Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wesołym miasteczku spacerujący z synem mężczyzna odkrywa zwłoki młodej kobiety. Nikt nie spodziewa się, że nie jest to pojedyncza tragedia, ale część ciągu dramatycznych zdarzeń, który ktoś w końcu musi przerwać.
Dagmara Zatorska, zadziorna fanka wszelkich sportów, a w szczególności boksu i crossfitu, rozkręca agencję detektywistyczną. Dla dobra rodziny swoją przyszłość wiąże z nudnymi sprawami z zakresu przestępstw gospodarczych. Wszystko po to, aby się nie narażać, a tym samym nie obciążać rodziców kolejną tragedią – trzy lata wcześniej w wypadku motorowym zginął jej brat.
Niespodziewanie dostaje pierwsze zlecenie, do którego wraz ze wspólnikiem, przystojnym Brazylijczykiem Carlosem, podchodzą bardzo poważnie.
Jednocześnie znajoma jej mamy próbuje zaangażować ją do przyjrzenia się sprawie morderstwa jej córki. Dagmara odmawia, jednak gdy dostrzega podobieństwo do bieżących wydarzeń, o których rozpisuje się prasa, coraz trudniej jej trzymać się na dystans.
Sprawa coraz mocniej ją wciąga, aż w końcu pochłania bez reszty, czego skutki zaskakują wszystkich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Agnieszka Peszek 2023
Copyright by 110 procent 2023
Wydanie 1
Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl
Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek
Skład: Agnieszka Peszek
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
ISBN: 978-83-969384-1-1
Wydawnictwo 110 procent
Cymuty 4, 05-825 Czarny Las
www.peszek.pl
Ci, którzy oddają się zemście i biorą sprawiedliwość we własne ręce, rzadko wiedzą, gdzie jest granica.
Richelle Mead
– Michaś, ty idź z tatą w stronę placu z samochodzikami, a ja pójdę z Antosiem do toalety – powiedziała dwudziestoośmioletnia Paulina Wierucka i odeszła w kierunku wskazywanym przez zawieszony na jednej z latarni drewniany znak z napisem „toalety”. – Idźcie powoli, a my was dogonimy! – krzyknęła już do ich pleców.
– Tato, a dlaczego ptaki nie spadają, gdy lecą? – rzucił sześcioletni chłopiec, nic sobie nie robiąc z faktu, że jego mama oddaliła się, zabierając młodszego brata. Dalej szedł za rękę z mężczyzną, który tego dnia zabrał swoją czteroosobową rodzinę do wesołego miasteczka. Mieszkali zaledwie kilometr od niego, ale dopiero dzisiaj, po dwóch tygodniach oglądania go z okien samochodu podczas drogi do przedszkola czy pracy, udało im się tu dotrzeć.
Jako maluch Marcel Wierucki uwielbiał tego typu miejsca. Dla dzieciaka z małej dziury pod Wrocławiem wycieczka do parku rozrywki stanowiła niesamowite przeżycie, jeszcze fajniejsze niż wyjścia do kina, które rodzice organizowali mu dość rzadko, maksymalnie dwa razy w roku.
Teraz na szczęście to się zmieniło i mógł dużo częściej korzystać z takich atrakcji wraz z dwójką swoich dzieci, ale jak to stwierdził podczas wieczornej rozmowy z żoną dzień wcześniej, to nie brak funduszy stanowił problem, lecz brak czasu. Dlatego gdy w końcu dostał dwa dni wolnego w pracy, postanowił najpierw się dobrze wyspać, a następnie zabrać dzieci do wesołego miasteczka i pójść nad staw, nad którym od niedawna wynajmowano kajaki i rowerki wodne. Planował w końcu spędzić czas jak prawdziwa kochająca się rodzina, o której zawsze tak marzył.
– To nie jest taka prosta sprawa – odpowiedział Michasiowi po dłuższej chwili. Kroczący obok niego chłopiec od jakiegoś czasu zasypywał jego i żonę mnóstwem pytań. Część z nich wcale nie należała do najłatwiejszych, a mimo to starał się na każde odpowiedzieć. Nie chciał być jak jego rodzice, którzy za każdym razem zbywali go tekstami w stylu „Nie mam teraz czasu”, „Nie wiem” lub „Przyjdź później”. – Z tego, co kiedyś przeczytałem, to kości ptaków są bardzo lekkie, a to za sprawą dziur, które się w nich znajdują. Poza tym mają własne silniczki w postaci skrzydeł. No i pomagają im jeszcze pióra…
– A dlaczego domy buduje się do góry, a nie w dół? – młody zadał kolejne pytanie.
– Dobre pytanie, skąd je bierzesz, chłopaku? – skomentował z uśmiechem na twarzy i zmierzwił blond włosy syna. W odległości dwustu metrów od nich dostrzegł mieniący się wieloma barwami plac do jazdy samochodzikami, który stanowił główny cel ich wycieczki.
Obaj synowie pomimo młodego wieku już wykazywali zamiłowanie do motoryzacji i często spędzali z tatą długie godziny w garażu, grzebiąc w starym trabancie odziedziczonym po ojcu Marcela. Choć próby jego naprawienia zawsze kończyły się tak samo, chłopcy wspierali tatę, jak mogli. A może wiedzieli, że zawsze spotka ich nagroda i na pocieszenie wyjadą na podwórko, siedząc za kierownicą ich działającego samochodu? Do pedałów jeszcze nie dosięgali, dlatego wygodnie umoszczeni na kolanach ojca, skupieni jak nigdy, z prędkością pięciu kilometrów na godzinę robili pętelkę wokół domu.
Marcel Wierucki skręcił w prawo w małą szutrową alejkę, świadomy, że wizyta w toalecie z młodszym synem zajmie żonie dłuższą chwilę. Mężczyzna dobrze wiedział, że gdy kroczący koło niego Michaś zobaczy atrakcję, o której mówił od kilku dni, nie da mu spokoju, aż nie usiądą razem w samochodziku, a jemu niezmiernie zależało na tym, aby chłopcy mieli tyle samo przejazdów.
Niestety fobia młodszego syna dotycząca korzystania z toalety poza domem powodowała, że czynność, która trwała zazwyczaj pięć minut, w takich sytuacjach rozciągała się jak stara guma w majtkach. Kiedyś podczas spotkania towarzyskiego, na które wpadło do nich do domu kilkoro znajomych jeszcze z czasów licealnych, ktoś powiedział, że tego typu strach ma nawet swoją nazwę. Z tego, co pamiętał, nazywa się to detrimenofobia i jest jedną z ogromu fobii, o których istnieniu nie miał zielonego pojęcia.
– Powtórzysz pytanie? Zamyśliłem się.
– Czemu domy rosną do góry, a nie do środka ziemi?
– Hmm… – zamruczał i ostentacyjnie podrapał się po głowie. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wydaje mi się, że łatwiej budować do góry, niż robić olbrzymie doły, aby zmieścić cały dom pod ziemią. Poza tym ludzie potrzebują słońca. Bez niego nie czulibyśmy się dobrze. Na przykład jest witamina D, która…
– No, ale z takich domów pod ziemią mogliby wychodzić na powierzchnię i wtedy siedzieć na słońcu. U nas w domu nie widać słońca, bo zasłaniasz z mamą wszystkie okna.
– Masz rację, ale dzięki temu, że jesteśmy nad ziemią, do naszego mieszkania wpada chociaż trochę światła.
– Ale pod ziemią można mieć lampy. Tak jak w nocy.
– Tak, można, jednak to naturalne światło jest nam potrzebne. Poza tym w takich domach mógłby być problem z powietrzem. Człowiek, żeby żyć, potrzebuje tlenu, a tam pod ziemią mogłoby go zabraknąć – odpowiedział pewnym głosem, ale czuł, że pytania syna zaczynają go przerastać.
Chłopiec ledwo skończył sześć lat, a już parokrotnie udało mu się zrobić lub powiedzieć coś, czym niezmiernie zadziwił ojca. Marcel Wierucki nigdy nie czuł się wybitnym intelektualistą. Skończył liceum, na studia nie poszedł, bo musiał iść do pracy. Czytał książki, ale odnosił wrażenie, że rozmowy z tym małym człowiekiem kroczącym obok niego czasami są ponad jego iloraz inteligencji.
– To dlaczego u dziadków w piwnicy da radę oddychać? Taki dom byłby jak piwnica.
W tym momencie Marcel chciał powiedzieć: „Szach-mat!”, ale wtedy musiałby zacząć tłumaczyć, co to takiego. Już chciał rzucić jakąś zaskakującą ripostę, gdy poczuł delikatne szarpnięcie i dłoń syna wyślizgnęła się z jego.
– Tato, zawsze mówisz, że nie można kłaść się na ziemi… – Chłopiec zmienił temat, biegnąc już w stronę krzaków rosnących wzdłuż alejki.
– Tak, nie można. Nawet jak ktoś jest bardzo zmęczony, nie powinien tego robić.
– To dlaczego ta pani tam leży? – spytał Michaś i wskazał palcem ledwie widoczną blond głowę spoczywającą na trawie.
Dagmara Zatorska usiadła na pięcioosobowej kanapie, która niczym we wnętrzarskim magazynie przyozdobiona została zdecydowanie za dużą liczbą poduszek. Każdą z nich ułożono w przemyślany sposób, tak by wszystkie razem tworzyły różnobarwne ombre. Po prawej stronie leżały trzy poduszki intensywnie zielone, obok dwie już bardziej stonowane, następnie dwie kanarkowe, a po lewej krzykliwie żółte.
Gaga, jak nazywali ją najbliżsi, najchętniej wzięłaby je wszystkie i pomieszała, poprzestawiała, a jeszcze chętniej rzuciła jedną z nich w siedzącą przy barowym stole kobietę. Jednak ani jedna, ani druga opcja nie wchodziła w grę, gdyż jej wdrożenie w życie wiązałoby się z awanturą. I tak przewidywała, że w ten sposób skończy się jej wizyta. W końcu podjęła decyzję, aby poinformować matkę o swoich planach na najbliższą przyszłość.
– Ona zrozumie – powiedział dzień wcześniej ojciec, gdy jak co czwartek jedli we dwoje lunch w ich ulubionej tajskiej restauracji. Zwyczaj ten pielęgnowali od czasu, gdy pięć lat wcześniej zaczęła studia. Czasami zmieniała się godzina ich spotkania i zamiast o trzynastej umawiali się wcześniej lub później, jednak niezmienne było miejsce oraz dzień. Każde z nich tak układało swoje plany, aby móc się stawić. Jedynie wyjazdy lub poważne problemy zdrowotne mogły zakłócić ich rytuał.
– Ty się z choinki urwałeś? Nie zrozumie. Ona wszystkim dookoła mówi, że wkrótce to ja przejmę szkołę. Opowiada, że ma godną zastępczynię, chociaż nie sądzę, aby naprawdę tak o mnie myślała.
– Oj, chyba przesadzasz… – powiedział mężczyzna i wziął po ust kolejną porcję pad thaia pokrytego grubą warstwą ostrego sosu.
Córka patrzyła na niego z niedowierzaniem, mimo że sytuacja ta powtarzała się co tydzień, a nawet i częściej. Siedzący naprzeciwko niej ojciec cokolwiek jadł, przyozdabiał to warstwą pieprzu, papryczek chili lub piekielnie ostrego sosu i nigdy nawet się nie skrzywił, przełykając kolejne kęsy.
– Tato, nie przesadzam. Wczoraj, gdy wpadłam na chwilę do szkoły, jakaś pani, którą widziałam pierwszy raz na oczy, spytała, kiedy ruszają zapisy na moje zajęcia z tańca towarzyskiego.
– Aha… – westchnął i sprawnie nałożył pałeczkami kolejną porcję. – Porozmawiaj z nią. Opowiedz o swoich planach. Masz już dwadzieścia cztery lata. Obroniłaś się właśnie, i to nie z tańca. Twoja matka na pewno musi brać pod uwagę, że nie studiowałaś tej masy przedmiotów na marne. Chyba to pięć lat dało jej do myślenia. Wiem, że nigdy z nią o tym nie rozmawiałaś, ale ona nie jest oderwana od rzeczywistości, przynajmniej nie aż tak bardzo, jak ci się wydaje. Uważam, że musisz ją potraktować jak osobę dorosłą, szczególnie że sama chcesz być tak traktowana. Zrozumie, wierzę w to.
– Oby – mruknęła bez przekonania i zmienili temat.
Teraz, siedząc wśród tej masy kolorowych poduszek, marzyła, aby jakimś cudownym wehikułem przetransportować się w odludne miejsce, gdzie nie musiałaby stawić czoła matce. Kochała rodzicielkę ponad wszystko, ale zawsze stresowała ją rozmowa z nią o poważnych sprawach. Nawet w szkole podstawowej wszystko załatwiała z ojcem. Wszyscy uważali ją za wygadaną i ciekawą świata. Osobę, która zawsze wychodzi przed szereg i niczego się nie boi. Gdy miała dwanaście lat, ktoś włamał się do ich domu, a ona wraz z koleżanką próbowały wyśledzić złodzieja. Innym razem zorganizowała nocne podchody, czym zezłościła kilkoro rodziców koleżanek i kolegów, których wyciągnęła nocą do lasu. Niczego i nikogo się nie bała. Oprócz matki.
Choć od czasów dzieciństwa upłynęło sporo wody w Wiśle, to strach na myśl o konfrontacji z matką nadal paraliżował ją praktycznie z taką samą siłą. Na początku chciała napisać jej wszystko w SMS-ie lub mailu, jednak po chwili namysłu stwierdziła, że to głupi pomysł. Taki dziecinny.
Wzięła trzy głębokie wdechy i niezgrabnie wygramoliła się spośród poduszek, jak dziecko z basenu z kulkami. Nieśpiesznie podeszła do matki, która jak co rano czytała prasę. Marianna Zatorska należała do systematycznie malejącej grupy osób, które pielęgnują stary zwyczaj czytania papierowych wydań dzienników. Dopiero gdy Dagmara usiadła obok przy barowym stole, matka odłożyła „Wyborczą” na blat i w końcu spojrzała na córkę.
– To o czym chciałaś porozmawiać? – spytała, nawiązując do krótkiego SMS-a, którego dostała wieczór wcześniej: „Musimy pogadać”.
– Wiesz co, to chyba nie jest takie pilne… – rzuciła dziewczyna i sięgnęła po jedno z jabłek leżących na zielonej porcelanowej platerze.
– Wiem, że coś cię gryzie – zaczęła. – Krążysz wokół mnie od jakiegoś czasu i chcesz mi coś powiedzieć. Chora jesteś? – spytała i momentalnie posmutniały jej oczy.
Dagmara zupełnie się nie spodziewała, że matka w taki sposób może zinterpretować jej zachowanie. Patrzyła w jej błękitne oczy, które po niej odziedziczyła, na podobnie upstrzony piegami nos, zastanawiając się, od czego zacząć. „Najlepiej od najważniejszego” – usłyszała w głowie słowa ojca.
– Nie jestem chora. Ja… – Nie mogła wydusić słowa, mimo że zazwyczaj się nie stresowała, a umiejętność zagadywania oponenta opanowała do perfekcji.
– Chodzi o szkołę? – rzuciła matka. – Nie chcesz jej?
– To nie tak, że jej nie chcę… – powiedziała i wypuściła powietrze, które mimowolnie wstrzymała. Czuła, że jej ciało się rozluźnia, jakby ktoś wyswobodził je z żelaznego uścisku. – Ja marzę o czymś zupełnie innym.
– Chcesz śledzić ludzi? – spytała Marianna ze słyszalną nutą żalu w głosie.
– Rozmawiałyśmy o tym tyle razy… Ja nie chcę nikogo śledzić. Nie będę jak w filmach szpiegowskich chodzić za ludźmi, spać w samochodzie i czekać na schadzkę czy inną wpadkę. W Polsce co roku firmy tracą pieniądze na współpracy z nieuczciwymi podwykonawcami. Są oszukiwani na tysiące różnych sposobów i nie potrafią lub nie są w stanie sobie z tym poradzić. Chcę ich wspierać. Nie ma w tym nic niebezpiecznego. Często opiera się to na wychwytywaniu błędów w fakturach, rozliczeniach. Czasami, jednak niezwykle rzadko, trzeba zamontować jakiś sprzęt szpiegowski, ale tym zajmie się Carlos.
– No tak, ten twój ni to chłopak, ni to funfel.
– To jest przyjaciel – odpowiedziała Dagmara i ugryzła kolejny kęs soczystego jabłka.
Nigdy nie wiedziała, jak to się działo, ale matka zawsze umiała kupić najlepsze owoce, a w kupowaniu jabłek, w szczególności ligoli, osiągnęła perfekcję. Kiedyś nawet tłumaczyła córce, że to kwestia zapachu, ale jej nigdy się to nie udawało. Niby kupione przez nią jabłko pachniało pięknie, ale gdy się w nie wgryzała, nie tryskało sokiem, a skórka nie trzeszczała pod zębami – nie tak jak w tym jabłku, którym się właśnie rozkoszowała.
– Z przyjacielem się nie sypia – fuknęła Marianna podniesionym głosem i poprawiła przylizane włosy, które swoim zwyczajem spięła w niski kucyk. – Wy, młodzi, nie macie za grosz szacunku do relacji. Nie można ze sobą spać, później przestać i żyć jak gdyby nigdy nic, udając, że to się nie stało, to nienormalne.
– Mamo, czasy się zmieniły.
– Na gorsze – prychnęła kobieta.
– Może i na gorsze, ale z wielu dobrodziejstw korzystasz i jakoś nie masz z tym problemu. A poza tym Carlos jest niezwykle inteligentnym człowiekiem. Mamy jasno określone kompetencje, ustaliliśmy, kto czym będzie się zajmował. A dodatkowo…
Nie zdążyła skończyć, bo matka jej przerwała:
– Czyli co ja mam zrobić ze szkołą? – powiedziała płaczliwym głosem, który uruchamiała, gdy chciała na kimś coś wymusić.
Dagmara już jako małe dziecko znała te sztuczki matki, która nie raz i nie dwa wykorzystywała swoje aktorskie umiejętności w domu, szczególnie w relacjach z ojcem, ale i czasami z nią i bratem.
– Nie zmienię zdania – powiedziała pewnym głosem Gaga, jednocześnie mocno zaciskając pięść. – Mamo, musisz zrozumieć, że taniec to twoje życie. Nie moje. Oczywiście kocham to, uwielbiam uczyć dzieciaki, ale traktuję to jako swoją dodatkową pracę, a nie sens istnienia. Nigdy nie będę taka jak ty, musisz to w końcu zaakceptować.
– Tylko powiedz, co ja mam zrobić?
– Zatrudnij kogoś, kto będzie tym zarządzał. Sprzedaj. Znajdź wspólnika. Ja niestety ci nie pomogę – powiedziała.
Po tych słowach sięgnęła po swoją workowatą torbę, która dzięki szelkom doskonale sprawdzała się jako plecak na rower. Po minie matki wiedziała, że musi się szybko ewakuować. Nadchodziło załamanie humoru, i to ostre, czego wyrazem były słowa, które usłyszała, zamykając za sobą drzwi:
– Nie możesz mnie zostawiać. Jesteś mi to winna!
Dagmara Zatorska sięgnęła po opartą o zewnętrzną ścianę domu biało-różową szosówkę, którą kupiła za pierwsze zarobione pieniądze, i westchnęła zasmucona. Liczyła, że matka tak nie myśli. Nie mogła. Przynajmniej tak powtarzał jej ojciec.
Komisarz Grzegorz Wiśniewski, od kiedy starsza córka Dorota pokazała mu w aplikacji „Notatki” opcję tworzenia list, codziennie dopisywał nowe rzeczy, które zrobi, jak przejdzie na upragnioną emeryturę. Z końcem lipca planował zdać służbową broń i blachę, która zaczęła mu już mocno ciążyć. Tak naprawdę zostały mu niecałe dwa miesiące i czuł, że jest na to zupełnie nieprzygotowany, chociaż jednocześnie cieszył się jak dziecko na pierwszy dzień wakacji.
Zawsze kochał to, co robił przez praktycznie całe swoje dorosłe życie, jednak wszystko zmieniło się po drugim zawale. Doszedł do wniosku, że jego ciało odmawia posłuszeństwa, więc czas ustąpić miejsca młodszym. Co prawda, obiecał szefowi, że w wyjątkowych sytuacjach będzie wspomagał kolegów, ale traktował to jako niezwykle abstrakcyjny pomysł. Na początku chciał skupić się na najważniejszym – odpoczynku.
Dopisał właśnie do listy: „Zabrać Danusię na masaż tajski”, gdy na wyświetlaczu pojawił się numer kolegi z pracy.
– Co jest? – rzucił trochę zniecierpliwiony.
Musiał jeszcze dopisać dwie rzeczy i bał się, że zaraz o nich zapomni, co niestety zdarzało mu się coraz częściej pomimo garści tabletek, które łykał co rano.
– Mamy ciało – odpowiedział rozmówca bez słowa wprowadzenia.
Aspirant Mikołaj Chmielewski pracował w policji raptem pięć lat, ale Grzegorz wiedział, że będzie z niego świetny glina. Miał w sobie to coś, czego niestety wielu jego kolegom brakowało, szczególnie tym młodszym – chęć do działania, błysk w oku i poczucie humoru, którym potrafił rozładować nawet najbardziej napiętą atmosferę, co przy częstym obcowaniu ze śmiercią i przemocą było niezwykle istotne.
– Prześlij adres, już jadę.
Rozłączył się i wstał z wysłużonej kanapy, która z biegiem lat delikatnie zapadła się pod jego ciężarem. Jej naprawę, a dokładniej wymianę obicia i zmianę gąbek w środku, też umieścił na liście. Zamierzał zrobić to z jednym z zięciów, który świetnie radził sobie z młotkiem, wiertarką i innymi tego typu narzędziami. Dobrze wiedział, że mógłby w ogóle tego nie ruszać, gdyby tylko poprosił mężczyznę. Ten bez wahania by się zgodził i ogarnął wszystko sam. Ale policjant miał wewnętrzną potrzebę zrobienia czegoś dla swojej rodziny.
Przez ostatnie trzydzieści lat wszystkie domowe sprawy zrzucił na barki żony, która znosiła to z godnością. Nigdy nie narzekała na jego nagłe zniknięcia, bo rozumiała, że przecież trup nie poczeka. Nigdy nie narzekała, że nie angażuje się w prace takie jak pranie, sprzątanie czy wynoszenie śmieci. Nie narzekała, że mąż nie ma czasu lub najzwyczajniej w świecie siły na przybicie kilku gwoździ czy wymianę rury pod zlewem.
Często sama wykonywała tego typu prace, czasami kogoś zatrudniała. Gdy parę lat temu u boku ich dwóch córek pojawili się mężczyźni, to właśnie ich prosiła o wsparcie.
Jednak perspektywa zbliżającej się emerytury, a tym samym nieograniczonego niczym czasu wolnego spowodowała, że Grzegorz Wiśniewski postanowił jak nigdy dotąd zająć się swoim domem, tak jak jego ojciec, który zawsze powtarzał, że żadna praca nie hańbi.
Dopisał szybko do listy dwie kolejne rzeczy, zarzucił na siebie koszulę i wyszedł z domu. Panujący od kilku dni upał nie odpuszczał, a z przedstawionej w telewizji śniadaniowej prognozy pogody wynikało, że ma być tylko gorzej.
Dojazd do wesołego miasteczka znajdującego się na obrzeżach Wilanowa zajął mu dwadzieścia minut. Zaparkował swoją wysłużoną mazdę 323, która wydawała bliżej nieokreślone dźwięki, domagając się jak najszybszej wizyty u mechanika, na dużym placu. Zdążyła się tam już zgromadzić spora grupka gapiów, którzy jak hieny czekali na jakieś ochłapy sensacji.
Nigdy nie mógł zrozumieć ich motywacji. Po co czasami godzinami, na deszczu lub mrozie, stali i obserwowali ich poczynania, często przy tym gadając niesamowite głupoty? Nie raz, nie dwa wysyłał jednego z funkcjonariuszy po cywilu, aby posłuchał, czy obserwujący ich działania ludzie wiedzą coś ciekawego i wnoszącego do sprawy. Niestety, dziewięćdziesiąt pięć procent tej gadaniny stanowiły wyssane z palca plotki.
Wiśniewski przeszedł obok młodego policjanta, który pilnował terenu, i skierował swoje kroki ku leżącemu na ziemi ciału. Już z daleka zauważył swoją ulubioną prokurator – Mirosławę Korzemiacką. Była to konkretna, wymagająca i – pomimo swoich niecałych stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu – bardzo charakterna kobieta. Niejeden facet nie miał takich jaj jak ona, a historie o jej przesłuchaniach czy uprzykrzaniu życia niektórym leniwym policjantom krążyły po warszawskich (i nie tylko) komisariatach niczym legendy.
Z daleka widział, jak chodzi po miejscu zbrodni, stawiając bardzo uważnie stopę za stopą, i jak wyrafinowany obserwator rejestruje obraz, co mocno kontrastowało z pracą większości jej kolegów i koleżanek po fachu. Ci często zjawiali się na miejscu zbrodni dopiero wtedy, gdy większość prac została już wykonana, podpisywali się pod protokołem, którego szczegółów nie znali, i unikali sekcji zwłok, jakby mieli silną alergię na trupa.
– Co mamy? – rzucił komisarz Grzegorz Wiśniewski, gdy stanął obok aspiranta Mikołaja Chmielewskiego, od którego dostał wezwanie.
Za każdym razem, gdy się widzieli, czuł, że już bardziej się od siebie różnić nie mogli. On – pan z brzuszkiem, średniego, a wręcz niskiego wzrostu, z upstrzoną delikatnym owłosieniem łysiną jak u noworodka i pulchną twarzą, która kształtem przypominała księżyc. A obok niego Chmielewski, który wzrostem mógł konkurować z graczami NBA, a jego długich do łopatek gęstych włosów zazdrościło mu wiele koleżanek z komisariatu.
– Mały chłopiec, idąc z tatą na samochodziki, zauważył wystającą z krzaków głowę kobiety. Na szczęście mężczyzna zachował się zapobiegawczo i zostawił na chwilę chłopca kawałek dalej, a sam podszedł i sprawdził, co się stało. Niestety dziewczyna już nie żyła. Od razu zadzwonił po nas. Twierdzi, że niczego poza jej szyją nie dotykał. Oczywiście wzięliśmy już jego odciski palców, a także butów.
– To zaliczył ciekawe wyjście z dzieckiem – powiedział komisarz sam do siebie.
– Dziećmi. Okazało się, że facet wybrał się z dwoma synami i żoną na rodzinną wycieczkę do wesołego miasteczka. Małżonka poszła z drugim maluchem do toalety.
– Okej. Coś wiadomo o ofierze? – dopytywał.
– Nie – wtrącił wiszący nad ofiarą z wielkim aparatem w rękach technik kryminalistyki Ignacy Bobrowski. – Zabezpieczam wszystko. Chłopaki przeczesują krzaki, może znajdą coś ciekawego – odpowiedział, nie odrywając wzroku od leżącej dziewczyny.
Komisarz Grzegorz Wiśniewski już dawno zakwalifikował go do grona najdziwniejszych osób, jakie kiedykolwiek spotkał. Bobrowski zazwyczaj odzywał się zdaniami pojedynczymi, najlepiej jednowyrazowymi. Czasami nawet ucinał słowa w połowie, jakby kończąc je, mógł się zanadto zmęczyć. Wszystko się jednak zmieniało, gdy sprawa dotyczyła piłki nożnej. Wtedy przerwanie mu graniczyło z cudem. Był w stanie zagadać w tej kwestii każdego. Wszyscy się śmiali, że gdyby spotkał Lewandowskiego, też wiedziałby więcej o tej dyscyplinie niż on i dał mu jakąś złotą radę. Jednak na tym nie kończyła się jego inność. Wyglądał niczym pająk. Matka natura obdarzyła go nieproporcjonalnie długimi rękoma i nogami, które powodowały, że doskonale odnalazłby się we wspinaczce. On jednak gardził każdą dyscypliną sportu, oczywiście poza piłką, ale i tę uprawiał jedynie w wersji niezwykle bezpiecznej i nienarażającej go na wysiłek fizyczny, czyli kanapowej.
W tym momencie podeszła do nich pani prokurator, która mimo letniej pogody jak zwykle wyglądała bardzo elegancko i nieadekwatnie do miejsca, w którym się znajdowali. Tego dnia, pomimo prawie trzydziestu paru stopni, jakie zapowiadali w radiu, włożyła czarne długie spodnie, białą koszulę i marynarkę, która wyglądała tak, jakby była pożyczona od starszego i dużo potężniejszego brata. Po szybkim przywitaniu uściskiem dłoni rzuciła:
– Przesłuchajcie obsługę, odwiedzających raczej nie ma sensu, bo dziewczyna nie żyje od kilku godzin, a dopiero co otworzyli, więc mało kto tędy dzisiaj przechodził.
– Dobrze. – Komisarz zapisał to sobie w notatkach, jak robił od niedawna. Zawsze wierzył w swoją pamięć, ale gdy po raz trzeci przekonał się, że robi się coraz bardziej zawodna, przeszedł na ten sprawdzony sposób.
– Później obejdźcie okoliczne domy i rozpytujcie o nią. Może mieszkała w pobliżu.
– Okej, tylko muszę mieć jakieś znośne zdjęcia. Nie rozdam funkcjonariuszom fotografii tego, jak teraz wygląda. Ludzie będą im mdleli, wpadali w histerię, a wieść o tym rozniesie się po okolicy szybciej niż plotka o wizycie Pudziana na okolicznej siłowni.
Wszyscy mimowolnie spojrzeli na kobietę na ziemi. Leżała na brzuchu, z rękoma ułożonymi wzdłuż boków i twarzą wciśniętą w błotnistą kałużę. Morderca ustawił ją tak po śmierci lub trzymał, gdy jeszcze żyła, ograniczając tym samym dopływ powietrza do płuc.
Już na pierwszy rzut oka wiedzieli, że prawdopodobnie została zgwałcona. Ściągnięte majtki, zakrwawione od wewnętrznej strony uda i leżąca nieopodal ubrudzona czerwoną mazią szklana butelka nie napawały optymizmem. Niemal nagie ciało ofiary wręcz raziło bielą skóry, z którą kontrastowała poszarpana i ubłocona koszulka na ramiączkach – jedyna część odzieży, którą nadal miała na sobie. Z perspektywy kilku metrów nie widzieli żadnych obrażeń, które mogły stanowić przyczynę śmierci, ale konkretną informację mógł dać tylko patolog po dogłębnych badaniach, a wiedzieli, że na to będą musieli chwilę poczekać.
Grzegorz Wiśniewski patrzył na ciało kobiety, tak zbezczeszczone i pozostawione niczym zużyty, niepotrzebny przedmiot, i chciało mu się płakać. Nie widział jeszcze twarzy ofiary, ale po jej ubraniu, które morderca porzucił nieopodal, sądził, że mogła być w wieku jego córek.
Komisarz cofnął się o kilka metrów i nie odrywając wzroku od ciała, rzucił do Mirosławy Korzemiackiej:
– Widziała pani?
– Co? – spytała i podeszła bliżej.
Obydwoje stali tak, że widzieli kobietę od strony nóg.
– Została ułożona symetrycznie, a majtki są jakoś nienaturalnie równo ułożone. Tak jakby od linijki.
– Faktycznie. – Pokiwała głową potwierdzająco. – Skupiłam się na jej twarzy zanurzonej w wodzie. Zastanawiam się, czy ten skurwiel ją utopił, czy to już inscenizacja pośmiertna.
– Oby to drugie… – skomentował i przykucnął.
Zawsze starał się patrzeć na miejsce zbrodni z różnych perspektyw. Kiedyś odnalazł narzędzie zbrodni na drzewie, a to tylko dlatego, że położył się w tym samym miejscu, gdzie często widywany był mężczyzna, który na trzy miesiące został zatrzymany. Nie mieli na niego zbyt wiele. Cały czas szukali miejsca ukrycia narzędzia zbrodni – noża, który wykorzystywał podczas napadów na młode kobiety. Czaił się na nie w ciemnych uliczkach, a potem szedł za nimi. Gdy pozwalała na to sytuacja, atakował. Groził nożem i wykorzystywał seksualnie. Pięć z siedmiu ofiar pociął po rękach i nogach. Nie były to głębokie rany, jednak według zeznań napawał się wypływającą z ran krwią, jakby podniecało go to bardziej niż chwilę wcześniej wymuszony stosunek.
Podczas tamtego śledztwa, nie mając już nadziei na happy end, położył się pod rozłożystym dębem niedaleko domu podejrzanego. Leżał tam dobre pół godziny i już chciał wrócić do domu, gdy zza chmur wyszło słońce i nad jego głową coś zabłyszczało. Początkowo zupełnie nie wiedział, co to może być. Podniósł się i nadal nie mogąc zidentyfikować źródła świecenia, poszedł po drabinę do sąsiada. Gdy wdrapał się na drzewo, oniemiał. Na jednej z gałęzi leżała drewniana skrzynka z metalowym zapięciem i to od niej odbijały się promienie słońca. Tam znalazł poszukiwane narzędzie zbrodni, a także kilka rzeczy należących do ofiar. Od tego czasu starał się patrzeć na wszystko z różnych perspektyw i jak najmocniej wchodzić w buty przestępcy. Kładł się, wspinał, oglądał miejsca zbrodni przez okno.
– Odwracamy! – krzyknął chudy technik, który dotychczas zbierał ślady z precyzją chirurga podczas operacji.
Trzech przyglądających się działaniom technika mężczyzn jak na komendę podeszło do ciała kobiety i w sposób niezwykle delikatny, a zarazem pewny w ruchach obrócili ją na plecy.
Komisarz Grzegorz Wiśniewski wraz z prokurator podeszli bliżej. Twarz dziewczyny wyglądała przerażająco i niestety wszystko wskazywało na to, że ustawienie głowy nie tylko stanowiło element jakieś chorej sceny, którą chciał stworzyć morderca. Ofiara została utopiona w niewielkiej kałuży, która prawdopodobnie powstała po środowej ulewie. Jej oczy wytrzeszczyły się, jakby chciały wyskoczyć z oczodołów, a całość nabrzmiała.
Jednak mimo ubrudzenia i zniekształcenia wynikającego z długiego zanurzenia w wodzie widać było, że dziewczyna miała sympatyczną twarz, jak to mawiał Grzegorz. Niewyróżniającą się, taką zwykłą, ale zarazem ciepłą i nienachalną. Stanowiła zdecydowane przeciwieństwo tych napompowanych blondynek, które nawet w napadach złości nie potrafiły wyrazić emocji mimiką i jedyne, co im pozostało, to wydymanie ust lub robienie dzióbków świadczących o niezadowoleniu.
Policjant patrzył na nią, a jego myśli momentalnie popłynęły w kierunku dwóch ukochanych córek – Hani i Doroty. Gdyby coś takiego przytrafiło się którejś z nich, nie dałby rady. Serce pękłoby mu na tysiące kawałków.
– To ona?! – usłyszeli nagle podniesiony kobiecy głos gdzieś z oddali.
Wszyscy odwrócili się, szukając źródła tych wrzasków. Przy taśmie odgradzającej miejsce zdarzenia od gapiów stała dziewczyna w wieku podobnym do denatki. Jej krótkie blond włosy i czarne ubranie, pomimo prażącego słońca, powodowały, że sprawiała wrażenie agresywnej. Próbowała przecisnąć się i podejść bliżej, jednak młody funkcjonariusz wydelegowany do zabezpieczenia terenu nie ustępował. Stał z wyciągniętymi do przodu rękoma, na wypadek gdyby siłą musiał ją odepchnąć z miejsca zdarzenia.
– Przepuść ją! – krzyknęła pani prokurator, momentalnie wywołując rozluźnienie napiętych mięśni policjanta.
– Czy to jest Lucyna?! – wrzeszczała dziewczyna, raz po raz wychylając się na prawą i lewą stronę, próbując zobaczyć, czy leżąca na ziemi osoba to rzeczywiście poszukiwana przez nią kobieta.
– Proszę pani. Proszę się uspokoić. Kogo pani szuka? – wtrącił Grzegorz Wiśniewski i od razu pożałował. To Mirosława Korzemiacka była na miejscu zbrodni głównodowodzącą i nie powinien zabierać jej tej funkcji.
– Mojej przyjaciółki. Od kilku dni nie mam z nią kontaktu, a wcześniej gadałyśmy praktycznie codziennie. Tylko wyjątkowe sytuacje to zaburzały, ale to trwało maks jeden dzień, a teraz już od środy rana nie mam z nią kontaktu. Najgorsze, że jej rodzice mają to gdzieś. A ja wiem, że coś się z nią stało. Lucy nigdy czegoś takiego by mi nie zrobiła. Wie, że jestem przewrażliwiona na punkcie bezpieczeństwa. Zawsze muszę wiedzieć, gdzie kto jest z moich bliskich, inaczej wariuję. Podobno to jakaś nerwica…
– Proszę pójść z kolegą – przerwała jej prokurator i kiwnęła głową na stojącego obok Grzegorza Wiśniewskiego.
Ten posłusznie wykonał polecenie. Podszedł do kobiety, odszedł z nią kilka metrów dalej i ustawił się tak, aby blondynka nie patrzyła na ciało.
– Proszę opowiedzieć, co dokładnie się stało – powiedział najspokojniej, jak potrafił.
– Mówiłam już, nie wiem, gdzie jest moja przyjaciółka. Nie mam kontaktu z Lucy od kilku dni. Mamy taki swój zwyczaj, że codziennie od ponad roku piszemy do siebie na Messengerze. Ostatni raz napisała do mnie w środę. I później nic. Cisza.
– Dzwoniła pani do niej?
– Za kogo mnie pan uważa, za tępą blondynkę? – pisnęła dziewczyna. – Oczywiście, że dzwoniłam, ale włącza się poczta. Poszłam nawet do jej domu. Pomyślałam, że może rozwalił jej się telefon lub jest chora. Ale nie zastałam jej, a jej rodzice tak jakby w ogóle nie zarejestrowali, że ich córka zniknęła i od kilku dni nie ma jej w domu. Zresztą się nie dziwię… – Dziewczyna westchnęła smutno.
– Dlaczego?
– Niechętnie o nich opowiadała. To, co wiem, to to, że nigdy nie czuła się kochana przez rodziców. Od zawsze woleli towarzystwo flaszki niż jej. Generalnie mieli ją gdzieś. Dlatego planowała jak najszybciej wyprowadzić się z domu.
– To może dlatego jej pani nie zastała?
– Nie, nie zrobiłaby mi tego. Zresztą to ona tam leży. Poznałam ją po butach… – Wskazała palcem na porzucony przez mordercę stos ubrań, na szczycie którego rzeczywiście leżały trampki, po czym zaczęła płakać.
– Butach?
– Tak, ma takie same jak ja. – W tym momencie uniosła prawą stopę znad ziemi, eksponując swoje obuwie. – Kto jej to zrobił? – wydukała, pociągając nosem.
– Ma pani zdjęcie przyjaciółki? – rzucił, ignorując zadane przez nią pytanie.
Dziewczyna wyciągnęła telefon z kieszeni krótkich spodenek, postukała na nim i podała policjantowi. Przez chwilę patrzył na uśmiechającą się do niego sympatyczną brunetkę.
– Mogę na sekundę telefon?
– Tak, oczywiście – odpowiedziała, a on czym prędzej podszedł do rozmawiającej z technikiem pani prokurator. Nieoficjalną identyfikację ofiary mieli już za sobą.
Od zawsze mnie do nich ciągnęło. Cycki, dupy, śniły mi się wielokrotnie, a ja budziłem się ze stojącym fredem, stresując się, że matka lub ojciec zobaczą. Raz stara powiedziała, że to normalne i nie mam co się stresować. Może i tak, ale gdyby wiedziała, co mi po głowie łazi, nie byłaby już taka pewna swoich rad.
A ja ich dotykałem, macałem. W sumie zanim pani na biologii, czerwieniąc się i jąkając, opowiedziała nam o różnicy między kobietą a mężczyzną, ja już wiedziałem, że mają w sobie coś podniecającego. A gdy zobaczyłem, jak dokładnie są zbudowane, śniłem bardziej. Intensywniej.
Wtedy wpadłem na prosty, lecz genialny pomysł. Zacząłem podglądać dziewczyny. Chodziłem do kolegów, a przy każdej nadarzającej się okazji patrzyłem na ich siostry i matki, chociaż zdecydowanie wolałem te młodsze.
Dzień, gdy odkryłem małe okienko w szatni damskiej przy hali do WF-u, był chyba lepszy niż Boże Narodzenie, moje urodziny i Dzień Dziecka razem wzięte. Ustawiłem obok wielki kubeł na śmieci, który później stał tam latami, jakby nikt nie pomyślał, dlaczego ktoś go umieścił w tym właśnie miejscu. Gdy dzwonił dzwonek, a wszyscy rozchodzili się do sal, ja zamiast iść na lekcję, chowałem się w toalecie i czekałem. Gdy w końcu nie dochodził do mnie żaden dźwięk z korytarza, wychodziłem. Szedłem najciszej, jak potrafiłem, chociaż mama zawsze powtarzała, że jestem najgłośniejszą osobą, jaką zna. Ale miałem motywację. Tak bardzo chciałem wejść na ten kubeł i patrzeć na ich roznegliżowane ciała, że byłem w stanie się kontrolować.
Niestety te wstydliwe pindy nigdy nie rozbierały się do rosołu. Zostawały w stanikach, które z reguły jeszcze zakrywały przed koleżankami koszulkami, jakby różniły się między sobą budową ciała.
Poza jedną.
Agatą.
Dziewczyną o rok starszą, na którą chyba żaden z chłopaków nie patrzył. Zawsze miała posklejane włosy, jakby po umyciu stawały się od razu brudne, jej twarz pokrywały czerwone pryszcze i nosiła dziwne sweterki, jakby dostała je po starej cioci.
Ale nie liczyło się to dla mnie, gdy ściągała koszulkę, a następnie stanik. Jej jędrne piersi falowały przy każdym ruchu, a ja za każdym razem czułem, jak ciasno robi mi się w spodniach, mimo że prosiłem mamę, żeby kupowała mi te z luzem w kroku. Ta śmiała się pogardliwie, twierdząc, że tylko debile w takich chodzą i że jak bardzo chcę ściągnąć na siebie kłopoty, to może mi jeszcze skręta kupić i droga wolna.
Ciekaw jestem, co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, po co mi ten luz w kroku.
Po dziesięciu minutach wszystkie wychodziły, ale Agata zawsze na końcu. Ociągała się z ubieraniem, jakby wiedziała, że tam jestem i się na nią gapię. Może traktowała to jako jedyne w swoim życiu chwile triumfu, kiedy ktoś się nią zainteresował. Raz wydawało mi się nawet, że podniosła głowę i się do mnie uśmiechnęła. Ale niemożliwe. Przecież powinna kogoś wezwać, że jakiś zboczeniec ją podgląda.
Kiedyś mama nazwała tak faceta, który stał w krzakach i macał się po jajach. Miałem wtedy z sześć lat i wbiło mi się to do głowy. Może dlatego, że wiedziałem podskórnie, że sam nim jestem.
Zboczeńcem.
Trasę z Mokotowa, gdzie od lat mieszkali jej rodzice, na Żoliborz Dagmara pokonała w godzinę. Może przejechałaby ją szybciej, ale dwa razy musiała stanąć – raz, by pogadać z ojcem, do którego zdążyła zadzwonić rozhisteryzowana matka, a potem znowu, aby kupić zapasową dętkę w swoim ulubionym sklepie rowerowym przy Wisłostradzie.
Przez ostatnie piętnaście minut podróży starała się uspokoić głowę. Bliscy od małego powtarzali, że jest w gorącej wodzie kąpana. Wszystko musiało być tu i teraz, a jak nie było, to wstępowały w nią demony i każdy wiedział, że lepiej się wtedy do niej nie zbliżać. Jej rodzina przeżyła to nie raz, nie dwa. Kiedyś obrażona schowała się w piwnicy, bo prąd siadł, a ona chciała oglądać bajkę. Żaden racjonalny argument do niej nie docierał, a fakt, że siedzi sama w ciemnej piwnicy, nie robił wrażenia. Zresztą brak strachu również często stanowił problem.
– Nie baw się ogniem – powtarzała matka, widząc ją chodzącą z zapalniczką.
– Noże służą do krojenia – mówił ojciec i zabierał z jej małych rączek ostre narzędzia, których używała do ostrzenia kredek.
Jako kilkuletnia dziewczynka często jeździła na działkę do rodziców taty, przywożąc kolejne siniaki i blizny, które dla matki tancerki były nie do zaakceptowania. Wracała również z bagażem niestworzonych historyjek, które z biegiem czasu urosły do rangi legend.
Jako czterolatka dostała swoją pierwszą brykę, jak nazywała czterokołowy czerwony rowerek z wstążeczkami poprzypinanymi do białej kierownicy. Jeździła nim praktycznie wszędzie. Nie interesowało jej, czy ktoś za nią jedzie, czy nie, a tym, że pędzi asfaltową drogą bez ścieżki rowerowej, a nawet pobocza, nie przejmowała się. Niestety nie każdy miał tyle luzu i ze dwa razy zdarzyło się, że do domu przyprowadziła ją policja, ponieważ jadąc środkiem ulicy, zrobiła korek na pół wsi.
Za każdym razem robiła się z tego afera, ponieważ matka nie widziała w tym nic fajnego i uważała to za objaw braku odpowiedzialności dziadków, którzy pozwalali wnuczce na wszystko i doprowadzali do niebezpiecznych sytuacji.
Dlatego z czasem Dagmara przestała opowiadać w domu o swoich wyczynach. Chodziła po drzewach, wdrapywała się na dach na działce u dziadków ze strony ojca, nie bacząc na to, że może wpaść do środka, bo zrobiono go z dykty. Jako dziesięciolatka jeździła sama autobusami, tramwajami, a jako dwunastolatka po raz pierwszy wsiadła bez asysty dorosłego do pociągu. Chciała czerpać z życia jak najwięcej. Dlatego tak trudno dogadywała się z matką, która nigdy nie zrobiła nic niebezpiecznego, a jedynym szaleństwem, na jakie sobie pozwalała ostatnimi czasy, było pomalowanie paznokci na ciemny fiolet.
Z przewietrzoną głową podjechała pod starą kamienicę na Żoliborzu, gdzie kiedyś mieszkali ci sami dziadkowie, którzy na wakacje przeprowadzali się na niewielką leśną działkę, i zdębiała. Przed drzwiami prowadzącymi do jej klatki schodowej stała kobieta. Widziała ją kilkakrotnie w szkole u mamy, uczyła dzieci podstaw tańca towarzyskiego. Rozmawiała z nią może dwa razy przy okazji jakichś spotkań wszystkich nauczycieli tańca.
Kobieta przypominała jej katechetkę z liceum, która nosiła plisowane spódnice do połowy łydki, a do tego niezależnie od pogody zakładała swetry z golfem. Nie to jednak przyciągało uwagę. Zawsze chodziła ze spuszczoną głową, jakby przepraszała, że żyje. Stojąca przed Dagmarą kobieta robiła dokładnie to samo. Głowę pochylała nienaturalnie do przodu, a skulone barki powodowały, że wyglądała, jakby na jej plecach wyrósł całkiem sporych rozmiarów garb. Na pierwszy rzut oka Dagmara oceniła, że kobieta mogła być równolatką jej matki, jednak wywoływała zupełnie inną gamę uczuć. Marianna Zatorska zawsze nosiła brodę wysoko, przez co wielu uznawało, że zadziera nosa, ale ona, od kiedy tylko pokochała taniec, chciała zostać baletnicą, a one się nie garbią, powtarzała swoim podopiecznym, delikatnie trącając je laską, którą zawsze miała pod ręką.
– Dzień dobry – odezwała się, gdy tylko Dagmara zeszła z roweru. Jej głos doskonale pasował do postawy osoby wycofanej. Cichy, spokojny, jakby z trudem wydobywała go z siebie.
– Dzień dobry, ja panią znam – powiedziała i nadal ze zdziwieniem przyglądała się kobiecie.
– Tak. Nazywam się Milena Górska, pracuję u pani matki, w szkole tańca.
– Wejdzie pani? – rzuciła Dagmara i od razu tego pożałowała. Marzyła o tym, żeby zrzucić z siebie przepocone ciuchy, wziąć kąpiel, a następnie z piwem w ręku zasiąść na kanapie i obejrzeć kolejny odcinek Gry o tron.
– Tak, bardzo chętnie.
Otworzyła kluczem drzwi na klatkę schodową i ruszyła przodem, trzymając pod pachą rower. Czasy zostawiania sprzętu, nawet przypiętego do słupa czy ogrodzenia, pożegnała już dawno temu, po tym jak ktoś piłą przeciął kabel i odziedziczony po ojcu, pamiętający zamierzchłe czasy sprzęt rozpłynął się w powietrzu.
Stanęła przed mieszkaniem numer 3 na ostatnim, czyli pierwszym piętrze i wpuściła kobietę do swojego królestwa, jak w myślach zawsze określała to miejsce. Zestaw związanych z nim wspomnień mógłby wystarczyć na kilka scenariuszy filmowych. To tutaj uciekała po kłótniach z matką. To tutaj płakała, gdy zerwała z chłopakiem lub wisiała nad nią groźba kiblowania w trzeciej klasie liceum. Co najśmieszniejsze, nie dlatego, że się nie uczyła, ale dlatego, że nie zgadzała się z programem szkolnym i czytała książki inne niż te, które wpisano do kanonu lektur. Potrafiła przesiedzieć w damskiej toalecie połowę lekcji pochłonięta powieścią, o której nauczycielka języka polskiego nawet nie słyszała.
Gdy zmarli dziadkowie, nikt ani przez sekundę nie myślał o sprzedaży mieszkania. Każdy wiedział, że gdy Dagmara skończy osiemnaście lat, wprowadzi się tutaj, jednak nikt nie brał pod uwagę, że stworzy w tym miejscu tak nietypowy wystrój. Dwupoziomowe mieszkanie przerobiła nie do poznania. W salonie powstała antresola, której całą powierzchnię zajmowało łóżko mogące pomieścić nawet i cztery osoby, a żeby się na nie dostać, trzeba było użyć drabiny lub wspiąć się po linie jak Tarzan.
Wprowadziła gościa do środka, szybkim ruchem zrzuciła buty rowerowe, licząc, że jej stopy nie śmierdzą za mocno, postawiła rower pod ścianą i zaprosiła kobietę do salonu, który mieścił się pod antresolą.
– Napije się pani czegoś? – rzuciła, licząc, że Górska odmówi. Nie chciała przeciągać rozmowy, której tematu nawet nie znała. Poza tym doskwierał jej bardzo przyziemny problem. Sama piła tylko czarną herbatę, i to w typie English breakfast, bez cukru, dlatego w jej kuchni próżno było szukać kawy, słodzika czy herbaty smakowej.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała kobieta. – Nie chcę ci zabierać czasu.
Dagmara zauważyła, że już nie jest „panią”, ale ze względu na różnicę wieku nie zamierzała zwracać na to uwagi.
– Nie ma problemu – skłamała i ruchem ręki wskazała na kanapę.
– Twoja mama wspominała, że będziesz detektywem… Chciałabym prosić cię o pomoc – powiedziała kobieta i wyciągnęła z dużej płóciennej torby zwykłą szarą teczkę zamykaną na gumkę.
– Moja mama? – spytała zdziwiona.
– Tak, mówiła, że zakładasz firmę i będziesz detektywem. I to najlepszym w kraju. Jest z ciebie bardzo dumna. Chwali się tobą na prawo i lewo.
– Hmm…
Dagmara, zupełnie jak nie ona, poczuła, że zabrakło jej języka w gębie. Po rozmowie z matką sprzed godziny i po cyrku, jaki uskuteczniła po jej wyjściu, była przekonana, że jej plany uważa za najgorszą rzecz na świecie i nikomu o tym nie powie. Najwyraźniej jednak jak zwykle się pomyliła. Jej matka zawsze stanowiła zagadkę, a jej reakcje były nieprzewidywalne.
Patrząc na siedzącą naprzeciwko kobietę, szybko połączyła kropki. Matka robiła grunt pod to, co wiedziała, że nieuchronnie nastąpi. Czuła już od dawna, że córka nie zajmie się szkołą, i musiała wszystkim dookoła pokazać, że popiera tę decyzję, a może że wręcz sama popchnęła córkę w jej kierunku, więc sukces Dagmary będzie też po części jej.
– To nieprawda? – spytała Górska, widząc zafrapowane oblicze gospodyni.
– Nie… To znaczy tak.
– Nie rozumiem – skomentowała kobieta, marszcząc przy tym czoło, na którym momentalnie pojawiły się głębokie zmarszczki, dodając jej co najmniej dziesięć lat.
– Zgadza się to, że będę detektywem.
– Ufff… – westchnęła z ulgą Milena Górska. – Moją córkę zamordowano. Policja nic w tej sprawie…
– Proszę pani, ale ja nie pomogę – wtrąciła szybko.
– Nie rozumiem, przecież powiedziałaś, że…
– Ale ja nie takimi sprawami będę się zajmowała.
– Błagam! – krzyknęła kobieta, zaskakując ją. – Moja Gabrysia umarła pięć lat temu. Nikt nie wie, co się z nią stało. Policja odpuściła sobie, jakby moja córka była nic nieznaczącym przedmiotem. Była, nie ma, bez różnicy.
Kobieta cały czas mówiła, mimo że Dagmara kręciła głową, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie pomoże.
– Proszę pani… Zakładam właśnie z przyjacielem firmę, ale naszymi klientami będą różnego rodzaju podmioty gospodarcze, które podejrzewają swoich kontrahentów o nieuczciwe działania. Jest to zdecydowanie inny zakres działań niż pani sprawa. Bardzo mi przykro z powodu pani córki, ale nie jestem w stanie pomóc. Mogę popytać wśród znajomych, ale nic nie obiecuję.
– Proszę, zerknij chociaż na jej zdjęcie.
Kobieta wyciągnęła z teczki pierwszą lepszą fotografię i wierzchnią stroną podsunęła jej prawie pod twarz. Uwieczniona na niej dziewczyna mogła mieć około osiemnastu, maksymalnie dwudziestu lat. Sympatyczny wyraz twarzy podkreślał jakąś niewinność w jej oczach. Przez ułamek sekundy Dagmara chciała wyciągnąć rękę po zdjęcie, ale wiedziała, że dałaby tym kobiecie nadzieję, że coś z tym zrobi. A przecież obiecała ojcu kilka lat wcześniej, że nie będzie zajmowała się tego typu sprawami. Ich rodzina przeżyła dość tragedii i zamierzała to uszanować, a tym samym nie narażać bliskich na kolejne cierpienia.
– Przepraszam, ale mam coś do zrobienia – powiedziała, czując wyrzuty sumienia, i wstała z kanapy, dając tym samym znak, że to koniec ich spotkania.