Śladami twojej krwi - Katarzyna Wolwowicz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Śladami twojej krwi ebook i audiobook

Wolwowicz Katarzyna

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

845 osób interesuje się tą książką

Opis

Rupert Ogrodnik, właściciel prężnie działającej firmy z branży IT, budzi się z amnezją w szpitalu i dowiaduje o tym, że ktoś w brutalny sposób zamordował jego żonę. Jest zrozpaczony i załamany, zwłaszcza że prawdopodobnie był świadkiem zbrodni, której nie pamięta. Po kilku dniach policja przekazuje mu kolejne szokujące informacje. Pogrążony w żałobie Rupert musi zmierzyć się nie tylko z zabójstwem ukochanej osoby, ale i z prawdą o niej, która może być równie trudna do zaakceptowania. 

W rozwikłaniu zagadki pomaga mu dobry przyjaciel i były policjant, Marek. Jednak tajemnice, które odkrywa, i fakty, które uświadamia Rupertowi, jeszcze bardziej gmatwają sprawę. A kiedy do gry wkracza dorosła i zimna jak lód córka Ruperta, nic nie jest już takie, jak wydawało się na początku. Pytania mnożą się w zastraszającym tempie, a odpowiedzi wciąż nie ma. 

Czy dziewczynka dorastająca w patologicznej rodzinie, krzywdzona, poniżona i wykorzystywana, może wyrosnąć na kobietę zdolną do kochania i troszczenia się o bliskich? A czy taka, której w dzieciństwie zapewniono najlepsze warunki do życia, może stać się zdolną do czynienia zła psychopatką? Dlaczego Kalina ukrywała swoją przeszłość i z jakiego powodu związała się z Rupertem? Czy Rupert, kochający ojciec i wnuk opiekujący się chorym na alzheimera dziadkiem, jest tak krystaliczny, jak się wydaje? Jeżeli myślisz, że wiesz, o co chodzi w tej historii, koniecznie musisz ją przeczytać. Gwarantujemy, że prawda zaskoczy nawet Ciebie... 

I tom serii z Rupertem Ogrodnikiem 

 

Katarzyna Wolwowicz, urodzona w 1983 roku. Magister stosunków międzynarodowych i psychologii klinicznej. Absolwentka studiów podyplomowych z mediacji.       

Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości – Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wolność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodospadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latynoamerykański.       

Autorka serii kryminalnej z komisarz Olgą Balicką, serii z komisarzem Tymonem Hanterem, serii z Carmen Rodriguez oraz thrillerów: W otchłani i W obłędzie.     

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 14 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,7 (486 ocen)
363
95
17
6
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emillyyy

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie byłam tak ciekawa zakończenia powieści… czekam z niecierpliwością na kolejny tom, jestem ciekawa dalszych losów Ruperta.
30
Lost70

Z braku laku…

Nieee... Banalna historia, bardzo przewidywalna. Szkoda bo po tej autorce spodziewałam się czegoś dużo lepszego. nie czekam na kolejne części, odpuszczam
20
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Specyficzny kryminał rodzinny z ciekawą narracją bohaterów, świetnie napisany jak wszystkie powieści Katarzyny Wolwowicz!
10
menttallcat

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Kasia jak zawsze stanęła na wysokości zadania. Dobra i wciągająca lektura 💛
10
ivona_malicka_enter

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze nie zawiodłam się. Kryminał trzyma w napięciu do końca. Filip Kosior jak zawsze rewelacyjny. Polecam
10



Ty­tuł ory­gi­nału: Śla­dami two­jej krwi
© Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzyna Wol­wo­wicz, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło sp. z o.o., War­szawa 2025
Re­dak­cja: Anna Je­zior­ska
Ko­rekta: Jo­anna Wy­słow­ska
Pro­jekt okładki: Eliza Luty
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwa zda­rzeń, in­sty­tu­cji i osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Opo­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję.
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2025
ISBN: 978-83-8132-637-7
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ru­pert. Obec­nie

Budzi mnie ryt­miczny, uciąż­liwy dźwięk. Coś jak cią­głe pi­ka­nie zmy­warki oznaj­mu­ją­cej za­koń­cze­nie pracy albo pie­kar­nika, który Ka­lina pró­bo­wała na­sta­wić na włą­cze­nie o kon­kret­nej go­dzi­nie, ale jak zwy­kle nie dała rady i spo­wo­do­wała tylko od­pa­le­nie alarmu. Mam ochotę przy­kryć się koł­drą i za­śmiać w re­ak­cji na jej ku­char­ską nie­udol­ność. Za­wsze z czu­ło­ścią i roz­ba­wie­niem ob­ser­wuję jej po­czy­na­nia w kuchni, a ona z wy­trwa­ło­ścią stara się mi udo­wod­nić, jak wiele się dla mnie na­uczyła. Jed­nak oboje wiemy, że go­to­wa­nie to jedna z nie­wielu rze­czy, które jej nie wy­cho­dzą. I w prze­ci­wień­stwie do niej ja nie wi­dzę w tym żad­nego pro­blemu. Lu­bię go­to­wać i mogę to ro­bić dla nas obojga, Ka­lina na­to­miast może peł­nić rolę ozdoby i to­wa­rzyszki do­sko­na­łej. To dzięki niej znów od­kry­łem w so­bie ku­char­ską pa­sję i chęć do ży­cia, i to z Ka­liną chcę ce­le­bro­wać każdy dzień i po­si­łek.

Na­gle do­ciera do mnie ulotna myśl, że to prze­cież nie­moż­liwe, że­bym spał w kuchni. Bez­sku­tecz­nie pró­buję unieść za­spane po­wieki. Czuję ostry ból, któ­rego źró­dło lo­ka­li­zuję z boku głowy, i in­stynk­tow­nie za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy wczo­raj nie wy­pi­li­śmy za dużo, ale nie je­stem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie ni­czego z po­przed­niego wie­czoru. Zbli­żam ręce do po­skle­ja­nych po­wiek i do­piero wtedy zdaję so­bie sprawę z tego, że mam coś przy­cze­pione do ra­mie­nia i wierz­chu dłoni.

– Pa­nie Ru­per­cie, sły­szy mnie pan?

Nie­znany ko­biecy głos do­ciera do mnie jakby z za­świa­tów, a ja pró­buję od­gad­nąć, do kogo na­leży albo czy kie­dy­kol­wiek w ży­ciu już go sły­sza­łem. Jed­nak bez re­zul­ta­tów.

– Pa­nie Ru­per­cie, spo­koj­nie, pro­szę się nie stre­so­wać. Znaj­duje się pan w szpi­talu i wszystko jest pod kon­trolą. Pro­szę dać so­bie tro­chę czasu i na spo­koj­nie otwo­rzyć oczy. Do­brze?

W szpi­talu? Pró­buję zwe­ry­fi­ko­wać, czy to nie sen. Coś, co po­ja­wia się nad ra­nem, kiedy ciało już wie, że za­raz usły­szy bu­dzik, ale umysł po­trze­buje na­dal od­po­czy­wać i kreuje dziwne, nie­zro­zu­miałe, cza­sem gro­te­skowe, a cza­sem przej­mu­jące do cna hi­sto­rie. Po­ranne kosz­mary, tak je z Ka­liną na­zy­wamy. Ta­kie, które czuje się ca­łym sobą, jakby były praw­dziwe. Ale prze­cież nie są, prawda? Nie mogą być. Prze­cież je­stem u sie­bie w domu, we wła­snej sy­pialni, w po­ścieli, którą ra­zem ku­po­wa­li­śmy w Home & You, a obok mnie śpi moja uko­chana żona. Za chwilę usły­szę pi­ka­nie bu­dzika i będę mu­siał zwlec się z łóżka, po­czła­pać do kuchni, gdzie z wciąż za­spa­nymi oczami od­palę eks­pres do kawy. Po­tem we­zmę ku­bek z pa­ru­ją­cym na­po­jem, usiądę w ja­dalni i spraw­dzę dzi­siej­szą ga­zetę, którą znajdę w skrzynce na li­sty. Taki ze mnie sta­ro­świecki typ. Lu­bię czy­tać rano pa­pie­rowe wy­da­nia. Lu­bię za­pach świe­żego druku, lu­bię wło­żyć na nos oku­lary, a nogi oprzeć na krze­śle sto­ją­cym na­prze­ciwko. Ka­lina za­wsze się ze mnie śmieje, że je­stem strasz­nie ana­lo­gowy jak na ko­goś, kto za­ło­żył jedną z naj­pręż­niej dzia­ła­ją­cych w kraju firm pro­gra­mi­stycz­nych. Od­po­wia­dam jej wtedy, że to chyba kwe­stia wieku. Wieku i wy­cho­wa­nia. Mój dzia­dek do­kład­nie w ten sam spo­sób roz­po­czy­nał po­ranki. Zresztą robi to do tej pory, choć nie wiem, czy w pełni ro­zu­mie to, co czyta. Dam Ka­li­nie po­spać jesz­cze go­dzinę, a po­tem jak zwy­kle obu­dzę ją po­ca­łun­kiem, oznaj­mia­jąc, że pani Ma­ria, która przyj­dzie za pół go­dziny do pracy, zro­biła nam wła­śnie pyszną ja­jecz­nicę. Za­raz... A może to, co sły­szę, jest wła­śnie pi­ka­niem bu­dzika?

– Pa­nie Ru­per­cie?

Po­now­nie do­ciera do mnie ten sam ko­biecy głos i z se­kundy na se­kundę staje się on bar­dziej rze­czy­wi­sty. Im moc­niej za­ci­skam i prze­cie­ram po­wieki, by wy­bu­dzić się ze snu, tym bar­dziej się w niego za­pa­dam. Ude­rza mnie na­gła ja­sność bieli, która po­ja­wia mi się przed oczami, i na­tych­miast znów je za­my­kam. Dziwne, na­sza sy­pial­nia utrzy­mana jest w ciem­nej to­na­cji gra­natu i brązu. Za­czy­nam od­czu­wać lęk, choć jesz­cze nie wiem, przed czym. In­stynk­tow­nie prze­no­szę dłoń do boku, by do­tknąć kształt­nego ciała żony i wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści, ale ręka znaj­duje je­dy­nie pustkę. W końcu udaje mi się pod­nieść cięż­kie po­wieki. Leżę w miej­scu, które rze­czy­wi­ście przy­po­mina szpi­talną salę. Pi­ka­nie za­czyna przy­spie­szać, a ja czuję su­chość w gar­dle i z tru­dem prze­ły­kam ślinę.

– Gdzie... Gdzie ja je­stem? – py­tam z nie­do­wie­rza­niem, choć prze­cież bar­dzo do­brze sły­sza­łem wy­po­wia­dane przez nie­zna­jomą słowa. Mimo wszystko mam wra­że­nie, że to nie dzieje się na­prawdę.

– Jest pan w szpi­talu, a ja je­stem pana pie­lę­gniarką. Na­zy­wam się Mar­ce­lina i będę pana do­glą­dać. – Pulchna ko­bieta po pięć­dzie­siątce, ubrana w biały far­tuch z ró­żo­wymi wstaw­kami, po­chyla się ku mnie z za­tro­skaną miną. Do­strze­gam duże, chyba szare oczy i włosy w nie­mal tym sa­mym od­cie­niu. Nie wi­dzę jesz­cze cał­kiem wy­raź­nie. – Jak pan się czuje?

– Jak się czuję? – po­wta­rzam py­ta­nie, zu­peł­nie zdez­o­rien­to­wany. Wła­śnie tak się czuję. Jak­bym za cho­lerę nie wie­dział, co ja tu wła­ści­wie ro­bię. – Czy mia­łem ja­kiś wy­pa­dek? Czy my mie­li­śmy wy­pa­dek? – Ak­cen­tuję słowo „my”, bo prze­cież mo­głem je­chać au­tem z żoną. Ta myśl spra­wia, że za­czy­nam roz­glą­dać się po po­koju, ale ni­g­dzie nie wi­dzę Ka­liny. To chyba do­brze, bo to ozna­cza, że po­zo­staje bez­pieczna. Nie wy­ba­czył­bym so­bie, gdyby przeze mnie zgi­nęła w wy­padku, a ja bym prze­żył, i je­stem na sto pro­cent prze­ko­nany, że gdyby co­kol­wiek jej się stało, i tak nie dał­bym rady da­lej żyć.

– Czy pa­mięta pan, co się wczo­raj wy­da­rzyło? – Prze­jęta ko­bieta spo­gląda na mnie z tro­ską.

– Wczo­raj? Nie, ja... – Pró­buję wró­cić my­ślami do po­przed­niego dnia, ale na­gle do mnie do­ciera, że nie ogar­niam na­wet rze­czy­wi­sto­ści, a co do­piero prze­szło­ści. – Jaki dzi­siaj jest dzień? – py­tam, by mieć ja­kiś punkt od­nie­sie­nia. – Boli mnie głowa – wy­znaję i chcę się do­tknąć w miej­scu, które pul­suje naj­moc­niej, ale ręka lą­duje na czymś, co iden­ty­fi­kuję jako ban­daż lub opa­tru­nek. A więc jed­nak był ja­kiś wy­pa­dek. Ką­tem oka do­strze­gam owi­niętą wo­kół mo­jego ra­mie­nia opa­skę od ci­śnie­nio­mie­rza, a w dru­giej dłoni wi­dzę wy­sta­jący we­nflon.

– Po­nie­dzia­łek. Szó­sty stycz­nia dwa ty­siące dwu­dzie­stego pią­tego roku. Jest go­dzina ósma trzy­dzie­ści pięć – od­po­wiada, spraw­dza­jąc czas na ze­garku.

Ton jej głosu jest cie­pły, mówi po­woli, spo­glą­da­jąc na mnie prze­ni­kli­wym wzro­kiem, jakby się upew­niała, że do­ciera do mnie sens wy­po­wia­da­nych przez nią słów. Do­piero te­raz za­uwa­żam, że lekko se­pleni i chyba nie po­trafi wy­mó­wić do­kład­nie li­tery r.

– Po­nie­dzia­łek, szó­sty stycz­nia... – po­wta­rzam za nią i uświa­da­miam so­bie, że za dwa­dzie­ścia mi­nut z ha­kiem po­wi­nie­nem mieć bar­dzo ważną te­le­kon­fe­ren­cję na Te­am­sie, od któ­rej za­leży moja dal­sza ka­riera. I tym ra­zem nie mogę po­zwo­lić na to, żeby za­prze­pa­ścić szansę. – Mu­szę iść – oznaj­miam i pró­buję pod­nieść się z łóżka, ale ciało nie chce mnie słu­chać.

Roz­glą­dam się za te­le­fo­nem, żeby za­dzwo­nić do żony, choć za­czyna do mnie do­cie­rać, że prze­cież nie zdąży po mnie przy­je­chać i do­star­czyć mnie do domu w tak krót­kim cza­sie. Lep­szy bę­dzie uber. Wpa­dam w lekką pa­nikę i nie wiem, co ro­bić. Ja­poń­czycy nie lu­bią spóź­nial­skich i nie współ­pra­cują z kimś, kto nie wy­daje się im so­lidny. Cho­lera! Zdaję so­bie sprawę z tego, że szó­sty stycz­nia to u nas święto Trzech Króli i pew­nie bę­dzie trud­niej o tak­sówkę.

– Ni­g­dzie pan nie pój­dzie. – Sio­stra Mar­ce­lina kła­dzie dło­nie na mo­ich ra­mio­nach, przy­ci­ska mnie z po­wro­tem do łóżka i upew­nia się, że nie spró­buję znów się pod­nieść. Jest silna, bar­dzo silna. Zu­peł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem. Pi­lo­tem pod­nosi opar­cie tak, że­bym się zna­lazł w po­zy­cji sie­dzą­cej, i pa­trzy na mnie z na­ganą. – Ma pan do­syć duży obrzęk głowy. Mu­simy za­trzy­mać pana kilka dni na ob­ser­wa­cji. Póź­niej przyj­dzie le­karz, to wszystko wy­ja­śni, ale te­raz na ko­ry­ta­rzu czeka ktoś, komu za­leży na jak naj­szyb­szej roz­mo­wie z pa­nem...

– Ka­lina? Niech wej­dzie – prze­ry­wam jej, za­sta­na­wia­jąc się, po co te przy­dłu­gawe wstępy. Czy żona pa­cjenta nie po­winna mieć moż­li­wo­ści trwać przy nim w szpi­talu cały czas? Na­wet kiedy jest nie­przy­tomny?

Na twa­rzy sio­stry Mar­ce­liny po­ja­wia się wy­raz bólu i zmie­sza­nia. Od­suwa się ode mnie, od­wraca i idzie w kie­runku drzwi. Po czym staje, jakby coś so­bie przy­po­mniała, i po­now­nie się do mnie od­zywa:

– Jakby co, pro­szę na­ci­snąć ten czer­wony przy­cisk na ra­mie łóżka, do­brze?

– Jakby co? – Nie wiem, co ma na my­śli.

– Jak bę­dzie pan mnie po­trze­bo­wał – pre­cy­zuje i otwiera drzwi, za któ­rymi uka­zuje się duża, ciemna plama.

Kiedy już cał­kiem od­zy­skuję ostrość wi­dze­nia, ciemna plama z ko­ry­ta­rza prze­kształca się w dwie sto­jące przy moim łóżku po­staci. Przy­glą­dam im się onie­miały i bez słów. Ge­ne­ral­nie nie je­stem znany z eks­tra­wer­ty­zmu. Prze­ciw­nie. Lu­bię mil­czeć i roz­k­mi­niać w gło­wie moż­liwe sce­na­riu­sze wszyst­kiego, co mnie spo­tyka. My­ślę, że je­stem ty­pem osoby, która dużo czuje i roz­my­śla, ale nie dzieli się wszyst­kim z in­nymi ludźmi. Za­miast mó­wić, wolę ob­ser­wo­wać albo dzia­łać. Ow­szem, przy lu­dziach, któ­rych do­brze znam, za­cho­wuję się ina­czej, ale tych dwoje wi­dzę pierw­szy raz w ży­ciu i w isto­cie pod­świa­do­mie czuję, że roz­mowa, którą za chwilę prze­pro­wa­dzimy, nie bę­dzie na­le­żała do naj­mil­szych.

– Dzień do­bry – za­czyna wy­soki, chudy męż­czy­zna, ubrany w czarny swe­ter i dżinsy tego sa­mego ko­loru. Na oko w moim wieku, musi mieć więc z czter­dzie­ści pięć lat. Nie wiem, czy z uspo­so­bie­nia jest do­bry czy zły, nie po­tra­fię wy­czuć. Jego spoj­rze­nie zdaje się być nieco znu­dzone, może znie­cier­pli­wione, a skórę przy jego oczach prze­ci­nają drobne zmarszczki. A może po pro­stu jest bar­dzo zmę­czony? Tak, wy­gląda, jakby od wczo­raj nie spał. – Ko­mi­sarz To­masz Wa­fel i pod­ko­mi­sarz Ju­styna Ja­siń­ska – mówi, wska­zu­jąc ręką na ko­le­żankę, ale nie spusz­cza ze mnie wzroku.

Ja za to prze­no­szę za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nie z niego na sto­jącą obok ko­bietę. Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska ma rude włosy zwią­zane w koń­ski ogon i miły wy­raz twa­rzy. Od­no­szę wra­że­nie, że sły­szę iro­niczne słowa wy­po­wia­dane przez moją żonę. Coś w stylu: „No tak. Nor­malka. Oboje są po­li­cjan­tami, part­ne­rami, w po­dob­nym wieku i za­pewne o po­dob­nym prze­biegu służby, ale ona jest niż­sza stop­niem. Uwa­żasz, że to nor­malne, że tak po­winno być, że po­win­ni­śmy się na to go­dzić jako spo­łe­czeń­stwo?”. To py­ta­nie nie­mal dźwię­czy mi z tyłu głowy.

– Nie. Nie po­win­ni­śmy – od­po­wia­dam i za­czy­nam śmiać się sam do sie­bie, a po­li­cjanci pa­trzą na mnie ze zdzi­wie­niem. Nie poj­muję, dla­czego to zro­bi­łem. Prze­cież wiem, że Ka­liny nie ma w tej sali. – Je­ste­ście z dro­gówki? – za­daję naj­bar­dziej ra­cjo­nalne py­ta­nie, ja­kie w tej chwili przy­cho­dzi mi do głowy. By­łoby głu­pio, gdyby już na wstę­pie uznali mnie za po­my­lo­nego. Ale nic nie po­ra­dzę, że znam my­śli żony le­piej niż swoje wła­sne. A po­li­cjanci mu­szą być z dro­gówki. Je­żeli zda­rzył się wy­pa­dek, to pew­nie pro­wa­dzi­łem auto. Po­mimo mo­ich wy­sił­ków na­dal nie je­stem w sta­nie ni­czego so­bie przy­po­mnieć, po­cie­sza mnie spo­strze­że­nie, że to ra­czej nor­malne po ura­zie głowy.

Przez moje ciało prze­cho­dzi na­gle zimny dreszcz stra­chu. A co, je­żeli za­bi­łem czło­wieka? Co, je­żeli spo­wo­do­wa­łem wy­pa­dek? Jed­nak ko­mi­sarz Wa­fel nie po­zwala mi się roz­krę­cić z dy­wa­ga­cjami. Prze­rywa mi prawdą, która zdaje się być jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąca.

– Nie – za­prze­cza. – Je­ste­śmy z wy­działu za­bójstw. Ko­menda Miej­ska Po­li­cji w Je­le­niej Gó­rze – do­pre­cy­zo­wuje bez zbęd­nych emo­cji i wy­ciąga od­znakę, by uwia­ry­god­nić swoje słowa. – Mu­simy za­dać panu kilka py­tań.

– Z wy­działu za­bójstw? – Mo­men­tal­nie drę­twieję, a na mo­ich rę­kach po­ja­wia się gę­sia skórka. Nie po­tra­fię wy­du­sić ko­lej­nego py­ta­nia. W du­chu mo­dlę się, żeby nie wy­po­wie­dział słów, które wła­śnie przy­szły mi na myśl.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale pana żona zo­stała wczo­raj za­mor­do­wana.

A jed­nak je wy­po­wie­dział. Świat jakby za­stygł w bez­ru­chu. Uci­chły wszyst­kie inne dźwięki, nie sły­szę już na­wet tego cho­ler­nego pi­ka­nia z ekranu mo­ni­to­ru­ją­cego moje funk­cje ży­ciowe, w gar­dle po­ja­wia się na­gle silny ucisk, smak krwi i po­czu­cie, że nie mogę prze­łknąć śliny. „Pana żona zo­stała wczo­raj za­mor­do­wana”. Żona za­mor­do­wana... Wczo­raj... Te słowa od­bi­jają się echem w moim mó­zgu.

– Nie. – Kręcę prze­cząco głową, pró­bu­jąc jesz­cze za­kląć rze­czy­wi­stość. – Nie, to nie­prawda. Ka­lina jest w domu, mo­że­cie do niej za­dzwo­nić. – W pa­nice roz­glą­dam się za te­le­fo­nem, ale i tym ra­zem ni­g­dzie go nie wi­dzę. – Może po­my­li­li­ście osoby albo sale, to się zda­rza... – ga­dam jak na­jęty, jak nie ja, jak ktoś, kto nie może prze­stać mó­wić, by nie do­pu­ścić do sie­bie okrut­nego po­twier­dze­nia ze strony roz­mówcy.

– Bar­dzo mi przy­kro. – Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska przy­suwa so­bie krze­sło do mo­jego łóżka, siada i do­tyka mo­jej dłoni. – Wiem, że to dla pana wielki cios. Ale mu­simy za­dać panu kilka py­tań. To ważne, by­śmy mo­gli roz­po­cząć śledz­two i zła­pać za­bójcę.

Po­trzą­sam głową, jak­bym na­dal nie zga­dzał się z ich sło­wami, ale za­czyna do mnie do­cie­rać, że to nie po­myłka. Ręka Ja­siń­skiej jest zimna, nie­mal prze­mar­z­nięta, jakby po­li­cjantka szła do szpi­tala na pie­chotę, za­miast je­chać cie­płym ra­dio­wo­zem. Na jej po­licz­kach po­woli po­ja­wiają się ru­mieńce – efekt wej­ścia do ogrze­wa­nego po­miesz­cze­nia z dworu, gdzie pa­nuje chłód. Szu­ra­nie dru­giego krze­sła, pod­sta­wia­nego wła­śnie przez ko­mi­sa­rza Wa­fla, wwierca mi się w głowę, która za­czyna bo­leć mnie jesz­cze moc­niej i już nie tylko w miej­scu, w któ­rym za­ło­żono opa­tru­nek.

– Szcze­rze mó­wiąc, mie­li­śmy na­dzieję, że opo­wie nam pan, co się wczo­raj wy­da­rzyło. Na­prawdę ni­czego pan nie pa­mięta z mi­nio­nej nocy? – Wa­fel za­daje kon­kretne py­ta­nie i świ­druje mnie wzro­kiem. Zro­bił za­ciętą minę, a jego do tej pory znu­dzone spoj­rze­nie za­czyna przy­bie­rać po­dejrz­liwy wy­raz.

– Wła­ści­wie to nic – od­po­wia­dam po chwili na­my­słu. – Mam zu­pełną pustkę i... – Nie wiem, co da­lej po­wie­dzieć. Chcę za­py­tać o wiele rze­czy, kto za­bił, dla­czego, jak i gdzie? Ale po­wstrzy­muje mnie nie­wi­dzialna dłoń, za­ci­ska­jąca mi gar­dło. A może po pro­stu wolę uni­kać te­matu, żeby jesz­cze choć przez chwilę móc uda­wać, że to po­myłka?

– Zu­peł­nie nic? – Pa­trzy na mnie z iry­ta­cją, jakby uwa­żał, że kła­mię. – Ani o któ­rej wró­cił pan do domu? Ani tego, czy by­li­ście sami?

– Pro­szę spró­bo­wać się skon­cen­tro­wać. – Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska lekko po­chyla się w moją stronę, ale nie trzyma już mo­jej dłoni. – Musi pan coś pa­mię­tać. Ma pan uraz głowy, być może za­sko­czył pan mor­dercę, a może po pro­stu po­tknął się pan i upadł. Niech pan się do­brze za­sta­nowi, wszystko, co pan po­wie, po­może nam w od­na­le­zie­niu sprawcy.

Przez chwilę fak­tycz­nie wy­tę­żam umysł w po­szu­ki­wa­niu ja­kich­kol­wiek wspo­mnień z wczo­raj­szego wie­czoru, ale ostat­nie, co pa­mię­tam, to na­sza so­bot­nia wy­cieczka na bie­gówki do Ja­ku­szyc. Skoro dzi­siaj jest po­nie­dzia­łek, to umknęła mi cała nie­dziela. Dzielę się z po­li­cjan­tami tymi spo­strze­że­niami.

– Czy ma pan ja­kie­kol­wiek po­dej­rze­nia, kto mógł to zro­bić? – pyta Wa­fel. – Czy żona ko­goś się bała? Mó­wiła, że ktoś ją śle­dzi? A może do­sta­wała dziwne wia­do­mo­ści?

– Pan żar­tuje? – rzu­cam obu­rzony. – My­śli­cie, że nie zgło­si­li­by­śmy tego? Nic po­dob­nego nie za­szło. Je­ste­śmy nor... – Milknę na chwilę, zda­jąc so­bie sprawę, że nie mogę już mó­wić w cza­sie te­raź­niej­szym. Czuję wzbie­ra­jące pod po­wie­kami łzy, któ­rych nie je­stem w sta­nie opa­no­wać. Pła­czę i nie za­mie­rzam ani prze­sta­wać, ani się tego wsty­dzić. – By­li­śmy – po­pra­wiam się z cięż­kim ser­cem. – By­li­śmy nor­mal­nym, zgod­nym mał­żeń­stwem. Ży­li­śmy zwy­czaj­nie i w na­szej co­dzien­no­ści nie działo się nic, co mo­głoby nas nie­po­koić – do­daję, szlo­cha­jąc, a pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska ze współ­czu­jącą miną wy­ciąga z kie­szeni spodni paczkę chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych i wrę­cza mi ją.

– Chyba cał­kiem mło­dym? – pyta Wa­fel, spo­glą­da­jąc w no­tes, który za­pewne służy mu za kom­pen­dium wie­dzy na te­mat na­szego po­ży­cia.

Nie wiem dla­czego, ale za­czy­nam go nie lu­bić. Jest zimny i mało em­pa­tyczny. Ja też nie na­leżę do wy­lew­nych, ale po­tra­fię usza­no­wać czy­jąś stratę. On ob­cho­dzi się z na­szym te­ma­tem jak z ka­wał­kiem mięsa, które trzeba przy­go­to­wać na grilla. Ob­kroić, ukle­pać i do­pra­wić. Tak się te­raz czuję, jakby w moim sercu była ogromna rana, którą ci dwoje po­sy­pują wła­śnie solą.

– Ile od ślubu? – Wa­fel zdaje się nie przej­mo­wać moim sta­nem. – Dwa lata? Późno się pan hajt­nął, nie? No i żona taka młoda...

– Ow­szem – przy­znaję. – Ale ja­kie to ma zna­cze­nie? – Zu­peł­nie nie ro­zu­miem, do­kąd zmie­rzają jego do­cie­ka­nia.

– Niby żadne. Tak tylko py­tam – od­po­wiada i wzru­sza ra­mio­nami.

– A może żona ostat­nio ko­goś po­znała? Albo od­bie­rała ja­kieś głu­che te­le­fony? – Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska stara się być miła, jakby chciała prze­pro­sić za ko­legę po fa­chu.

– Na­prawdę nie wiem. – Spo­glą­dam na nią mo­krymi od łez oczami. – Ni­czego ta­kiego nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć.

– To bar­dzo wy­godne. – Wa­fel roz­siada się na krze­śle jak pa­ni­sko, za­kłada nogę na nogę i wła­ści­wie do do­peł­nie­nia ob­razu bra­kuje mu tylko pa­pie­rosa w dłoni.

– Słu­cham? Coś pan in­sy­nu­uje? – Tętno przy­spie­sza mi i czuję co­raz więk­szą złość na tego czło­wieka.

– Bez obaw – od­po­wiada, jakby chciał mnie uspo­koić. – Nie po­dej­rze­wamy pana. Ale sam pan przy­zna, że nie jest pan zbyt po­mocny. No i to tro­chę dziwne...

– Niby co? – Skraw­kiem koł­dry ocie­ram łzy z twa­rzy. Złość na tego czło­wieka nie po­zwala mi te­raz na prze­ży­wa­nie ża­łoby. Nie będę się uze­wnętrz­niał przy kimś o tak psy­cho­pa­tycz­nym ry­sie oso­bo­wo­ści.

Wi­dzę, że pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska też nie ukrywa za­sko­cze­nia. A to ozna­cza, że nie usta­lili wspól­nego frontu. Nie wie­działa, że ba­wią się w do­brego i złego glinę.

– By­li­ście mło­dym mał­żeń­stwem... – za­czyna wy­ja­śniać Wa­fel. – Dwa lata to czas naj­więk­szych na­mięt­no­ści, za­ko­cha­nia, dni, w któ­rych nie można bez sie­bie wy­trzy­mać, cią­głego spraw­dza­nia, co robi to dru­gie, i dzie­le­nia się wszyst­kim, co się prze­żywa. Do­piero po­tem, po la­tach, czło­wieka do­pada proza ży­cia i ze zdzi­wie­niem stwier­dza, że ma w du­pie to, co robi jego druga po­łówka.

Mówi to w tak dziwny, a jed­no­cze­śnie nor­malny spo­sób, że na­bie­ram prze­ko­na­nia, iż mówi o so­bie. Jed­no­cze­śnie jego słowa nie są żad­nym za­rzu­tem, po pro­stu opi­suje rze­czy­wi­stość. Przy­naj­mniej taką, którą do­brze zna.

– I mimo wszystko ni­czego pan nie za­uwa­żył? – do­py­tuje po­li­cjant, wra­ca­jąc do te­matu.

– Może po pro­stu nie było czego za­uwa­żać. Może nic się nie działo. To zna­czy nic złego, co mo­głoby nam dać do zro­zu­mie­nia, że któ­re­muś z nas coś grozi – uświa­da­miam go o ta­kiej moż­li­wo­ści. – Nie wiem, może za­sko­czy­li­śmy wła­my­wa­cza? – rzu­cam jedną z hi­po­tez, która przy­szła mi do głowy. Zu­peł­nie nie do­pusz­czam my­śli, by ktoś chciał za­bić Ka­linę z in­nego po­wodu. Wku­rza mnie, że mu­szę im to tłu­ma­czyć.

– Z domu nic nie zgi­nęło – prze­rywa mi bru­tal­nie Wa­fel, świ­dru­jąc mnie wzro­kiem. – Jesz­cze pan spraw­dzi, jak już bę­dzie mógł wró­cić, ale nic nie wska­zuje na na­pad ra­bun­kowy. Tak przy­naj­mniej twier­dzi pana go­spo­dyni. Wczo­raj koło dwu­dzie­stej trze­ciej we­szła do pań­stwa domu, bo mę­czyło ją, że nie wy­cią­gnęła pra­nia z pralki. Po­dobno po­trze­bo­wał pan kon­kret­nej ko­szuli na ja­kieś ważne spo­tka­nie on­line, a żadne z was nie od­bie­rało te­le­fo­nów. Pani Ma­ria twier­dzi, że nie mo­gła za­snąć ze świa­do­mo­ścią, że cze­goś nie do­pil­no­wała, i po­sta­no­wiła przy­je­chać.

– Tak. Pani Ma­ria jest bar­dzo obo­wiąz­kowa i dba o nas jak matka – po­twier­dzam i do­ciera do mnie, jak bar­dzo chcę już wró­cić do domu. Być może wcho­dząc do niego, wrócą mi wspo­mnie­nia z ostat­nich wy­da­rzeń. Ale nie to mnie naj­bar­dziej tam cią­gnie. Chcę po­czuć za­pach mo­jej żony, do­tknąć jej ubrań, po­ło­żyć się do łóżka, w któ­rym oboje spa­li­śmy, zo­ba­czyć ją sto­jącą w kuchni z kub­kiem kawy, uśmie­cha­jącą się do mnie, choć wiem, że bę­dzie to je­dy­nie wy­twór mo­jej wy­obraźni. Łzy po­now­nie na­pły­wają mi do oczu, a ciało się spina.

– Gdzie pra­co­wała pana żona? – Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska po­sta­na­wia chyba zmie­nić te­mat. Ewi­dent­nie uznała, że kie­ru­nek, w któ­rym zmie­rza jej ko­lega, nie jest wła­ściwy.

– W Den­tal­Tech – od­po­wia­dam zgod­nie z prawdą, od­dy­cha­jąc z ulgą, że choć na to py­ta­nie znam od­po­wiedź. Wy­daje mi się, że poza wczo­raj­szą nocą pa­mię­tam o wszyst­kim, co działo się w na­szym ży­ciu, tyle że nie jest to zbyt­nio po­mocne.

– To ja­kaś firma z Je­le­niej? A może ze Szklar­skiej? Nie znam tej na­zwy – przy­znaje Ja­siń­ska i spo­gląda py­ta­jąco na ko­legę, ale i on kręci prze­cząco głową.

– Mają sie­dzibę w Szwe­cji. Żona była przed­sta­wi­cielką han­dlową. Zaj­mo­wała się sprze­dażą im­plan­tów sto­ma­to­lo­gicz­nych do ga­bi­ne­tów chi­rur­gii sto­ma­to­lo­gicz­nej. Od­po­wia­dała za jedną czwartą Pol­ski – wy­ja­śniam.

– Pra­co­wała zdal­nie czy jeź­dziła po kraju? – pyta Ja­siń­ska z lekko unie­sioną brwią. Tro­chę tak, jakby wła­śnie od­kryła, dla­czego tak mało wiem o swo­jej żo­nie.

– My­śli­cie, że czę­sto wy­jeż­dżała i coś ukry­wała, prawda? Ale to nie tak. Ka­lina pra­co­wała z domu, zdal­nie. Czę­sto łą­czyła się on­line z ga­bi­ne­tami, ro­biła pre­zen­ta­cje. Ow­szem, jeź­dziła na spo­tka­nia fir­mowe i szko­le­nia, ale tych wy­jaz­dów nie było wcale tak dużo. Kilka w roku. Więk­szość czasu spę­dza­li­śmy w Szklar­skiej Po­rę­bie w na­szym domu. Cho­dzi­li­śmy na wy­cieczki po gó­rach, ro­bi­li­śmy wy­pady na ro­wer, na narty. Ży­li­śmy spo­koj­nie i szczę­śli­wie.

– A pan pra­cuje w IT­Tech­ni­cal, zga­dza się? – do­py­tuje pod­ko­mi­sarz, da­jąc mi do zro­zu­mie­nia, że te­mat na­szego szczę­ścia nie ma dla nich naj­mniej­szej wagi w śledz­twie.

– Tak. Je­stem za­ło­ży­cie­lem. – Wzdy­cham głę­boko, w du­chu stro­fu­jąc się, żeby się nie roz­wle­kać, a je­dy­nie rze­czowo od­po­wia­dać na py­ta­nia. Oni i tak nie chcą słu­chać.

– Czyli nie pa­mięta pan tylko wczo­raj­szego dnia? – Wa­fel ro­zej­rzał się wo­kół. – Ma pan szczę­ście, że leży pan w je­dynce. Gdy ja za­cho­ro­wa­łem, wsa­dzili mnie do sali z czte­rema in­nymi pa­cjen­tami. Kosz­mar. – Kręci głową i wzdryga się z nie­sma­kiem na wspo­mnie­nie tam­tego okresu.

– Po­waż­nie? – za­daję py­ta­nie, pró­bu­jąc osią­gnąć taki sam bez­e­mo­cjo­nalny ton jak jego, ale śred­nio mi to wy­cho­dzi. – Wła­śnie się do­wie­dzia­łem, że za­bito mi żonę, a pan mówi, że mam szczę­ście, bo leżę w jed­no­oso­bo­wej sali? – „Nie wie­rzę, że w wy­dziale kry­mi­nal­nym pra­cują ta­kie dupki” – my­ślę, ale nie wy­po­wia­dam tego zda­nia na głos. Nie mu­szę. Oboje do­brze wie­dzą, co chcę im po­wie­dzieć.

– Do­brze. Damy panu od­po­cząć. – Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska pod­nosi się z krze­sła. – Le­karz uprze­dził nas, że przy ta­kim obrzęku mó­zgu może pan mieć chwi­lowy pro­blem z kon­cen­tra­cją i pa­mię­cią, ale kiedy pan so­bie przy­po­mni, co za­szło wczo­raj­szej nocy, pro­szę na­tych­miast się z nami skon­tak­to­wać. Jest pan klu­czo­wym świad­kiem w tej spra­wie. – Wy­ciąga z kie­szeni bluzy wi­zy­tówkę i wci­ska mi ją do ręki.

– Świad­kiem? – Do­ciera do mnie, że mu­sia­łem przy tym być. Prze­cież zo­sta­łem ranny tej sa­mej nocy, kiedy zgi­nęła moja żona, więc na­wet dla mnie to wię­cej niż pewne, że by­łem wtedy w domu.

– Tak. Po­dej­rze­wamy, że wszystko pan wi­dział – oznaj­mia Wa­fel jak gdyby ni­gdy nic. – Dok­tor Zięba, pana le­karz pro­wa­dzący, uważa, że są dwie moż­li­wo­ści co do pana stanu.

– Mo­jego stanu? – Nie wiem, dla­czego po­wta­rzam wszystko, co do mnie mówi.

– Pana amne­zji – wy­ja­śnia, dzi­wiąc się, że to nie jest dla mnie oczy­wi­ste.

– Ale ja nie znam żad­nego Zięby. I niby skąd on wie, że mam amne­zję? Prze­cież do­piero się obu­dzi­łem.

– Stwier­dził, że z ob­ra­żeń ja­sno wy­nika, że praw­do­po­dob­nie bę­dzie pan miał pro­blemy z pa­mię­cią. Nie orien­tuję się do­brze, ale ja­kieś czę­ści mó­zgu umiej­sco­wione są tam, gdzie po­ja­wił się obrzęk, czy coś – mówi jak wy­rwany do od­po­wie­dzi uczeń, który zu­peł­nie nie przy­go­to­wał się do lek­cji. – Le­karz twier­dził też, że może nas pan za­sko­czy i ta­kich pro­ble­mów nie bę­dzie, ale tak się nie stało. I ja­koś mnie to nie dziwi.

Nic nie od­po­wia­dam. Nie wi­dzę sensu w dal­szej dys­ku­sji. Nie będę go prze­ko­ny­wał, że ko­cha­łem żonę i jej nie za­bi­łem. To bez­ce­lowe, ale głupi nie je­stem i do­brze ro­zu­miem to, co stara się mi in­sy­nu­ować.

– Po­wiem wię­cej. – Unosi pa­lec wska­zu­jący, chcąc za­ak­cen­to­wać waż­ność wy­po­wia­da­nych słów. – Dok­tor Zięba uważa, że je­żeli wi­dział pan za­bój­stwo żony, to bar­dzo moż­liwe, że prze­żyta tra­ge­dia spo­wo­duje traumę i dłu­go­trwałą nie­pa­mięć co do tego zda­rze­nia. To do­piero wy­godne roz­wią­za­nie!

– Po­cze­kaj­cie! – wo­łam na­gle, jakby zna­leźli się już poza salą, a prze­cież wciąż stoją bli­sko mnie. Mu­szę ze­brać siły, by za­dać im to py­ta­nie. – Jak zgi­nęła?

Drży mi nie tylko głos, ale i dło­nie. Spla­tam je ze sobą, sta­ra­jąc się opa­no­wać. Ja­siń­ska spo­gląda na ko­mi­sa­rza py­ta­jąco, a ten przez chwilę się za­sta­na­wia.

– Nie chce­cie mi po­wie­dzieć? – Do­ciera do mnie, że wo­le­liby o tym nie roz­ma­wiać. – Dla­czego?

Pa­trzą na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo i znowu sia­dają na krze­słach.

– Na­rzę­dziem zbrodni był nóż – ko­mi­sarz Wa­fel ce­dzi słowa ni­czym przez sito. Wi­dać, że nie chce mi zbyt wiele prze­ka­zać.

– Ktoś ją za­dźgał? – Robi mi się słabo i gdyby nie fakt, że sie­dzę oparty na szpi­tal­nym łóżku, pew­nie osu­nął­bym się na pod­łogę.

– Nie tyle za­dźgał, co pod­ciął jej gar­dło – wy­ja­śnia nie­pew­nie Wa­fel.

– Pod­ciął gar­dło? – In­stynk­tow­nie chwy­tam się za wspo­mniane miej­sce na ciele.

Oczyma wy­obraźni wi­dzę, jak ciemna po­stać za­cho­dzi moją żonę od tyłu i od­biera jej ży­cie. Ten ob­raz mnie pa­ra­li­żuje.

– Ni­czego pan so­bie nie przy­po­mina? – Po­li­cjant świ­druje mnie ba­daw­czym wzro­kiem. – Może cho­ciaż frag­menty tego, co działo się wczo­raj? Co­kol­wiek? Coś, co po­zwoli nam pod­jąć od­po­wied­nie dzia­ła­nia, co nas na­kie­ruje. Pa­nie Ru­per­cie, pan wi­dział mor­dercę. In­for­ma­cja o jego wy­glą­dzie, gło­sie, spo­so­bie po­ru­sza­nia się jest za­mknięta w pana gło­wie i tylko pan ma klucz do roz­wią­za­nia tej za­gadki.

Chyba po raz pierw­szy, od­kąd wszedł, od­no­szę wra­że­nie, że się po­waż­nie za­an­ga­żo­wał w śledz­two. I je­dy­nie jego iry­ta­cja moją nie­pa­mię­cią spra­wia, że cza­sem po­ka­zuje swoje wredne ob­li­cze. On chce roz­wią­zać tę sprawę i wku­rza go brak ja­kich­kol­wiek tro­pów.

– Pro­szę spró­bo­wać so­bie przy­po­mnieć – na­lega. – To wszystko wy­da­rzyło się w pań­stwa domu. A do­kład­niej w sa­lo­nie. Czas zgonu okre­ślono na go­dzinę dwu­dzie­stą drugą. Po­dej­rze­wam, a ra­czej wiem na pewno, bio­rąc pod uwagę wasz ubiór, że jesz­cze nie spa­li­ście. Nic so­bie pan nie przy­po­mina?

– Nie, nie­stety nie. Czarna plama – mó­wię po chwili. Jest mi strasz­nie głu­pio, że nie mogę po­móc. Czuję się zbędny, a co gor­sza, nie­mal prze­szka­dza­jący w śledz­twie. Jak ktoś, przez kogo nie można zła­pać za­bójcy. Za­wa­li­droga.

– A wie pan, skąd ta rana na gło­wie? – Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska wska­zuje ręką na mój opa­tru­nek.

Do­piero te­raz so­bie uświa­da­miam, że to za­pewne dzieło mor­dercy. Być może ude­rzył naj­pierw mnie. Upa­dłem i stra­ci­łem przy­tom­ność, a wtedy on za­bił Ka­linę. Ale to tylko moje przy­pusz­cze­nia. Nie mam po­ję­cia, jak było na­prawdę. Kręcę prze­cząco głową, nie znaj­du­jąc już sił, by po­wta­rzać cią­gle to samo.

– Trudno. – Wa­fel wzdy­cha i prze­ciera oczy pal­cami.

Kiedy wy­tę­żam wzrok, wi­dzę, że są całe czer­wone od po­pę­ka­nych na­czy­nek.

– Zo­sta­nie pan tu ze trzy dni. W domu trwają jesz­cze czyn­no­ści i nie może pan się te­raz tam krę­cić. Bę­dziemy in­for­mo­wali o po­stę­pach w śledz­twie, wy­ni­kach sek­cji zwłok czy ra­por­tach tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych. Ale mam na­dzieję, że do tego czasu opu­chli­zna zej­dzie i przy­po­mni pan so­bie, co za­szło. – Po­li­cjant kiwa głową na po­że­gna­nie i od­cho­dzi.

– Pro­szę się trzy­mać. – Pod­ko­mi­sarz Ja­siń­ska spo­gląda na mnie z życz­li­wo­ścią.

– Aha! – Wa­fel od­wraca się, sto­jąc już w otwar­tych drzwiach. – Pana te­le­fon, po­dob­nie jak wszyst­kie sprzęty elek­tro­niczne z domu zo­stały za­re­kwi­ro­wane jako do­wody. Od­damy, kiedy je spraw­dzimy i nie znaj­dziemy w nich ni­czego po­dej­rza­nego.

– Po­dej­rza­nego?

– No. – Pa­trzy na mnie tę­pawo. – A nuż się okaże, że to pan za­bił i sprawa szybko się roz­wiąże.

Kiedy wy­cho­dzą z sali, do­ciera do mnie, że Ju­styna Ja­siń­ska gani ko­legę, za­kła­da­jąc za­pewne, że nie mogę jej usły­szeć.

– Co ty od­pier­da­lasz, To­mek? Prze­cież wiesz, kto za tym stoi. Czemu się na nim wy­ży­wasz?

– A bo nie lu­bię ta­kich je­ba­nych bo­ga­czy – od­po­wiada jak gdyby ni­gdy nic, a ja mam wra­że­nie, że za­czy­nam tra­cić od­dech.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki