Gen zabójcy - Peszek Agnieszka - ebook + audiobook

Gen zabójcy ebook i audiobook

Peszek Agnieszka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy człowiek w genach ma zapisane zło? Co musi się wydarzyć, by doszło ono do głosu?
Dorota Czerwińska ma przydzielonego nowego partnera, który wzbudza w niej mieszane uczucia. Wspólnie próbują rozwikłać sprawę nawiedzającej stolicę fali zabójstw.
Śmierć zastaje swoje ofiary na oczach wielu świadków: w trakcie spektaklu w teatrze, podczas eventu w centrum handlowym, kręcenia relacji na YouTube czy nielegalnych wyścigów motocyklowych.
Czy policjantom uda się odkryć prawdę? A może przeciwnik, który stanie im na drodze, doprowadzi do tragedii i spowoduje, że już nic nie będzie takie samo?
„Gen zabójcy” to piąte spotkanie z policjantką Dorotą Czerwińską.
Jest to zamknięta historia, którą możesz poznać bez znajomości poprzednich tomów.
Jeżeli jednak masz ochotę poznać wcześniejsze losy bohaterów, to kolejność jest następująca: „Przez pomyłkę”, „Dziewczyna z wnęki”, „Iluzja doskonałości”, „Zabawa w zabijanie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 3 min

Lektor: Agnieszka Peszek
Oceny
4,6 (163 oceny)
110
38
11
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iwomog

Nie oderwiesz się od lektury

przyszło mi takie jedno zdanie- Jesteś dla mnie jeszcze lepsza od Mroza:-)
Adella60

Dobrze spędzony czas

Nie powoduje szybszego bicia serca
31
Jeny_co_tu_czytac

Dobrze spędzony czas

Ile razy słyszeliście "masz to w genach"? Czy częściej słyszymy te słowa podczas zachowań negatywnych, poztywnych czy odnośnie do naszych umiejętności, zdolności bądź wyglądu? Znacie już cykl książek z Dorotą Czerwińską? Przyznaję, że ja zaczęłam od końca czyli od piątej części. 🫣 Cały czas sobie obiecuję, że jak skończę Kinga to sięgnę do mojej sterty hańby a tam czekają już książki Agnieszki Peszek i Przemysława Piotrowskiego te których jeszcze nie znam, oraz sporo pożyczonych od @książk Mimo iż przygodę z Dorotą Czerwińską zaczęłam od ostatniego tytułu to absolutnie nie czułam, że brakuje mi czegoś, są to ponoć oddzielne historie, choć zawsze jest jakiś drobny wątek który scala wszystkie części, dlatego te już leżą i czekają na swoją kolej. 📖 W mieście dochodzi do serii...hmmm 🤔...wypadków czy zabójstw? No właśnie, tu jest pies pogrzebany. Bo gdy znany Youtuber podczas nagrywania kolejnego viralowego filmiku spada z wysokości lub gdy dwie dziewczynki same zatrzaskują się w...
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się słucha audiobook czytany przez lektora Pana Filipa Kosiora. Niestety koniec serii z moją ulubioną bohaterką. Czekam na nie mniej ciekawe kryminały.
10
Katia0602

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria - polecam
10

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2024

Copyright by 110 procent 2024

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-969384-7-3

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Mi­łość nie po­lega na tym, aby wza­jem­nie so­bie się przy­glą­dać, lecz aby pa­trzeć ra­zem w tym sa­mym kie­runku.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, Mały Książę

Pro­log

Dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej

Ni­gdy nie była fanką pro­wa­dze­nia sa­mo­chodu. Za­zwy­czaj sie­działa jako pa­sa­żerka i grzecz­nie ob­ser­wo­wała świat, nie za­sta­na­wia­jąc się, w któ­rym mo­men­cie zmie­nić bieg czy kiedy włą­czyć dłu­gie świa­tła.

Ale te­raz mu­siała się sku­pić. Spoj­rzała na śpią­cego obok męża i moc­niej za­ci­snęła dło­nie na kie­row­nicy. Za­ko­chała się w nim od pierw­szego wej­rze­nia, mimo że nie na­le­żał do naj­przy­stoj­niej­szych. Wy­soki, a przy tym chudy jak pa­tyk bru­net o nie­sfor­nych wło­sach, które za­wsze wy­glą­dały, jakby wstał kilka mi­nut wcze­śniej. Do­brze pa­mię­tała, jak uśmiech­nął się do niej, sto­jąc w ko­lejce w skle­pie spo­żyw­czym, po­ka­zu­jąc swoje krzywe zęby. Gdy wy­szła ob­ju­czona tor­bami z za­ku­pami, stał przed bu­dyn­kiem i cze­kał na nią. Ni­gdy wcze­śniej nie była na randce. Miała za­le­d­wie osiem­na­ście lat i chłopcy do­tych­czas nie po­ja­wili się w jej kręgu za­in­te­re­so­wań. Zde­cy­do­wa­nie wo­lała książki, mu­zykę. Gdy ru­szył w jej stronę, zu­peł­nie nie wie­działa, jak się za­cho­wać. Chciał ją za­pro­sić do ka­wiarni i kina, ale zgo­dziła się tylko na to pierw­sze. Na­słu­chała się od ko­le­ża­nek, co się dzieje, gdy świa­tła ga­sną, a obok sie­dzi chło­pak z bu­zu­ją­cymi hor­mo­nami.

Póź­niej było jak w bajce. Za­ko­chała się po uszy.

Wie­rzyła, że bę­dzie to trwało po wsze czasy, jak w książ­kach, które po­chła­niała.

Że przy­sięga, którą jej zło­żył w nie­wiel­kim ko­ściele nie­da­leko Choj­nic, złą­czy ich na całe ży­cie.

Ona ni­gdy nie spoj­rzała na in­nego, mimo że krę­ciło się wo­kół niej paru absz­ty­fi­kan­tów, igno­ru­jąc ob­rączkę na palcu.

Wci­snęła moc­niej pe­dał gazu. Sa­mo­chód wy­dał z sie­bie dziwny dźwięk, pro­sząc się o wyż­szy bieg. Wrzu­ciła piątkę, a wtedy w au­cie za­pa­no­wała względna ci­sza.

Mi­nęła ostatni bu­dy­nek w te­re­nie za­bu­do­wa­nym, a kil­ka­set me­trów da­lej wje­chała w las. Do­brze go znała. Każdy za­kręt, każdą pro­stą. Jeź­dziła tędy setki razy. Głów­nie ro­we­rem, ale sa­mo­cho­dem rów­nież, za­zwy­czaj jako pa­sa­żerka. Wie­działa, gdzie można przy­spie­szyć, a gdzie trzeba za­cho­wać szcze­gólną ostroż­ność.

Po­now­nie wci­snęła moc­niej pe­dał gazu.

Po­goda była piękna, nie mo­gła wy­ma­rzyć so­bie lep­szych oko­licz­no­ści.

Od wy­bra­nego przez nią miej­sca dzie­liły ją rap­tem dwa ki­lo­me­try, co przy pręd­ko­ści stu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzinę, jaką po­ka­zy­wał pręd­ko­ścio­mierz, da­wało około mi­nuty na do­tar­cie. O ile ni­g­dzie po dro­dze nie zwolni.

Sa­mo­chód lekko pod­sko­czył na dziu­rze, któ­rej nie za­uwa­żyła.

Sie­dzący obok niej męż­czy­zna ob­ró­cił w jej stronę głowę. Miała wra­że­nie, że uśmie­cha się do niej. Spoj­rzała z po­wro­tem na drogę. Nie chciała już na niego pa­trzeć. W za­sięgu wzroku wi­działa wy­brane miej­sce.

– Że­gnaj – wy­szep­tała i za­mknęła oczy.

Roz­dział 1

Do­rota Czer­wiń­ska po­pa­trzyła na swoje od­bi­cie w lu­strze i uśmiech­nęła się. Dawno nie czuła się tak do­brze. Tak na­prawdę od mo­mentu, kiedy na świe­cie po­ja­wił się jej sy­nek, ca­łymi dniami sie­działa w dre­sie i tylko na wyj­ście do pracy wska­ki­wała w coś in­nego. Na­wet wtedy jed­nak jej strój ni­czym szcze­gól­nym się nie wy­róż­niał. Zwy­kłe je­ansy, a do tego pro­sty swe­ter czy kla­syczna ko­szula.

Ge­ne­ral­nie na co dzień w ogóle nie przej­mo­wała się tym, jak wy­gląda. Wie­działa, że mo­głaby po­sta­rać się bar­dziej, jed­nak za­wsze znaj­dy­wało się coś, co było waż­niej­sze. To trzeba było po­sprzą­tać w domu, ugo­to­wać coś na ko­la­cję lub obiad, a to chciała po­sie­dzieć chwilę z mło­dym. Trzeba było go na­kar­mić, wy­ką­pać, a po wszyst­kim znowu po­sprzą­tać czy na­sta­wić pra­nie, bo jedną z ulu­bio­nych za­baw mło­dego czło­wieka było zgnia­ta­nie ma­łymi rącz­kami je­dze­nia. Z nie­któ­rych rze­czy zre­zy­gno­wała, nie pra­so­wała ubrań synka, co ro­biła przez kilka mie­sięcy po jego uro­dze­niu, żeby wy­ple­nić z nich za­razki, któ­rymi stra­szyły ko­le­żanki i wszel­kie ar­ty­kuły w in­ter­ne­cie.

Ogra­ni­czyła rów­nież czę­sto­tli­wość ką­pieli. Nie le­ciała z nim do wanny po każ­dej ku­pie czy ob­la­niu mle­kiem. Te­raz zu­peł­nie się tym nie przej­mo­wała i wo­lała spę­dzić z nim czas, le­żąc na pod­ło­dze, ga­wo­rząc, tur­la­jąc się i pa­trząc po pro­stu, jak ma­lec ro­śnie jak na droż­dżach.

Pod­czas każ­dej ob­ser­wa­cji do­cho­dziła do jed­nego wnio­sku. Co­raz bar­dziej przy­po­mi­nał swo­jego tatę. Z jed­nej strony bar­dzo ją to cie­szyło, bo Ma­rek za­wsze jej się po­do­bał jako męż­czy­zna. Z dru­giej chciała, żeby syn cho­ciaż tro­chę wdał się w nią. Nie­stety za każ­dym ra­zem miała tę samą kon­klu­zję – ma­luch był ko­pią męż­czy­zny, który za­wład­nął jej ży­ciem.

Od kilku mie­sięcy miesz­kali już ra­zem. Po­cząt­kowo pod­cho­dziła do tego zdro­wo­roz­sąd­kowo – tak było po pro­stu wy­god­niej – ale z cza­sem uświa­do­miła so­bie, że naj­zwy­czaj­niej w świe­cie po­trze­buje mę­skiego do­tyku i bli­sko­ści do­ro­słego czło­wieka. Poza tym świet­nie się do­ga­dy­wali i ro­zu­mieli. Ni­czym za­ko­chani koń­czyli za sie­bie zda­nia, a ona co­raz czę­ściej, bę­dąc w jego to­wa­rzy­stwie lub my­śląc o nim w ciągu dnia, czuła, że w jej brzu­chu la­tają mo­tyle, ła­sko­cząc ją de­li­kat­nie.

Wie­działa do­brze, że wszystko robi się ja­kieś nie­re­alne. Ni­gdy nie ma­rzyła o tym, żeby być matką, a tym bar­dziej czy­jąś part­nerką. Za­wsze wy­obra­żała so­bie sie­bie jako sa­motną jed­nostkę. Już Ja­kub tro­chę zmie­nił jej na­sta­wie­nie, ale póź­niej wszystko ru­nęło i po­go­dziła się z my­ślą, że już nic mi­łego jej nie spo­tka, a te­raz, pa­trząc na sie­bie, swoje ży­cie, czuła, że le­piej nie mo­gło być.

Miesz­kali ra­zem, po­ma­gali so­bie. Je­dyne, o co miała pre­ten­sje do sie­bie sa­mej, to fakt, że ze względu na nią Ma­rek zre­zy­gno­wał z pracy swo­ich ma­rzeń. Dla niego, tak samo jak dla niej, by­cie po­li­cjan­tem sta­no­wiło in­te­gralną część oso­bo­wo­ści. Nie wy­obra­żała so­bie być kimś in­nym, a mimo to on był w sta­nie się po­świę­cić. Zre­zy­gno­wał z pracy w po­li­cji, żeby być bli­żej swo­jego syna, żeby być z nią.

Wie­lo­krot­nie chciała pod­su­nąć mu po­mysł, żeby po­py­tał wśród zna­jo­mych, czy sły­szeli o ja­kimś wa­ka­cie na któ­rejś ze sto­łecz­nych ko­mend, ale za każ­dym ra­zem ję­zyk grzązł jej w gar­dle i re­zy­gno­wała. Nie chciała mu się na­rzu­cać, poza tym ten kom­fort psy­chiczny, który da­wała jej jego ak­tu­alna praca, re­kom­pen­so­wał uczu­cie za­wodu. Nie mu­siała się też o niego mar­twić, jak on czy­nił w sto­sunku do jej osoby. Wie­działa do­brze, że nie­po­ko­iłaby się o niego, ale nie chciała być ego­istką. On ja­koś ni­gdy, gdy opo­wia­dała o cięż­kich sy­tu­acjach w pracy, nie ko­men­to­wał tego w ża­den spo­sób, który mo­głaby ode­brać jako ob­cią­ża­jący.

Po raz ko­lejny spoj­rzała na ma­łego i uśmiech­nęła się. Za chwilę miała przy­je­chać Wanda, która opie­ko­wała się nim, od kiedy tylko spro­wa­dzili się do sto­licy. Oni na­to­miast ru­szali za­raz na wy­jąt­kową uro­czy­stość.

Na ślub Kasi, jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, która tak wiele prze­żyła i która tak bar­dzo za­słu­gi­wała na to, żeby w końcu być szczę­śliwą. Nie dość, że stra­ciła męża w dość dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach, to gdy w końcu zna­la­zła szczę­ście u boku in­nego i za­szła w ciążę, sprawy się mocno po­kom­pli­ko­wały. Oka­zało się, że dwa małe lu­dziki miesz­ka­jące w jej brzu­chu po­łą­czone były ze sobą na­czy­niami krwio­no­śnymi, któ­rych nie po­winno tam w być. Prze­szła dość skom­pli­ko­waną ope­ra­cję, któ­rej efek­tów nikt nie był w stu pro­cen­tach pe­wien. Na szczę­ście wszystko skoń­czyło się suk­ce­sem. Dzieci uro­dziły się w trzy­dzie­stym pierw­szym ty­go­dniu ciąży w bar­dzo do­brym sta­nie i już po czte­rech ty­go­dniach wy­szły do domu. Wiele osób su­ge­ro­wało, aby prze­ło­żyła ślub, ale ona nie chciała.

Chciała po­ka­zać wszyst­kim, jaka jest szczę­śliwa.

Oczy­wi­ście u jej boku nie mo­gło za­brak­nąć przy­ja­ciółki, która pierw­szy raz w ży­ciu do­stą­piła za­szczytu – miała sta­nąć tuż przy ślub­nym ko­biercu i wspie­rać Ka­się w tej waż­nej dla niej chwili.

Do­rota była tak pod­eks­cy­to­wana, jakby sama brała za chwilę ślub. Jakby za­raz miała od­dać się uko­cha­nemu i po­wie­rzyć swoje ży­cie w jego ręce. Spoj­rzała jesz­cze raz w lu­stro i uśmiech­nęła się. Czer­wona su­kienka, którą wy­brała jej przy­ja­ciółka, le­żała ide­al­nie. Po­cząt­kowo nie chciała jej za­ło­żyć, bo wy­szła z za­ło­że­nia, że krwi­sty ko­lor na ślu­bie nie przy­stoi, ale Ka­sia się upie­rała. Zresztą ona jako panna młoda zde­cy­do­wała, że nie pój­dzie w bia­łej sukni. Nie była dzie­wicą, je­den ślub miała już za sobą. Wy­brała srebrną kre­ację, w któ­rej wy­glą­dała jak gwiazda Hol­ly­wood go­towa na wyj­ście na czer­wony dy­wan i ścianki.

Czer­wiń­ska wes­tchnęła jesz­cze raz i wzięła ma­łego na ręce. Swoim zwy­cza­jem mógł jej zo­sta­wić ślad na su­kience, jed­nak zu­peł­nie się tym nie przej­mo­wała. Prze­stało jej za­le­żeć na ta­kich rze­czach już dawno temu. Po­gła­skała go po wło­cha­tej główce, po­ca­ło­wała w czoło i po­de­szła do drzwi, za któ­rymi już sły­szała jak za­wsze szu­ka­jącą klu­czy ko­bietę.

– Cześć, Wan­dziu – rzu­ciła, otwie­ra­jąc. Uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej i sta­nęła przed swoją ku­zynką, trzy­ma­jąc mło­dego skie­ro­wa­nego w jej stronę twa­rzą.

– Ojej, Do­rotko, wy­glą­dasz sza­łowo, jak to mówi wnuczka mo­jej przy­ja­ciółki – za­pisz­czała ko­bieta, a jej oczy zro­biły się ol­brzy­mie. Po­ło­żyła na ziemi swoją prze­pastną torbę i wy­cią­gnęła ręce po chłopca.

– Prze­sa­dzasz.

– Nie, nie. Ja już swoje w ży­ciu wi­dzia­łam i wy­glą­dasz przed­nio! – Mło­dzie­żowe słowa w ustach ko­biety brzmiały nie­zwy­kle uro­czo. Mimo nie­wiel­kiej róż­nicy wieku córka sio­stry zmar­łej matki Do­roty wy­glą­dała, jakby dzie­liło je co naj­mniej jedno po­ko­le­nie. Za­wsze no­siła bab­ciowe swe­try, dłu­gie spód­nice co naj­mniej do po­łowy łydki, a na gło­wie fry­zurę w stylu mo­krej włoszki w ko­lo­rze po­pie­la­tym, którą wiele osób uzna­łoby za re­likt prze­szło­ści.

– Jesz­cze raz dzię­kuję, że przy­szłaś. – Do­rota po­de­szła do ko­biety i przy­tu­liła ją de­li­kat­nie. Nie miała ro­dzeń­stwa, ale po­ja­wie­nie się w jej ży­ciu Wandy sta­no­wiło pewną re­kom­pen­satę. – Mam na­dzieję, że dzi­siaj bę­dzie tak jak zwy­kle i Mi­kuś nie bę­dzie ro­bił pro­ble­mów.

– Mnie ciężko zdzi­wić, zmę­czyć. Wy­cho­wa­łam braci i my­ślę, że żadne dziecko mnie już nie za­sko­czy. Pa­mię­tasz, jacy oni byli… – Po­krę­ciła głową na boki, wpra­wia­jąc krę­cone włosy w ruch, co mo­men­tal­nie wy­wo­łało za­in­te­re­so­wa­nie Mi­ko­łaja. – Oni to cza­sami chcieli mnie do grobu wpę­dzić, mimo że by­łam na­sto­latką. Raz naj­star­szy, Ry­siek, za­mknął naj­młod­szego, Fi­lipa, w sza­fie i gdzieś po­ło­żył klucz. Oczy­wi­ście młody po­cząt­kowo sie­dział tam grzecz­nie, ale po ja­kimś cza­sie za­chciało mu się siku. Ja wtedy obie­ra­łam ziem­niaki na zupę, bo mama jak zwy­kle mu­siała zo­stać dłu­żej w pracy, aż tu sły­szę krzyki. Do­brą chwilę za­jęło mi na­mie­rze­nie źró­dła dźwięku. Jak się do­my­ślasz, ża­den z chło­pa­ków nie kwa­pił się do wy­ja­śnie­nia, co się stało. Gdy sta­nę­łam przed szafą, oka­zało się, że jest za­mknięta. Na na­sze nie­szczę­ście był to je­dyny me­bel za­my­kany na klucz. Oj­ciec cho­wał tam swój ze­ga­rek, który wkła­dał od święta, bo bał się, że mło­dziaki coś z nim zro­bią. Za­dzwo­ni­łam do niego do pracy, bo nie mia­łam po­my­słu, co zro­bić. Był wku­rzony jak cho­lera. O to, że dzwo­nię, o to, że chłopcy jak zwy­kle ro­bią głu­poty. Na ko­niec po­wie­dział, gdzie leży drugi klucz, ale nie­stety coś mu się po­my­liło. Skoń­czyło się na roz­wa­le­niu szafy, bo Fi­lip wpadł w hi­ste­rię. Oczy­wi­ście po dwóch dniach Ry­szard zna­lazł klu­czyk u sie­bie w za­baw­kach, a trzy ty­go­dnie póź­niej oj­ciec w ma­ry­narce swój.

– To fak­tycz­nie mia­łaś cie­ka­wie.

– Cie­ka­wie… – za­śmiała się ko­bieta, pró­bu­jąc wy­jąć swoje włosy z ma­łej łapki trzy­ma­nego na rę­kach chłopca. – Kie­dyś mu­szę ci opo­wie­dzieć, co oni wy­pra­wiali, bo jak wpa­da­łaś z ro­dzi­cami, to uda­wali spo­krew­nio­nych z anio­łami, ale zde­cy­do­wa­nie bli­żej było im do dia­błów. Te­raz to się z tego śmie­jemy, ale ile razy ja mia­łam przez nich stan przed­za­wa­łowy, to nie po­li­czę. Roz­cięte głowy i try­ska­jąca z ran krew. Po­ła­mane ręce, nogi. Guzy. Si­niaki. Za­wsze za­zdro­śnie pa­trzy­łam na ko­le­żanki, które po szkole szły do kina albo gdzie­kol­wiek, a ja mu­sia­łam wra­cać do domu i zaj­mo­wać się tymi an­cy­mo­nami. Boże, jaką oni mieli wy­obraź­nię. Ska­kali po ka­na­pach, pró­bu­jąc zła­pać się ży­ran­dola i prze­le­cieć nad resztą bandy ni­czym Tar­zan na lia­nie…

– Czyli mam się czego bać? – we­szła jej w słowo Do­rota i przy­kuc­nęła przy szafce z bu­tami, po czym za­częła szu­kać swo­ich je­dy­nych ob­ca­sów.

– Może tro­szeczkę. – Ko­bieta po­gła­skała ma­lu­cha po twa­rzy. – Ale ni­gdy nie wia­domo. Może bę­dzie spo­kojny, uło­żony…

– Tylko po kim? – wtrą­ciła po­li­cjantka, cały czas szu­ka­jąc zguby. – Je­żeli bę­dzie po­dobny z cha­rak­teru do Marka lub do mnie, to mam prze­ki­chane.

– Damy radę. – W tym mo­men­cie z ła­zienki wy­szedł Ma­rek ubrany w ele­gancki gar­ni­tur, z prze­wie­szo­nym przez szyję nie­za­wią­za­nym kra­wa­tem w ko­lo­rze pa­su­ją­cym do sukni Do­roty. Gdy tylko zo­ba­czył swoją part­nerkę, zro­bił wiel­kie oczy, jed­nak mo­men­tal­nie prze­niósł spoj­rze­nie na opie­kunkę.

– Wando, mam prośbę. – Pu­ścił do niej oczko i uśmiech­nął się ło­bu­zer­sko. – Mo­gła­byś nie mó­wić Do­ro­cie, że dzi­siaj umó­wi­łem się z top mo­delką? – Za­śmiał się na głos, a wtedy w jego stronę po­le­ciał je­den ze zna­le­zio­nych se­kundę wcze­śniej ob­ca­sów.

Roz­dział 2

Ka­mila Mą­czyń­ska spoj­rzała na swo­jego męża i uśmiech­nęła się. Uwiel­biała, gdy wkła­dał ko­szulę i ma­ry­narkę. Oczy­wi­ście za­nim to zro­bił, każ­do­ra­zowo mu­siała się na­słu­chać jego uty­ski­wa­nia. O tym, że go ko­szula pije w szyję, a ma­ry­narka ogra­ni­cza mu ru­chy i po­wo­duje, że czuje się ni­czym pa­cjent psy­chia­tryka w ka­fta­nie. Aku­rat tego po­rów­na­nia zu­peł­nie nie ro­zu­miała, ale po­ja­wiało się za każ­dym ra­zem, gdy wy­bie­rali się na mia­sto. Wtedy uru­cha­miała naj­prost­szy spo­sób, aby mąż nie rzu­cił znie­na­wi­dzoną ko­szulą w kąt i nie stor­pe­do­wał ich wyj­ścia.

Ko­cimi ru­chami krą­żyła wo­kół niego, szep­cząc do ucha, jak sek­sow­nie wy­gląda i że jak wrócą, chęt­nie ze­rwie z niego tę część gar­de­roby. Wtedy on, ni­czym małe dziecko sku­szone na­grodą, za­po­mi­nał o swo­ich pro­ble­mach i z uśmie­chem od ucha do ucha cie­szył się, że dał się prze­ko­nać do tego stroju. Za­wsze wpla­tała to w ich plan wyj­ścia na mia­sto. Z jed­nej strony wy­ko­rzy­sty­wała mę­ski po­pęd do zmo­ty­wo­wa­nia męża, a z dru­giej – sama czer­pała z tego sa­tys­fak­cję. Seks z nim za­wsze przy­no­sił jej roz­kosz. Zu­peł­nie nie ro­zu­miała uty­ski­wań ko­le­ża­nek, które mó­wiły, że mał­żon­ko­wie ich nie za­spa­ka­jają. Trzy­dzie­ści se­kund i po wszyst­kim. Jej mąż czę­sto za­cho­wy­wał się tak, jakby to jej za­do­wo­le­nie w łóżku sta­no­wiło dla niego sens współ­ży­cia.

Nie­spiesz­nie się ubrali i wsie­dli do za­mó­wio­nej wcze­śniej tak­sówki, która za­wio­zła ich na dwo­rzec. Ru­szyli na co­mie­sięczny wy­pad do sto­licy, który prze­bie­gał za­wsze we­dług po­dob­nego sche­matu. Je­chali naj­pierw na drinka, na­stęp­nie szli do te­atru lub na ja­kiś ka­ba­ret czy, jak co­raz czę­ściej na­zy­wano wy­stępy ko­mi­ków, stand-up, a po wszyst­kim na ko­la­cję za­kra­pianą lekką dawką al­ko­holu. Na ko­niec po­wrót ube­rem.

Od kiedy prze­pro­wa­dzili się za mia­sto, gdzie na co dzień mo­gli de­lek­to­wać się ci­szą i spo­ko­jem, raz w mie­siącu wy­bie­rali się do War­szawy, żeby spraw­dzić, czy mia­sto ich nie cią­gnie. I za każ­dym ra­zem wra­cali z tym sa­mym prze­ko­na­niem, że raz w mie­siącu to jest wy­star­cza­jąca doza ha­łasu, lu­dzi, spa­lin. Czyli tego, przed czym ucie­kli na wieś. Do swo­jego nie­wiel­kiego drew­nia­nego domku, który zbu­do­wali wła­snym sump­tem i który tak na­prawdę wy­ma­rzyli so­bie już na pierw­szej randce. Już wtedy omó­wili, co będą ro­bić za dzie­sięć czy pięt­na­ście lat. Pla­no­wali bar­dzo szcze­gó­łowo każdy aspekt ich ży­cia, po­czy­na­jąc od dzieci, a ra­czej tego, że nie chcą ich mieć. To nie­zwy­kle ucie­szyło ich oboje, po­nie­waż, jak się oka­zało, po­przedni part­ne­rzy nie do końca zga­dzali się z ich po­my­słem na ży­cie.

Po­tem przy­szedł czas na pracę. Każde z nich chciało mieć taką, którą będą mo­gli wy­ko­ny­wać z każ­dego miej­sca – nie tylko w Pol­sce, ale i na świe­cie. Ma­rzyły im się po­dróże: i bli­skie, i da­le­kie, i ta­kie, z któ­rych może kie­dyś nie wrócą i zo­staną gdzieś. Da­leko, da­leko nad la­zu­rową wodą, le­żąc na plaży i stu­ka­jąc w kla­wia­turę, dzięki czemu mo­gliby za­ra­biać nie­za­leż­nie od tego, gdzie w da­nym mo­men­cie by się znaj­do­wali.

Ko­lej­nym punk­tem na ich li­ście, który rów­nież był spójny, był do­mek gdzieś pod War­szawą na ten okres przej­ściowy. Nie chcieli bar­dzo od­da­lać się od sto­licy, po­nie­waż to w tym re­gio­nie miesz­kała cała ich ro­dzina. Ale nie wy­obra­żali so­bie miesz­ka­nia w mie­ście, skoro wy­wo­ły­wało to w nich ne­ga­tywne emo­cje, a swoje prace mo­gli spo­koj­nie wy­ko­ny­wać zdal­nie. Pla­no­wali więc jak naj­szyb­ciej się wy­pro­wa­dzić, dzięki czemu na co dzień mo­gliby de­lek­to­wać się czyst­szym po­wie­trzem, ci­szą i bra­kiem są­sia­dów za ścianą, któ­rzy to piją, krzy­czą i ro­bią dziwne rze­czy w naj­mniej od­po­wied­nich go­dzi­nach. Z re­guły w tych wcze­sno­po­ran­nych, kiedy czło­wiek jesz­cze leży w łóżku, albo wie­czo­rem, gdy chce już usiąść na ka­na­pie i ni­czym się nie stre­so­wać.

Te­raz jed­nak jak co mie­siąc po­rzu­cali na mo­ment swoją oazę i chło­nęli mia­sto w tej for­mie, która naj­bar­dziej im pa­so­wała, czyli ob­cu­jąc ze sztuką.

Tym ra­zem pa­dło na kla­sykę, Ro­mea i Ju­lię. Sztukę, którą każdy znał, a więk­szość wi­działa parę razy w ży­ciu, jak nie w wer­sji te­atral­nej, to cho­ciaż w po­staci filmu.

Ka­mila od za­wsze była jej wielką fanką. Ma­riusz co prawda nie pa­łał do niej taką mi­ło­ścią, ale nie miał wyj­ścia. Już na sa­mym po­czątku wpro­wa­dzili pro­stą za­sadę: na zmianę wy­bie­rają sztuki lub ka­ba­rety. Tym ra­zem przy­pa­dała jej ko­lej, więc nie mógł nie pójść, nie mógł tor­pe­do­wać jej po­my­słu. Dla­tego te­raz grzecz­nie sie­dział i cze­kał, aż ak­to­rzy wyjdą na scenę. Swoim zwy­cza­jem już po mi­nu­cie roz­piął pa­sek, który pił go w brzuch i po­wo­do­wał, że zje­dzony przed wyj­ściem kur­czak bul­go­tał gdzieś w żo­łądku. Przy­krył go ma­ry­narką, aby nikt nie zwra­cał na to uwagi. Chwy­cił żonę za rękę i po­gła­skał kciu­kiem po dłoni. Za­wsze lu­bił oka­zy­wać jej uczu­cia. Nie tak jak jego ro­dzice, któ­rzy w miej­scach pu­blicz­nych uda­wali, że są tylko zna­jo­mymi. Ni­kim bli­skim. Nie wia­domo, po kim on miał w so­bie dużą wy­lew­ność. Uwiel­biał za­równo do­ty­kać żony, jak i ją ca­ło­wać – nie­za­leż­nie od tego, gdzie byli. Ona zaś z uśmie­chem na ustach przyj­mo­wała jego czu­ło­ści, nie przej­mu­jąc się dez­apro­batą w oczach in­nych.

W końcu po dłuż­szym ocze­ki­wa­niu kur­tyna unio­sła się i na scenę we­szli pierwsi ak­to­rzy. Ma­riusz nie zno­sił sła­bych sztuk, a ta nie­stety do nich na­le­żała. Nie dość, że ak­to­rzy grali ra­czej prze­cięt­nie, to jesz­cze co chwilę po­peł­niali błędy z ka­te­go­rii tych ka­ry­god­nych. Je­den z ak­to­rów miał w kie­szeni spodni te­le­fon, co wi­dać było przy każ­dym jego ru­chu. Ko­lejny za­po­mniał w po­ło­wie swo­jej kwe­stii. Na szczę­ście sto­jąca obok ak­torka szybko go po­ra­to­wała, ale parę osób zdą­żyło to wy­chwy­cić, a jedna na­wet rzu­ciła z wi­downi tekst: „To ja­kaś farsa?”.

Ma­riusz naj­chęt­niej by wy­szedł, ale do­brze wie­dział, że nie może. Prze­trwał pierw­szy akt, zu­peł­nie ni­czego nie ko­men­tu­jąc. W prze­rwie wy­pił aż dwa kie­liszki wina i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na ko­niec spek­ta­klu. Gdy ze­ga­rek po­ka­zy­wał, że od upra­gnio­nej ko­la­cji dzieli go już tylko kilka, mak­sy­mal­nie kil­ka­na­ście mi­nut, uśmiech­nął się, po­ka­zu­jąc zęby.

Gdy wresz­cie Ro­meo osu­nął się na zie­mię, Ma­riusz lekko prych­nął, za co otrzy­mał kuk­sańca w bok od żony, która zro­biła wiel­kie oczy, upo­mi­na­jąc go za za­cho­wa­nie ro­dem z pod­sta­wówki. Se­kundy mi­jały, a ak­tor na­dal le­żał na ziemi, tylko dwa razy lekko się po­ru­szył, jakby de­li­kat­nie pod­ska­ku­jąc, ale póź­niej za­marł zu­peł­nie.

– W końcu do­brze gra – szep­nął żo­nie wprost do ucha.

Ona jed­nak tego nie sko­men­to­wała. Pa­trzyła na scenę, uważ­nie ob­ser­wu­jąc roz­wój zda­rzeń. Ro­mea i Ju­lię wi­działa w te­atrze trzy razy i ta scena ni­gdy nie trwała tak długo.

Mi­nuty dłu­żyły się nie­mi­ło­sier­nie, a wszy­scy przy­pa­try­wali się głów­nemu ak­to­rowi. W pew­nym mo­men­cie jedna z ak­to­rek po­bla­dła. Było to wi­dać mimo dzie­lą­cych ich kilku me­trów. Ko­bieta za­częła się ner­wowo roz­glą­dać, a po sali prze­szedł po­mruk. W miarę spo­kojne na­stroje wśród wi­dzów zmą­cił prze­raź­liwy krzyk ko­goś z tyłu:

– On nie żyje!

Mo­men­tal­nie wszy­scy sie­dzący na wi­downi po­chy­lili się do przodu, a kilka osób wstało. Każdy pró­bo­wał do­strzec, czy pierś ak­tora unosi się ryt­micz­nie, jed­nak ta jak za­klęta nie po­ru­szała się na­wet o mi­li­metr.

Roz­dział 3

Czer­wiń­ska we­szła na ko­mendę, czu­jąc, że le­wi­tuje. Od ślubu przy­ja­ciółki mi­nęło kilka dni, a ona cały czas żyła wspo­mnie­niami. Uro­czy­stość w ko­ściele była do­kład­nie taka, jak po­winna. Uprzejmy i nie­zwy­kle elo­kwentny ksiądz wy­gło­sił ka­za­nie, któ­rego mo­głaby słu­chać w nie­skoń­czo­ność i które tak bar­dzo róż­niło się od tego sły­sza­nego, gdy ostat­nio uczest­ni­czyła w mszy.

Nie było upo­li­tycz­nione, nie punk­to­wało obo­wiąz­ków do­brego ka­to­lika i nie styg­ma­ty­zo­wało wszyst­kich, któ­rzy są inni. Było pełne po­zy­ty­wów, cie­płe i da­jące na­dzieję. Może gdyby ta­kie ka­za­nia były stan­dar­dem, nie stro­ni­łaby od ko­ścioła.

Po­tem była śred­nio przy­jemna i dłu­żąca się okrut­nie ko­lejka do skła­da­nia ży­czeń, w któ­rej wraz z Grze­go­rzem, świad­kiem pana mło­dego, peł­nili funk­cję zbie­ra­czy pre­zen­tów. Wie­działa do­brze, że w ko­per­tach mogą być ukryte nie­złe sumki, więc czuła duże ob­cią­że­nie. Na szczę­ście od­padł im pro­blem bu­kie­tów, po­nie­waż pań­stwo mło­dzi po­pro­sili go­ści o nie­ku­po­wa­nie im ich. Nie chcieli mieć mo­rza kwia­tów, z któ­rym nie wia­domo, co zro­bić. Za­miast tego każdy z go­ści otrzy­mał dane fun­da­cji wspie­ra­ją­cej wcze­śniaki, z któ­rej po­mocy sami ko­rzy­stali, i na jej konto miały le­cieć prze­lewy. Na szczę­ście więk­szość przy­jęła to ze zro­zu­mie­niem, poza ciotką Kasi, która uznała, że to święto jej bra­ta­nicy, a nie ob­cych ba­cho­rów, więc to jej na­leży się pre­zent.

Póź­niej było już tylko le­piej. Prze­nie­śli się do nie­wiel­kiej gó­ral­skiej karczmy usy­tu­owa­nej obok oka­za­łego ho­telu, czym za­spo­ko­ili po­trzebę zor­ga­ni­zo­wa­nia we­sela w przy­tul­nych wa­run­kach, a jed­no­cze­śnie mo­gli za­pew­nić go­ściom noc­leg kilka kro­ków od im­prezy, co miało szcze­gól­nie duże zna­cze­nie w przy­padku ro­dzin z dziećmi i osób star­szych.

I to zde­cy­do­wa­nie był strzał w dzie­siątkę. O dwu­dzie­stej trze­ciej więk­szość ma­ło­let­nich go­ści już spała, a ro­dzice na zmianę cho­dzili spraw­dzić, czy żadne nie wy­śli­zgnęło się z łóżka, ale mo­gli da­lej się ba­wić.

Tań­czyli, pili, śmiali się.

Ka­sia wszystko do­sko­nale za­pla­no­wała, więc Do­rota już w nie­wielu sy­tu­acjach mu­siała po­ma­gać. Mo­gła chło­nąć całą sobą nie­sa­mo­witą at­mos­ferę. Je­dy­nie roz­mowa z Mar­kiem za­kłó­ciła nieco sie­lan­kową im­prezę. Chwilę przed tor­tem znik­nął na dzie­sięć mi­nut. Wró­cił z uśmie­chem jesz­cze więk­szym niż ten, który pre­zen­to­wał przez całą im­prezę.

– Wy­gra­łeś w totka? – szep­nęła mu do ucha, gdy usiadł koło niej. Spra­gniona po ko­lej­nym tańcu z wuj­kiem przy­ja­ciółki, są­czyła po­woli szam­pana, który miło chło­dził od środka.

– Ja już dawno temu wy­gra­łem. – Cmok­nął ją w po­li­czek, a jego dłoń wy­lą­do­wała na jej udzie.

– To do­sta­łeś gra­tis do tego totka? – nie od­pusz­czała. Ostat­nie mie­siące by­cia ra­zem spo­wo­do­wały, że za­czy­nała czy­tać w nim jak w otwar­tej księ­dze, ale te­raz coś blo­ko­wało prze­kaz.

– Może, a co, je­steś za­zdro­sna?

– Nie, bar­dziej cie­kaw­ska.

– No do­bra. – Zgar­nął wolną ręką sto­jący na ude­ko­ro­wa­nym stole kie­li­szek. – Za­dzwo­nił do mnie ko­lega i sprze­dał newsa.

– Robi się cie­ka­wie.

– No, i to bar­dzo. Otóż mam szansę na po­wrót do pracy w po­li­cji.

– Se­rio? – Czer­wiń­ska aż pod­sko­czyła z ra­do­ści, cho­ciaż mo­men­tal­nie po­czuła ucisk w brzu­chu. Do­brze wie­działa, że ozna­cza to jedno. Ko­niec spo­koj­nej głowy, jaką miała do­tych­czas. W jej ży­cie wkrad­nie się i za­do­mowi na do­bre strach o Marka i nie wie­działa, jak so­bie z tym po­ra­dzi. W su­mie ni­gdy o ni­kogo się nie mar­twiła. – Po­dzie­lisz się ja­ki­miś szcze­gó­łami? – Z uśmie­chem na twa­rzy upiła łyk szam­pana, li­cząc, że męż­czy­zna nie wy­ła­pie jej za­kło­po­ta­nej miny.

– No… – Prze­rwał i zmarsz­czył brwi. Nie zwia­sto­wało to ni­czego do­brego. W gło­wie Do­roty od razu wy­sko­czyły ne­ga­tywne my­śli. Pew­nie wy­ślą go na ko­niec Pol­ski albo wcią­gną do taj­nej grupy, nie bę­dzie mógł in­for­mo­wać jej o ni­czym i bę­dzie zni­kał w środku nocy. – Za­czy­nam już w po­nie­dzia­łek.

– Wow, szybko, a gdzie?

Ma­rek uło­żył usta w dzió­bek i cmok­nął.

– Jeju, chło­pie, do brzegu! – Prze­krzy­wiła głowę i za­ma­chała rzę­sami jak nie ona.

– No do­bra. Mam na­dzieję, że się ucie­szysz, ale bę­dziemy pra­co­wać ra­zem – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym wy­de­chu i utkwił wzrok w Czer­wiń­skiej.

Roz­dział 4

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach po­ja­wiła się ka­retka. Dwóch me­dy­ków wpa­dło na scenę i przy­stą­piło do swo­jej pracy. Nie­któ­rzy z lu­dzi sie­dzą­cych na wi­downi pró­bo­wali doj­rzeć, co się dzieje, pod­no­sząc się z fo­teli, by spraw­dzić, czy męż­czy­zna jesz­cze od­dy­cha, czy ni­czym bo­ha­ter utworu Szek­spira prze­niósł się na tam­ten świat.

W końcu jedna z sie­dzą­cych w pierw­szym rzę­dzie star­szych pań nie wy­trzy­mała i krzyk­nęła w stronę ra­tow­ni­ków me­dycz­nych:

– On żyje?

Sama nie wy­glą­dała le­piej niż ak­tor na sce­nie. Trzy­mała się opar­cia fo­tela, lekko dy­go­tała, a mimo to wy­cią­gała szyję naj­moc­niej, jak po­tra­fiła, żeby tylko zo­ba­czyć, co się dzieje z męż­czy­zną. Me­dycy nie od­po­wie­dzieli.

– Pró­bują go ra­to­wać – ode­zwał się sie­dzący w pią­tym rzę­dzie młody czło­wiek ubrany w wy­soki golf, który przy­krył ma­ry­narką w kratę. – Jakby już nic nie dało się zro­bić, na­rzu­ci­liby na niego płachtę i wy­nie­śli – do­dał i na ko­niec wzru­szył ra­mio­nami, jakby nie mó­wił o czło­wieku, ale o ja­kiejś nie­po­trzeb­nej rze­czy.

– Znawca! – prych­nęła ko­bieta i ob­ró­ciła się w jego stronę. – Wy, mło­dzi, zna­cie się na wszyst­kim i wy­po­wia­da­cie się we wszyst­kich kwe­stiach, jak­by­ście po­zja­dali wszyst­kie ro­zumy. Kie­dyś czło­wiek się trzy razy za­sta­no­wił, za­nim się w ogóle ode­zwał.

– Tu nie trzeba le­ka­rza, pa­to­loga czy in­nego mę­drca. Wy­star­czy tro­chę ro­zumu i pod­sta­wowa wie­dza.

– Czyli nie tylko naj­mą­drzej­szy, ale jesz­cze nie­wy­cho­wany – sko­men­to­wała star­sza pani, krę­cąc przy tym głową.

– Wy­pra­szam so­bie! – Męż­czy­zna wy­pro­sto­wał się na krze­śle i zmarsz­czył srogo brwi. – Ja nic ta­kiego…

– Ko­cha­nie, prze­stań – ode­zwała się sie­dząca obok męż­czy­zny krótko ostrzy­żona blon­dynka, która przy part­ne­rze wy­glą­dała na fi­li­gra­nową. – Nie warto wcho­dzić w dys­ku­sję ze star­szą, sfru­stro­waną pa­nią, która…

– Sama je­steś sfru­stro­wana! – prze­rwała jej pani z przodu, ale nie było jej dane skoń­czyć.

– Ci­sza! – wrza­snął je­den z me­dy­ków. – Tego, co nie­któ­rzy tu­taj ro­bią, to na­wet nie można na­zwać bra­kiem sza­cunku. Nie wiem, czy pań­stwo też by chcieli, aby ktoś za­cho­wy­wał się w ten spo­sób, jak bę­dzie­cie umie­rać wy lub ktoś z pań­stwa bli­skich. – Spoj­rzał z dez­apro­batą na kłó­cą­cych się jesz­cze chwilę temu lu­dzi i od­wró­cił w stronę le­żą­cego na de­skach męż­czy­zny.

– A nie po­winni za­sło­nić tego fa­ceta? – rzu­ciła po chwili Ka­mila, od kilku mi­nut kur­czowo trzy­ma­jąc męża za dłoń. – Na me­czach, jak coś się dzieje, to two­rzą wo­kół po­szko­do­wa­nego krąg i ki­bice nie wi­dzą, jak ko­muś noga wisi czy z głowy pły­nie krew.

– Może ci tu­taj nie mają ta­kiej wprawy. Jed­nak sport to bar­dziej kon­tak­towa dzie­dzina niż gra w te­atrze.

W tym mo­men­cie młod­szy z me­dy­ków wstał i pa­trząc na jedną ze sto­ją­cych obok niego od sa­mego po­czątku ko­biet, po­krę­cił wy­mow­nie głową. Jego mina mó­wiła sama za sie­bie.

– Boże, on nie żyje – szep­nęła Mą­czyń­ska, le­dwo sły­sząc swój głos. – Praw­do­po­dob­nie dzwo­nią te­raz po ka­ra­wan… – kon­ty­nu­owała, zu­peł­nie igno­ru­jąc fakt, że sie­dzący obok męż­czy­zna już chwilę temu zro­bił się blady ni­czym ściana.

Działo się tak za każ­dym ra­zem, gdy w grę wcho­dziły oko­ło­me­dyczne sprawy. W każ­dej ta­kiej sy­tu­acji, nie­za­leż­nie od tego, czy do­ty­czyła jego sa­mego, czy bli­skiej osoby, czy zu­peł­nie nie­zna­nej, z jego twa­rzy od­pły­wała cała krew, a on wy­glą­dał ni­czym zom­bie.

Kilka mi­nut póź­niej na sce­nie po­ja­wił się pierw­szy mun­du­rowy, a po chwili drugi, aż ze­brało się ich tak wielu, że wy­da­wało się, jakby to oni prze­jęli cały bu­dy­nek.

– Boże, kiedy my wró­cimy do domu? – szep­nęła Ka­mila do swo­jego męża, nie chcąc, aby ktoś usły­szał. My­śle­nie w tym mo­men­cie o so­bie nie na­pa­wało jej dumą. – Prze­cież nasz kot nie wy­trzyma długo.

– Jezu, ty znowu za­czy­nasz z tym ko­tem… – sap­nął Ma­riusz i po­krę­cił głową z dez­apro­batą. Ogól­nie rzecz bio­rąc, uwa­żał, że są nie­zmier­nie zgra­nym mał­żeń­stwem, ale je­dy­nym punk­tem za­pal­nym był wła­śnie wło­chaty czwo­ro­nóg, który sta­no­wił główne źró­dło kon­flik­tów. – Za każ­dym ra­zem jest to samo. Prze­cież już tyle razy się prze­ko­na­li­śmy, że on może zo­stać długo sam. Nie po­trze­buje na­szego wspar­cia.

– Ja wiem, ale on jest taki biedny, nie lubi, jak długo nas nie ma.

– Po­wie­dział ci to?

– Ta­kie rze­czy się wie – wes­tchnęła i zer­k­nęła na te­le­fon. Do domu mieli wró­cić do­piero za kilka go­dzin, ale obawa, że przy­jadą póź­niej, niż pla­no­wali, osa­czyła ją ni­czym mgła w letni po­ra­nek.

– Ja ro­zu­miem, że nasz ko­te­łek nie lubi być sam, ale nic mu się nie sta­nie, uwierz mi. – Po­gła­skał ją po dłoni. – Nie do­sta­nie ko­ciej de­pre­sji, a na­wet jak do­sta­nie, to jak za­czniesz go gła­skać, szybko o tym za­po­mni. Poza tym – spoj­rzał na ze­ga­rek ukryty pod man­kie­tem ma­ry­narki – jesz­cze mamy sporo czasu, by…

Nie skoń­czył, bo na­gle na sce­nie sta­nął je­den z po­li­cjan­tów, a za nim opa­dła wresz­cie kur­tyna, od­gra­dza­jąc tym sa­mym wi­dzów od roz­gry­wa­ją­cego się tam dra­matu, a tak wła­ści­wie jego koń­cówki.

– Dro­dzy pań­stwo! – za­czął ubrany w czarne je­ansy i kurtkę khaki męż­czy­zna. – Je­stem ko­mi­sarz Ma­rek Ka­miń­ski. Nie­stety wy­da­rzyła się wielka tra­ge­dia. – Prze­rwał, po­nie­waż sie­dzący w dal­szych rzę­dach lu­dzie za­częli na­gle gło­śno o czymś dys­ku­to­wać. – Może pań­stwu prze­szka­dzam, ale chwi­lowo pro­sił­bym o ci­szę. Po­wiem, co mam do po­wie­dze­nia, i bę­dzie­cie mo­gli kon­ty­nu­ować wcią­ga­jącą roz­mowę.

Ad­re­saci tych słów mo­men­tal­nie się uspo­ko­ili i za­pa­no­wała ci­sza prze­ry­wana je­dy­nie szme­rem do­cho­dzą­cym zza bor­do­wej za­słony. Każdy ze słu­cha­czy od razu się po­chy­lił, jakby li­czył na ja­kieś pi­kantne ką­ski ze strony funk­cjo­na­riu­sza.

– Nie­stety w związku z za­ist­niałą sy­tu­acją po­trze­bu­jemy da­nych każ­dego z pań­stwa. Wiem, że to spore ob­cią­że­nie, ale wie­rzę, że mają pań­stwo w so­bie do­brą wolę i we­sprą nas w doj­ściu do prawdy. – Uśmiech­nął się de­li­kat­nie. – Za chwilę przyjdą tu po­li­cjanci, któ­rzy będą spi­sy­wać pań­stwa dane. Je­żeli mają pań­stwo ja­kieś swoje spo­strze­że­nia, chęt­nie ich wy­słu­chamy. Li­czymy na współ­pracę i dzię­ku­jemy za wy­ro­zu­mia­łość. – Lekko się ukło­nił i zszedł ze sceny, igno­ru­jąc py­ta­nia ze strony pu­blicz­no­ści.

– Ile to po­trwa?

– Czy mu­simy tu sie­dzieć cały czas?

– Czy mogę iść do to­a­lety?

– Czy on fak­tycz­nie nie żyje?

– Mu­szę za­dzwo­nić do pracy, za­raz za­czy­nam zmianę.

– Kto go za­bił?

– Czy mogę pod­je­chać ju­tro? Mu­simy je­chać do kota! – rzu­ciła Ka­mila, na co jej mąż prze­wró­cił tylko oczami.

Roz­dział 5

Ma­rek Ka­miń­ski prze­szedł na od­gro­dzoną część sceny, ro­zej­rzał się do­okoła i za­mknął na chwilę oczy. To było to, czego mu bra­ko­wało. Od kiedy zre­zy­gno­wał z pracy w po­li­cji, ani razu nie wy­po­wie­dział słów, które można by­łoby zin­ter­pre­to­wać jako na­rze­ka­nie. Był wdzięczny za każdą chwilę z sy­nem i Do­rotą, ale w skry­to­ści li­czył, że prę­dzej czy póź­niej znowu uda mu się być czę­ścią ja­kiejś sprawy. Nie są­dził jed­nak, że wszystko po­to­czy się tak szybko.

Ty­dzień wcze­śniej, w dniu ślubu Kasi, przy­ja­ciółki Do­roty, za­dzwo­nił do niego ko­lega z daw­nych cza­sów. Daw­nego ży­cia, jak okre­ślał to, co wy­da­rzyło się kie­dyś. Kum­pel znał szcze­góły sprawy, która znisz­czyła mu ży­cie, i ni­gdy nie po­ru­szał tego te­matu, za co Ka­miń­ski był mu wdzięczny. Wie­dział też o jego ak­tu­al­nej sy­tu­acji, dla­tego za­dzwo­nił z dość kon­kretną pro­po­zy­cją:

– Mam dla cie­bie ro­botę – rzu­cił po krót­kiej roz­mo­wie o ni­czym.

– Ja­kieś cie­kawe zle­ce­nie de­tek­ty­wi­styczne? – spy­tał Ma­rek od razu, bo tym się zaj­mo­wał, od kiedy zre­zy­gno­wał z pracy w po­li­cji.

– Nie. Coś o wiele faj­niej­szego.

– Będę ochra­niał Jen­ni­fer Lo­pez? – wtrą­cił roz­ba­wiony. Za­wsze lu­bili się dro­czyć i ni­gdy żad­nej ze stron to nie prze­szka­dzało.

– Chciał­byś. Ale… – Urwał na chwilę, a Ka­miń­ski usły­szał ja­kiś dam­ski głos w tle. – Prze­pra­szam, ale stara do­ga­duje, że mie­li­śmy zjeść obiad, a ja wi­szę na te­le­fo­nie. Tylko jak usiądę w końcu do je­dze­nia, to sama za­topi się w swoim fejs­buczku. Ob­łud­nica jedna… – Męż­czy­zna wes­tchnął. – Nie będę truł ci dupy o moim mał­żeń­stwie, bo to istny kosz­mar. Jakby mnie na kole roz­ry­wali! – Ostat­nie słowa wy­po­wie­dział gło­śniej. – Tak, o to­bie mó­wię. Drzesz się non stop i cze­piasz wszyst­kiego jak nie­nor­malna…

– Może zdzwo­nimy się póź­niej – rzu­cił Ka­miń­ski, sły­sząc nie­zbyt przy­chylne słowa wy­po­wia­dane przez ja­kąś ko­bietę w kie­runku jego kum­pla. – Nie chcę mieć two­jego mał­żeń­stwa na su­mie­niu.

– Tu się i tak już nie da nic ra­to­wać. Moja żona ma chorą głowę.

W tym mo­men­cie do­biegł do niego pi­skliwy dam­ski głos, tak gło­śny, jakby to ona trzy­mała słu­chawkę:

– A ty dupę. Nie­nor­malny je­steś…

– Prze­pra­szam. – Ka­miń­ski usły­szał pisk prze­su­wa­nego me­bla po pod­ło­dze, a po chwili za­pa­no­wała to­talna ci­sza. – Mam dla cie­bie ro­botę na ko­men­dzie.

– W po­li­cji? Ale jak to? Prze­cież ty nie pra­cu­jesz już od kilku lat.

– Zna­jo­mo­ści zo­stają do końca ży­cia.

I tym spo­so­bem wró­cił. Nie na stare śmie­cie, bo nie znał ko­mendy, na któ­rej po­ja­wił się wa­kat. No, poza jedną osobą.

Do­rotą Czer­wiń­ską, która już stała koło pa­to­loga i bacz­nie ob­ser­wo­wała jego pracę. Pod­szedł do niej i uśmiech­nął się le­dwo do­strze­gal­nie. Po­wie­dział jej o pro­po­zy­cji już pod­czas we­sela jej przy­ja­ciółki. Li­czył, że at­mos­fera tam pa­nu­jąca po­zy­tyw­nie ją na­stawi i jego uko­chana nie za­re­aguje ne­ga­tyw­nie.

Ku jego ra­do­ści ucie­szyła się, a przy­naj­mniej nie zde­ner­wo­wała. Szybko usta­lili za­sady ich współ­pracy, bo te­raz mieli zo­stać part­ne­rami.

– To ko­mi­sarz Ma­rek Ka­miń­ski, a to Ja­nusz Cho­da­kow­ski – przed­sta­wiła ich so­bie, na co pa­no­wie kiw­nęli na sie­bie gło­wami, a ten drugi wró­cił do wy­ko­ny­wa­nych chwilę wcze­śniej czyn­no­ści.

– Miło po­znać – rzu­cił po­li­cjant i zro­bił krok w stronę ciała męż­czy­zny. – Ja­kieś po­my­sły, co się mo­gło stać?

– Stać się mo­gło wiele rze­czy. I na chwilę obecną poza naj­pew­niej­szym, czyli że fa­cet nie żyje, nic nie je­stem w sta­nie po­wie­dzieć. – Głos le­ka­rza brzmiał nie­zwy­kle sym­pa­tycz­nie, co ucie­szyło Ka­miń­skiego. Już lata temu w taki spo­sób spraw­dzał spo­ty­ka­nych na swo­jej dro­dze pa­to­lo­gów. Ci, co się wście­kali za jego py­ta­nia, z re­guły nie na­le­żeli do naj­wy­bit­niej­szych. Za to ci, co w spo­sób elo­kwentny od­po­wia­dali na tego typu za­czepki, oka­zy­wali się cie­ka­wymi oso­bami, a współ­praca z nimi prze­bie­gała do­sko­nale. – Po wię­cej in­for­ma­cji za­pra­szam na sek­cję zwłok. Wtedy bę­dziemy mo­gli po­roz­ma­wiać z na­szym ak­to­rem, a także po­znać się le­piej. Bo mnie­mam, że zo­sta­niesz z nami na dłu­żej? – Męż­czy­zna uniósł głowę znad ciała i spoj­rzał na Ka­miń­skiego.

– Taki mam plan, a tym­cza­sem zo­sta­wiamy pana i cze­kamy na in­for­ma­cje. – Ski­nął głową i od­szedł kilka me­trów. Do­rota zro­biła to samo.

Na drew­nia­nej sce­nie krzą­tało się kilka osób. Dwóch tech­ni­ków ro­biło zdję­cia i za­bez­pie­czało ślady, cho­dząc na pal­cach wo­kół le­żą­cego na środku męż­czy­zny.

Czer­wiń­ska od razu go po­znała. Nor­bert Dut­kie­wicz. Ak­tor prze­ciętny, lecz przy­stojny po­nad normę. Po­dobno od lat zwią­zany z jedną ko­bietą, jed­nak wielu wąt­piło, czy fak­tycz­nie ogra­ni­cza się tylko do niej. Mało kto wie­rzył, że taki fa­cet może być wierny.

Nie tylko jego wy­gląd był te­ma­tem do roz­mów, ale i wy­kształ­ce­nie. Nie skoń­czył żad­nej szkoły ak­tor­skiej, co wie­lo­krot­nie mu wy­ty­kano. Kry­tycy zwra­cali uwagę, że jego spo­sób gry po­zba­wiony jest emo­cji, a wy­raz twa­rzy za­wsze taki sam, nie­za­leż­nie od tego, czy jego bo­ha­ter jest szczę­śliwy, zły, czy może cierpi ka­tu­sze.

Jed­nak ani on, ani pro­du­cenci się tym nie przej­mo­wali. On i tak miał rze­szę fa­nów, a bar­dziej fa­nek, a tym sa­mym mnó­stwo fol­lo­wer­sów na In­sta­gra­mie, czym się szczy­cił. Twórcy se­riali, w któ­rych głów­nie wy­stę­po­wał, ale i fil­mów peł­no­me­tra­żo­wych czy sztuk, w któ­rych po­ka­zy­wał się oka­zjo­nal­nie, dys­po­no­wali nim jak ma­gne­sem przy­cią­ga­ją­cym pu­blikę, co rów­nało się z sze­ro­kim stru­mie­niem pie­nię­dzy spły­wa­ją­cym do ich kie­szeni.

I na­gle wszystko się skoń­czyło.

Z tego, czego do­wie­dzieli się na szybko, męż­czy­zna zgod­nie ze sce­na­riu­szem wy­pił na­pój uda­jący tru­ci­znę, padł na zie­mię i już z niej nie wstał. Kilka osób za­uwa­żyło, że pa­ro­krot­nie nim wstrzą­snęło, jakby miał pa­daczkę, i tyle.

Po pro­stu od­pły­nął, a te­raz le­żał na ziemi i gdyby nie nie­na­tu­ralny bez­ruch, można by­łoby po­my­śleć, że śpi. Cały czas wy­glą­dał nie­zwy­kle przy­stoj­nie, jakby na­wet śmierć obe­szła się z nim ła­god­nie. Usta uło­żyły się w de­li­katny uśmiech, a na opusz­czo­nych po­wie­kach na­wet z da­leka można było do­strzec na­tu­ral­nie dłu­gie rzęsy.

– Smutne to tro­chę – szep­nęła Czer­wiń­ska do sto­ją­cego obok Ka­miń­skiego, który rów­nież od kilku mi­nut ob­ser­wo­wał spo­czy­wa­ją­cego na de­skach te­atru męż­czy­znę. – Czło­wiek idzie do niby nor­mal­nej pracy, która nie wiąże się z żad­nym nie­bez­pie­czeń­stwem, i na­gle pada. Ży­jemy w cza­sach, kiedy nie ma żad­nych świę­to­ści.

– No, nie po­wie­dział­bym, że to żadne nie­bez­pie­czeń­stwo. A stres? Ja umarł­bym już pod­czas pierw­szego wyj­ścia. Nie wiem, jak ty, ale przed­szkole to była dla mnie trauma. Mia­łem ta­kie cio­cie, co były nie­wy­żyte ar­ty­stycz­nie i non stop ro­biły przed­sta­wie­nia. Roz­po­czę­cie roku to ro­zu­miem, po­tem pa­so­wa­nie na przed­szko­laka, ale póź­niej był dzień je­sieni, czego nikt nie ob­cho­dzi. Na­stęp­nie święta. Ja­kieś przed­sta­wie­nie zi­mowe, pierw­szy dzień wio­sny i tak da­lej. Jedno nie­koń­czące się pa­smo wy­stę­pów, a ja za każ­dym ra­zem do­sta­wa­łem sraczki. Se­rio! – Po­ki­wał głową. – Nie­na­wi­dzi­łem tego, dla­tego jak Mi­kuś pój­dzie do przed­szkola, to mu po­wiem, że nie musi.

– O matko, ty je­steś nie­sa­mo­wi­cie de­li­katny – za­śmiała się pod no­sem.

– Tak, przy­znaję się, ale uwa­żam to za swoją za­letę, a nie wadę. A co do na­szego de­nata, to fak­tycz­nie słaba śmierć, ale i tak lep­sza niż za­wał kie­rowcy au­to­busu pod­czas wy­ko­ny­wa­nia kursu. Było już parę ta­kich sy­tu­acji i nie­stety koń­czyły się tra­gicz­nie.

Czer­wiń­ska po­krę­ciła głową, bo od razu przed oczami sta­nęła jej sy­tu­acja sprzed Zło­tych Ta­ra­sów i sa­mo­chód, który wje­chał w lu­dzi. Już chciała o tym wspo­mnieć, gdy na scenę ni­czym gwiazda fil­mowa wszedł gu­stow­nie ubrany męż­czy­zna. Miał na so­bie przy­krót­kie spodnie od­sła­nia­jące frag­ment kostki, do tego mo­ka­syny w tym sa­mym ko­lo­rze i śnież­no­białą ko­szulę mocno przy­le­ga­jącą do ciała, o które mu­siał re­gu­lar­nie dbać na si­łowni.

Pro­ku­ra­tor Kac­per Bar­to­szew­ski. Do­tych­czas nie­wielu spo­tkało go na swo­jej dro­dze, ale ci, co mieli tę przy­jem­ność, twier­dzili, że da­leko zaj­dzie. Że jest ni­czym bul­do­żer, dla któ­rego żadna prze­szkoda nie jest pro­ble­ma­tyczna, a na­wet je­żeli, to usu­nie ją na­tych­miast, nie oglą­da­jąc się na ofiary. Ubraw­szy się w strój ochronny, pod­szedł do dwójki po­li­cjan­tów.

– Dzień do­bry – rzu­cił zdaw­kowo i szybko prze­szedł do me­ri­tum: – Mu­szę wie­dzieć o nim wszystko. Kto go lu­bił, kto nie? I dla­czego? Od kiedy? Przy­ja­ciele, żona, ko­chanki, dzieci, może ja­kieś nie­ślubne, wro­go­wie. Na miej­scu za­bez­piecz­cie wszystko, co się da. Nie są­dzę, żeby były tu ka­mery, ale po­łaź­cie. Może sprzą­taczka coś za­mon­to­wała, bo jej pa­pier to­a­le­towy pod­kra­dają albo ktoś pod­pro­wa­dza płyn do my­cia rąk. Chcę być in­for­mo­wany o wszyst­kim, na­wet naj­mniej istot­nym zda­rze­niu. Nie krę­puj­cie się, mo­że­cie do mnie dzwo­nić na­wet w nocy o pół­nocy.

– Do­brze. – Czer­wiń­ska kiw­nęła głową lekko ze­stre­so­wana. Męż­czy­zna nie wy­glą­dał na star­szego od niej, ale swoją pew­no­ścią sie­bie, która ema­no­wała od niego przy każ­dym ge­ście czy wy­po­wie­dzia­nym sło­wie, spra­wiał, że czuła się ni­czym stu­dentka przed wy­kła­dowcą.

– Co do sek­cji zwłok, to chęt­nie po­dy­sku­tuję przy ciele. Ja ogól­nie lu­bię roz­ma­wiać. Zresztą… – Spoj­rzał na dwójkę sto­ją­cych przed nim po­li­cjan­tów i uniósł krza­cza­stą brew. – Ja­kieś po­my­sły, co się tu­taj mo­gło wy­da­rzyć?

Czer­wiń­ska z Ka­miń­skim zdzi­wieni wy­mie­nili spoj­rze­nia. Mieli do czy­nie­nia z róż­nymi pro­ku­ra­to­rami i rzadko kiedy któ­ryś py­tał ich o zda­nie. Za­zwy­czaj byli trak­to­wani jak wy­rob­nicy, któ­rzy do­stają wy­tyczne i mają się ich sztywno trzy­mać, a każde od­stęp­stwa po­winni kon­sul­to­wać, jakby byli isto­tami nie­zdol­nymi do my­śle­nia.

– No… – za­częła Do­rota nieco zbita z tropu. – W tym mo­men­cie to tro­chę jak wró­że­nie z fu­sów, bo nie znamy przy­czyny śmierci.

– Za­łóżmy, że ak­tor nie zgi­nął z przy­czyn na­tu­ral­nych.

– No to może żona? – za­częła nie­pew­nie, pa­trząc gdzieś za pro­ku­ra­tora, jakby oba­wiała się spoj­rzeć mu pro­sto w oczy, co on czy­nił od kil­ku­na­stu se­kund. – Fa­cet był przy­stojny, może miał ko­chankę.

– Czyli jak męż­czy­zna jest ładny, to od razu zdra­dza? – wtrą­cił Ka­miń­ski, a Czer­wiń­ska lekko po­czer­wie­niała.

– No nie. – Po­krę­ciła głową i zmie­rzyła go pio­ru­nu­ją­cym spoj­rze­niem. – Tylko taki pierw­szy po­mysł przy­szedł mi do głowy. Może obie­cy­wał ko­bie­cie wspólne ży­cie, ale się roz­my­ślił i ona w ra­mach ze­msty po­sta­no­wiła wy­słać go na tam­ten świat. Cho­ciaż rów­nie do­brze mógł go za­bić za­zdro­sny ko­lega, bo Dut­kie­wicz zgar­nął mu sprzed nosa wy­ma­rzoną rolę lub oka­zało się, że za­ra­bia znacz­nie wię­cej.

– Je­żeli ktoś go fak­tycz­nie za­bił – wciął się Ka­miń­ski, pa­trząc na pro­ku­ra­tora, jakby ob­ra­ził się na Do­rotę – to ja ra­czej za­czął­bym od od­po­wie­dzi na py­ta­nie: jak? Broni nie użył. Nie użył też siły. Je­dyne, co wcho­dzi w grę, to otru­cie. I tu­taj po­ja­wia się ważna kwe­stia, skąd miał tru­ci­znę?

– A czemu „miał”? Prze­cież mo­gła to być też ko­bieta – za­uwa­żyła Czer­wiń­ska.

– Ale ja nie po­wie­dzia­łem, że to fa­cet – od­pa­ro­wał Ka­miń­ski. – Cho­dziło mi o to, że „on”, zna­czy mor­derca, bez przy­pi­sa­nej płci.

– Okej. – Do­rota wzru­szyła ra­mio­nami.

– To da­lej drą­żąc, je­żeli za­ło­żymy, że to była tru­ci­zna czy ja­kaś wy­bu­chowa mie­szanka le­ków, to w jaki spo­sób zo­stała po­dana? – spy­tał po­li­cjant, prze­no­sząc wzrok z Do­roty na pro­ku­ra­tora i z po­wro­tem.

– Ktoś mógł mu coś do­sy­pać do je­dze­nia, ale rów­nie do­brze po­dać za­strzyk.

– I nie skap­nąłby się? – spy­tał Ma­rek.

– Nie wiem. Nikt ni­gdy nie chciał mnie otruć. – Za­śmiała się i wsu­nęła dło­nie do kie­szeni stroju ochron­nego.

– No i su­per, mamy punkt za­cze­pie­nia. – Pro­ku­ra­tor Kac­per Bar­to­szew­ski kla­snął w dło­nie.

– Tak so­bie po­my­śla­łam… – ode­zwała się nie­pew­nie Czer­wiń­ska. – Może ktoś od dawna go pod­tru­wał?

– I co, nie za­uwa­żyłby tego? – prych­nął Ka­miń­ski i po­cią­gnął rę­kaw, który po­szedł mu do góry. Nie­stety za każ­dym ra­zem do­sta­wał za mały kom­bi­ne­zon i ten ukła­dał się w za­gię­ciu łok­cia, krę­pu­jąc mu ru­chy.

– Ja tylko….

Nie skoń­czyła, bo roz­ba­wiony pro­ku­ra­tor uśmiech­nął się i pod­niósł rękę.

– Prze­pra­szam, je­ste­ście na­prawdę uro­czy. Mu­si­cie bar­dzo się ko­chać, bo tylko tacy lu­dzie tak się kłócą, ale te­raz mu­szę le­cieć. – Spoj­rzał wy­mow­nie na ze­ga­rek. – Zdzwo­nimy się póź­niej, ale pra­cuj­cie da­lej z ta­kim za­an­ga­żo­wa­niem, to szybko upo­ramy się z tą sprawą.

I nie cze­ka­jąc na ich re­ak­cję, ru­szył do wyj­ścia, po dro­dze rzu­ca­jąc po­le­ce­nia tech­ni­kowi i pa­to­lo­gowi.

– Prze­cież tak się sta­ra­li­śmy – wy­szep­tała Do­rota Czer­wiń­ska, a jej usta wy­gięły się w de­li­katną pod­kówkę.

– Mam na­dzieję, że lepsi z nas po­li­cjanci niż ak­to­rzy. – Sto­jący obok niej męż­czy­zna za­śmiał się pod no­sem i pu­ścił oczko, mimo że wo­lałby po­dejść do niej, przy­cią­gnąć do sie­bie, spoj­rzeć w oczy, a na­stęp­nie mu­snąć po po­liczku dło­nią, zgar­nia­jąc nie­sforne włosy, a wtedy po­ca­ło­wać. Nie­stety w oko­licz­no­ściach, w ja­kich się znaj­do­wali, mu­siał się po­wstrzy­mać.

– To co ro­bimy? – sap­nęła i ro­zej­rzała się po sce­nie. Wszy­scy pra­co­wali w sku­pie­niu, sta­ra­jąc się od­kryć prawdę o śmierci męż­czy­zny.

– Ru­szamy do ro­boty. W pierw­szym rzu­cie prze­słu­chamy ak­to­rów i ob­sługę. Za­raz do­trze wspar­cie i młodsi sta­żem ogarną wi­dow­nię. Jest mnó­stwo rze­czy do zro­bie­nia, więc czas za­cząć.

Za­brali się do pracy, która ni­czym bra­zy­lij­ski se­rial nie miała końca.

Roz­dział 6

– Ni­gdy nie wi­dzia­łam tak pięk­nej panny mło­dej!

Do­rota po raz nie wia­domo który wy­gło­siła kom­ple­ment w kie­runku przy­ja­ciółki. Po po­nad ty­go­dniu od we­sela po­sta­no­wiła ją od­wie­dzić, mimo dzie­lą­cej je liczby ki­lo­me­trów. Ko­niecz­nie chciała spę­dzić z nią tro­chę czasu, ale rów­nież upo­rząd­ko­wać w gło­wie my­śli pod­czas sa­mot­nej jazdy sa­mo­cho­dem. Poza tym bar­dzo chciała zo­ba­czyć bliź­niaki, które po­mimo pro­ble­mów już na eta­pie ciąży były oka­zami zdro­wia.

– Ju­tro będą już pierw­sze zdję­cia. – Ka­sia się­gnęła po ku­bek z her­batą, cały czas nie od­ry­wa­jąc wzroku od swo­jej dłoni. I nie cho­dziło jej wcale o fi­ku­śnie po­ma­lo­wane pa­znok­cie, ale o ob­rączkę. – Cały czas nie mogę się do niej przy­zwy­czaić.

– Ciąży ci? – Czer­wiń­ska zmru­żyła oczy ni­czym su­per­bo­ha­ter pró­bu­jący prze­świe­tlić prze­ciw­nika.

– Prze­stań, to naj­pięk­niej­szy cię­żar, jaki można so­bie wy­obra­zić. Ty kie­dyś też to zro­zu­miesz. – Spoj­rzała na przy­ja­ciółkę z ukosa i się­gnęła po jedną z kar­tek z ży­cze­niami, które miały przej­rzeć, od­sta­wia­jąc jed­no­cze­śnie her­batę.

– Ja? O nie, nie. W ży­ciu! – za­re­ago­wała pod­nie­sio­nym gło­sem, a Ka­sia za­śmiała się pod no­sem.

– Nie wiem, czy pa­mię­tasz, ale kie­dyś tak re­ago­wa­łaś w ogóle na fa­ce­tów. Po­tem na dzieci. A te­raz pa­trzysz na mło­dego z taką mi­ło­ścią i od­da­niem, że szok. A do Marka też bije ci szyb­ciej serce, co wi­dać za każ­dym ra­zem, gdy po­ja­wia się w oko­licy.

Do­rota oparła się ple­cami o ka­napę i chwilę mil­czała.

– Tak, młody skradł moje serce. Co do Marka… – Uśmiech­nęła się, a jej oczy za­bły­sły ni­czym lampki na świą­tecz­nej cho­ince. – Lu­bimy się.

– Lu­bi­cie? Lu­bić to można pa­nią w skle­pie spo­żyw­czym. On za tobą sza­leje, a ty też wsko­czy­ła­byś za nim w ogień. My­ślisz, że tego nie wi­dać? Na we­selu zja­dał cię wzro­kiem, a ty mia­łaś ta­kie roz­anie­lone spoj­rze­nie, jak córka mo­jej ko­le­żanki, jak opo­wiada o Ju­sti­nie Bie­be­rze.

– Chyba prze­sa­dzasz – prych­nęła. – Lu­bimy się, na­wet bar­dzo, ale mał­żeń­stwo to co in­nego…

– Niby dla­czego? Dla­czego mo­żesz z nim spać, mieć dziecko, a mał­żeń­stwo to ja­kieś zło?

– To zo­bo­wią­za­nie na całe ży­cie, a ja…

– Bo­isz się? – Ka­sia odło­żyła kartkę z ży­cze­niami, którą pró­bo­wała prze­czy­tać. – Ja też się boję. Je­stem po śred­nio uda­nym mał­żeń­stwie. Moje do­świad­cze­nia mo­głyby po­wo­do­wać, że ni­gdy, prze­nigdy nie zo­stanę po­now­nie żoną. A tu­taj taka nie­spo­dzianka. I ani przez chwilę nie po­my­śla­łam o tym jako o wy­roku, tak jak ty do tego pod­cho­dzisz. To jest dla mnie szansa na cu­downe chwile z cu­dow­nym męż­czy­zną, a… – Wzru­szyła ra­mio­nami i się­gnęła po ko­lejną kartkę. – Może to dziw­nie za­brzmi kilka dni po ślu­bie, ale biorę pod uwagę fakt, że może to nie być na całe ży­cie.

– Co? Nie mó­wi­łaś ni­gdy… To zna­czy, że okła­ma­łaś Mar­cina.

– Oj, prze­stań. Nikt ni­kogo nie okła­mał. On zresztą wie o moim po­dej­ściu do mał­żeń­stwa. Co za­bawne, ma ta­kie samo. Faj­nie by­łoby się wspól­nie ze­sta­rzeć. Mieć u boku ko­goś, z kim spę­dzę ży­cie do końca, ale cie­szę się tym, co mam te­raz. To też jest bar­dzo ważne, o ile nie waż­niej­sze. O to, co bę­dzie kie­dyś, po­mar­twię się póź­niej.

– Ale mnie jest tak do­brze – wtrą­ciła Czer­wiń­ska.

– Ro­zu­miem, ale za­pew­niam, że ape­tyt ro­śnie w miarę je­dze­nia i nie­długo za­pra­gniesz wię­cej. Ja daję ci maks rok, Mar­cin dwa.

– Jezu! – krzyk­nęła obu­rzona Do­rota, ro­biąc zde­ner­wo­waną minę. – Może jesz­cze za­kłady rób­cie na pie­nią­dze?

– Nie pla­nu­jemy – od­po­wie­działa Ka­sia spo­koj­nym gło­sem. – Tylko was ob­ser­wu­jemy. Mnie to serce ro­śnie. Bo jak Ja­kuba lu­bi­łam, tak Ma­rek jest re­we­la­cyjny. No i to, jak za­cho­wuje się w sto­sunku do Mi­ko­łaja, to ła­pie za serce.

– Fak­tycz­nie, cza­sami je­stem wręcz za­zdro­sna, bo ja tak nie po­tra­fię… – Głos Do­roty za­brzmiał smutno, a oczy lekko się za­szkliły.

– Ro­rotka, prze­stań. Je­steś świetną mamą. Od­da­jesz mło­demu całe serce.

– Wiem, ale cza­sami mam wy­rzuty su­mie­nia, że nie ro­bię tego le­piej.

– Każdy z nas ma chwile zwąt­pie­nia. – Ka­sia przy­su­nęła się bli­żej przy­ja­ciółki i ob­ró­ciła w jej stronę. – Ja czę­sto czuję, że mo­gła­bym wię­cej czasu spę­dzać z dziećmi, szcze­gól­nie te­raz gdy ma­lu­chy są tak bar­dzo ab­sor­bu­jące. Ze star­szymi mo­gła­bym ba­wić się w bar­dziej roz­wo­jowe za­bawy, a wy­bie­ram oglą­da­nie ba­jek lub pusz­cza­nie au­dio­bo­oków. I jak się póź­niej oka­zuje, nie­ade­kwat­nych do wieku. Jakby ktoś wszedł do mo­jego domu i spę­dził tro­chę czasu z nami, pew­nie po­wie­działby, że mo­gła­bym le­piej je kar­mić, po­praw­niej ubie­rać. Cho­ciaż w przy­padku bliź­nia­ków po­dobno wszyst­kie te czyn­no­ści pie­lę­gna­cyjne wy­ko­nuję le­piej niż nie­jedna pie­lę­gniarka w szpi­talu. Ale co do reszty, to mam spore braki. Pew­nie też więk­szość z nas mo­głaby cho­dzić na wię­cej za­jęć z dziećmi albo na ja­kieś lep­szej ja­ko­ści.

– Do­brze, że za­ję­cia to jesz­cze nie mój pro­blem, za wcze­śnie na nie.

– Za późno! – za­śmiała się Ka­sia. – Oj, moja droga, na­wet nie wiesz, z ja­kich po­wo­dów po­win­naś się stre­so­wać. Ja na szczę­ście je­stem uspra­wie­dli­wiona, bo moi są jesz­cze mali, plus aku­rat za­ję­cia gru­powe są śred­nio dla nich. Ale ty mo­gła­byś bar­dziej się po­sta­rać – za­śmiała się pod no­sem.

– Nie wiem, czy chcę wie­dzieć…

– Za­czę­łaś, to skończmy. Mam ko­le­żankę, która chyba już od dru­giego mie­siąca ży­cia swo­jej córki cho­dziła z nią na pły­wa­nie.

– Pły­wa­nie? Prze­cież ta­kie dziecko nie­wiele kuma.

– O nie, ono już w tym wieku na­biera do­brych od­ru­chów. – Na twa­rzy Kasi po­ja­wił się sztuczny uśmiech. – A je­żeli pły­wa­nie nie pa­suje, to mo­żesz za­pi­sać się na tańce w chu­ście.

– Fak­tycz­nie je­stem nie­wy­edu­ko­wana. – Do­rota wes­tchnęła i prze­cze­sała ręką włosy, które po­skle­jały się na koń­cach.

– I to bar­dzo. Są też spo­soby od­ży­wia­nia dzieci, gdzie to ma­lu­chy wy­bie­rają, co chcą jeść. Do­stają kilka opcji i same de­cy­dują.

– Nie wiem, czy nie palnę cze­goś, ale mó­wimy o dzie­ciach, które mają kilka lat?

– O nie, już o ta­kich, co za­czy­nają gryźć, więc twój Mi­kuś byłby ide­alny.

– Aha. I może też wy­bie­rają, w co się ubiorą?

– Tak. – Ka­sia po­ki­wała po­twier­dza­jąco głową. – W końcu do­brze ga­dasz. A od­po­wia­da­jąc na twoje py­ta­nie, to jest taki trend, gdzie dziecko na przy­kład de­cy­duje o tym, w czym ma cho­dzić. I to nie cho­dzi o ko­lor skar­pe­tek, ale o to, czy za­łoży spodnie, czy su­kienkę, w ja­kim ko­lo­rze, i czy zi­mową, czy let­nią. Jak dla mnie to jest prze­dziwne. Ko­le­żanka opo­wia­dała mi raz z dumą, jak to jej córka, a do­dam, że Lu­sia miała wtedy trzy latka, po­szła zimą do przed­szkola w su­kience w kwiatki, ta­kiej, co cho­dziła w niej la­tem, więc już była jej za krótka, i nie za­ło­żyła do tego raj­stop. Słu­cha­łam tego, sta­ra­jąc się nie zro­bić dziw­nej miny. Oczy­wi­ście młoda się po­cho­ro­wała, a co za­ska­ku­jące, jej matka zu­peł­nie się tym nie prze­jęła. Cie­szyła się, bo córka niby na­uczyła się, że nie po­winna się tak ubie­rać. Taka lek­cja od­po­wie­dzial­no­ści.

– Se­rio? – Do­rota za­śmiała się na głos.

– Nie­stety tak. Inna, od kiedy syn za­czął co­kol­wiek ku­mać, po­zwa­lała mu współ­de­cy­do­wać o wszyst­kim.

– Jak to o wszyst­kim?

– No, na przy­kład co bę­dzie na obiad. Tylko to już w pew­nym mo­men­cie przy­brało obłędną po­stać. Ja bym dziecko za­wio­zła do lasu i ka­zała sa­memu wra­cać. Bo wy­obraź so­bie, że ten mały po­two­rzak po­tra­fił w po­ło­wie go­to­wa­nia zmie­nić zda­nie. „Ja jed­nak nie chcę po­mi­do­ro­wej, tylko ro­sół!” – Ka­sia pró­bo­wała uda­wać głos ma­łego dziecka. – No i gdyby to było, za­nim wrzu­ciła wa­rzywa, by­łoby su­per. Ale on wy­bie­rał naj­gor­szy z moż­li­wych mo­men­tów, czyli gdy po­mi­dory wy­lą­do­wały już w bu­lio­nie.

– I co? Żyje jesz­cze?

Obie prych­nęły.

– Tak, cho­ciaż po roku ta­kiego ży­cia Go­sia za­częła opo­wia­dać o dziw­nym za­cho­wa­niu swo­jego dziecka. O tym, że jest bar­dzo trudny. Że za­wsze musi być tak, jak on chce. Ja dawno temu na­uczy­łam się nie ko­men­to­wać, więc tylko grzecz­nie słu­cha­łam. Ale ona jakby w ogóle nie czuła, że to jej dziwne za­sady do­mowe wy­wo­łały ta­kie jego za­cho­wa­nie. Za­wsze było jak młody chciał, więc jak na­gle co­kol­wiek pró­bo­wała na nim wy­móc, nie kon­sul­to­wać, tylko sa­mo­dziel­nie de­cy­do­wać, to sta­wiał opór. W su­mie to się mu nie dzi­wię.

– Ja też. Może zaj­miemy się te­raz tymi kart­kami, bo ja chyba wię­cej o mat­ko­wa­niu nie mogę słu­chać… – Do­rota się­gnęła po jedną z ko­pert z ży­cze­niami.

– I słusz­nie. Ale może opo­wiesz mi o mor­der­stwie Nor­berta Dut­kie­wi­cza?

– No tak, wie­dzia­łam, że lo­kalna plot­kara bę­dzie chciała znać szcze­góły… – Za­trze­po­tała rzę­sami i za­śmiała się. Z re­guły nie roz­ma­wiała z ni­kim na te­mat pro­wa­dzo­nych śledztw. Wy­ją­tek sta­no­wiła Ka­sia, któ­rej wie­lo­krot­nie opo­wia­dała szcze­góły, bo wie­działa, że ta ni­komu nic nie zdra­dzi.

Na­stępne pół go­dziny spę­dziła więc, stresz­cza­jąc naj­waż­niej­sze in­for­ma­cje do­ty­czące sprawy, o któ­rej wieść lo­tem bły­ska­wicy obie­gła cały kraj. Każdy chciał wie­dzieć, co stało się jed­nemu z naj­przy­stoj­niej­szych pol­skich ak­to­rów, do któ­rego wzdy­chały za­równo na­sto­latki, jak i pa­nie po pięć­dzie­siątce.