Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Thriller psychologiczny jakiego jeszcze nie czytałeś.
Gdy Oliwia i Krzysztof poznają się na imprezie na studiach, nikt się nie spodziewa, że ich losy splotą się na całe życie.
Pochodzą z dwóch różnych światów. Ona – ambitna jedynaczka wspierana przez władczego ojca. On – przystojny chłopak, którego marzeniem jest wyciągnięcie rodziny z biedy.
Ich ślub, choć miał być początkiem czegoś pięknego, kończy się katastrofą. Ojciec panny młodej obraża swojego zięcia, ten zaś zasypia pod stołem pijany i załamany swoją nową rodziną.
Tymczasem panna młoda spędza swoją noc poślubną nie tam gdzie powinna.
Dziewięć lat później sąsiadka wraz z dozorcą odnajdują dwa ciała w mieszkaniu Oliwii i Krzysztofa. Kto zabił? Kto jest ofiarą, a kto tym złym?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Agnieszka Peszek 2024
Copyright by 110 procent 2024
Wydanie 1
Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl
Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek
Skład: Agnieszka Peszek
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
ISBN: 978-83-971908-0-1
Wydawnictwo 110 procent
Cymuty 4, 05-825 Czarny Las
www.peszek.pl
Udane małżeństwo zależy od dwóch rzeczy: od znalezienia właściwej osoby i od bycia właściwą osobą.
Jackson Brown
– Czy my na pewno możemy tutaj wchodzić? Nie powinniśmy do nich zadzwonić?
Młoda dziewczyna cały czas nękała go natarczywymi pytaniami, a mimo to przysunęła się bliżej drzwi. Pewnie w innych okolicznościach mężczyzna uśmiechnąłby się do niej zalotnie, ale teraz westchnął tylko przeciągle i cały się napiął. Jak większość nie lubił być traktowany jak idiota, a tak właśnie teraz się czuł.
– Proszę pani, wykonałem do nich kilkanaście telefonów. Do każdego z osobna. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby się z nimi skontaktować. Nikt nie odbierał, a sytuacja, jak to państwo cały czas do nas wydzwaniają, jest dość… śmierdząca. – Daniel Wilczewski zaakcentował ostatnie słowo i mocniej zatkał nos, mimo że nałożył maseczkę, którą od wielu lat wykorzystywał, gdy stolicę atakował smog. W opisie producent sugerował, że jest z najwyższej półki, ale czuł, że nie stanowi ona dostatecznej przeszkody dla kwaśnego odoru. Stojąc pod samymi drzwiami, musiał zacisnąć palce na nozdrzach, bo raz po raz wstrząsał nim odruch wymiotny.
– Czy nie powinniśmy wezwać policji? – nie odpuszczała kobieta. Przysunęła się jeszcze bliżej, a on poczuł delikatną nutę słodkich perfum, które przez ułamek sekundy przyniosły ulgę.
– Proszę pani, zgodnie z naszym regulaminem, który każdy mieszkaniec podpisuje, sprowadzając się tutaj, w takich wyjątkowych sytuacjach mamy prawo wejść do środka. Zresztą pani też go podpisała, więc powinna znać zasady panujące w kompleksie „Złote Runo”.
Mężczyzna poprawił jedną ręką kołnierzyk koszuli, który wpijał mu się w szyję. Choć było to niewygodne dla niego ubranie, wiedział, że dodaje mu powagi. Jako osoba odpowiedzialna za pomaganie mieszkańcom ekskluzywnego osiedla, na którym mieszkania kupowali bogaci ludzie, musiał zawsze wyglądać odpowiednio elegancko. Ale nie tylko jego wygląd musiał być na odpowiednim poziomie. Do jego obowiązków należało przede wszystkim dbanie o komfort i spokój mieszkańców, ale również interwencja w przypadku awarii, niezależnie od pory doby, co czasami okazywało się dość problematyczne.
Miesiąc wcześniej w środku nocy dostał telefon. Poinformowano go wtedy, że spadła prędkość łącza internetowego. W pierwszym momencie pomyślał, że to mało śmieszny żart. Zaraz jednak stwierdził, że to jego obowiązek i że może mieszkający na parterze trzydziestolatek faktycznie w tym momencie potrzebuje jego pomocy niczym tlenu, skoro wybrał numer ich anioła stróża, jak wielu go nazywało, i zrobił raban, każąc natychmiast naprawić awarię. Daniel Wilczewski od razu ruszył z odsieczą. Obdzwonił operatora, przyjechał na miejsce, zrestartował router, a rano dostał SMS o treści: „Żona nie opłaciła rachunku i padł mi net w komórce”. Po kilku dniach, gdy się mijali na dziedzińcu, mężczyzna rzucił jeszcze rozbawiony, że to było straszne przeżycie, bo gdy w nocy poszedł do toalety, strona startowa ustawiona w telefonie ładowała się ze sporym opóźnieniem.
Żadnego „przepraszam za pobudkę, zmarnowanie kilku godzin”. Żadnego „dziękuję za pomoc, która nic nie wniosła, bo jestem debilem”.
Poza tym Daniel Wilczewski wspierał ludzi w przeróżnych sytuacjach. Załatwiał bilety na sztukę, na którą podobno nie było miejsc. Pomagał w organizacji wycieczki na Karaiby czy zakup bukietu stu róż, i to w niedzielę wieczorem, bo któryś z bogaczy zapomniał o urodzinach żony, zajęty zabawianiem się z kochanką.
Każde z poleceń musiał realizować natychmiast, bez zbędnych komentarzy czy lamentów.
Ale na taką pracę się zdecydował, ze wszystkimi jej blaskami i cieniami.
Dzięki niej mógł obserwować znane osoby, rozmawiać z nimi, a część z nich traktowała go jak swojego zioma. Jednak niezależnie od tego, jak odnosili się do niego mieszkańcy, zawsze musiał wyglądać perfekcyjnie, mimo że on ich samych widywał w przeróżnych sytuacjach. Pijanych, naćpanych. Ale nie to było najbardziej szokujące. Od roku prowadził prywatny ranking najbardziej zaskakujących sytuacji.
Obecnie trzecie miejsce zajmowało dwóch młodych chłopaków, którzy z balkonu na trzecim piętrze sikali w dal. Na szczęście ich sprzęt działał prawidłowo i nie zostawili śladów na jasnej elewacji. Poza tym późna pora spowodowała, że pies, który z reguły całymi dniami leżał na trawie, nie został przez nich obsikany, bo już smacznie spał na swoim włochatym posłaniu w mieszkaniu.
Drugie miejsce przypadło parze, która uprawiała seks na samochodzie znienawidzonego przez wszystkich sąsiada. Starszy pan wieczorami tak głośno słuchał muzyki, że nie dało się wytrzymać, i zupełnie ignorował sugestie, żeby wkładał na ten czas aparat słuchowy, który nosił. Dopiero kara nałożona przez wspólnotę poskutkowała. Napalonym nowożeńcom nikt kary nie dał, ale zawstydzeni swoim czynem dwa dni później podarowali opiekunowi, jak lubił o sobie myśleć Daniel Wilczewski, wielką czekoladę, do której dołączyli kopertę z całkiem miłym dodatkiem: dziesięcioma banknotami stuzłotowymi.
Jednak najbardziej utkwiła mu w pamięci, a tym samym uplasowała się na szczycie podium, sytuacja sprzed dwóch miesięcy. Spokojnie mógł wezwać policję, ale on grzecznie trzymał język za zębami. Od samego początku uznawał, że dyskrecja to podstawa tej pracy. Pewnego wieczora wracał do domu, gdy zarejestrował dość nietypowy obrazek. Pani w średnim wieku, od dłuższego czasu drąca koty ze swoim mężem, z którym się rozwodziła, a który nie chciał się wyprowadzić, robiła kółka wokół jego samochodu. Mężczyzna niestety musiał parkować na zewnętrznym parkingu, ponieważ jedyne miejsce, jakie mieli w garażu podziemnym, okupowała ona. Tak bardzo nie chciała go oddać, że przestała jeździć swoim autem, aby przypadkiem mąż nie wyłapał tego momentu i nie zajął zaanektowanego przez nią kawałka garażowej podłogi. Teraz jednak postanowiła jeszcze bardziej mu dopiec i uszkodzić samochód, na którego punkcie miał fioła, o czym świadczyła chociażby folia ochronna, którą zaczął zakładać ze względu na większą ekspozycję słońca. Jednak zupełnie nie pomyślał o zabezpieczeniu auta przed żoną, która po uprzednim uniesieniu folii z uśmiechem na twarzy szła z nożem wzdłuż karoserii i zostawiała sinusoidalny ślad na matowym lakierze, podobno wybieranym przez właściciela przez długie tygodnie. Dwa dni po tym ponownie dostał kopertę, choć tym razem kwota była znacznie wyższa. Jako że nie wykryto sprawcy tego aktu wandalizmu, w kompleksie wybuchła wielka afera. Jedną z krzykaczek żądających rozmieszczenia na osiedlu kamer co dziesięć metrów była stojąca obok niego kobieta, która teraz zaglądała mu przez ramię.
Przez ostatnią godzinę obserwował ślusarza, który grzebał w zamku niczym chirurg, cały czas powtarzając, jak trudny do pokonania jest ten system, a przy tym zaciskając w przerwach w pracy nos od smrodu wydobywającego się z mieszkania numer 5. W końcu odsunął się, z zadowoleniem informując, że gotowe, a dłoń Daniela Wilczewskiego wylądowała na klamce. Pierwszy raz los zgotował mu taką sytuację. Wiedział, że może, ale móc i zrobić to dwie zupełnie różne rzeczy. Za chwilę miał wejść do czyjegoś mieszkania. Zakłócić czyjąś prywatność. Sam jako nastolatek nie znosił, gdy matka wparowywała do jego pokoju niczym buldożer, robiła porządki, wyrzucała według niej niepotrzebne rzeczy i przeglądała zawartość szafek. Teraz on miał zrobić coś podobnego.
– Wezwał pan już ekipę dezynfekującą? – rzuciła kobieta, mimo że pytanie to zadała mu już trzy razy i za każdym razem dostała odpowiedź.
– Tak – sapnął cicho, licząc, że ona tego nie wyłapie. – Zaraz do nich zadzwonię. Umówiłem się z szefem firmy, że jak tylko wejdziemy do mieszkania i dostanie od nas zielone światło, to przyjadą czym prędzej. Są gotowi…
Nie skończył, bo kobietą po raz kolejny szarpnęły torsje. Smród był już nie do zniesienia. Kwaśny, ostry i tak intensywny, że nawet zamknięte drzwi, maseczka i palce na nosie nie dawały ochrony. Odsunął się na bok w obawie, że zaraz zawartość jej żołądka wyląduje na jego służbowym stroju, który kosztował niemało.
Stojąc w dość dziwnej pozie, zacisnął dłoń jeszcze mocniej na stalowej klamce. Miał wrażenie, że metal go parzy, i najchętniej by go puścił, ale zamiast tego nacisnął mocniej i popchnął do środka czarne niczym węgiel drzwi.
Wiedział, że otworzą w ten sposób puszkę Pandory i to, co powodowało mocny dyskomfort, uderzy w nich ze zdwojoną mocą. Tak też się stało.
– O kurwa! – Młoda dziewczyna w poplamionej bluzie z wielkim logo Gucci i we włochatych klapkach jeszcze mocniej docisnęła rękę na twarzy. – Co tutaj tak wali? – zapiszczała, a mimo to podobnie jak on zrobiła krok do przodu.
Czując ciepło jej ciała na swoich plecach, wszedł do środka.
Przywitała ich nieprzenikniona ciemność. Rozjaśniało ją tylko światło z korytarza za nimi, które ostatnio zmienili na bardzo delikatne. Daniel Wilczewski wyciągnął rękę i zaczął macać po ścianie. W końcu swoimi długimi palcami, które według jego mamy zostały stworzone do gry na pianinie, czego on zupełnie nie dostrzegał, nacisnął przycisk.
– Co jest? – powiedział sam do siebie, zapominając o sapiącej za nim kobiecie, gdy nic się nie zmieniło.
– Żarówka się przepaliła? – zareagowała i wydała dziwny dźwięk, ni to kaszel, ni to czknięcie.
Mężczyzna zrobił kolejny mały krok. On również, pomimo że od dłuższego czasu przebywał w tym przeszywającym smrodzie, czuł się fatalnie, co chwilę walcząc z odruchem wymiotnym.
Wilczewski nawet się na nią nie obejrzał. Cały czas zaciskając skrzydełka nosa, tak aby powietrze miało ograniczony dostęp, drugą ręką wyciągnął telefon ze spodni. Włączył latarkę i skierował snop światła w głąb korytarza. Mieszkanie prezentowało się jak większość w tym kompleksie budynków. Wielkie jasne płyty zdobiły zarówno podłogę, jak i część ściany. Wszystko utrzymane w szaro-biało-czarnej konwencji, raz na jakiś czas przełamanej kolorowym obrazem czy fikuśną rośliną doniczkową.
Przeszedł trzy metry i podszedł do szafy wnękowej, której zewnętrzną część stanowiło wielkie lustro, powodujące, że korytarz wydawał się o wiele większy.
– Sprawdzę korki – zakomunikował, szukając klamki lub ukrytej rączki, która pozwoli mu dostać się do deski rozdzielczej.
– Musi pan przesunąć. – Towarzyszka niedoli położyła dłoń na lustrze, nie przejmując się, że zostawia odcisk, i popchnęła taflę w prawo. Ich oczom ukazało się wnętrze szafy, a dokładniej półki z równo ustawionymi damskimi butami, paskami, czapkami i innymi akcesoriami.
– Dziękuję. – Przesunął się delikatnie w lewą stronę, gdzie wisiały kurtki, i zaczął przekładać je na boki. – Jest. – Obrócił się i spojrzał na kobietę. Mimo panującego w pomieszczeniu półmroku jej błękitne oczy świeciły niczym neon w nocy. – Musi mi pani pomóc…
Nie zdążył skończyć, bo kobieta od razu wtrąciła:
– W czym?
– Musi mi pani poświecić.
Nie czekając na jej odpowiedź, podał jej telefon. Wzięła go niechętnie, bo musiała w tym celu zdjąć jedną rękę z nosa. Otworzył metalowe drzwiczki, których nikt nawet nie zamknął na kluczyk, i przybliżył się jeszcze bardziej. Przez chwilę analizował ustawienie czarnych prostokątów.
– No tak, wyskoczyły korki.
Podniósł jeden ze skierowanych do dołu przełączników i momentalnie w całym mieszkaniu rozbłysły lampy.
– O matko! – zareagowała podniesionym głosem kobieta i zmrużyła oczy. Praktycznie z każdego pomieszczenia zaatakowało ich światło, które po kilku minutach w ciemnym mieszkaniu sprawiło dyskomfort. – Od jak dawna one są wyłączone? – rzuciła, oddając mu telefon.
Wilczewski delikatnie pokręcił głową z dezaprobatą. Kobieta, mimo swojej urody, zaczynała go coraz bardziej irytować i dużo by dał, aby sobie gdzieś poszła albo przynajmniej nie zadawała głupich pytań.
– No nie wiem – wydusił, chociaż na końcu języka miał coś w stylu „A co ja, wróżka?”.
Zamknął klapę do przełączników, przekręcił na niej kluczyk, którego chyba nikt wcześniej nie używał, ułożył wszystko tak, jak leżało wcześniej, i zasunął lustro, starając się złapać za ramę, aby nie zostawić tłustych śladów swoich dłoni, tak jakby w przyszłości to on miał je czyścić.
– Od czego zaczynamy? – spytała kobieta zza zaciśniętych ponownie na twarzy palców.
– Może od kuchni? Tam najprędzej znajdziemy źródło tego zapachu.
Ramię w ramię ruszyli do pomieszczenia, w którym większość lokatorów na pozostałych piętrach lokowało swoje kuchnie. Wiedział to, ponieważ gdy zaczął pracę, odwiedził wszystkich mieszkańców, aby się przedstawić, opowiedzieć, w czym może pomóc, a także zostawić do siebie namiary.
– O kurwa! – zareagowała kobieta i stanęła jak wryta.
Od razu wiedzieli, że znaleźli przyczynę odrażającej woni. Na podłodze przy lodówce na lśniących kaflach widniała olbrzymia kałuża gęstej mazi. Mężczyzna, niewiele myśląc, podszedł i szarpnął drzwi urządzenia. To była jedna z najgłupszych decyzji, jakie mógł podjąć.
To, co jeszcze nie wypłynęło, zostało właśnie uwolnione. Na ulubione buty Daniela Wilczewskiego wylała się kolejna porcja dziwnego czegoś.
– Jezu, co to jest? – nie odpuszczała kobieta, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że mężczyzna, podobnie jak ona, nie ma zielonego pojęcia, co się tutaj wydarzyło.
– To chyba zawartość ich zamrażalnika – odpowiedział mimo niechęci i odsunął się do tyłu, jakby ich odkrycie mogło coś mu zrobić.
Pod wpływem panującej w ostatnich dniach upalnej pogody, która powodowała, że w niektórych mieszkaniach, szczególnie w pomieszczeniach mocno wyeksponowanych na słońce, tak jak właśnie to, w którym stali, temperatura wzrastała nawet do czterdziestu pięciu stopni. Z tego powodu w zamrażalce odciętej od prądu procesy gnilne przyspieszyły w zastraszającym tempie.
Dziwna galareta pokrywająca jasne kafle skojarzyła się Danielowi Wilczewskiemu z mazią, z którą do czynienia mieli bohaterowie Pogromców duchów. Nie powiedział jednak o tym, nie chciał niepotrzebnej dyskusji.
– Nie wiedziałam, że tak…
Kobieta nie skończyła zdania, bo nagle odwróciła się i pobiegła w głąb mieszkania, a po chwili do jego uszu dobiegł dźwięk opróżnianego żołądka. Niespiesznie ruszył w jej stronę, ale nie dotarł do łazienki. Zatrzymał się na wysokości sypialni i poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Z władzami osiedla wierzyli w wersję, że właściciele, a dokładniej właścicielka wraz z mężem, dokądś wyjechali, wyłączyli telefony, zrobili reset i zerwali łączność z całym światem. Już wcześniej mieli taki przypadek, tylko wtedy problematyczny okazał się pozostawiony na zakazie samochód, który w końcu musieli odholować. Gdy właściciele wrócili z zagranicznej wycieczki, podczas której wyłączyli telefony, najpierw się zdenerwowali, nie znalazłszy swojego auta, a później zrobili gigantyczną aferę, że ktoś śmiał dopuścić się takiego czynu. Dlatego i w tym przypadku spodziewali się podobnej przyczyny nieobecności lokatorów. Nikt ani przez moment nie myślał, że może być inaczej.
Teraz, patrząc na stopy dwóch osób, wiedział, że bardzo się pomylili.
– Co jest? – rozległ się za nim damski głos.
Przez te kilka sekund zapomniał, że nie wszedł do mieszkania sam.
– Hmm, proszę zobaczyć… – Kiwnął głową na sypialnię, w której stało wielkie łóżko.
Pewnie w normalnej sytuacji zwróciłby uwagę na oryginalny portret domowników, zawieszony nad łóżkiem i przedstawiający ich twarze w dość kwadratowej i niezwykle kolorowej wersji. Teraz nie skupił się też na starym dębowym łóżku, którego rama i nogi widoczne były z daleka – prawdopodobnie odwiedzający ich goście za każdym razem wzdychali na jego widok. Zamiast tego jak zaczarowany patrzył na gołe stopy. Dwie małe, wąskie i dwie niezwykle duże. Niezaprzeczalnie damskie i męskie. Gapił się bezmyślnie, przez chwilę ignorując smród rozlanego żarcia z lodówki, czegoś, co pokrywało podłogę przy łóżku, i prawdopodobnie… ludzkich ciał.
– Ale… – Mieszkanka osiedla „Złote Runo” pisnęła, a jej oczy zrobiły się większe. – Przecież mówiliście, że ich nie ma. To jest… Ja pierdolę, co za nieroby z was. Nawet zadzwonić nie potraficie!
– Proszę pani, dzwoniliśmy. Wielokrotnie. To państwo nalegaliście, aby tu wejść. Więc proszę… – Zmarszczył brwi i wyciągnął rękę w kierunku kobiety, która ruszyła w stronę łóżka. Już chciał złapać ją za przedramię, ale powstrzymał się. Wiedział, że ludzie w tym budynku są przewrażliwieni, a niechciany kontakt fizyczny zostanie źle odebrany. Nie zamierzał pakować się w jakiekolwiek problemy.
– Jezu! – Ponownie wydała z siebie dźwięk, który coraz bardziej drażnił go w uszy. – Oni nie żyją!
Podszedł bliżej. Z jego perspektywy widać było tylko głowę kobiety. Jej włosy zasłaniały większość twarzy, ale i tak uderzyła go bladość jej skóry. Wilczewski nigdy wcześniej nie widział trupa, ale przeczuwał, że tak może wyglądać człowiek po śmierci… Kilka dni po śmierci.
– Zadzwonię po karetkę – rzucił i odwrócił się. W swoim życiu wiele razy widział martwe szczury, myszy, a dwa razy kota. Nie robiły na nim wrażenia, ale ciało człowieka, z którego uleciało życie, to było zdecydowanie za dużo.
Wyszedł na korytarz. Brakowało mu powietrza, mimo to smród panoszący się po mieszkaniu przestał mu przeszkadzać. Teraz zdecydowanie dominował w jego głowie inny problem.
Wybrał 112, sapiąc coraz głośniej. Oparł się plecami o ścianę, w obawie, że się przewróci od nadmiaru emocji.
– Centrum sto dwanaście, operator numer dwadzieścia trzy, w czym mogę pomóc? – odezwał się sympatyczny damski głos.
– Ja… Ja… – wydukał, nie mogąc zebrać myśli.
– Proszę spokojnie, co się stało?
– Właśnie nie wiem, oni…
– Proszę powiedzieć, gdzie pan jest.
Kobieta zadała najważniejsze pytanie w kontakcie z jakimikolwiek służbami. Wiedział o tym, ponieważ jego przyjaciel pracował na dyspozytorni 112, jednak teraz odpowiedź na takie banalne zdanie stanowiła trudność porównywalną z policzeniem pierwiastka z 1543. W końcu wydusił z siebie:
– Na ulicy Miłorzębu, w kompleksie „Złote Runo”.
– Co się stało?
– Nie wiem właśnie – pisnął niczym mieszkanka bloku, która tak bardzo go irytowała. Mimo że dyspozytorka mówiła niezwykle spokojnie, zdenerwowanie, które zagościło w jego ciele, nie chciało odpuścić.
– Czy komuś coś się stało?
– Oni nie żyją – wydukał i poczuł płynącą po policzku łzę.
– Kto?
W tym momencie usłyszał przerażający pisk. Telefon wypadł mu z ręki i spadł z łoskotem na ziemię. Do jego uszu dobiegł dźwięk pękającego wyświetlacza, a następnie głos dyspozytorki pytającej, czy wszystko w porządku, ale nie zareagował. Zrobił krok w stronę sypialni, ale momentalnie stanął, jakby jego ciało wzbraniało się przed przekroczeniem progu tego pomieszczenia. Bał się, że stanie się coś jeszcze gorszego, choć wyobraźnia nie podrzucała żadnych obrazów.
Po sekundzie ponownie usłyszał głos z sypialni. Teraz wyraźniej, chociaż miał wrażenie, że jego mózg życzeniowo zmienił wypowiedziane przez lokatorkę słowo, bo dałby sobie rękę odciąć, że usłyszał:
– Żyje.
– Jesteś gotowa?
Oliwia Podgórska przeciągnęła ostatni raz czerwoną pomadką po swoich pełnych ustach. Matka zawsze z powagą na twarzy powtarzała, że odziedziczyła je po przodku z Afryki.
Teraz, patrząc na siebie w lustrze, zawadiacko uniosła brew. Po raz pierwszy w życiu czuła się wolna.
Bez problemu dostała się na studia farmaceutyczne, chociaż rodzice do końca wierzyli, że zmieni zdanie i będzie, nawet za rok, próbowała zdać na medycynę, aby zostać lekarzem, a najlepiej chirurgiem. To było ich marzenie, o którym mówili od zawsze. Ojciec powtarzał, że lekarz w rodzinie to byłoby coś niesamowitego. On z wykształcenia był prawnikiem, a Małgorzata Podgórska, jego żona i matka Oliwii, architektem, jednak dla rodziny zrezygnowała z pracy, ale każdy wiedział, że to ona podejmuje strategiczne decyzje zarówno w kontekście rozwoju firmy męża, jak i spraw rodzinnych. W ich życiu nic nie działo się bez jej udziału.
Nie omijało to córki. To matka decydowała, z kim się spotyka, na jakie zajęcia chodzi. Wybór studiów był oczywisty od zawsze. Nie był kwestią podlegającą dyskusji. Tylko nikt nie dostrzegał jednego – to nie było jej marzenie.
Z tego powodu do końca trzymała ich w niepewności. Gdy wróciła do domu z ogłoszenia wyników, z dumą poinformowała rodziców, że zdecydowała inaczej. Frustracja wymieszana z gniewem, które zagościły na ich twarzach, były nie do opisania. Ojciec zacisnął usta tak mocno, że aż pokrył je sinofioletowy kolor, a kłykcie aż zbielały od zaciskania dłoni. Matka swoim zwyczajem zaczęła wzdychać, raz po raz kręcąc głową na boki, a wypsikane lakierem włosy nawet nie drgnęły, mimo że zdecydowanie przekroczyła zalecaną przez producenta ilość.
Po pierwszym szoku przyszedł czas na dyskusje, a bardziej jednostronne monologi. Na szczęście nie mieli nic, czym mogli jej zagrozić. Miała gdzie mieszkać, dysponowała własnymi funduszami. Musiała tylko nasłuchać się ich lamentów. Ku swojej radości pierwszy raz poczuła, że nie musi bez zająknięcia robić wszystkiego, co jej powiedzą.
Wcześniej postawiła im się tylko raz.
To były jej dziesiąte urodziny. Już wtedy zrozumiała, że w ich rodzinie nie ma miejsca na robienie czegoś zgodnie z własnymi potrzebami. Te kilkanaście lat wcześniej pierwszy raz postanowiła ubrać się inaczej, niż matka kazała – po zajęciach z wychowania fizycznego przebrała się w sukienkę inną, niż rano dostała. Na dodatek zaaferowana swoim świętem zaprosiła koleżankę, a wracając ze szkoły, kupiła ciasteczka za pieniądze ze świnki-skarbonki. Matka wściekła się jak nigdy. Zamiast docenić inicjatywę córki, zrugała ją, jakby dziewczynka zrobiła coś złego.
Przekąska wylądowała w śmietniku, koleżanka została odprawiona bez słowa wyjaśnienia, a rzeczy, które założyła, matka kazała zdjąć, po czym pocięła je nożyczkami. Dopiero po jakimś czasie Oliwia zorientowała się, dlaczego tak się stało. Sukienkę, którą wybrała, otrzymała od babci, matki ojca, z którą jej rodzicielka nigdy nie darzyła się sympatią. Babcia przy każdej okazji powtarzała, że Małgorzata ukradła jej kochanego synka i go unieszczęśliwiała.
Od tych pamiętnych urodzin Oliwia robiła wszystko, jak rodzice kazali. Albo przynajmniej oni tak sądzili. Czasami musiała udowodnić sobie, że potrafi inaczej.
Tak też było z egzaminem na studia. Skłamała im w oczy, że za rok spróbuje jeszcze raz, a niestety teraz test jej nie poszedł. Prawda jednak prezentowała się zgoła inaczej. Umyślnie nie odpowiedziała na część pytań, mimo że znała na nie odpowiedzi, lub też drżącą ręką z pełną premedytacją stawiała krzyżyki w niewłaściwych polach. Nie mogła pozwolić na to, by uzyskać dobry wynik. Wtedy nie udałoby się jej wprowadzić w życie swojego chytrego planu.
A teraz powoli zaczynała z tego korzystać. Uśmiechnęła się do siebie i wrzasnęła do czekającej na nią przyjaciółki:
– Już idę!
Przeczesała jeszcze włosy leżącą przy lustrze szczotką, spryskała je lakierem i wyszła z sypialni, w której stało wielkie łóżko z baldachimem. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, gdy zobaczyła je w meblarskim czasopiśmie, a później szukała w sklepach meblowych podobnego.
– Gotowa na podbój stolicy? – rzuciła Marlena, gdy tylko koleżanka stanęła przed nią, po czym podała jej drinka, którego przygotowała z wprawą doświadczonego barmana.
Oliwia kiwnęła głową i wyszczerzyła zęby. Na nic innego nie była tak gotowa jak na zdobycie Warszawy. W końcu mogła zacząć żyć pełną piersią. Tak jak chciała.
Rodzice niechętnie zgodzili się na jej wyprowadzkę z domu. Do samego końca liczyli, że codziennie będzie dojeżdżała z podwarszawskiego Konstancina na zajęcia w centrum stolicy, mimo że od wczesnych lat liceum powtarzała niczym mantrę, że jak tylko zacznie studia, chce się wyprowadzić. Szczególnie że miała dokąd. Gdy Oliwia kończyła podstawówkę, zmarła jej babcia, mama ojca, i zostawiła swojej jedynej wnuczce mieszkanie niedaleko Rotundy, czyli w lokalizacji, o jakiej marzył praktycznie każdy student przyjeżdżający do Warszawy. W kolejnych latach mieszkanie było wynajmowane, a przychód – pomniejszony o koszty napraw, remontów – spływał na konto, do którego dostała dostęp w dniu swoich osiemnastych urodzin. Dzięki temu teraz dysponowała trzypokojowym mieszkaniem z sufitem tak wysokim, że sama nie byłaby w stanie wymienić żarówki w zdobiących wnętrze żyrandolach z początku XX wieku, oszczędnościami i całkiem niezłą sumką na niespodziewane wydatki, bo rodzice co miesiąc zasilali jej kartę kwotą znacznie przekraczającą średnią krajową.
Pół godziny później zasiadły w jednym z barów na Mazowieckiej.
Oliwia Podgórska, atrakcyjna brunetka, z poprawianym przez lata noszenia aparatu uśmiechem, który teraz spokojnie mógłby reklamować pastę do zębów, oraz jej przyjaciółka od dzieciństwa, Marlena Zaremba, blondynka o wymiarach zawodowej modelki, przyciągały uwagę niczym magnes.
– Stary już trochę zluzował gumkę? – rzuciła Marlena, gdy w końcu wylądowały przed nimi drinki. Zawsze zamawiały to samo, realizując swoją misję stworzenia rankingu miejsc, gdzie serwowane jest najlepsze mojito.
– Chyba powoli zaczynam mieć to w dupie – odpowiedziała, chociaż słowa te sprawiały przykrość. Zawsze chciała, aby ojciec był z niej dumny, co czasami musiała opłacić utratą cząstki siebie. Jako mała dziewczynka marzyła, aby chodzić na akrobatykę, jednak po pierwszych zajęciach musiała odpuścić, ponieważ mężczyzna uznał, że takie zajęcia nie są odpowiednie dla osoby pokroju jego ukochanej córki. „Takie podskoki to głupole robią. Ty taka nie jesteś”, mówił.
Więc Oliwia chodziła na szachy. Lubiła je, ale z zazdrością patrzyła na wyczyny koleżanek, które spocone, jednak z bananami na ustach wychodziły z treningów, a z czasem zaczęły jeździć na zawody i zgarniać puchary.
Teraz w końcu miała przejąć kontrolę nad swoim życiem.
Sięgnęła po stojącą przed nią szklankę, którą chwilę wcześniej podsunął jej przypakowany barman. Facet nie mógł się zdecydować, do której z nich puszczać oko. Pociągnęła większy łyk – to było zdecydowanie to, czego potrzebowała. Lekkie mrowienie, które momentalnie pojawiło się w jej ciele, zaczęło rozlewać się wzdłuż kręgosłupa, dając efekt miłego ciepła.
– A możemy nie gadać o moim starym? – odezwała się po dłuższej chwili milczenia i uniosła szkło. – Wypijmy za nowy początek.
***
Oliwia dźwignęła głowę na dwa centymetry znad poduszki, po czym zrezygnowała z walki i uległa grawitacji. Miała wrażenie, że jej głowa w ciągu nocy zwiększyła swój ciężar, i podniesienie jej, aby się spionizować, stanowiło wyzwanie z kategorii tych najtrudniejszych.
Jednak nie miała się czemu dziwić. Gdy wlewała w siebie trzecie mojito, kręcąc przy tym zalotnie biodrami, wiedziała, że pożałuje zachłanności. Nigdy nie była za pan brat z alkoholem, ale wczoraj czuła potrzebę, by przekroczyć granice, których nigdy nie przekraczała. Tak żeby przekonać się, że potrafi i może. Może, bo nikt w końcu nie stoi nad jej głową i nie kontroluje, jak notorycznie działo się w domu.
Dobrze pamiętała czasy, gdy wracała ze szkoły i matka sprawdzała nie tylko, czy ma zapisane wszystkie prace domowe i porządek w plecaku, ale też czy zjadła przygotowane przez nią śniadanie. Jej koleżanki często nosiły stare kanapki przez kilka dni, aż zaczynały gnić, a na ich powierzchni pojawiał się zielonkawy nalot. U niej nigdy to się nie przydarzyło. Tak samo jak nigdy nie spóźniła się do szkoły ani na zajęcia dodatkowe, bo jak powtarzano jej w domu: „pociąg nie zaczeka i trzeba być wcześnie”.
Rodzice, a bardziej mama kontrolowała również jej znajomych. Jak ktoś jej się nie podobał, nie wpuszczała go do domu. Po drugim razie, gdy matka z wysoko uniesioną głową poinformowała kilkunastoletnie dziecko, że nie przekroczy progu ich rezydencji, Oliwia nauczyła się, aby z wyprzedzeniem spytać, kto jest mile widziany w ich domu. Tym sposobem otaczała się nudnymi, spokojnymi ludźmi, którzy wolny czas spędzali w książkach lub rozwiązując zadania z matematyki. Jedyną osobą, którą udało jej się przemycić bliżej i która tkwiła u jej boku od liceum, była wspólniczka wczorajszej zbrodni – Marlena. Ona jako jedyna rozgryzła jej rodziców i udawała przed nimi najgrzeczniejszą, najświętszą, do rany przyłóż osobę, ale gdy tylko znikała z zasięgu ich wzroku, pokazywała się z zupełnie innej strony.
Oliwia uwielbiała ją za to, że się nie bała. Nic sobie nie robiła z ograniczeń czy wizji kary. Zawsze była skora do psikusów, a zakazy od dorosłych traktowała jako wyznacznik dobrej zabawy.
Teraz jednak, z bolącą głową, która sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz wybuchnąć, Oliwia chwilowo żałowała tej znajomości. Powoli, starając się jak najmniej napinać, przewróciła się na drugi bok w stronę okna, pod którym na parapecie zawsze trzymała butelkę z wodą oraz ładowarkę. Zupełnie nie pamiętała powrotu do domu, a tym bardziej tego, czy podłączyła telefon do prądu. Sięgnęła po bidon wypełniony wodą i nie zastanawiając się, czy jego zawartość jest świeża, czy śmierdzi glonami, przechyliła go. Kilka kropli spłynęło po brodzie, a następnie po szyi, jednak jej to nie przeszkadzało. Najważniejsze, że większość trafiła do jej ust, w których suchość była na poziomie tej panującej na pustyni, gdy słońce jest w zenicie.
Niespiesznie położyła plastikową butelkę obok siebie i ponownie uniosła rękę, po czym zaczęła macać po parapecie. Najpierw trafiła na gumkę do włosów, potem na długopis. Na samym końcu wymacała kabel i pociągnęła.
– Mam cię – wyszeptała triumfalnie, jakby fakt odnalezienia telefonu zasługiwał na szczególne uznanie.
Powoli przyciągnęła aparat na skraj parapetu i chwyciła go w dłoń. Sapnęła przeciągle i mimo bólu, który rozrywał jej głowę, podniosła się. Niespiesznie ułożyła poduszki za plecami i oparła się. Jako przyszła farmaceutka powinna zażyć jakąś tabletkę, ale od zawsze stroniła od medykamentów, do czego przyłożyła rękę matka, powtarzająca na każdym kroku, że najważniejsze, aby wyrobić w sobie wolę walki i każdy ból, chorobę starać się zwalczać samemu. Taka forma hartowania ducha i ciała, w stylu kąpieli w przeręblu, na co ku radości Oliwii matka nigdy się nie zdecydowała, była codziennością w ich domu.
Wpisała kod i odblokowała ekran. Pierwsze, co zobaczyła, to lista powiadomień. Trzy nieodebrane połączenia od ojca, dwie wiadomości od matki. Wszystko to zignorowała. Nie miała ochoty słuchać ich utyskiwań – na nią, na siebie nawzajem, na wszechświat. Miała wrażenie, że rodzice, którzy zawsze podchodzili do życia raczej sceptycznie, z roku na rok stawali się coraz bardziej zrzędliwi, jakby demencja niszcząca pozytywne nastawienie dopadła ich z kilkunastoletnim wyprzedzeniem. A co najgorsze, oboje uznali, że ona jest odpowiednim adresatem ich problemów i trosk, zupełnie zapominając, że jako ich córka wolałaby nie słuchać ich wzajemnych skarg i zażaleń.
Zamiast tego zaczęła przeglądać zdjęcia z wczoraj.
Kilka cyknęły jeszcze w jej mieszkaniu. Parę w drodze, no i najważniejsze. W klubie.
Jakość nie powalała, szczególnie że ręce jej się trzęsły, a światło nie sprzyjało.
W końcu znalazła to, którego szukała.
Z nim.
Przystojnym brunetem.
Momentalnie zapomniała o mdłościach i bólu głowy.
Wróciła do wiadomości, bo sparaliżowana poalkoholowym otępieniem, przegapiła SMS, o czym z opóźnieniem poinformował ją jej mózg.
Od niego.
Czekał już na nią.
Niewiele myśląc, kliknęła w wiadomość i uśmiechnęła się. To był jeden z niewielu punktów, które pamiętała z ostatniego wieczora. To, jak na ręku pisał markerem pożyczonym od barmana jej numer telefonu, bo swoją komórkę zostawił w domu, i zapewniał, że jak wróci, to napisze.
Napisał.
„Cześć”.
Nic więcej, patrzyła na pięć liter, nie zdając sobie sprawy, że zmienią jej życie.
Na zawsze.
Bezpowrotnie.
– Myślisz, że twoi rodzice mnie polubią? – Krzysztof Dąbrowski poprawił białą koszulę, która delikatnie rozchodziła mu się na klatce piersiowej, co próbował zakamuflować granatowym krawatem.
Oliwia zerknęła na niego z ukosa i pogładziła po udzie. Wyglądał idealnie. Jak zawsze zresztą. Od pamiętnego spotkania rok temu, które skończyła, rzygając i łamiąc swoje zasady niespożywania tabletek przeciwbólowych, wpadła w ramiona przystojnego studenta interny niczym śliwka w kompot.
Spędzali ze sobą praktycznie każdy wolny czas, którego chłopak nie miał za wiele. Oboje ślęczeli nad książkami długimi godzinami, jednak ona, gdy już skończyła wkuwanie, mogła poleniuchować, spotkać się ze znajomymi, robić cokolwiek dla siebie. On natomiast pędził do pracy. Dorabiał jako opiekun w domu seniora. Narzekał na to zajęcie na każdym kroku, ale nie potrafił zrezygnować, bo płacili bardzo dobrze, a w domu rodzinnym się nie przelewało.
Z tego powodu ich wspólny czas kurczył się do minimum, dlatego gdy już w końcu się spotykali, zaszywali się zazwyczaj u niej w sypialni, oglądając filmy i jedząc w łóżku, czego nie mogła robić jako dziecko. Matka zawsze zabraniała jej wnosić na piętro czegokolwiek poza wodą, a nawet na to patrzyła spode łba. Jednak od roku Oliwia korzystała z wolności, czerpała z niej pełnymi garściami, łamiąc wszystkie możliwe zakazy panujące u niej w domu. Zaczynając od tego dotyczącego spożywania posiłków poza kuchnią czy jadalnią, przez używanie naczyń z różnych zastaw stołowych, kończąc na tym, które ostatnimi laty najbardziej ją denerwowało: niejedzeniu po dwudziestej pierwszej. Matka o tej godzinie kończyła sprzątanie i od tego momentu nie można było skorzystać z kuchni. W grę wchodziło jedynie zrobienie herbaty. Nigdy tego nie rozumiała, ale od kiedy zamieszkała sama, jadła, kiedy chciała, a najchętniej wieczorami.
– Pokochają cię, jestem tego pewna. – Zabrała dłoń z jego nogi i ułożyła ją na kierownicy zgodnie z zasadami, tak że lewa znajdowała się na godzinie dziesiątej, a prawa na drugiej. – Tak samo jak ja. – Uśmiechnęła się i zacisnęła ręce mocniej.
Niestety spodziewała się, że wcale tak nie będzie, ale nie chciała tego mówić już teraz. Gdzieś w skrytości liczyła, że rodzice ją zadziwią i pierwszy raz w życiu wykrzesają z siebie choć trochę ludzkich odruchów, wiedząc, jak bardzo jej zależy. Bała się jednak, że szybko wyjdzie z nich wyższość, której nigdy nie ukrywali. Wprost okazywali, że nie każdy jest godzien znajomości z nimi czy z ich córką.
– Nigdy wcześniej nikogo nam nie przedstawiałaś – skomentowała Małgorzata Podgórska, gdy usłyszała informację o planowanej wizycie jakiegoś chłopaka.
Było to podczas cotygodniowego niedzielnego obiadu, który stanowił stały punkt ich życia, od kiedy tylko Oliwia pamiętała. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, aby matka nie przygotowała wykwintnego posiłku, a wszyscy wystrojeni niczym na ważną uroczystość zasiedli do stołu. Sporadycznie zdarzało się, że pojawiał się ktoś jeszcze, z reguły jednak w trójkę w milczeniu konsumowali, aby potem usiąść w salonie i posłuchać muzyki poważnej. To był jeden z elementów wznoszenia się na wyżyny, jak mawiała jej matka, po czym dodawała, że jakby inni też tak robili, wpłynęłoby to na ogładę i poziom wychowania.
– Czekałam na tego jedynego. – Uśmiechnęła się do matki, ale w środku jej emocje były zupełnie inne. Treść żołądka robiła salta, a drżenie ręki tak irytowało, że musiała położyć ją na udzie, aby to ukryć.
Ojciec oczywiście zrobił wywiad, swoim zwyczajem posapując niezadowolony. Nikt nigdy nie był wystarczająco dobry. W żadnej dziedzinie życia. Kontrahent zawsze zrobił coś źle, nawet gdy wywiązywał się z podpisanej umowy, przecież mógł zrobić coś lepiej. Wśród znajomych każdy miał wady, jedni mniejsze, inni większe, ale z każdym było coś nie tak. Każdego po spotkaniu towarzyskim punktowali, oczywiście szafując niemal wyłącznie ujemnymi ocenami. Nawet jak ktoś awansował, to zrobił to w nieodpowiedni sposób. Nawet jak wybudował dom, to zastosował technologie, których się już nie używa, lub kolor elewacji był niezgodny z planem zagospodarowania przestrzennego.
Zawsze coś.
Dlatego Oliwia nie liczyła na cud, a wręcz szykowała się na kataklizm. Na trzęsienie ziemi zalane falą tsunami, za którą podąża tornado.
Zrobiła dwa wdechy i skręciła w niewielką uliczkę w podwarszawskim Konstancinie. Na jej końcu znajdował się dom, w którym spędziła całe życie. Kochała go i jednocześnie nienawidziła. O większości rzeczy nie opowiedziała siedzącemu obok chłopakowi. Nie opowiedziała też o tym, jak wygląda. Krzysztof wiedział, że jej rodzice są bogaci, co potwierdzał standard życia, jakie prowadziła, oraz nowy samochód kupiony z salonu rok wcześniej, ale nic więcej.
– O kuźwa… – odezwał się nagle chłopak. – Niezłych sąsiadów mają twoi starzy – rzucił i pokiwał głową z aprobatą.
Nie miał pojęcia, że to nie jest dom obcych ludzi, ale właśnie jej rodziców. Nie skomentowała tego. Wyciągnęła z podłokietnika komplet kluczy i nacisnęła na dużym pilocie jeden z przycisków. Sekundę później dioda zamontowana na ogrodzeniu zaczęła świecić się pulsacyjnie, a brama otwierać do środka.
– Nie chcesz mi powiedzieć, że…
Nie skończył. Wlepił wzrok w jej twarz i czekał. Ona jednak nie miała ochoty tłumaczyć. Zresztą nie lubiła takich rozmów. Ludzie z bliżej nieokreślonych powodów obwiniali ją za to, że jej rodzicom powiodło się w życiu. Nikt nie wchodził w szczegóły i nie wiedział, że ojca widywała przez kilka godzin w miesiącu, a matka, nawet jak była w domu, to traktowała ją jak jednego z pracowników w firmie męża czy osób opiekujących się domem, których zadaniem jest wykonywanie jej rozkazów. Wszyscy patrzyli tylko na wielki dom, luksusowe samochody i rzucali zazdrosne komentarze. Dlatego dawno temu przestała opowiadać ludziom cokolwiek więcej, wchodzić w szczegóły robiące różnice. Nie jeździła na wakacje na Malediwy, ale nad morze. Nie dostała od rodziców lexusa, ale samochód. W markowych ciuchach chodziła po domu, a na wyjścia wkładała te, które nie miały logotypu wyszytego wielkimi literami na piersi. Chciała być po prostu Oliwią, a nie Oliwią z kupą kasy i dzianymi rodzicami.
Zamknęła oczy, zrobiła dwa wdechy i wyszła z samochodu, cały czas nie patrząc na Krzysztofa. Dobrze wiedziała, że on też się stresuje. Od kiedy wsiadł do jej auta, cała jego pewność siebie momentalnie gdzieś wyparowała i zachowywał się, jakby szedł na skazanie. W sumie się nie dziwiła. Nigdy nie otarł się nawet o ludzi pokroju jej rodziców.
Ze zdawkowych opisów przedstawionych przez dziewczynę wynikało, że ich wczesne lata życia diametralnie się różniły. On mieszkał na obrzeżach Pragi. Nie było tam melin, jak kilka ulic dalej, ale i tak na klatce śmierdziało, a wszędzie walały się śmieci. To jednak stanowiło najmniejszy problem. Nie zawsze dostawał ciepły obiad, a zimą nosił kurtkę z zeszłego roku. Kilka razy zdarzyło się, że tak urósł, że rękawy kończyły się kawałek powyżej nadgarstka. Wtedy mama szyła mu fikuśne rękawiczki lub próbowała skombinować z jakiejś pomocy społecznej lub od ludzi dobrej woli większy rozmiar dla niego.
Na ojca nie mógł liczyć. Ten pracował jako zawodowy kierowca i dom traktował jak hotel. Gdy przyjeżdżał, kazał sobie usługiwać, a gdy ktoś nie spełniał jego rozkazów, w ruch szły pięści, niezależnie od tego, kto stanął mu na drodze.
Oliwia wiedziała, że Krzysztof boi się tego spotkania. Już wcześniej opowiadał, że ma kompleksy i ludzie dobrze wykształceni, z osiągnieciami zawsze go peszą, a teraz, stojąc przed domem, który wielu przypominał ten z serialu Dynastia, wręcz czuła jego przerażenie.
Przyspieszył kroku i złapał Oliwię za rękę. Nie spodziewała się tego. W pierwszym odruchu napięła się cała, ale gdy zobaczyła jego uśmiech, odpuściła.
– Damy radę! – Puścił do niej oczko. – Nie taki diabeł straszny! – rzucił jeszcze radosnym głosem, po czym podeszli do drzwi.
Pół godziny później wiedziała, że bardzo się pomylił.
Jej rodzice spokojnie mogliby grać w filmach grozy. Ich mimika ograniczona była do minimum, a wśród grymasów, które opanowali, nie było uśmiechu. Czasami mama Oliwii prezentowała coś uśmiechopodobnego, ale wyglądała wtedy jak laleczka Chucky, a nie jak sympatyczna osoba.
Oliwii przypomniał się tekst powtarzany przez kolegę. Chłopak przestrzegał przed wiązaniem się z dziewczynami, których mamy są brzydkie, wredne lub bezduszne, bo kiedyś wybranka też się taka stanie. Zastanawiała się, czy Krzysztof też to wyłapie i czy będzie to kolejny gwóźdź do trumny.
– Czym się zajmujesz? – rzucił pan domu w trakcie posiłku, który mijał w totalnej ciszy, zakłócanej od czasu do czasu mlaśnięciem gościa, który za każdym razem speszony przepraszał.
Podgórski, ubrany w gruby sweter, pod którym miał koszulę, zupełnie nie przejmował się faktem, że w domu jest niezwykle ciepło. Najważniejsze było, aby dobrze wyglądać oraz aby jego strój pasował do tego wybranego przez żonę. Kobieta założyła tego popołudnia długą zielonkawą suknię, która pasowała raczej na ślub, a nie rodzinny obiad.
Krzysztof przełknął ślinę, co wyszło mu zdecydowanie za głośno.
– Studiuję…
– Ale dlaczego internę? To takie bez pomysłu – przerwała chłopakowi matka dziewczyny.
Oliwia utkwiła wzrok w stojącym przed nią pustym talerzu, na którym ciężko było dostrzec chociażby kawałek jedzenia.
– Mamo, interniści też są potrzebni – odezwała się w końcu.
Już wcześniej zastanawiała się, jakich argumentów użyć na obronę wyboru drogi życiowej chłopaka. Sama zupełnie nie czuła, aby to była najlepsza decyzja, chociaż jak kiedyś powiedziała jej jedna z koleżanek, interniści powinni być najlepiej wykształconymi lekarzami, ponieważ to dzięki nim pacjent przychodzący z mało konkretnymi objawami ma szansę trafić szybciej do odpowiedniego specjalisty. Czasami liczył się czas, którego chory nie miał na tułanie się po lekarzach różnej specjalizacji.
– Może i są, ale trzeba myśleć praktycznie! – Inicjatywę przejął ojciec, który sięgnął po whisky bez żadnego dodatku, nawet lodu. – Jak zamierzasz utrzymać rodzinę, jeśli kiedyś ją założysz? Interna daje mało możliwości. Praca w przychodni to średnia perspektywa. Jeżeli chciałbyś wieść życie przeciętnego Polaka, to jesteś na przegranej pozycji. Tego nie można nazwać dobrym pomysłem. To prosta droga do męczeństwa, życia w ubóstwie. Nie chciałbym takiej przyszłości dla mojej córki, a kiedyś wnuków.
Krzysztof zmarszczył brwi, jakby nie rozumiał, o co chodzi. Oliwia była pewna, że nie wie, jak to skomentować. Dla niego już sam fakt dostania się na studia stanowił coś wyjątkowego. Był pierwszą osobą w rodzinie, która tego dokonała, i liczył, że dzięki temu poprawi los najbliższych. Matka od lat siedziała w domu na rencie, po tym jak w pijackim zwidzie mąż popchnął ją tak niefortunnie, że złamał jej nogę. Od tego czasu kulała, a gdy zmieniała się pogoda, prawe biodro tak rwało, że nie mogła wstać z łóżka. Mimo to zaciskała zęby i dzielnie brała się do roboty – dorabiała grosze na czarno, sprzątając klatki, myjąc groby czy pilnując dzieci. Gdy wracała, gotowała dla młodszych dzieci: córki Oli i syna Marcina, z którymi mieszkała.
Krzysztof pokręcił delikatnie głową z niedowierzaniem. Gdy dostał się na studia, czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, w końcu miał realną szansę zrobić coś dla rodziny. A teraz, siedząc przy elegancko zastawionym stole, usłyszał z ust człowieka, który zupełnie go nie znał, że cały jego misterny plan, który wymagał od niego wielu poświęceń, a jego rodzicielka tryskała dumą, gdy komukolwiek o tym opowiadała, jest do niczego. Dowiedział się, że się pomylił. Że podjął złą decyzję i niczego w życiu nie osiągnie.
– Może powinieneś zmienić kierunek – wtrąciła po chwili matka Oliwii, gdy skończyła przeżuwanie kaczki z jabłkami, którą podobno przygotowywała od dwóch dni, co podkreśliła trzy razy.
– Ale ja go lubię – skomentował ściszonym głosem.
Oliwia pogładziła go pod stołem po nodze. Miała ochotę wyjść albo na głos skomentować zachowanie rodziców. Robili wszystko, aby zrazić ją do chłopaka, licząc, że jej tok myślenia będzie taki jak ich. A może chcieli też zrazić jego do ich rodziny, aby zrezygnował z kontynuowania znajomości.
– W życiu nie chodzi o to, aby było miło. – Tadeusz Podgórski odłożył szklankę i po raz kolejny poprawił leżące po bokach talerza sztućce. Oparł łokcie, splótł dłonie i wbił swoje świdrujące spojrzenie w chłopaka. – Trzeba planować wszystko, aby przynosiło odpowiednie korzyści. Myślisz, że to, co mamy, to przypadek? Ciężko pracowaliśmy, ale wcześniej wszystko dobrze zaplanowaliśmy. Gdybyśmy liczyli na łut szczęścia, nie siedzielibyśmy tutaj. Gdybyśmy nie harowali bez wytchnienia, też by nas tutaj nie było. Gdybyśmy podejmowali złe decyzje, też dupa by z tego wyszła. A interna to zła decyzja, która nic ci nie przyniesie. W sumie nawet jakbyś pracował jak koń pociągowy, też mało byś z tego miał. Śmiem twierdzić, że wybrałeś najbardziej beznadziejny, pozbawiony perspektyw kierunek medyczny. Niczym słaby człowiek, który boi się wyzwań.
– Tato, proszę! – odezwała się wreszcie Oliwia. – Nie możecie chociaż raz zachowywać się miło, sympatycznie, jak normalni ludzie?!
Krzysztof aż zmarszczył brwi.
– Normalni ludzie? – Ojciec zareagował śmiechem, chociaż jego twarz nie wyrażała radości. Małe przekrwione oczy, zaciśnięte usta i wyeksponowane mięsnie na policzkach, które rozrosły mu się od zaciskania zębów. – Po co mamy być jak reszta ludzi? Większość to nieroby, które nigdy w życiu nic nie osiągnęły. Są sfrustrowani, non stop wkurzeni. Nie mają pieniędzy na wakacje, na wykształcenie swoich dzieci, na życie w godnych warunkach. Cały czas lecą na kredytach, dostając stanu przedzawałowego, gdy szef wzywa na rozmowę, myśląc, że zaraz stracą pracę. Pieniądze dają ci…
W tym momencie przy stole rozległ się śmiech. Najpierw cichy, ale z każdą sekundą coraz głośniejszy. Spojrzenia wszystkich skierowały się na Oliwię, której twarz wyglądała dziwnie. Oczy zrobiły jej się większe niż zazwyczaj, a usta ułożyła w zdecydowanie za dużym do aktualnej sytuacji uśmiechu. Przerzucała wzrok ze swojego ojca na matkę i z powrotem, śmiejąc się na głos. W końcu skupiła spojrzenie na panu domu.
– To jest jakiś obłęd. A ty niby jaki jesteś? Szczęśliwy, do rany przyłóż? Nie! – krzyknęła, a jej matka aż podskoczyła. – To ty jesteś non stop wkurzony, sfrustrowany. Zresztą ty tak samo! – Spojrzała na matkę. – Czepiacie się każdego, zawsze i wszędzie. Nikt nie spełnia waszych wymagań.
– Matki i ciebie jakoś się nie czepiam. – Podgórski wzruszył ramionami, ponownie chwycił za sztućce i zgarnął resztkę jedzenia, która ostała się na jego talerzu.
– Chyba jaja sobie robisz. Ja? – prychnęła Oliwia, a jej ślina poleciała kilkadziesiąt centymetrów do przodu. – Ja jestem najgorsza z najgorszych. Zawsze coś jest źle.
– O co ci chodzi? – wtrąciła się matka, która machinalnie chwyciła za kieliszek wina.
– Czemu nie zapiszesz się na francuski? Po co zmieniłaś kolor włosów? Nie powinnaś więcej ćwiczyć? Kiedy zaczniesz dodatkową specjalizację, chyba już na to pora? Cały czas coś nie tak! – Uniosła się z krzesła i oparła na dłoniach. – Nie wiem, po kiego grzyba tu przyszłam z Krzysztofem. W końcu ktoś chce być ze mną, taką, jaka jestem. Bez tej całej otoczki… – Ruchem ręki pokazała wnętrze domu. – W końcu mam kogoś, kto się o mnie troszczy i nie liczy na żadne profity.
Krzysztof zmarszczył brwi. Nie wspominała mu o swoim poprzednim chłopaku, który już po trzech miesiącach próbował pożyczyć od niej pieniądze. Gdy odmówiła, obraził się, a później tłumaczył, że miał zły dzień, ale po miesiącu nie byli już parą, co zdecydowanie dawało do myślenia.
– Wszystko pięknie – rzucił ojciec i pociągnął spory łyk procentowego płynu. – Tylko ty jesteś wartościową młodą kobietą i nie musisz zadawalać się byle kim. Zdecydowanie stać cię na kogoś, kto będzie na twoim poziomie pod kątem inteligencji, aspiracji.
Oliwia wyprostowała się. Spojrzała na swojego partnera, a po jej policzku popłynęła łza.
– Idziemy. – Wyciągnęła w jego kierunku dłoń.
Krzysztof spojrzał na rodziców dziewczyny i nie do końca wiedząc, co ma zrobić, wstał i delikatnie kiwnął do nich głową, po czym rzucił najcichsze z możliwych do wychwycenia „dziękuję” i w milczeniu wyszli, niezatrzymywani przez nikogo.
– Może jeszcze kiedyś mnie polubią… – Krzysztof podszedł do Oliwii i objął ją swoimi muskularnymi ramionami.
Przez dwa miesiące od ich pierwszego spotkania z państwem Podgórskich nie poruszali tego tematu, a pomysł ponownych odwiedzin nie wchodził w grę. Niestety gdy Boże Narodzenie zaczęło zbliżać się wielkimi krokami, wiedzieli, że ciężko będzie im uniknąć nieuniknionego.
– Kocham ich… – Oparła głowę na jego ramieniu, wciągając nosem korzenny zapach perfum, które mu kupiła, nie mówiąc, ile kosztowały, ponieważ już raz odmówił drogiego prezentu. – Moi rodzice zawsze robili wszystko, aby w życiu było mi „lepiej”, chociaż nie zawsze oznaczało to „łatwiej”. No i oczywiście chodziło o „lepiej” w ich mniemaniu. Ale mam wrażenie, że ostatnio przeginają. Mają tak dużo, a cały czas towarzyszy im obsesja gromadzenia. Ojciec od dawna nie prowadzi spraw sam, tylko ma swoich pomocników, a i tak zatrudnia kolejnych, aby firma mogła mielić jak najwięcej klientów, od których pobiera horrendalne stawki.
– Apetyt rośnie w miarę jedzenia. – Uśmiechnął się i pogładził ją po plecach swoimi silnymi dłońmi. – Tak się składa, że ja też chcę więcej. – W tym momencie zjechał rękoma na jej pośladki, które przy każdej okazji macał, czym wprowadzał dziewczynę w stan zawstydzenia, szczególnie że robił to nawet w miejscach publicznych.
– A ty zawsze o tym samym – zaśmiała się, ale nie odepchnęła go.
– Może i tak, ale dzięki temu nie skupiasz się na tym, na co nie masz wpływu, tylko na tym, na co masz. – Jego usta wylądowały na jej szyi. Uwielbiała go za to. Dobrze wiedział, jak poprawić jej nastrój.
Niestety było to chwilowe i problemu nie usunęło.
Krzysztof przyjechał do Podgórskich na obiad w drugi dzień świąt. Wigilię i pierwszy dzień Bożego Narodzenia spędził ze swoją rodziną. Jak opowiadał przez telefon Oliwii, było skromnie, ale dużo się śmiał z mamą i rodzeństwem oraz ciotką, siostrą matki, która wpadła ze swoimi dziećmi, mężem i jego rodzicami.
U niej nie było ani tak wesoło, ani tak pełno. Poza rodzicami do świątecznego posiłku miała zasiąść jeszcze babcia Oliwii, mama mamy. Starsza kobieta dziarskim krokiem wyszła im na przywitanie. Rodzice dziewczyny nawet się nie ruszyli. Siedzieli na kanapie pochłonięci lekturą, ostentacyjnie pokazując, że nowo przybyły gość nie jest godny ich uwagi.
– To ty jesteś tym chłopakiem, co ściągnie na Oliweczkę katastrofę – zaczęła babcia w ramach powitania, a Krzysztof tylko lekko się uśmiechnął z konsternacją. Został poinformowany o jej kąśliwych uwagach z piekła rodem, ale mimo to liczył, że Oliwia przesadza.
– Babciu, ty tak serio? – zareagowała dziewczyna i pokręciła głową z dezaprobatą. – Nie możesz być słodką babcią? Miłą, sympatyczną?
– Ale po co? Komu to coś da? Po co kłamać? – rzuciła, a Oliwia nie zareagowała.
Zjedli obiad w milczeniu, darowali sobie deser oraz wręczenie prezentów, które chłopak zostawił przy wejściu w torbie z supermarketu. Oliwia chciała poczekać na lepszy moment, ale ten cały czas nie pojawiał się na horyzoncie.
Zresztą nie tylko ten element pominęli.
Nie powiedzieli im również, że się zaręczyli. Że miesiąc wcześniej podczas wyjazdu w Bieszczady, gdy szli objuczeni plecakami do jednego ze schronisk, Krzysztof rzucił się dziewczynie pod nogi i zadał najważniejsze pytanie.
– Wyjdziesz za mnie?
Oliwia stała nad nim i patrzyła, jakby zupełnie nie zrozumiała, co przed chwilą usłyszała. W końcu kiwnęła delikatnie głową i wyszeptała:
– Tak.
Zawrócili. Musieli to uczcić. Wynajęli pokój w hotelu i nie wychodzili z niego przez dwa dni, tak jakby nigdy wcześniej nie uprawiali seksu.
Na szczęście jego rodzina cieszyła się, okazując to na każdym kroku. Mama regularnie pytała, jak tam u Oliwii, tak jakby dzięki zbliżającemu się weselu zyskała córkę, mimo że jedną już miała.
Niestety na fajerwerki ze strony jej rodziców nie mogła liczyć.
Po obiedzie Oliwia ostentacyjnie zaczęła kaszleć, symulując, że coś chyba ją bierze. Matka nie oponowała, gdy z ustami wygiętymi w podkówkę córka zakomunikowała, że chyba lepiej byłoby, gdyby już pojechali, bo nie chce nikogo zarazić. Jej fobia związana z chorobami, która przez całe życie dawała Oliwii w kość, teraz w końcu pozwoliła na wyjście z opresji.