nie li­czył na póź­niej.

– Ju­tro przed­sta­wię ci two­jego no­wego part­nera – oznaj­mił ko­men­dant.

Stał jesz­cze chwilę, li­cząc na wię­cej in­for­ma­cji, ale się nie do­cze­kał.

Rozdział 2

On

Praw­do­po­do­bień­stwo tra­fie­nia szóstki w to­to­lotka to jak 1 do 13 983 816.

Praw­do­po­do­bień­stwo, że umrzemy, po­nie­waż coś na nas spad­nie, to jak 1 do 373 787.

A szanse na to, że po­kona nas dżuma, eks­perci oce­niają za­le­d­wie na 1 do 54 059 705.

A jaka jest szansa, że znaj­dziesz na ulicy nie­przy­tom­nego czło­wieka?

Ja ni­gdy w ży­ciu nie mia­łem szczę­ścia, chyba że do tych złych rze­czy.

Jak nie zro­bi­łem pracy do­mo­wej, to na­uczy­cielka od razu to wy­ła­py­wała, jakby ktoś wy­po­sa­żył ją w ja­kiś ma­giczny ra­dar. Do od­po­wie­dzi też wzy­wany by­łem tylko wtedy, gdy zu­peł­nie nic nie ku­ma­łem. Gdy spo­ra­dycz­nie się na­uczy­łem, bo matka mnie wy­bła­gała, fa­cetka omi­jała mnie wzro­kiem, a pa­lec na li­ście w dzien­niku lą­do­wał li­nijkę nad lub pod moim na­zwi­skiem.

Gdy je­dyny raz w ży­ciu przy­nio­słem do domu zwie­rzę, ma­łego kotka, oka­zało się, że jest chory i po ty­go­dniu już nie żył. Cho­ciaż nie wiem, czy moja matka nie po­dała mu cze­goś, bo oj­ciec strasz­nie się wściekł i sły­sza­łem, jak płacz­li­wym to­nem mó­wiła mu, że szybko po­zbę­dzie się pro­blemu. Oczy­wi­ście póź­niej już nie do­pa­dała mnie taka na­iw­ność i oszczę­dza­łem czwo­ro­no­gom trau­ma­tycz­nego prze­ży­cia, czyli tra­fie­nia w na­sze cztery ściany.

Ze stu­diów też wy­le­cia­łem, bo za­bra­kło mi szczę­ścia.

Eg­za­min ze sta­ty­styki na­le­żał do naj­gor­szych z moż­li­wych. Już na pierw­szym roku każdy opo­wia­dał, jaką kosą jest pro­wa­dząca i że bez skru­pu­łów uwala więk­szość stu­den­tów. Nie wiem dla­czego, ale po­sta­no­wi­łem za­wal­czyć. Jak nie ja udo­wod­nić, że mam ja­kąś war­tość. Że nie je­stem, jak twier­dził mój oj­ciec, le­niem, le­se­rem i ży­cio­wym prze­gra­nym. Chcia­łem w końcu po­czuć się nie jak ostatni de­bil, jak więk­szość o mnie my­ślała, a co nie­któ­rzy na­wet wy­po­wia­dali tego typu opi­nie na głos.

Ale jak zwy­kle da­łem dupy.

Przez trzy ty­go­dnie przy­go­to­wy­wa­łem ściągi. Ze­staw dłu­go­pi­sów wy­po­sa­ży­łem w naj­do­sko­nal­sze kar­teczki z wie­dzą z ca­łego roku. Gdy wcho­dzi­li­śmy na salę, ja­kaś dłu­go­noga pipa na mnie wpa­dła, a wszystko wy­pa­dło mi na pod­łogę. Może gdy­bym w ży­ciu miał odro­binę szczę­ścia, skoń­czy­łoby się tylko na tej za­baw­nej sce­nie, ale nie.

Wszystko roz­sy­pało się po pod­ło­dze wy­ło­żo­nej okrop­nym li­no­leum w ko­lo­rze brudu, dzięki czemu plamy były nie­do­strze­galne. I jak to w moim ży­ciu naj­czę­ściej bywa, pech wy­sko­czył zza rogu w po­staci asy­stenta wy­kła­dow­czyni, który ocho­czo ru­szył mi na ra­tu­nek. Może gdy­bym miał tro­chę oleju w gło­wie, skap­nął­bym się, że on już wie. Ale nie. Za­afe­ro­wany eg­za­mi­nem nie po­łą­czy­łem kro­pek. A nie­stety gad był cwany. Za­wsze ubrany w dzi­waczny swe­te­rek z daru dla po­wo­dzian, któ­rego nikt inny na­wet za do­płatą nie chciał za­ło­żyć, szcze­rzył się do tej piły, dok­tor ha­bi­li­to­wa­nej od nauk okrut­nych, jakby od niej za­le­żał jego los.

Za­ją­łem miej­sce w po­ło­wie auli, bo ja­koś tak wy­my­śli­łem, że bę­dzie naj­le­piej. Ku­jony przy­cho­dzą wcze­śniej i sia­dają z przodu, a ci, co chcą ścią­gać, to na ty­łach, więc ja­koś na­tu­ral­nie chcia­łem się wpa­so­wać do tych uczci­wych.

Do­piero po pół go­dziny, gdy za­do­wo­lony z sie­bie pi­sa­łem eg­za­min, ten li­zus ze sztucz­nym uśmie­chem sta­nął nade mną i osten­ta­cyj­nie, tak żeby wszy­scy wie­dzieli, za­ko­mu­ni­ko­wał, że wy­la­tuję. Pró­bo­wa­łem jesz­cze coś tłu­ma­czyć, ale mój za­pał gdzieś szybko się ulot­nił i bez walki po­zwo­li­łem wy­kre­ślić się z li­sty stu­den­tów.

Dla­tego gdy zo­ba­czy­łem ob­cego męż­czy­znę le­żą­cego w krza­kach, po­czu­łem, jak­bym tra­fił szczę­śliwy los na lo­te­rii, cho­ciaż byłby to pierw­szy raz.

Pew­nie więk­szość lu­dzi we­zwa­łaby po­go­to­wie, po­li­cję, ale ja ga­pi­łem się na niego, jak zwy­kle przy­gry­za­jąc we­wnętrzną część po­liczka. Prawą.

Już na­wet wy­bie­ra­łem 112, bo nie wie­dzia­łem, czy po­wi­nie­nem we­zwać po­go­to­wie, czy po­li­cję, ale gdy kciuk pra­wej ręki wi­siał kilka mi­li­me­trów nad zie­loną słu­chawką, zre­zy­gno­wa­łem.

Ja­koś w so­bie czu­łem, że będą się mnie cze­piać. Na pewno znaj­dzie się ktoś, kto stwier­dzi, że to ja zro­bi­łem mu krzywdę, bo to, że zo­stał po­bity, wie­dzia­łem od razu. Po­darte ubra­nie, za­dra­pa­nia na twa­rzy. By­łem pe­wien, że nikt nie uwie­rzy, że prze­jeż­dża­łem obok i chcia­łem się od­lać. Jak zwy­kle wy­pi­łem za dużo coli, a po czymś ta­kim mu­szę za­trzy­my­wać się co go­dzinę albo i czę­ściej.

Nikt mi tego nie łyk­nie.

A po co mi to było? Od ja­kie­goś czasu mam wra­że­nie, że wszy­scy się mnie o coś cze­piają.

Ostat­nio na­wet babka w skle­pie zro­biła ra­ban, bo gdy wy­ry­wa­łem z rolki to­rebkę na bułki, ode­rwały mi się dwa wo­reczki. Darła się, jak­bym otruł jej całą ro­dzinę lub zro­bił inne świń­stwo. A ja po pro­stu za mocno szarp­ną­łem, i tyle.

Pa­trzy­łem na le­żą­cego na ziemi nie­przy­tom­nego fa­ceta, my­śląc in­ten­syw­nie, co ra­czej nie zda­rzało mi się zbyt czę­sto.

Zo­sta­wić też nie chcia­łem, ja­koś tak po ludzku zro­biło mi się go szkoda. Mrozu może nie było, ale no­cami pa­no­wał przy­mro­zek, więc zo­sta­wia­jąc go tu, ska­zał­bym go na śmierć, a jak na­wet nie, to od­mro­że­nia.

Pod­je­cha­łem bli­żej sa­mo­cho­dem, opu­ści­łem rampę i wtur­la­łem go­ścia na pakę, co oka­zało się nie lada wy­zwa­niem.

Kie­dyś w ja­kimś pro­gra­mie mó­wili, że ciało ludz­kie mar­twe czy nie­przy­tomne jest jakby cięż­sze – i mieli ra­cję.

Pierw­szy raz w ży­ciu ucie­szy­łem się, że wożę me­ble.

Ta gów­niana praca, o któ­rej nikt nie wie­dział, pierw­szy raz przy­nio­sła mi coś do­brego.

W końcu mia­łem ko­goś, kto mnie wy­słu­cha i nie bę­dzie kry­ty­ko­wał.

Ko­goś na kształt przy­ja­ciela.

Rozdział 3

Ona

Kie­dyś sły­sza­łam, że gdy czło­wieka coś boli, to jego mózg jest w sta­nie ogar­nąć tylko jedno źró­dło dys­kom­fortu, dru­giego nie wy­chwy­tuje. Dla­tego rzu­cane cza­sami dla śmie­chu ha­sło: „Jak boli cię ko­lano, uderz się w pisz­czel”… ma tro­chę sensu.

I chyba na po­dob­nej za­sa­dzie po­sta­no­wi­łam za­dzia­łać.

Nie chcia­łam się bić, ale prze­kie­ro­wać moje my­śli gdzie in­dziej.

Fi­bro­mial­gia mnie zjada.

Naj­gor­sze, że me­dy­cyna cały czas tak mało o niej wie.

Przy­czyna?

Jesz­cze nie do końca po­twier­dzona, ale po­dobno to ja­kiś de­fekt genu, który wpływa na syn­tezę trans­por­tera se­ro­to­niny, co od­dzia­ło­wuje na prze­wod­nic­two w sy­nap­sach. Co cie­kawe, praw­do­po­dob­nie prze­wle­kły stres, trau­ma­tyczne prze­ży­cia i zły stan psy­chiczny mogą ak­ty­wo­wać cho­robę.

I znowu wra­cam do punktu wyj­ścia – mo­jej ro­dziny, która kon­cer­towo znisz­czyła mi na­wet i zdro­wie.

Spie­przyła.

To przez nich cier­pię ka­tu­sze.

Ból staje się co­raz gor­szy, a ja cza­sami mam wra­że­nie, że nie je­stem w sta­nie już tego ogar­nąć, że trawi mnie od środka, a ja po­woli się w tym za­tra­cam.

Le­karz po­wie­dział, że usta­wie­nie le­ków chwilę trwa. Że nie ma ma­gicz­nej ta­bletki, która roz­wiąże wszyst­kie moje pro­blemy tu i te­raz. A w su­mie to na­wet jak ją znajdę, to nie wia­domo, jak długo ten stan bę­dzie się utrzy­my­wał.

Dla­tego co­raz czę­ściej spę­dzam cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność mi­nuty, le­żąc na zim­nej po­sadce, cze­ka­jąc, aż moje ciało opa­nuje spo­kój.

Nie­stety nie za­wsze to po­maga. Wtedy sta­ram się sku­piać na czymś in­nym, a jest na czym.

Na pierw­sze miej­sce już od dawna wy­suwa się Mak­sy­mi­lian Ob­ręb­ski.

A pre­cy­zyj­niej ko­mi­sarz Mak­sy­mi­lian Ob­ręb­ski.

Ni­gdy tak na­prawdę nikt nas so­bie nie przed­sta­wił. Mi­ja­li­śmy się na ko­ry­ta­rzu. Kilka razy po­wie­dział do mnie nieme „dzień do­bry” czy „dzię­kuję”, gdy pew­nego dnia we współ­dzie­lo­nym po­miesz­cze­niu so­cjal­nym, bo u nas ro­biono re­mont, po­da­łam mu szklankę.

No i to­wa­rzy­szy­łam mu w pro­wa­dzo­nych przez niego śledz­twach. Pod­su­wa­łam do­wody, które umy­kały po­li­cji.

Można by rzec, że by­łam jego asy­stentką, prawą ręką, o któ­rej nie miał zie­lo­nego po­ję­cia.

I tyle, a może aż tyle.

Dla mnie bar­dzo dużo.

Ni­gdy z ni­kim się nie przy­jaź­ni­łam.

Ni­gdy na­wet nie mo­głam na­zwać ni­kogo ko­le­żanką lub ko­legą, z wy­jąt­kiem Gabi i Wioli.

Dla­tego gdy do­wie­dzia­łam się, że znik­nął, po­czu­łam, że ból zwią­zany z cho­robą i moim zde­wa­sto­wa­nym bio­drem jesz­cze bar­dziej eska­luje, cho­ciaż wcze­śniej my­śla­łam, że go­rzej być nie może. W ta­kich mo­men­tach tylko myśl, że mogę przy­ło­żyć rękę do jego od­na­le­zie­nia, mo­ty­wo­wała mnie, aby wstać z łóżka, ubrać się, zjeść coś i wyjść z domu.

Cho­ciaż aspekt je­dze­niowy za­czął sta­wać się nie lada pro­ble­mem. Od lat utrzy­muję tę samą wagę. Nie by­łam ni­gdy nad wy­raz szczu­pła, na­zwa­ła­bym się osobą nor­mal­nej wagi, co po­twier­dzało BMI, ale od ja­kie­goś czasu za­uwa­ża­łam, że moje po­liczki po­woli za­czy­nają się za­pa­dać, a mała oponka na brzu­chu prze­stała być wi­doczna.

– Ba­siu, wszystko z tobą do­brze? – spy­tała Ga­bry­sia, gdy kilka dni wcze­śniej na siłę wy­cią­gnęła mnie na obiad. Wzbra­nia­łam się rę­koma i no­gami, ale wie­dzia­łam, że nie utrzy­mam ta­kiego sta­tusu zbyt długo. Dziew­czyny, które ura­to­wały mi ży­cie, jak lu­bię o nich my­śleć, nie po­tra­fią od­pu­ścić.

– Tak – od­par­łam ze sztucz­nym uśmie­chem. – Stwier­dzi­łam, że czas o sie­bie za­dbać. Za­czę­łam od diety, a nie­długo, jak po­czuję się le­piej, ru­szę z ćwi­cze­niami.

– Su­per – za­re­ago­wała Wiola, prze­szy­wa­jąc mnie na wskroś spoj­rze­niem, przed któ­rym nie mia­łam gdzie uciec. – Sto­su­jesz ja­kąś spe­cjalną dietę?

– No… – To py­ta­nie tro­chę zbiło mnie z pan­ta­łyku. Nie przy­go­to­wa­łam się do niego. Ni­gdy się nie od­chu­dza­łam i zu­peł­nie się na tym nie zna­łam. W domu ro­dzin­nym ja­dłam, jak mi da­wali, a i tak cały czas cho­dzi­łam głodna. Gdy w końcu się uwol­ni­łam od tych tok­sycz­nych lu­dzi, któ­rzy we­dług akt byli moją ro­dziną, mo­głam za­cząć jeść, jak chcia­łam, kiedy chcia­łam i co chcia­łam, więc ko­rzy­sta­łam z tego peł­nymi gar­ściami, i to do­słow­nie.

Do czasu, aż cho­roba po­zba­wiła mnie chęci do cze­go­kol­wiek, na­wet le­że­nia na ka­na­pie, oglą­da­nia Przy­ja­ciół i je­dze­nia prin­gle­sów o dziw­nym smaku „ori­gi­nal”. Wszystko prze­stało mi spra­wiać przy­jem­ność. Jakby ktoś na­ci­snął ma­giczny gu­zik „off”, wy­łą­cza­jąc wszyst­kie ośrodki przy­jem­no­ści, a prze­ka­zu­jąc całe za­an­ga­żo­wa­nie mo­jego or­ga­ni­zmu na de­lek­to­wa­nie się bó­lem.

Po kilku ta­kich ty­go­dniach ma­ra­zmu i otę­pie­nia, gdy w pracy wy­łą­czy­łam się ni­czym bez­mó­zga ameba, po­sta­no­wi­łam po­wie­dzieć „dość”.

Nie chcia­łam po tylu cier­pie­niach, ja­kie za­ser­wo­wało mi ży­cie, skoń­czyć w ten spo­sób.

Nie chcia­łam od­pusz­czać.

Nie mia­łam ni­kogo bli­skiego poza dziew­czy­nami, ale czu­łam, że mogę zro­bić coś do­brego.

Po­móc zna­leźć Ob­ręb­skiego i wnieść coś do pro­wa­dzo­nych spraw.

Dla swo­jego do­bra.

I do­bra ofiar.

Rozdział 4

Bar­tosz Bo­gucki usiadł w kuchni na wy­so­kim ho­ke­rze i za­ci­snął prawą dłoń na zim­nej bu­telce piwa. Od ja­kie­goś czasu stro­nił od al­ko­holu. Sta­rał się, aby jego umysł pra­co­wał bez ja­kich­kol­wiek za­kłó­ca­czy, a już wie­lo­krot­nie bu­dził się w nocy z ja­kimś po­my­słem do spraw­dze­nia i cie­szył się wtedy, że nie jest otu­ma­niony pro­cen­tami.

W domu, a do­kład­niej w sa­lo­nie miesz­ka­nia swo­jej dziew­czyny, na jed­nej ze ścian za­wie­sił trzy wiel­kie kor­kowe ta­blice i ni­czym de­tek­tywi w ame­ry­kań­skich fil­mach zbie­rał wszyst­kie dane od­no­śnie do pro­wa­dzo­nego śledz­twa w spra­wie za­gi­nię­cia ko­mi­sa­rza Mak­sy­mi­liana Ob­ręb­skiego.

Jego ko­legi.

Prze­ło­żo­nego.

Ko­goś, komu za­wdzię­czał tak wiele, a który sam po­szedł na ak­cję, gdy on był na przy­mu­so­wym urlo­pie, za co za­pła­cił wy­soką cenę. Od bli­sko dwóch mie­sięcy nikt nie wie­dział, gdzie jest.

Star­szy aspi­rant na le­wej skraj­nej plan­szy za­mon­to­wał cy­fry, które od­li­czały dni od tego zda­rze­nia, ni­czym ti­mer na bom­bie, tylko tu­taj wzrost war­to­ści zbli­żał do nie­uchron­nej ka­ta­strofy. Po­cząt­kowo wiara, że ko­mi­sarz znaj­dzie się lada dzień, była ol­brzy­mia. Każdy te­le­fon wpra­wiał po­li­cjanta w eu­fo­rię, bo wie­rzył on, że za­raz usły­szy głos ko­legi, który z iro­nią w gło­sie rzuci ja­kieś nie­do­rzeczne tłu­ma­cze­nie swo­jej dłuż­szej ab­sen­cji. Z cza­sem za­czął brać pod uwagę inne sce­na­riu­sze, ale za­wsze w grę wcho­dziła tylko jedna opcja.

Ko­mi­sarz Mak­sy­mi­lian Ob­ręb­ski żyje.

Be­ata wie­lo­krot­nie po­wta­rzała, że musi być go­towy na każde roz­wią­za­nie, i mimo że sama cier­piała, po­nie­waż sprawa do­ty­czyła jej by­łego chło­paka, z któ­rym spę­dziła kilka lat, to ona od­gry­wała rolę tej ra­cjo­nal­nej, twardo stą­pa­ją­cej po ziemi.

Naj­gor­sze, że Bo­gucki po­pa­dał w co­raz więk­szy obłęd. Po­tra­fił wstać o dru­giej w nocy i wy­pi­sy­wać wszyst­kich usłu­go­daw­ców, któ­rzy mo­gli prze­by­wać w oko­licy, mimo że ro­bił to już wcze­śniej. Roz­ma­wiał już ze wszyst­kimi śmie­cia­rzami, li­sto­no­szami, ludźmi od gazu, prądu czy świa­tło­wo­dów, któ­rzy pra­co­wali w tym te­re­nie, po­sze­rza­jąc suk­ce­syw­nie ob­szar o ko­lejne ki­lo­me­try.

Gdy je­den pan z ga­zowni od­mó­wił mu ko­lej­nej roz­mowy, bo śpie­szył się do szpi­tala do żony, któ­rej kilka go­dzin wcze­śniej usu­nięto wy­ro­stek ro­bacz­kowy, wpadł w szał. Skoń­czyło się skargą na niego i ostrze­że­niem.

– Bo­gucki, nie mo­żesz wpie­przać się w to śledz­two. Jesz­cze raz tak zro­bisz, to wy­le­cisz z ro­boty. I nie będę się cac­kał, bo szu­kasz jed­nego z na­szych. Za­sady to za­sady i masz ich, kurwa, prze­strze­gać.

Nie dys­ku­to­wał z ko­men­dan­tem. Wie­dział, że każ­demu na ko­mi­sa­ria­cie, a w su­mie każ­demu funk­cjo­na­riu­szowi w ca­łym kraju, za­leży na od­na­le­zie­niu Maksa, ale mimo to gdzieś w środku miał prze­ko­na­nie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że tylko on jest w sta­nie od­na­leźć ko­legę.

Dla­tego po wyj­ściu z ga­bi­netu szefa wszyst­kich sze­fów, jak wielu mó­wiło na prze­ło­żo­nego, po­sta­no­wił, że musi bar­dziej uwa­żać, bo re­zy­gno­wać nie pla­no­wał, na­wet wie­dząc, ja­kie mo­głyby być kon­se­kwen­cje, gdyby go zła­pano na kon­ty­nu­acji pry­wat­nego śledz­twa. Prze­szedł w tryb jesz­cze więk­szej kon­spi­ra­cji.

Już prak­tycz­nie z ni­kim nie roz­ma­wiał na te­mat po­szu­ki­wań. Zbie­rał do­wody w domu Be­aty, wie­szał je na ścia­nie i gdy wra­cał, za­sia­dał na krze­śle i ca­łymi dniami się na nie ga­pił, tak jakby miały mu coś po­wie­dzieć. Wy­szep­tać roz­wią­za­nie, na które nikt inny nie wpadł.

– Jak śledz­two? Za­mknę­li­ście tego gwał­ci­ciela? – rzu­ciła dla od­wró­ce­nia uwagi Be­ata i za­częła za­pi­nać długi swe­ter.

Bo­gucki pod­niósł na nią wzrok, jakby do­piero te­raz zo­rien­to­wał się, że nie jest sam, i się­gnął po pla­ster su­szo­nego jabłka z ta­le­rza le­żą­cego przed nim. Od ja­kie­goś czasu Be­ata pró­bo­wała go na różne spo­soby do­kar­miać, roz­sta­wia­jąc po miesz­ka­niu mi­seczki z su­szo­nymi owo­cami lub orzesz­kami.

– Do końca szedł w za­parte. Tak jakby w ogóle nie brał pod uwagę, że go zde­ma­sku­jemy. Bo­gaty, do­brze ubrany, a skur­wiel nad skur­wiele. Obrzy­dliwy typ. Bli­ski by­łem tego, żeby strze­lić mu w ryja.

– Nie dzi­wię się. – Ko­bieta po­de­szła bli­żej męż­czy­zny i po­dra­pała go po gło­wie, wie­dząc, jak bar­dzo to lubi. – To jest naj­gor­sze. Lu­dzie my­ślą, że jak ktoś ma kasę, cho­dzi w ele­ganc­kich ciu­chach, to nic złego dru­giemu czło­wie­kowi nie zrobi. – Be­ata usia­dła na dru­gim wy­so­kim stołku i chwy­ciła za świeże jabłko, które le­żało w mi­sce. Wgry­zła się w nie, a po jej bro­dzie po­le­ciało kilka kro­pli słod­kiego soku. Sie­dzieli tak w ci­szy, którą prze­rwała ona: – Wszy­scy są bar­dzo po­ru­szeni tym ca­łym zda­rze­niem i jest po­mysł na se­rię spo­tkań od­no­śnie do ra­dze­nia so­bie w ta­kich sy­tu­acjach.

– A nie mamy ta­kich już? – Bo­gucki ob­ró­cił się w stronę ko­biety i skrzy­żo­wał ręce na brzu­chu, przy czym po­czuł wła­sne wy­sta­jące że­bra. Nie lu­bił sie­bie sa­mego w ta­kim wy­da­niu, ale nie po­tra­fił się zmu­sić do je­dze­nia, a bu­do­wa­nie masy, co już pa­ro­krot­nie w ży­ciu ro­bił, zu­peł­nie nie wcho­dziło w grę. Je­dze­nie prze­stało mu sma­ko­wać i przy­no­sić ja­kie­kol­wiek po­zy­tywne do­zna­nia.

– Są, ale wiesz, każdy taki gwałt, który wzbu­dza za­in­te­re­so­wa­nie te­le­wi­zji, me­diów spo­łecz­no­ścio­wych, po­wo­duje pa­nikę, szcze­gól­nie wśród ko­biet, cho­ciaż też ro­dzi­ców na­sto­la­tek, a to ge­ne­ruje po­trzebę or­ga­ni­za­cji ta­kich spo­tkań.

– Czyli ko­lejna po­ga­danka o tym, jak so­bie ra­dzić? – spy­tał Bar­tosz, a w od­po­wie­dzi zo­ba­czył de­li­katny ruch głowy na bok.

– Mam na­dzieję, że nie. Chcia­ła­bym, aby wy­szło nam coś nie­ty­po­wego. Oczy­wi­ście będą spo­tka­nia z in­struk­to­rami krav magi, któ­rzy po­każą, jak się bro­nić. Mają być też za­ję­cia z krzy­cze­nia.

– Krzy­cze­nia? – Po­li­cjant zmarsz­czył brwi i się­gnął po ko­lejne su­szone jabłko, choć pa­ro­krot­nie się prze­ko­nał, że zja­dane na pu­sty żo­łą­dek mogą wy­wo­łać nie lada pro­blem.

– Tak, nie wiem, czy wiesz, ale ofiary prze­mocy rzadko kiedy krzy­czą.

– Dla­czego?

– Bo się boją, bo nie po­tra­fią. Głos gdzieś grzęź­nie w gar­dle i mimo tego, że są oko w oko z za­gro­że­niem, nie po­tra­fią wy­du­sić z sie­bie dźwięku, który za­alar­muje ko­goś i dzięki temu zwięk­szy szanse na wyj­ście z opre­sji. Co ważne, tego można się na­uczyć.

– Skąd wiesz?

Bar­tosz po­chy­lił się ku niej i po­ło­żył dło­nie na jej udach. Ona jed­nak wes­tchnęła, spu­ściła głowę, a jej twarz spo­chmur­niała. Za­pa­dła doj­mu­jąca ci­sza, co ozna­czało jedno. Stra­chy z prze­szło­ści.

Bar­tosz Bo­gucki wstał i oto­czył Be­atę swo­imi umię­śnio­nymi ra­mio­nami, któ­rych mu­sku­la­tura mocno ostat­nio się uwy­pu­kliła. Strata masy ciała plus ka­torż­ni­cze tre­ningi, które ser­wo­wał so­bie re­gu­lar­nie, by cho­ciaż przez chwilę nie my­śleć, przy­no­siły wy­mierne efekty.

– Gdy za­czę­łam stu­dia, po­szłam z ko­le­żanką na do­mówkę do in­nej dziew­czyny od nas z roku. Do­piero się po­zna­wa­li­śmy, ale każdy był otwarty na nowe zna­jo­mo­ści. Cie­szy­łam się na to wszystko. Przy­je­cha­łam z ma­łej miej­sco­wo­ści. Każda rzecz mnie fa­scy­no­wała. Trans­port pu­bliczny, sklepy, na­tłok re­stau­ra­cji i ba­rów. U nas w Ra­do­miu wszystko było dość prze­wi­dy­walne, opa­trzone. A tu­taj me­tro, Pa­łac Kul­tury, kina, te­atry. Na każ­dym rogu coś, co mnie elek­try­zo­wało i przy­cią­gało ni­czym ma­gnes opiłki me­talu.

Na chwilę za­mil­kła, a Bar­tosz po­gła­skał ją po ple­cach swo­imi wiel­kimi dłońmi, z któ­rych za­wsze się śmiała, że wy­glą­dają ni­czym prze­szczepy od niedź­wie­dzia.

– Pa­mię­tam, że bar­dzo wtedy pa­dało. Nie zdą­ży­łam jesz­cze przy­wieźć je­sien­nych bu­tów, więc ko­le­żanka, z którą miesz­ka­łam, po­ży­czyła mi cie­plej­sze, tro­chę za duże, ale i tak lep­sze niż moje trampki, w któ­rych cały czas cho­dzi­łam. Gdy przy­je­cha­ły­śmy na miej­sce, do­zna­łam szoku. Mu­zyka dud­niła już na przy­stanku, który znaj­do­wał się ja­kieś dwie­ście me­trów od domu, do któ­rego szły­śmy. Jeju, jak my się cie­szy­ły­śmy. Z tego, co wcze­śniej zro­zu­mia­łam, miało być nas kilka osób, a przy­szło do­bre trzy­dzie­ści i cały czas na­pły­wali nowi. Istne sza­leń­stwo. Ba­wi­łam się su­per… – Wy­swo­bo­dziła się z uści­sku, po­ca­ło­wała Bar­to­sza w po­li­czek i prze­szła na drugą stronę blatu. – Nie wiem, ile wy­pi­łam. Póź­niej pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, ale nie po­tra­fi­łam. Ni­gdy nie cią­gnęło mnie do al­ko­holu, bo w mło­do­ści na­pa­trzy­łam się, co pro­centy ro­bią z czło­wie­kiem, więc nie wle­wa­łam w sie­bie wódki, jak to ro­bili nie­któ­rzy. Za to Ha­nia, moja ko­le­żanka, po­pły­nęła. Z każdą go­dziną bar­dziej prze­cho­dziła na drugą stronę mocy. Koło pierw­szej w nocy stwier­dzi­łam, że czas wra­cać. Pla­no­wa­ły­śmy do­stać się do domu au­to­bu­sem noc­nym, ale ona nie nada­wała się na taką po­dróż, a może bar­dziej ja na jej eskor­to­wa­nie wśród ga­pią­cych się ob­cych, któ­rzy nie­wy­bred­nie ko­men­tują. Za­mó­wi­łam tak­sówkę, cho­ciaż sta­no­wiło to dla mnie spory wy­da­tek. Wiesz, u mnie w domu się nie prze­le­wało, więc nad­wy­żek na roz­bi­ja­nie się tak­sów­kami nie mia­łam. Przy­je­chał star­szy pan, to zna­czy koło pięć­dzie­siątki. – Prych­nęła, a na jej twa­rzy po­ja­wił się uśmie­cho­po­dobny gry­mas. – Na­wet nie zwró­ci­łam uwagi na jego wy­gląd. Może gdy­bym to zro­biła, nie wsia­dły­by­śmy do sa­mo­chodu.

Ko­bieta po­ło­żyła dło­nie na bla­cie, za­mknęła oczy i po­woli wy­pu­ściła po­wie­trze, ukła­da­jąc usta w dzió­bek. Bar­tosz przy­glą­dał się jej uważ­nie, ale nie drgnął. Znali się już na tyle do­brze, że wie­dział, że nie chce z jego strony li­to­ści. Chce po pro­stu opo­wie­dzieć mu swoją hi­sto­rię.

– Ja nie miesz­ka­łam zbyt długo w sto­licy, ale od razu wie­dzia­łam, że coś jest nie tak. Po­je­chał w in­nym kie­runku. Chwilę cze­ka­łam, za­nim spy­ta­łam, co się dzieje i dla­czego je­dzie nie tam, gdzie po­wi­nien. Kie­dyś na­słu­cha­łam się od ojca, że tak­sów­ka­rze to oszu­ści i na­cią­gają, szcze­gól­nie przy­jezd­nych lub tych pod wpły­wem. Nie­stety gość mil­czał. Ka­za­łam mu się za­trzy­mać, ale po­now­nie mnie zi­gno­ro­wał. Za­czę­łam krzy­czeć, że zgło­szę go do urzędu mia­sta czy in­nego miej­sca, które od­po­wiada za li­cen­cje dla kie­row­ców. Jed­nak i tym się nie prze­jął. W pew­nym mo­men­cie skrę­cił w las. Po­trzą­snę­łam Ha­nią, ale ona nie za­re­ago­wała. Le­żała na sie­dze­niu na­wa­lona jak bela. To­tal­nie od­pły­nęła. Po chwili za­trzy­mał sa­mo­chód. Pa­no­wała prze­ra­ża­jąca ciem­ność. By­łam ja, ten po­pie­przony fa­cet i nie­kon­tak­tu­jąca z rze­czy­wi­sto­ścią ko­le­żanka, która nie re­ago­wała na moje za­czepki, trzą­sa­nie nią czy na­wet po­licz­ko­wa­nie.

Be­ata w końcu spoj­rzała na Bo­guc­kiego, a po jej po­licz­kach po­woli spły­wały łzy.

– Wie­dzia­łam, że bę­dzie źle. Że tra­fi­ły­śmy na ja­kie­goś psy­chola, tylko py­ta­nie było, co do­kład­nie chce nam zro­bić… Okraść, zgwał­cić, a może za­bić? Gdy sta­nął w końcu, od­wró­cił się, a na twa­rzy miał naj­okrop­niej­szy uśmiech, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam. Nie wiem, jak on prze­szedł te­sty psy­cho­lo­giczne na kie­rowcę, ale na pewno było z nim coś nie tak.

Po­now­nie zro­biła prze­rwę. W końcu mil­czący roz­mówca nie wy­trzy­mał, wstał i pod­szedł do niej. Ob­jął de­li­kat­nie i mo­men­tal­nie wy­czuł, jak jego uko­chana się cała trzę­sie. Nie opo­no­wała, za­to­piła się w jego ra­mio­nach. Dłuż­szą chwilę trwali w mil­cze­niu, którą w końcu prze­rwała ona:

– Ka­zał mi się ro­ze­brać. Oczy­wi­ście po­wie­dzia­łam, żeby spie­przał, i za­czę­łam szar­pać się z klamką. Skur­wiel za­blo­ko­wał zamki. Dar­łam się na niego, cały czas pró­bu­jąc otwo­rzyć drzwi lub cho­ciaż okno. Nie­stety by­łam bez szans. Wtedy wy­cią­gnął broń.

– O kurwa… – wy­szep­tał Bar­tosz, a ona de­li­kat­nie wy­swo­bo­dziła się z ob­jęć i po­krę­ciła głową.

– Ni­gdy wcze­śniej ani póź­niej się tak nie ba­łam. Zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, co ro­bić, a na do­da­tek koło mnie le­żała ni­czym wo­rek ziem­nia­ków ko­le­żanka i czu­łam, że po­win­nam się nią opie­ko­wać. Po­now­nie roz­ka­zał mi się ro­ze­brać. Zro­biło się groź­nie, więc nie spie­sząc się, po­słu­cha­łam go… Zdję­łam kurtkę i li­czy­łam, że ja­kimś cu­dem to wy­star­czy. Ale nie. Z drwiną na twa­rzy, śmie­jąc się chra­pli­wie, ka­zał kon­ty­nu­ować. Zdję­łam jesz­cze swe­ter i wtedy stał się cud. Ha­nia się obu­dziła i zro­biła coś, co chyba ura­to­wało nam ży­cie. Pod­nio­sła się i na­wet nie otwo­rzyła oczu, tylko za­częła rzy­gać. Cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam ni­gdy. Ta drobna dziew­czyna wy­rzu­cała z sie­bie to, co w niej tkwiło, w spo­sób obrzy­dliwy i taki hard­co­rowy… – W tym mo­men­cie Be­ata za­śmiała się gło­śno i wy­tarła spły­wa­jące po po­licz­kach łzy ścią­ga­czem sza­rej bluzy, którą za­ło­żyła po po­wro­cie z pracy. – A naj­śmiesz­niej­sza w tym wszyst­kim była re­ak­cja tego skur­wiela. Za­czął się na nią wy­dzie­rać z po­wodu uszko­dze­nia ta­pi­cerki. Krzy­czał, że za­pła­cimy za wy­mianę i ta­kie tam. Wy­szedł z auta i otwo­rzył z jej strony drzwi, żeby wy­cią­gnąć ją na ze­wnątrz. W tym ca­łym wzbu­rze­niu za­po­mniał o broni, którą chwilę wcze­śniej mie­rzył do mnie. Nie cze­ka­łam. Za­bra­łam ją, wy­sko­czy­łam z sa­mo­chodu i wy­ce­lo­wa­łam w niego. Na szczę­ście na­le­ża­łam do bar­dzo nie­licz­nej grupy osób, które trzy­mały w swoim ży­ciu broń. Nie­le­gal­nie, ale jed­nak. Mój wu­jek, brat matki, ko­chał strze­lać i jak jeź­dzi­łam do niego z braćmi na wa­ka­cje, to cza­sami po­zwa­lał nam wa­lić do pu­szek. Nie szło mi ja­koś spe­cjal­nie do­brze, ale po­tra­fi­łam od­po­wied­nio chwy­cić, od­bez­pie­czyć, a na­stęp­nie strze­lić. Oczy­wi­ście wcze­śniej mo­imi prze­ciw­ni­kami były puszki po pi­wie czy coli, ale w tej sy­tu­acji czu­łam, że je­stem go­towa na wszystko. On albo my.

– Strze­li­łaś? – za­py­tał z prze­ję­ciem w gło­sie Bo­gucki, cały czas głasz­cząc dziew­czynę.

– Na szczę­ście nie mu­sia­łam. Ha­nia ja­koś do­szła do sie­bie na raz-dwa i za­częła grze­bać w CB-ra­diu w jego au­cie. Oczy­wi­ście darł się na nas, że tak nie można. W końcu udało jej się po­łą­czyć. Nie­stety nie wie­dzia­ły­śmy, gdzie je­ste­śmy, a fa­cet, mimo że mie­rzy­łam do niego z broni, mil­czał jak grób w tej kwe­stii, gro­żąc nam raz po raz. Żadna z nas nie po­tra­fiła pro­wa­dzić, więc nie było opcji, że­by­śmy same wy­je­chały z lasu. W końcu za na­mową dys­po­zy­torki za­czę­ły­śmy trą­bić. Po pię­ciu mi­nu­tach zo­ba­czy­ły­śmy świa­tła. Obie po­pła­ka­ły­śmy się z ra­do­ści. Ja­kiś męż­czy­zna miesz­ka­jący nie­da­leko się za­nie­po­koił, wsiadł w pi­ża­mie do auta i za­czął szu­kać źró­dła dźwięku. Gdy nas zna­lazł, my­ślał, że tra­fił na ja­kieś po­ra­chunki gang­ster­skie. Dwie dziew­czyny, jedna z bro­nią, i dziwny fa­cet. Na szczę­ście szybko wszystko wy­ja­śni­ły­śmy. Póź­niej ja­koś po­szło. Po­dał nam ad­res, a dys­po­zy­torka we­zwała po­li­cję.

– Ma­sa­kra.

– No, ale to nie ko­niec. Oka­zało się, że fa­cet miał na kon­cie już kilka gwał­tów, ale ofiary tego nie zgła­szały, bo stra­szył je, że wie, gdzie miesz­kają. Poza tym były pi­jane i w su­mie to one chciały z nim współ­żyć.

– O matko… – Bo­gucki pod­niósł dwa palce do góry ni­czym zgła­sza­jący się do od­po­wie­dzi uczeń i zmarsz­czył brwi. – Ale to w jaki spo­sób po­li­cja się do­wie­działa?

– No tak, ty wszystko wy­ła­piesz – za­śmiała się i po­ki­wała głową z uzna­niem. – Zgo­dzi­łam się na wy­wiad dla lo­kal­nej te­le­wi­zji, a za­koń­czy­łam go prośbą do po­ten­cjal­nych ofiar o zgła­sza­nie się. Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam o in­nych ko­bie­tach, ale pew­ność tego go­ścia świad­czyła dla mnie o tym, że to nie jego pierw­szy raz. Że kie­dyś ko­muś zro­bił już krzywdę.

– Smutne jak cho­lera.

– Do­kład­nie… – sap­nęła prze­cią­gle i po­ło­żyła głowę na jego ra­mie­niu. – Od tego czasu nie jeż­dżę tak­sów­kami sama, prze­szłam kilka szko­leń z sa­mo­obrony i pro­wa­dzi­łam już wiele po­ga­da­nek o tym, jak so­bie ra­dzić.

– Nie wie­dzia­łem – wy­szep­tał jej do ucha i de­li­kat­nie po­gła­skał po ple­cach.

– Jesz­cze wiele rze­czy o mnie nie wiesz.

– Oby ko­lejne nie były ta­kie straszne.

– Nie, na szczę­ście ta­kich już nie mam zbyt wiele na swoim kon­cie.

– Zbyt wiele? – Od­su­nął się od niej i spoj­rzał, marsz­cząc brwi.

Be­ata wy­mknęła się z jego ra­mion i po­de­szła do szafki. Wy­cią­gnęła pa­tel­nię, po czym za­częła wyj­mo­wać z lo­dówki pro­dukty do przy­go­to­wa­nia obiadu, który zo­bli­go­wała się wcze­śniej zro­bić.

– Oj, nie mam już nic. Nikt mnie nie po­rwał, nie zro­bił nic złego. Na szczę­ście, ale od sa­mego ob­ser­wo­wa­nia tego ca­łego gówna robi się słabo i smutno. Jakby mnie to po czę­ści do­ty­czyło. W spra­wie Zu­zanny naj­gor­sze jest, że wy­da­rzyło się to w cen­trum mia­sta, cho­dziło tak dużo osób wkoło i nikt nie za­re­ago­wał.

– Wiem, jedna z ko­biet, którą udało się wy­chwy­cić na ka­me­rze i zi­den­ty­fi­ko­wać, po­wie­działa, że nie po­dej­rze­wała, że tam dzieje się co­kol­wiek złego. – Bo­gucki po­krę­cił głową. – Ot, ja­kaś para, która nie ma swo­jego kąta lub nie zdą­żyła do niego do­trzeć. Twier­dziła, że parę razy już wi­działa ta­kie rze­czy, ale nie wiem, czy tak so­bie wma­wiała, żeby się le­piej po­czuć, czy fak­tycz­nie tak było.

– Śred­nie tłu­ma­cze­nie. Lu­dzie zu­peł­nie nie my­ślą. Wy­star­czy­łoby odejść ka­wa­łek, wy­brać nu­mer alar­mowy i po­in­for­mo­wać o zda­rze­niu. Może prze­rwa­liby schadzkę ko­chan­ków, ale mo­gła też ko­muś ura­to­wać ży­cie lub zmi­ni­ma­li­zo­wać traumy. I wła­śnie o tym są po­ga­danki. Przede wszyst­kim jak się za­cho­wy­wać.

– Ucie­kać – wtrą­cił Bar­tosz i wy­jął ryż z szu­flady. To on za­wsze był od­po­wie­dzialny za jego przy­go­to­wa­nie, po­nie­waż Be­ata miała nie­sa­mo­wity dar do roz­go­to­wy­wa­nia go.

– Tak, ale jak?

– Szybko – od­po­wie­dział z pew­no­ścią w gło­sie i wy­ko­nał kilka dy­na­micz­nych ru­chów rę­kami, jakby biegł.

– Te twoje złote my­śli są na­prawdę cenne – prych­nęła roz­ba­wiona. – Ostat­nio tra­fi­łam na zbiór cie­ka­wych, a bar­dziej nie­stan­dar­do­wych rad. I na przy­kład je­żeli wy­daje nam się, że ktoś za nami je­dzie, to naj­le­piej za­cząć ucie­kać w kie­runku, z któ­rego auto nad­je­chało. Je­śli fak­tycz­nie nas śle­dzi, musi za­wró­cić, czym od razu przy­cią­gnie uwagę. Plus zaj­mie mu to dłuż­szą chwilę.

– Sprytne! – Prze­ciął fo­liowe opa­ko­wa­nie dwóch to­re­bek i wsy­pał za­war­tość do garnka, po czym za­lał wodą, po­so­lił i po­sta­wił na pły­cie in­duk­cyj­nej. Już dawno po­rzu­cił ry­tuał dzie­się­cio­krot­nego prze­le­wa­nia ryżu wodą. Nie czuł róż­nicy, a jak mó­wiła jego ciotka, jak nie czuć róż­nicy, to po co prze­pła­cać, a w tym przy­padku mę­czyć się za bar­dzo.

– Ko­lejna sprawa to to, co zu­peł­nie przy­pad­kiem zro­biła Ha­nia, czyli wy­mioty. Pro­wo­ka­cja wy­mio­tów, jak już wiemy, że mamy do czy­nie­nia ze zbo­czeń­cem, może zde­cy­do­wa­nie ostu­dzić i obrzy­dzić mu jego za­miary. Nikt nie lubi ob­co­wać z umo­ru­saną wy­mio­ci­nami ko­bietą. Al­ter­na­tywna opcja to po­si­ka­nie się w ga­cie.

– O ja pier­dzielę, ni­gdy o tym nie po­my­śla­łem. – Bo­gucki wy­dął wargi i po­ki­wał po­ta­ku­jąco głową.

– Bo ni­gdy nikt nie ga­pił się na cie­bie w taki spo­sób, że czu­łeś, że roz­biera cię wzro­kiem, śli­niąc się przy tym, i to bez two­jej zgody, za­in­te­re­so­wa­nia. Ni­gdy nikt nie ob­ma­cy­wał cię w miej­scu pu­blicz­nym, nie rzu­cał w twoją stronę nie­wy­bred­nych pro­po­zy­cji.

– A w twoją?

– Oczy­wi­ście. Jak by­łam w siód­mej kla­sie, mu­sia­łam wyjść z au­to­busu, bo ja­kiś fa­cet wło­żył mi rękę pod spód­nicę. Nikt nie za­re­ago­wał, cho­ciaż wy­da­wało mi się, że kilka osób za­uwa­żyło, ale wi­dząc prze­ra­że­nie w mo­ich oczach, od­wró­cili wzrok, a ja ba­łam się ode­zwać. Nie­stety ten ob­le­śny typ wy­siadł na tym sa­mym przy­stanku co ja i szedł za mną. My­śla­łam, że umrę ze stra­chu. We­szłam do ja­kie­goś sklepu i się po­pła­ka­łam. Wła­ści­cielka od razu się mną za­in­te­re­so­wała. Dała mi ja­kieś ziółka do wy­pi­cia na uspo­ko­je­nie, po czym ka­zała sy­nowi od­pro­wa­dzić mnie do domu.

– Je­stem w szoku… – Wy­pu­ścił po­wie­trze i wci­snął przy­cisk „po­wer” na pły­cie in­duk­cyj­nej. – Ja chyba żyję w ja­kimś in­nym świe­cie.

– Nie, tylko jak coś nas bez­po­śred­nio nie do­ty­czy, to czę­sto się tym nie in­te­re­su­jemy. Ta­kich przy­pad­ków jest mnó­stwo, a więk­szość jest igno­ro­wana. Zresztą nikt nie ściga sprawcy jed­no­ra­zo­wego ma­ca­nia, za­wsze może po­wie­dzieć, że au­to­bus na­gle za­ha­mo­wał i ręce ja­kie­goś typka przy­pad­kiem wy­lą­do­wały na jędr­nych po­ślad­kach nie­win­nej na­sto­latki. Poza tym ofiary nie zgła­szają tego. Te­raz, gdyby mi się coś ta­kiego stało, pew­nie bym za­re­ago­wała, ale gdy mia­łam te na­ście lat? Za­po­mnij. Nie po­wie­dzia­łam o tym w domu. Ani ro­dzi­com, ani bra­ciom. Tak na­prawdę je­steś pierw­szą osobą, któ­rej o tym mó­wię. To tym bar­dziej nie mia­ła­bym od­wagi pójść na po­li­cję. Poza tym wtedy całą winę wzię­łam na sie­bie.

– Se­rio?

– Tak. Długo wma­wia­łam so­bie, że to przeze mnie. – Be­ata po­ło­żyła na de­sce pa­prykę, a przed nią ce­bulę i po­mi­dory, które chwilę wcze­śniej wy­cią­gnęła z szafki, i za­częła je kroić. – Że ja­koś go spro­wo­ko­wa­łam. Gdy zro­zu­mia­łam, że to nie­prawda, nie miało to już zna­cze­nia, a opo­wia­da­nie bli­skim cze­goś z prze­szło­ści ni­czemu nie słu­żyło. Zresztą te­raz nie mó­wię tego, by wzbu­dzać li­tość, więc prze­stań tak na mnie pa­trzeć. – Zro­biła wiel­kie oczy, da­jąc znać, że ma się uspo­koić. – Cho­dzi bar­dziej o to, że wy, fa­ceci, ni­gdy nie spo­ty­ka­cie się z ta­kimi rze­czami. Was nikt nie ob­ma­cuje. Nie gwiż­dże na wasz wi­dok. Nie pusz­cza zbe­reź­nych ha­seł. Nie gwałci.

– Bo je­ste­śmy spraw­cami.

– Nie „wy”. – Ostat­nie słowo moc­niej za­ak­cen­to­wała i wrzu­ciła za­war­tość de­ski na pa­tel­nię. – To ja­kiś pro­mil pro­mila sta­nowi pro­blem. Cała reszta musi wspie­rać nas, aby ta­kie rze­czy się nie działy.

– Wiem. Ale i tak to jest smutne, że jedna płeć cierpi przez drugą. Że to jedna ma na stałe przy­pi­saną rolę na­past­nika…

– No, ale też są przy­padki, kiedy to męż­czyźni są ofia­rami – wtrą­ciła Be­ata i za­mie­szała pod­sma­żane wa­rzywa.

– Tak, ale to chyba zda­rza się rów­nie czę­sto jak za­ćmie­nie księ­życa.

– Rzadko, ale nie aż tak. – Ko­bieta wy­cią­gnęła z szafki nad płytą in­duk­cyjną olej oraz ko­szy­czek z przy­pra­wami i za­częła w nim grze­bać. – Męż­czyźni nie­stety też są bici, po­ni­żani, może z gwał­tem fak­tycz­nie nie mają pro­ble­mów zbyt­nio, ale nie można tego lek­ce­wa­żyć. Ja nie­stety w mo­jej pracy spo­tka­łam się z fa­ce­tami w roli tych po­krzyw­dzo­nych.

– Se­rio? – zdzi­wił się Bo­gucki i za­nu­rzył łyżkę w wo­dzie z go­tu­ją­cym się ry­żem, po czym za­mie­szał.

– Tak, i po­wiem ci, że było mi ich mega żal. Na przy­kład taki w wieku około trzy­dzie­stu lat, wy­spor­to­wany, cał­kiem przy­stojny, młody praw­nik. Zwią­zał się z ko­le­żanką z pracy, która nie wy­trzy­mu­jąc stresu za­pie­prza­nia w kan­ce­la­rii, za­częła go mę­czyć. Naj­pierw były wy­zwi­ska, a z cza­sem po­szła w ruch prze­moc. I co naj­bar­dziej za­ska­ku­jące, to była fi­li­gra­nowa blon­dynka o uro­dzie aniołka, a nie szczy­pała się. Na­pie­przała go równo, we wszystko. Wy­szło to na jaw, po­nie­waż pod­czas co­ty­go­dnio­wego spo­tka­nia w pracy z sze­fem chło­pak za­czął na­gle kasz­leć, a na­stęp­nie pluć krwią. Oka­zało się, że uszko­dziła mu chyba płuca, ale nie pa­mię­tam do­kład­nie. Le­karz od razu, jak zo­ba­czył ślady, wie­dział, że fa­cet zo­stał po­bity, ale on mil­czał. Oczy­wi­ście ta la­fi­rynda cały czas stała u jego boku, więc ten po­wta­rzał jak za­klęty, że się prze­wró­cił. Na szczę­ście le­karz na­le­żał do tych my­ślą­cych i wie­dział, że coś jest nie tak. Pra­co­wa­łam wtedy w szpi­talu, po­ma­ga­łam ko­bie­tom po po­ro­nie­niach i in­nym po cięż­kich dia­gno­zach, więc we­zwał mnie. Też od razu wy­czu­łam, że coś jest nie tak. – Be­ata po­mie­szała raz jesz­cze wa­rzywa, się­gnęła tym ra­zem do szafki po le­wej stro­nie i wy­cią­gnęła po­mi­do­rową pas­satę, po czym od­krę­ciła słoik jed­nym pew­nym ru­chem, wpra­wia­jąc Bar­to­sza w zdu­mie­nie. – Jak po­pro­si­łam ją, żeby wy­szła, i ta po dłu­gich ne­go­cja­cjach od­pu­ściła, to nie­stety na­wet wtedy nic nie po­wie­dział. Wie­dzia­łam, że boi się mó­wić, jak ona stoi pod drzwiami i za­pewne pod­słu­chuje. Więc cze­ka­łam. Gdy w końcu po­je­chała do domu, cho­ciaż za­po­wia­dała, że bę­dzie spała na krze­śle pod jego salą, bo nie chce zo­sta­wiać go sa­mego, po­ja­wi­łam się ja, cała na biało. – Za­śmiała się w głos i za­mie­szała sos. – Pa­mię­tam, że było późno i już dawno po­win­nam być w domu. Gdy we­szłam do jego sali, uda­wał, że śpi, cho­ciaż jesz­cze chwilę temu sły­sza­łam, jak że­gna się ze swoją dziew­czyną, za­pew­nia­jąc o swo­ich uczu­ciach.

– Już mi go żal

– I słusz­nie. Usia­dłam koło niego i cze­ka­łam. Nie od­zy­wa­łam się, tylko sie­dzia­łam grzecz­nie. W końcu on sam za­czął, od razu z gru­bej rury. Nie wiem, dla­czego roz­gryzł mnie w mig i wie­dział, że nie od­pusz­czę, jak nie po­wie mi prawdy.

– I co ci opo­wie­dział?

– Wszystko… – Po­krę­ciła głową. – O tym, jak naj­pierw go wy­zy­wała, ob­ra­ża­jąc, mó­wiąc straszne rze­czy na jego ro­dzinę, bli­skich. Zrzu­cał to na prze­pra­co­wa­nie, za dużo na gło­wie. Ona póź­niej prze­pra­szała, a on nie po­tra­fił się długo gnie­wać. Pierw­szy raz ude­rzyła go, gdy sprawa, którą chciała do­stać, przy­pa­dła in­nemu ad­wo­ka­towi, co ważne, fa­ce­towi. I to było za­pal­ni­kiem. Po­dobno przez do­brą go­dzinę darła się na niego, że fa­ceci są do ni­czego, a i tak do­stają to, co chcą. Że ona musi trzy razy cię­żej pra­co­wać, a i tak nie za­wsze co­kol­wiek z tego ma.

– Chyba ma ra­cję.

– Nie­stety tak, tylko czy to po­wód do agre­sji? Nie­stety dzia­łamy cały czas w świe­cie, gdzie ist­nieją pewne bez­na­dziejne za­sady i lu­dzie się na­dal tego trzy­mają. Po­patrz na to­powe firmy, z re­guły na ich czele stoją męż­czyźni i nie dla­tego, że są mą­drzejsi, tylko dla­tego, że się utarło, że męż­czy­zna prze­wo­dzący firmą bę­dzie da­wał jej wię­cej pro­fi­tów. Tylko nikt nie spraw­dził, co się sta­nie, jak bę­dzie to ko­bieta. Czę­sto po­mi­jane są w awan­sach, bo jak tłu­ma­czą nie­któ­rzy sze­fo­wie, „pew­nie za­raz zaj­dzie w ciążę i co my zro­bimy”. Tylko czę­sto ko­biety, gdy wra­cają do pracy po uro­dze­niu dziecka, są jesz­cze efek­tyw­niej­sze niż wcze­śniej, a już wcze­śniej za­pie­przały bar­dziej niż ko­le­dzy na ta­kim sa­mym sta­no­wi­sku.

– Do­bra, a co z tym ko­le­siem, co go lała la­ska?

– No co? – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Do­stało mu się za całe zło tego świata. Za brak awansu. Za to, że w za­rzą­dzie są sami fa­ceci. Ale na­wet za to, że w pod­sta­wówce na­uczy­cielka wy­słała na olim­piadę tylko chłop­ców, mimo że ta jego dziew­czyna niby też za­słu­gi­wała, ale babka tłu­ma­czyła swoją de­cy­zję tym, że jej uczen­nica bar­dzo się de­ner­wuje i pew­nie przez to nie po­doła.

– Słabe.

– No tak, tylko czy upo­waż­nia to do la­nia in­nych, i to me­ta­lową pałką?

– Me­ta­lową pałką? – po­wtó­rzył po Be­acie Bo­gucki i wło­żył do ust ko­lejną garść su­szo­nych ja­błek.

– Tak, nie pa­mię­tam, skąd ją miała w domu, ale przy­wa­liła mu czymś ta­kim. Na szczę­ście chło­pak po mo­ich dłuż­szych na­mo­wach zgo­dził się ze­zna­wać. Po­dobno od dawna za­sta­na­wiał się nad ze­rwa­niem. Miał na­wet gdzie za­miesz­kać, je­dyne, czego się bał, to co z pracą. Czy dziew­czyna nie zrobi ja­kiejś krzy­wej ak­cji, oskar­ża­jąc go o co­kol­wiek. To jed­nak się szybko roz­wią­zało, bo jak po­li­cja przy­szła po nią do kan­ce­la­rii – w tym mo­men­cie od­wró­ciła się do Bar­to­sza i pu­ściła do niego oczko, z czego od­czy­tał, że miała w tym udział – pro­blem nie­spo­dzie­wa­nych spo­tkań w pracy znik­nął bez­pow­rot­nie.