Dom utraconych - Katarzyna Wolwowicz - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Dom utraconych ebook i audiobook

Wolwowicz Katarzyna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

55 osób interesuje się tą książką

Opis

Profilerka kryminalistyczna Carmen Rodriguez wraca do rodzinnego miasta w Hiszpanii. Brutalne zabójstwo sprawia, że Rodriguez rozpoczyna pracę w lokalnej policji. Jest zdeterminowana by razem z inspektorem Javierem Bardenem odkryć sprawcę. Tym bardziej, że odnalezione wkrótce kolejne ciało, świadczy o grasującym w mieście seryjnym mordercy a obrażenia ofiar przypominają serię brutalnych zabójstw sprzed lat. Wszystkie tropy prowadzą do nawiedzonego domu Cortijo Jurado oraz historii jego dawnych właścicieli. Czy profilerce uda się odkryć sprawcę, który tak świetnie wodzi ich za nos i myli tropy? Carmen zmaga się nie tylko ze śledztwem, ale także z własną przeszłością, która wraca do niej w najmniej spodziewanym momencie.

Czy uda jej się odkryć prawdę i ochronić rodzinę? Czy może ufać tym, którzy nazywają się jej przyjaciółmi? Dom utraconych to wielowymiarowy thriller kryminalny, który zawładnie Wami całkowicie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 16 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (553 oceny)
366
104
62
21
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MAgnes11

Dobrze spędzony czas

Nie porwała mnie tak jak inne książki Kasi, ale dobrze się czytało
10
Logana

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
Ola84

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, dobrze się czytało, ale czegoś mi w niej zabrakło.
00
JUROWSKI

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca i bardzo przyjemna 💪💪💪
00
Krysik1957

Nie oderwiesz się od lektury

lektor wspaniały polecam gorąco
00

Popularność




Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzyna Wol­wo­wicz, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-59-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Ines nie mo­gła po­skro­mić eks­cy­ta­cji. Od rana od­li­czała go­dziny, które po­zo­stały do za­pla­no­wa­nej eska­pady. To miało być jej pierw­sze w ży­ciu wyj­ście do Cor­tijo Ju­rado. Co prawda za­ła­twiła je so­bie groźbą i do­sko­nale wie­działa, że nikt z grupy nie chciał jej tam za­bie­rać, ale nie miało to dla niej żad­nego zna­cze­nia. Cel uświęca środki, a ona – jako młod­sza o dwa lata sio­stra – zdą­żyła się przy­zwy­czaić, że do­kąd­kol­wiek Isa­bella ją za­biera, robi to wy­łącz­nie z po­wodu wiel­kiej prośby albo groźby ro­dzi­ców. Tym ra­zem ona sama zdo­była dla sie­bie tę moż­li­wość. Kiedy pod­słu­chała, jak Isa­bella uma­wia się ze swoją paczką na wy­wo­ły­wa­nie du­chów, za­gro­ziła sio­strze, że o wszyst­kim po­wie ma­mie i ta­cie.

Po­sia­dłość Cor­tijo Ju­rado miała jedną z naj­mrocz­niej­szych i naj­bar­dziej po­nu­rych hi­sto­rii w ca­łej Hisz­pa­nii. Od lat ucho­dziła w Ma­la­dze za na­wie­dzone miej­sce i sta­no­wiła ła­komy ką­sek dla wszel­kiej ma­ści po­grom­ców du­chów, me­dium i po­szu­ki­wa­czy nad­przy­ro­dzo­nych zja­wisk. Ines zda­wała so­bie sprawę z tego, że jej sio­stra już tam kie­dyś była, ale ni­gdy nocą. A prze­cież nocna przy­goda jest jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąca niż ta w ciągu dnia. Po pro­stu mu­siała prze­ko­nać Isa­bel, by ta za­brała ją ze sobą! Wie­czo­rem, za­raz po tym jak ro­dzice wy­szli z domu, prze­brała się szybko w wy­godne leg­ginsy, za­rzu­ciła na ra­miona kurtkę, wło­żyła czapkę z dasz­kiem, sta­nęła pod drzwiami po­koju Isa­belli i za­pu­kała w nie de­li­kat­nie.

– Do­brze ci ra­dzę, zo­stań w domu – wark­nęła sio­stra, wy­cho­dząc na ko­ry­tarz. – Jak coś się wy­da­rzy, to przy­się­gam, że bę­dziesz mo­gła li­czyć tylko na sie­bie. A po­tem znajdą cię tak jak te inne za­bite, z wy­cię­tymi zna­kami na ciele i ozna­kami tor­tur – pró­bo­wała ją prze­stra­szyć.

– Nie ma mowy! Obie­ca­łaś mi, że pójdę! Jak mnie nie za­bie­rzesz, za­dzwo­nię do sta­rych i po­wiem im, że wy­szłaś z domu, w do­datku ubrana jak la­dacz­nica – rzu­ciła bez za­sta­no­wie­nia Ines, pa­trząc na krótki ró­żowy top, od­sła­nia­jący brzuch Isa­belli i uwy­dat­nia­jący piersi bez sta­nika. Ines bar­dzo chcia­łaby mieć już ta­kie piersi, ale po­mimo swo­ich trzy­na­stu lat i lek­kiej nad­wagi na­dal była pła­ska jak de­ska.

– Za­mknij się. – Isa­bel szturch­nęła ją w ra­mię i po­szła spoj­rzeć w lu­stro w przed­po­koju. Wy­gła­dziła opa­da­jące na ra­miona ciem­no­brą­zowe włosy i uśmiech­nęła się do swo­jego od­bi­cia. – Mam na­dzieję, że ja­kiś duch wcią­gnie cię w te pod­zie­mia i zrobi z tobą po­rzą­dek.

Po ple­cach Ines prze­szły ciarki. Ow­szem, bała się wy­prawy do Cor­tijo Ju­rado, ale wła­śnie dla­tego per­spek­tywa od­wie­dzin w tym miej­scu wy­da­wała jej się tak in­try­gu­jąca. Od wcze­sno­dzie­cię­cych lat pa­sjo­no­wały ją opo­wie­ści o du­chach i de­mo­nach, o złych mo­cach, klą­twach i mro­żą­cych krew w ży­łach hi­sto­riach zwią­za­nych z prze­szło­ścią An­da­lu­zji. W dzi­siej­szych cza­sach Ma­laga wy­da­wała się sło­necz­nym, tęt­nią­cym ży­ciem, no­wo­cze­snym mia­stem, ale jej prze­szłość była wy­jąt­kowo mroczna. Ines znała te hi­sto­rie le­piej niż nie­je­den ku­stosz mu­zeum hi­sto­rii mia­sta czy straż­nik na zamku. Co wię­cej, wie­rzyła we wszystko, co usły­szała, i na wła­sną rękę roz­sze­rzała swoją wie­dzę na te­mat róż­nych le­gend. Hi­sto­rie dziew­czyn znaj­do­wa­nych na prze­strzeni trzy­dzie­stu lat w oko­li­cach po­sia­dło­ści na­le­żą­cej do ro­dziny He­re­dia znała bar­dzo do­brze. Był to fakt hi­sto­ryczny, z któ­rym nie dało się po­le­mi­zo­wać. Wszyst­kie one były mło­dymi ko­bie­tami, które na prze­ło­mie XIX i XX wieku zni­kały w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach i któ­rych ciała znaj­do­wano po kilku ty­go­dniach ze śla­dami ob­rzę­dów sa­ta­ni­stycz­nych. Sama po­sia­dłość od końca dru­giej wojny świa­to­wej była nie­za­miesz­kana i po­pa­dała w kom­pletną ru­inę, ale Ines znała wielu lu­dzi, któ­rzy się za­rze­kali, że prze­cho­dząc tam­tędy nocą, wi­dzieli po­światy po­staci po­ru­sza­ją­cych się w oknach i sły­szeli jęki mal­tre­to­wa­nych ko­biet. Na­wet te­raz, kiedy o tym my­ślała, czuła na ra­mio­nach gę­sią skórkę. Świa­do­mość, że za chwilę oso­bi­ście zo­ba­czy to miej­sce, była dla niej obiet­nicą przy­gody ży­cia.

Do nie­wiel­kiego ple­caka za­rzu­co­nego na kurtkę wsa­dziła la­tarkę, za­pa­sowe ba­te­rie, chu­s­teczki do czysz­cze­nia oku­la­rów i ka­napkę z szynką, którą zro­biła so­bie jesz­cze przed wyj­ściem ro­dzi­ców. Mimo że zja­dła obiad, a jej my­śli za­jęte były wy­prawą, wciąż czuła głód. Po­wstrzy­mała się przed wzię­ciem kilku in­nych rze­czy z lo­dówki, by ko­le­żanki i ko­le­dzy sio­stry nie wy­zy­wali jej od nie­na­żar­tej spa­ślaczki, jak już kie­dyś by­wało. Nie lu­biła ich, ale nie miała wyj­ścia. Tylko z nimi mo­gła wy­ru­szyć na taką wy­prawę. Miała na­dzieję, że Isa­bella i jej zna­jomi będą mieli ja­kieś wino i po­czę­stują ją, żeby nie sprze­dała ich przed ro­dzi­cami. Nikt z nich nie był jesz­cze peł­no­letni.

– Idziesz? – wark­nęła nie­przy­jem­nie Isa­bel, wi­dząc, że dziew­czyna my­śli nad czymś in­ten­syw­nie.

– Idę, idę! – Ines nie­mal pod­sko­czyła z ra­do­ści i wy­szła na ulicę przed do­mem.

Przed ogro­dze­niem stało auto, któ­rego nie znała. Za­zwy­czaj Al­bert, ko­lega jej sio­stry, pro­sił swo­jego star­szego brata, by gdzieś ich pod­rzu­cił. Tym ra­zem jed­nak na pod­jeź­dzie nie stał ford explo­rer, na któ­rego pace wszy­scy się mie­ścili, a ja­kiś stary rzęch w ko­lo­rze czer­wo­nego wina. Nie była w sta­nie usta­lić marki, wcze­śniej ni­gdy nie wi­działa ta­kiego znaczka na po­jeź­dzie.

– No co tak sto­isz? – wy­sy­czała do sio­stry Isa­bel. – Mowę ci od­jęło? Chcesz się wo­zić tylko z tymi bo­ga­tymi ba­cho­rami za­moż­nych ma­la­gij­skich ro­dzin, z któ­rymi przy­jaź­nimy się je­dy­nie przez pracę ojca? – wy­rzu­ciła py­ta­nie z szyb­ko­ścią ka­ra­binu ma­szy­no­wego.

– Isa­bel, no co ty. Ja nie... – Nie wie­działa, co po­wie­dzieć. Zdzi­wiło ją, że sio­stra jest tak agre­sywna w sło­wach. Do tej pory ra­czej lu­biła swo­ich zna­jo­mych i Ines głowę by dała, że to wła­śnie z nimi umó­wiła się na dziś. Ta sy­tu­acja zu­peł­nie ją za­sko­czyła.

– No, to już. Wska­kuj do tyłu i nie daj po so­bie po­znać, że ci się auto nie po­doba, bo wię­cej cię nie za­biorę – ostrze­gła ją. – Ge­ne­ral­nie naj­le­piej w ogóle się nie od­zy­waj – po­in­stru­owała ją, po­pra­wia­jąc swoją czarną krótką spód­niczkę, spod któ­rej, kiedy się po­chy­lała, wi­dać było ró­żowe, ko­ron­kowe stringi.

– Cześć, przy­stoj­niaku.

Ines usły­szała głos swo­jej sio­stry po wej­ściu do sa­mo­chodu. Usia­dła z tyłu, więc nie wi­działa jego twa­rzy, ale da­łaby so­bie rękę uciąć, że go nie znała.

– Hej, piękna. – Chło­pak po­ło­żył dłoń na we­wnętrz­nej stro­nie uda star­szej dziew­czyny, po­gła­dził, a po­tem z wes­tchnie­niem po­kle­pał i ści­snął.

– To moja siora, Ines. – Isa­bel pró­bo­wała się nie de­ner­wo­wać, cho­ciaż nie była pewna, czy Igna­cio nie bę­dzie prze­szka­dzała taka przy­zwo­itka. Co prawda przez te­le­fon mó­wił, że nie, ale z chło­pa­kami ni­gdy nie wia­domo.

– Aha... – Spoj­rzał prze­ni­kli­wym wzro­kiem w lu­sterko wsteczne i nic wię­cej nie po­wie­dział.

– Cześć. – Ines się za­wsty­dziła, wi­dząc, że ręka chło­paka znów wę­druje na udo jej sio­stry, a ciemny ko­lor jego oczu od­bi­ja­jący się w lu­sterku ciem­nieje jesz­cze bar­dziej.

Sta­rała się na nich nie pa­trzeć i nie od­zy­wać się nie­py­tana. Do­brze wie­działa, że sio­stra może się na niej ode­grać, je­żeli ze­psuje jej randkę. Tylko dla­czego Isa­bel jej nie uprze­dziła, że nie je­dzie ze swoją bandą? Kiedy stali na świa­tłach, Ines mi­mo­wol­nie po­pa­trzyła w głąb sa­mo­chodu i od razu tego po­ża­ło­wała. Na dwo­rze było już ciemno, a wnę­trze oświe­tlały je­dy­nie strzępki świa­tła z ulicz­nych la­tarni. Zo­ba­czyła, jak Igna­cio po­chyla się w stronę jej sio­stry i na­mięt­nie ją ca­łuje. Zro­biło jej się nie­do­brze, kiedy po za­koń­cze­niu po­ca­łunku strużka śliny roz­cią­gnęła się mię­dzy ich ustami. Mo­men­tal­nie od­wró­ciła głowę. Pierw­szy raz wi­działa sio­strę w ta­kiej sy­tu­acji, pierw­szy raz wi­działa, żeby miała chło­paka. Ow­szem, wcze­śniej Isa­belli po­do­bał się taki je­den Pa­blito z ich paczki. Wzdy­chała do niego, pi­sała wia­do­mo­ści po no­cach, ale on zu­peł­nie się nią nie in­te­re­so­wał. Pod­słu­chała kie­dyś, jak Isa­bella opo­wia­dała ko­le­żance przez te­le­fon, że Pa­blito po­wie­dział jej, że trak­tuje ją jak sio­strę, a sio­stra to rzecz święta, sio­stry się nie ru­sza – co­kol­wiek to zna­czyło.

– Cho­dzisz z Isa­bel do szkoły? – wy­rwało się jej, ale wi­dząc kar­cące spoj­rze­nie ob­ra­ca­ją­cej się do niej Isa­belli, na­tych­miast po­ża­ło­wała, że za­dała py­ta­nie.

– Aha... – znów je­dy­nie przy­tak­nął i spoj­rzał na nią w lu­sterku.

W jego spoj­rze­niu było coś, co Ines od­czy­tała jako nie­bez­pieczne. Z czło­wie­kiem o ta­kich oczach nie chcia­łaby się spo­tkać sam na sam ciemną nocą. Ale prze­cież te­raz było jesz­cze go­rzej. Prze­cież te­raz je­chały z nim nocą do na­wie­dzo­nego domu. Za­raz po­tem do­znała szoku, wi­dząc, że chło­pak spoj­rzał z uśmie­chem na jej sio­strę i prze­su­nął dło­nią z uda Isa­belli w górę. Nie my­liła się.

Isa­bel od razu strą­ciła jego rękę ze swo­ich piersi.

– Prze­stań – wy­szep­tała. – Nie przy niej.

Ines spoj­rzała w lu­sterko i spo­tkała się z jego wzro­kiem. Wi­działa tylko jego oczy, ale mo­głaby przy­siąc, że lu­bież­nie się do niej uśmiech­nął. Mie­szanka wstydu, za­że­no­wa­nia i stra­chu ro­ze­szła się po jej ciele, po­wo­du­jąc nie­przy­jemne uczu­cie na­pię­cia. Za­sta­na­wiała się, czy gdyby te­raz po­pro­siła, żeby ją od­wieźli, to nie by­łoby jesz­cze za późno. Ale wtedy nie zo­ba­czy­łaby Cor­tijo Ju­rado. Po­sta­no­wiła za­ci­snąć zęby i skon­cen­tro­wać się na czymś in­nym niż tych dwoje. Mu­siała po­go­dzić się z fak­tem, że jej sio­stra ma już pięt­na­ście lat i robi wszyst­kie te ohydne rze­czy, ja­kie ro­bią na­sto­lat­ko­wie na fil­mach.

Prze­rzu­ciła wzrok na wnę­trze auta. Za­sta­na­wiała się, czy znaj­dzie tu co­kol­wiek, co pod­po­wie jej, ja­kim czło­wie­kiem jest jego wła­ści­ciel: ga­zetę, piłkę do ko­sza czy choćby opa­ko­wa­nia po fast fo­odach – co­kol­wiek, co spra­wi­łoby, że wy­dałby się jej bar­dziej ludzki. Ale nie zna­la­zła ni­czego. Sa­mo­chód był stary i znisz­czony. We wnę­trzu pach­niało al­ko­ho­lem i zio­łem, cho­ciaż sam Igna­cio nie wy­da­wał się pi­jany. Tył fo­tela, na któ­rym sie­działa Isa­bella, miał ro­ze­rwane po­szy­cie. Ines spoj­rzała wprawo, sta­ra­jąc się roz­po­znać kra­jo­braz za oknem. Za­sta­na­wiała się, czy jesz­cze da­leko, i wtedy przez szybę wpa­dło świa­tło księ­życa, oświe­tla­jąc coś me­ta­lo­wego w kie­szeni na drzwiach sa­mo­chodu. Ines zmru­żyła oczy, by le­piej do­strzec przed­miot, i za­marła ze stra­chu. Nie miała żad­nych wąt­pli­wo­ści, że z kie­szeni wy­sta­wało ostrze noża...

Dom ro­dzi­ców Car­men Ro­dri­guez

Spoj­rzała w lu­stro i po raz pierw­szy od dawna zo­ba­czyła w nim... sie­bie. Czy spra­wił to po­wrót do Ma­lagi? Czy wra­ca­jąc do mia­sta uro­dze­nia, do miej­sca, w któ­rym się wy­cho­wała, do­ra­stała, ra­do­wała i smu­ciła, od­na­la­zła praw­dziwą sie­bie? To tu prze­ży­wała naj­pięk­niej­sze chwile w ży­ciu – bez­tro­skie dzie­cięce dni, pierw­sze za­uro­cze­nia chło­pa­kami w szkole, mło­dzień­cze mi­ło­ści, które po­zwo­liły jej od­kryć wspa­nia­łość ludz­kiego ciała i umy­słu, sza­leń­cze na­mięt­no­ści. Ale Ma­laga była też mia­stem, w któ­rym naj­bar­dziej cier­piała, które ją za­wio­dło, zmu­siło do do­świad­cze­nia traum, roz­pa­czy i bez­sil­no­ści, któ­rego miesz­kańcy nie sta­nęli za nią mu­rem, kiedy przy­szła taka po­trzeba, i z któ­rego ucie­kła, gdy tylko po­ja­wiła się taka moż­li­wość.

A jed­nak tu wró­ciła. Silna, doj­rzała i po­go­dzona z ży­ciem, pełna na­dziei na przy­szłość, pra­gnąca od­kryć, kim jest i jak chce żyć da­lej. My­ślała, że bę­dzie to trud­niej­sze, że się nie od­naj­dzie, że sta­nie po­śród sta­rych ka­mie­niec, po­mię­dzy idą­cymi na oślep ludźmi, w tłu­mie wszę­do­byl­skich tu­ry­stów i po­czuje się ni­kim. Przed wy­jaz­dem z Je­le­niej Góry miała na­wet taki sen. Stała na środku Plaza de la Mer­ced, roz­glą­da­jąc się do­okoła, i wszystko wy­da­wało jej się obce, nie­rze­czy­wi­ste. Idący po­spiesz­nie tu­ry­ści sztur­chali ją, spra­wia­jąc jej ból. Miesz­kańcy mia­sta, roz­po­zna­jąc, kim jest, pod­cho­dzili, pluli jej w twarz i na­zy­wali mor­der­czy­nią. Bu­dynki się zwę­żały, two­rząc cia­sną, klau­stro­fo­biczną prze­strzeń. Za­częła ucie­kać w kie­runku Calle La­rios, chcąc schro­nić się w ka­mie­nicy, którą kie­dyś po­da­ro­wali jej ro­dzice, ale kiedy do­pa­dła do ma­syw­nych, drew­nia­nych i bo­gato rzeź­bio­nych drzwi, z prze­ra­że­niem od­kryła, że pro­wa­dzą nie do jej domu, a do re­cep­cji jed­nego z eks­klu­zyw­nych ho­teli sieci Ro­dri­guez, za­ło­żo­nych wiele lat temu przez jej dziadka Ma­nu­ela Ro­dri­gu­eza.

– Se­ñora Ro­dri­guez. – Kon­sjerż o sro­giej twa­rzy, ubrany w skro­jony na miarę gar­ni­tur od Ba­len­ciagi, za­trzy­mał ją ge­stem dłoni. – Pro­szę stąd wyjść! Ro­dzice już pani nie ko­chają.

Bu­dziła się wtedy z drżą­cym ser­cem i po­tem na ple­cach i uświa­da­miała so­bie, że to tylko nocny kosz­mar, spo­wo­do­wany stra­chem przed po­wro­tem. Wma­wiała so­bie, że nie ma się czym przej­mo­wać, że prze­cież od dawna nie jest już małą dziew­czynką, a ten sen jest głupi i bez­sen­sowny, bo ro­dzice ni­gdy się od niej nie od­wró­cili. To ona od­wró­ciła się kie­dyś od nich, a mimo to w naj­gor­szym dla niej cza­sie nie po­rzu­cili jej.

Wy­je­chała z Ma­lagi chwilę po wyj­ściu z wię­zie­nia, zo­sta­wia­jąc wszyst­kich w prze­ko­na­niu, że jest groźną mor­der­czy­nią, która wy­ku­piła so­bie wol­ność pie­niędzmi i wsa­dziła za kraty nie­win­nego czło­wieka. Ow­szem, było w tym tro­chę prawdy. A może na­wet wię­cej niż tro­chę. Ale bę­dąc w Pol­sce, udo­wod­niła, że to całe za­bój­stwo było spi­skiem jej by­łego męża i jego ko­chanki. Summa sum­ma­rum Adam i tak zmarł, ale nie stało się to z jej winy. Wy­sta­wiła go ko­chanka, która zresztą przy­znała się do wszyst­kiego. Wra­ca­jąc do Ma­lagi, Car­men wie­działa, że przyj­dzie jej się zmie­rzyć z ludźmi, któ­rzy w nią zwąt­pili. Nie mo­gła mieć do nich żalu, bo sama przez dwa lata spę­dzone w wię­zie­niu nie wie­działa, czy wspo­mnie­nie, w któ­rym trzyma broń i strzela do męża, od­zwier­cie­dla praw­dziwy mo­ment jego śmierci, czy je­dy­nie za­in­sce­ni­zo­waną przez niego scenę, którą pa­mięta jak przez mgłę z po­wodu odu­rze­nia le­kami. Mimo to gdzieś w środku czuła pe­wien za­wód i wie­działa, że lu­dziom nie można ufać, że kiedy tylko sy­tu­acja sta­nie się nie­kom­for­towa, od­wra­cają się od czło­wieka, twier­dząc, że za­wsze wy­czu­wali w nim ja­kiś ro­dzaj zła... Naj­pro­ściej jest prze­cież iść z tłu­mem. Tylko jej ro­dzice i przy­ja­ciel, An­to­nio Pe­rez, wie­rzyli, że na­wet je­żeli za­biła, to nie zro­biła tego z pre­me­dy­ta­cją, i że w tym mał­żeń­stwie to Adam był czar­nym cha­rak­te­rem, nie ona. I tylko im mo­gła ufać. Długo za­sta­na­wiała się, jak to bę­dzie, gdy wróci, gdy pierw­szy raz po­jawi się pu­blicz­nie na jed­nym z tych den­nych, sno­bi­stycz­nych przy­jęć śmie­tanki to­wa­rzy­skiej, gdy wszyst­kie oczy zwrócą się ku niej z cie­ka­wo­ścią, po­dejrz­li­wo­ścią, a może i za­wi­ścią? Bała się tego mo­mentu, choć jed­no­cze­śnie chciała, żeby już się wy­da­rzył. Przez ostat­nie lata uświa­do­miła so­bie, że nie ma nic gor­sze­go­niż nie­pew­ność. Wo­lała jak naj­szyb­ciej zmie­rzyć się z tym, co nie­unik­nione.

– Mogę wejść? – Usły­szała głos za­raz po ci­chym pu­ka­niu, a chwilę po­tem po­stać jej matki po­ja­wiła się w po­koju.

– Chodź, mamo. – Wy­cią­gnęła do niej rękę i zo­ba­czyła, że ko­bieta uśmie­cha się z ulgą.

– Wy­glą­dasz ślicz­nie. – Ma­ria spoj­rzała w lu­stro, w któ­rym prze­glą­dała się jej córka, i de­li­kat­nie po­ca­ło­wała ją w po­li­czek. – W końcu do nas wró­ci­łaś. Na­wet nie wiesz, jak długo na to cze­ka­łam – przy­znała z ulgą, a w jej oku roz­bły­sła łza.

Car­men wie­działa, że nie cho­dzi tylko o czas, który spę­dziła w wię­zie­niu. Już dużo wcze­śniej od­su­nęła się od ro­dzi­ców, po­rzu­ca­jąc swoją sferę spo­łeczną i po­ślu­bia­jąc męż­czy­znę, któ­rego jej ro­dzice nie ak­cep­to­wali. Czło­wieka bez po­zy­cji, pie­nię­dzy i per­spek­tyw, ale przede wszyst­kim krę­ta­cza i kłamcę. Ro­dzice wy­czuli go od razu, jej za­jęło to wiele lat. Kiedy za niego wy­szła, po raz pierw­szy za­częła żyć jak nor­malni lu­dzie, pra­co­wać i utrzy­my­wać się je­dy­nie z wła­snych do­cho­dów, które tak jak więk­szo­ści nie star­czały na wiele. I gdyby nie fakt, że Adam oka­zał się psy­chicz­nym i fi­zycz­nym prze­mo­cow­cem, wcale by jej to nie prze­szka­dzało, by­łaby szczę­śliwa, tak samo jak na po­czątku ich związku. A jed­nak kiedy wy­szła z wię­zie­nia i otrzy­mała od­szko­do­wa­nie z po­lisy na ży­cie męża, za które mo­gła znów za­cząć żyć w luk­su­sie, od razu po­czuła się w swoim ży­wiole. Lata za­ci­ska­nia pasa i uda­wa­nia, że wszystko się ja­koś ułoży, miała już za sobą i choć wcale nie tę­sk­niła za sław­nymi i bo­ga­tymi człon­kami ma­la­gij­skich ro­dzin, wie­działa, że wresz­cie jest tam, gdzie po­winna. To od za­wsze był jej świat, a poza nim czuła się jak ryba wy­rzu­cona na brzeg.

– Wiem, mamo. – Zła­pała ją de­li­kat­nie pod rękę i jesz­cze raz spoj­rzała w lu­stro. – Wró­ci­łam na wła­ściwe tory i czuję to każdą ko­mórką ciała.

– Je­stem dumna i szczę­śliwa, że dziś po­ka­żemy się ra­zem na Al­ca­za­bie.

– Tak! – Car­men za­śmiała się nie­spo­dzie­wa­nie. – Ale wiesz, to, że wró­ci­łam do na­szego kręgu spo­łecz­nego, nie zna­czy wcale, że bar­dziej go lu­bię – wy­ja­śniła. – Zwłasz­cza co po­nie­któ­rych. Zdaję so­bie sprawę, że będę dziś główną atrak­cją wie­czoru i to o mnie po­jawi się po tej im­pre­zie naj­wię­cej plo­tek. Może na­wet ju­tro z sa­mego rana prze­czy­tamy ja­kiś in­te­re­su­jący ar­ty­kuł o po­wro­cie dzie­dziczki mar­no­traw­nej.

– Car­men, ty buń­czuczna i próżna dzie­wu­cho! – żar­to­bli­wie zga­niła ją matka starą re­pry­mendą, którą kie­dyś tak czę­sto wy­gła­szała.

– No co? – żach­nęła się jak na­sto­latka.

– Nic, nic. – Ma­ria wzru­szyła ra­mio­nami niby od nie­chce­nia. – Tyle że do­brze wiem, iż nie wy­bra­łaś czer­wo­nej ele­ganc­kiej sukni wie­czo­ro­wej, z ple­cami przy­sło­nię­tymi je­dy­nie sia­teczką z krysz­tał­ków, by tego wie­czoru po­zo­sta­wać w cie­niu. Wró­ci­łaś na do­bre i nie masz za­miaru cho­wać głowy w piach. Oj­ciec bar­dzo się cie­szy, że idziesz z nami.

– Mamo – Car­men spoj­rzała na nią z prośbą wy­ma­lo­waną na twa­rzy – chcę wejść tam sama. Po­trze­buję tego. Po­tem do was po­dejdę, ale mu­szę sama po­ko­nać tę drogę. To taki mój ry­tuał przej­ścia, ro­zu­miesz? Coś w ro­dzaju oczysz­cze­nia.

– Nie ro­zu­miem. – Ma­ria wes­tchnęła smutno. – Ale za­bro­nić ci nie za­bro­nię. Chyba że gdzieś w hisz­pań­skim pra­wie jest wzmianka o tym, że dzieci, które od dwu­dzie­stu lat są peł­no­let­nie, ale przy­jeż­dżają do ro­dzi­ców w od­wie­dziny, można roz­sta­wiać po ką­tach.

– Chcia­ła­byś. – Car­men za­śmiała się ra­do­śnie i po raz pierw­szy od dawna po­czuła się na­prawdę jak w domu. Ta­kiego swo­bod­nego kon­taktu z matką nie miała już dawno.

Nie zde­cy­do­wała jesz­cze, czy wró­ciła na do­bre. Za­raz po schwy­ta­niu Mar­cina Ro­ko­sza vel Ja­ski­niowca w Je­le­niej Gó­rze do­szło do ko­lej­nych zbrodni. Zo­stała ze swoją grupą do­cho­dze­niowo-śled­czą aż do końca kwiet­nia, kiedy to udało im się schwy­tać za­bójcę. Co cie­kawe, za­częła bar­dzo do­brze do­ga­dy­wać się z Bo­gu­sła­wem Le­śnia­kiem i Bo­ry­sem Szy­kiem. Może na­wet sta­no­wi­liby do­sko­nały kry­mi­nalny ter­cet, gdyby nie fakt, że ona wy­je­chała, a Bo­guś prze­szedł na długo wy­cze­ki­waną eme­ry­turę. W maju do­stała bez­ter­mi­nowy i bez­płatny urlop i od razu sko­rzy­stała z oka­zji, by przy­le­cieć do Ma­lagi. Na jak długo, tego nie wie­działa, choć nie za­mie­rzała wra­cać przed upły­wem mie­siąca. Ale z pew­no­ścią nie bę­dzie chciała miesz­kać cały ten czas u ro­dzi­ców. Musi choćby wy­na­jąć so­bie wła­sny apar­ta­ment. Wtedy do­piero bę­dzie mo­gła zde­cy­do­wać co da­lej. Miała już na­wet coś na oku.

– Po­pro­szę Pe­dro, żeby wziął dru­gie auto i cię pod­wiózł – oznaj­miła matka, wy­ry­wa­jąc ją z za­my­śle­nia.

– Nie, ja... – Po­wstrzy­mała się. Nie było sensu tłu­ma­czyć ma­mie tego, czego ta i tak nie zro­zu­mie. Jej ro­dzi­cielka nie do­pusz­czała do sie­bie my­śli, żeby na bal cha­ry­ta­tywny, w któ­rym bę­dzie uczest­ni­czyła cała ma­la­gij­ska śmie­tanka to­wa­rzy­ska, mo­gli je­chać czymś in­nym niż li­mu­zyną. Car­men wo­lała nie roz­ta­czać przed nią wi­zji córki idą­cej przez mia­sto na pie­chotę w sukni wie­czo­ro­wej od Gosi Ba­czyń­skiej i szpil­kach od Ma­nolo Blah­nika. W końcu co z oczu, to z serca.

Ona też wo­lała nie cho­dzić w szpil­kach. Bę­dzie mu­siała za­ło­żyć san­dały, a ob­casy trzy­mać w dło­niach i za­ło­żyć przed główną bramą.

***

– Tu­taj się za­trzy­maj – wy­dała po­le­ce­nie mło­demu chło­pa­kowi, który pro­wa­dził auto. Pe­dro był sy­nem Al­fonso, ro­dzin­nego szo­fera, pra­cu­ją­cego dla nich od trzy­dzie­stu lat i nie­dawno rów­nież roz­po­czął pracę u ro­dziny Ro­dri­guez.

– Ale se­ñora Car­men – po­wie­dział drżą­cym gło­sem. – Mia­łem po­le­ce­nie do­wieźć pa­nią pod samą bramę Gi­bral­faro. Co zro­bię, kiedy ktoś się do­wie?

– Nikt się nie do­wie, Pe­dro. To bę­dzie na­sza słodka ta­jem­nica. – Po­kle­pała go po ra­mie­niu i wy­sia­dła z auta, gdy to za­trzy­mało się na po­bo­czu.

Szła przez stare mia­sto, pełne tu­ry­stów i lo­kal­nych miesz­kań­ców, oświe­tlone świa­tłem ulicz­nych la­tarni i lam­pek za­wie­szo­nych na ro­sną­cych o tej po­rze roku jak grzyby po desz­czu ogród­kach re­stau­ra­cyj­nych. Z każ­dej uliczki sły­szała do­cho­dzącą mu­zykę. Po jej pra­wej stro­nie ja­kiś męż­czy­zna śpie­wał no­stal­giczną pieśń Pa­loma, gra­jąc na gi­ta­rze, po le­wej z po­bli­skiej knajpki do­cho­dziły od­głosy pusz­cza­nego z ra­dia De­spa­cito. Po­wie­trze pach­niało pra­żo­nymi mig­da­łami i mocno przy­pra­wio­nym je­dze­niem. Było gwarno i tłoczno, ale jej to nie prze­szka­dzało. Pra­gnęła wła­śnie to po­czuć, wto­pić się w ten spe­cy­ficzny kli­mat swo­jego uko­cha­nego mia­sta. Ow­szem, kiedy przy­była do Je­le­niej Góry, stro­niła od tłu­mów i cia­snych prze­strzeni. Wo­lała prze­by­wać w swoim to­wa­rzy­stwie i nie tę­sk­niła za bra­ta­niem się z in­nymi. Ni­komu nie ufała, a co do sie­bie miała po­dej­rze­nia, że jest nie­spełna ro­zumu. Na szczę­ście to wszystko zo­stało już za nią. Kiedy od­kryła prawdę i do­wie­działa się, że za jej chwiejną psy­chikę od­po­wia­dały po­da­wane jej ukrad­kiem w prze­szło­ści leki psy­cho­tro­powe, za­częła do­cho­dzić do sie­bie. Od­kry­wać, kim jest na­prawdę, czego pra­gnie i do­kąd zmie­rza. Ale żeby w pełni od­po­wie­dzieć so­bie na te py­ta­nia, mu­siała wró­cić tu­taj, do Ma­lagi.

Zro­biła głę­boki wdech i jej płuca wy­peł­niło tak do­brze znane po­wie­trze. Inne niż w pol­skich gó­rach. Nie tak świeże i rześ­kie, może na­wet nieco zbyt gę­ste, prze­peł­nione za­pa­chem mor­skiej wody i pie­czo­nych ryb, ale z pew­no­ścią to samo, które za­wsze chło­nęła, cho­dząc tymi uli­cami. Czuła, że wró­ciła do sie­bie – i było to bar­dzo uwal­nia­jące prze­ko­na­nie. A jed­nak po­mimo tak po­zy­tyw­nego do­świad­cza­nia wszyst­kiego co wo­kół, in­tu­icja jej pod­po­wia­dała, że coś jest nie tak.

Sta­nęła na środku placu i ro­zej­rzała się do­okoła. Wszystko zda­wało się być w jak naj­lep­szym po­rządku, dzie­dzi­niec wy­peł­niała swo­bodna, ra­do­sna at­mos­fera so­bot­niego wie­czoru, ale Car­men in­stynk­tow­nie wy­czu­wała ja­kiś ro­dzaj za­gro­że­nia, któ­rego nie po­tra­fiła okre­ślić. I nie cho­dziło wcale o to, że za chwilę bę­dzie się mu­siała zmie­rzyć ze swoją prze­szło­ścią. Ro­dzaj nie­pew­no­ści czy lęku, który na­gle się po­ja­wił, po­cho­dził z tęt­nią­cego ży­ciem mia­sta, jakby ktoś z tłumu lu­dzi ją ob­ser­wo­wał, jakby śle­dził każdy jej krok i nie miał wo­bec niej do­brych za­mia­rów. Ale może ta­kie od­czu­cia były na­tu­ralne? Czy inni lu­dzie, bę­dąc na jej miej­scu, rów­nież nie czu­liby się nie­pew­nie w za­ist­nia­łej sy­tu­acji? Obie­cała so­bie te­raz o tym nie my­śleć i skon­cen­tro­wać się na tym, co do­bre.

Po kilku mi­nu­tach skrę­ciła w prawo, w wio­dącą w górę uliczkę. Pro­wa­dziła na szczyt stu­trzy­dzie­sto­me­tro­wej góry, na któ­rej od je­de­na­stu wie­ków stała ol­brzy­mia twier­dza Gi­bral­faro, a u pod­nóża – Za­mek Al­ca­zaba. Wie­działa, że czeka ją długi spa­cer stro­mym zbo­czem i że być może nie po­winna była iść pie­chotą, je­żeli pla­no­wała zro­bić spek­ta­ku­larny po­wrót do ma­la­gij­skiej so­cjety. Ale po­trzeba przej­ścia się tymi uli­cami była sil­niej­sza od niej.

Zwol­niła nieco kroku, by nie dojść na szczyt zgrzana i spo­cona, i ro­zej­rzała się do­okoła. Pa­no­rama jej uko­cha­nego mia­sta roz­ta­czała się co­raz wy­raź­niej, a kiedy Car­men we­szła na mi­ra­dor, czyli je­den z kilku roz­sta­wio­nych po dro­dze punk­tów wi­do­ko­wych, emo­cje nie­mal za­parły jej dech w piersi. Pa­trzyła na port, bu­dy­nek mu­zeum sztuki no­wo­cze­snej, wy­glą­da­jący jak kostka Ru­bika, na starą arenę tor­re­ado­rów i przy­po­mniała so­bie, jak wiele cu­dow­nych wspo­mnień zwią­za­nych z Ma­lagą skrywa w swoim sercu. Przez chwilę prze­szło jej przez myśl, żeby za­wró­cić, zejść na dół, za­dzwo­nić do ja­kiejś sta­rej zna­jo­mej i spo­tkać się z nią na mie­ście, ale nie mo­gła. Była faj­terką i wie­działa, że je­żeli te­raz nie stawi czoła tym wszyst­kim lu­dziom cze­ka­ją­cym na nią na szczy­cie, moż­liwe, że już ni­gdy nie zbie­rze się na od­wagę. A prze­cież wma­wiała so­bie od dawna, że jest od­ważna.

– Na­zy­wam się Car­men Ro­dri­guez i nie mam za­miaru ucie­kać przez całe ży­cie – wy­szep­tała do sie­bie z za­ci­śnię­tymi pię­ściami, po czym ru­szyła pod górę.

Po­mimo póź­niej­szej pory i lek­kich po­dmu­chów wia­tru po­wie­trze na­dal miało tem­pe­ra­turę po­wy­żej dwu­dzie­stu stopni. Za­śmiała się w my­ślach, wie­dząc, że wielu tu­tej­szych miesz­kań­ców za­kłada wła­śnie kurtki, by wyjść na wie­czorny spa­cer. Ona przy­zwy­cza­iła się już do niż­szych tem­pe­ra­tur. Zima w pol­skich gó­rach za­har­to­wała ją na tyle, że w sa­mej sukni bez płasz­cza wy­glą­dała te­raz bar­dziej jak tu­rystka, a nie ro­do­wita miesz­kanka Hisz­pa­nii, któ­rej w maju po­winno być cią­gle zimno. Drogę na górę po­ko­nała spo­koj­nym spa­ce­rem.

W końcu sta­nęła przed otwartą że­liwną bramą, za­ło­żyła na stopy nie­sione w dło­niach szpilki, a san­dały wrzu­ciła w oko­liczne krzewy. Wie­działa, że wy­gląda do­brze i jest go­towa tam wkro­czyć, ale mimo wszystko czuła lekki nie­po­kój. Za chwilę wej­dzie do pasz­czy lwa, do mo­rza peł­nego pi­ra­nii i za­cznie pły­wać i ką­sać wraz z nimi. Unio­sła wy­soko głowę, wzięła głę­boki od­dech i prze­kro­czyła bramę twier­dzy. Szła w kie­runku głów­nego dzie­dzińca, z któ­rego do­cho­dziły ją od­głosy mu­zyki gra­nej na żywo. Po dro­dze spo­ty­kała różne oso­bi­sto­ści. Nie­któ­rych go­ści do­brze znała, in­nych za­le­d­wie skądś ko­ja­rzyła, ale nie wi­działa ni­kogo, o kim nie mia­łaby żad­nego po­ję­cia. To śro­do­wi­sko na­dal po­zo­sta­wało mocno her­me­tyczne i nie wpusz­czało do sie­bie ni­kogo no­wego. Za­sko­czyło ją, jak miło na nią re­ago­wali. Więk­szość osób przy­sta­wała, ca­ło­wała ją w je­den i drugi po­li­czek i z nie­wy­mu­szoną sym­pa­tią py­tała, co sły­chać i jak znaj­duje Ma­lagę po po­wro­cie. Od­po­wia­dała rów­nie grzecz­nie i uprzej­mie, a mimo to wciąż była czujna. Nie ufała im, nie wie­rzyła w ich czy­ste za­miary. Cały czas miała wra­że­nie, że kiedy tylko od­cho­dzą na kilka kro­ków, za­czy­nają szep­tać za jej ple­cami.

– Pięk­nie wy­glą­dasz, ko­cha­nie – za­pew­niła ją Ele­onora Mur­cia, se­niorka rodu, który od za­wsze zaj­mo­wał się pro­duk­cją jed­nych z naj­wspa­nial­szych hisz­pań­skich win.

– Dzię­kuję, doña Mur­cia. Pani rów­nież. Nic się pani nie zmie­niła – od­po­wie­działa grzecz­nie i nie był to na­wet wy­mu­szony kom­ple­ment. Tę ko­bietę za­wsze sza­no­wała i ni­gdy nie usły­szała z jej ust ni­czego złego na swój te­mat.

– Cały czas wie­rzy­łam, że je­steś nie­winna. Przy­kro mi, że mu­sia­łaś przez to przejść. – Star­sza pani po­kle­pała ją przy­jaź­nie po dłoni, wes­tchnęła i po­szła wi­tać się z in­nymi.

Car­men zdała so­bie sprawę z tego, że doña Mur­cia jest za­pewne je­dyną osobą w to­wa­rzy­stwie, która dzi­siej­szego wie­czoru po­zwoli so­bie na ja­ki­kol­wiek ko­men­tarz w jej spra­wie. Cie­ka­wiło ją tylko jedno: czy wszy­scy oni od­czu­wali ja­kiś ro­dzaj za­wsty­dze­nia, że przez dwa lata trak­to­wali ją jak za­bój­czy­nię czy to jej oj­ciec En­ri­que Ro­dri­guez za­dbał o to, by trzy­mali bu­zie na kłódki.

Wcho­dząc na główny dzie­dzi­niec, za­uwa­żyła, że lu­dzie dys­kret­nie ją ob­ser­wują. Chwy­ciła kie­li­szek szam­pana sto­jący na tacy trzy­ma­nej przez kel­nera ubra­nego w – jej zda­niem – zbyt pom­pa­tyczny frak i ru­szyła w głąb pasz­czy lwa. Z roz­mowy na roz­mowę stwier­dzała, że nikt nie ma za­miaru jej do­gry­zać, ob­ra­żać ani na­wet wspo­mi­nać o jej prze­szło­ści. Każda osoba, z którą się wi­tała, przy­sta­jąc i za­mie­nia­jąc kilka słów, za­cho­wy­wała się tak, jakby Car­men ni­gdy nie była ska­zana, co wię­cej – jakby ni­gdy nie opu­ściła ich to­wa­rzy­stwa. A prze­cież mi­nęło już dzie­sięć lat, od kiedy prze­stała re­gu­lar­nie uczest­ni­czyć w ta­kich wy­da­rze­niach. Nie była pewna, czy ten prze­jaw hi­po­kry­zji jest jej na rękę czy wręcz prze­ciw­nie. Być może wła­śnie chciała, żeby ktoś się z nią skon­fron­to­wał, żeby dał jej spo­sob­ność do od­gry­zie­nia się i walki, do wy­krzy­cze­nia im w twarz wszyst­kich skry­wa­nych do­tąd emo­cji – ale tak się nie stało.

– Córko...

Usły­szała za sobą głos ojca, a kiedy się ob­ró­ciła, zo­ba­czyła go z matką pod rękę. Przy­wi­tali się dwoma ca­łu­sami w po­li­czek, które na­wet nie mu­snęły jej skóry. Oj­ciec do­sko­nale wie­dział, że ko­biety z elity zbyt mocno ce­nią swój per­fek­cyjny ma­ki­jaż i nie ucho­dziło, by w ta­kich oko­licz­no­ściach ja­kie­kol­wiek usta do­ty­kały ich skóry.

– Pa­mię­tasz bur­mi­strza Diego Gar­cię? – Wska­zał dło­nią ni­skiego, krę­pego męż­czy­znę, który po­ja­wił się przy nich z żoną. – I oczy­wi­ście Elenę?

Ko­bieta w gra­na­to­wej sukni po­chy­liła się nad Car­men i rów­nie bez­do­ty­kowo jak oj­ciec po­ca­ło­wała ją w po­li­czek.

– Wi­taj, moja droga. Bar­dzo miło cię wi­dzieć – po­wie­działa kur­tu­azyj­nie.

– Cie­szymy się, że dzie­dziczka im­pe­rium znów jest z nami – za­czął bur­mistrz i lekko skło­nił się przed Car­men.

Po­czuła się jak ja­kaś cho­lerna ko­ro­no­wana głowa i nie­mal prze­wró­ciła oczami. Ni­gdy nie lu­biła prze­sad­nych kon­we­nan­sów. Wie­działa jed­nak, że żeby zo­stać w grze, musi po­stę­po­wać zgod­nie z jej re­gu­łami.

– Sły­sza­łem, że wró­ci­łaś na do­bre i przej­miesz biz­nes po ojcu. – Bur­mistrz mó­wił z uzna­niem i sze­ro­kim uśmie­chem. – Bar­dzo do­brze, ser­decz­nie ci gra­tu­lu­jemy. Już czas, żeby sza­cowny don En­ri­que mógł po­mału my­śleć o za­słu­żo­nym od­po­czynku.

– Zo­ba­czymy, co przy­nie­sie nowy dzień – po­wie­działa enig­ma­tycz­nie, acz­kol­wiek sta­rała się, by mimo wszystko wy­paść na sym­pa­tyczną. – Miło mi było znów pań­stwa zo­ba­czyć – do­dała i od­da­liła się, z na­ganą spo­glą­da­jąc na ojca.

Znów za­czął ukła­dać jej ży­cie pod swoje plany, do­kład­nie tak jak kie­dyś. Ni­gdy nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że wo­lała pra­co­wać w po­li­cji przy pro­fi­lo­wa­niu za­bój­ców, niż za­rzą­dzać naj­więk­szą w Hisz­pa­nii sie­cią luk­su­so­wych ho­teli. Po­czuła, że ci­śnie­nie lekko jej się pod­nosi; mu­siała roz­cho­dzić na­pię­cie.

Od­da­liła się ku jed­nemu z mniej­szych ogro­dów, który zda­wał jej się pu­sty, i nie­mal wpa­dła w ob­ję­cia An­to­nia.

– Car­men? Do­kąd się wy­bie­rasz? – Spoj­rzał na nią prze­ni­kli­wym wzro­kiem. – Chyba nie masz za­miaru ulot­nić się z przy­ję­cia?

Wie­działa, że od razu wy­czuł jej zde­ner­wo­wa­nie.

– Mu­szę za­czerp­nąć po­wie­trza. Idziesz ze mną? Dla­czego przy­sze­dłeś tak późno? – Nie dała mu od­po­wie­dzieć na pierw­sze py­ta­nie, zła­pała go pod ra­mię i skie­ro­wała na aleje spa­ce­rowe.

– Mie­li­śmy pe­wien in­cy­dent na bu­do­wie no­wego apar­ta­men­towca. Nic ta­kiego, mów le­piej, co u cie­bie.

– O, nie, nie, mój drogi! O mnie roz­ma­wiamy za każ­dym ra­zem, gdy się spo­ty­kamy. Co to za in­cy­dent, opo­wia­daj. Szcze­rze mó­wiąc, mam już dość ro­dzin­nych te­ma­tów.

– Nic ta­kiego. – Mach­nął ręką, ale kiedy za­uwa­żył jej kar­cące spoj­rze­nie, ska­pi­tu­lo­wał. – Kil­koro lu­dzi przy­kuło się łań­cu­chami na te­re­nie bu­dowy, nie chcąc do­pu­ścić do wy­ko­pa­nia fun­da­men­tów.

– Co? Ale dla­czego?

– Aaa, to ta­kie głu­pie. – Wes­tchnął. – Twier­dzą, że na­leżą do or­ga­ni­za­cji chro­nią­cej dzie­dzic­two i kul­turę An­da­lu­zji i że na te­re­nie, na któ­rym sta­wiamy bu­dy­nek, znaj­do­wał się kie­dyś ja­kiś święty cmen­tarz czy coś.

– A znaj­do­wał się? – Car­men przy­sta­nęła za­cie­ka­wiona.

– Niby tak – przy­znał. – Ale to było ty­siąc lat temu. Do dzi­siaj nie ostał się ani je­den na­gro­bek, a wszyst­kie ko­ści dawno się roz­ło­żyły. W każ­dym ra­zie uparli się, że zro­bią wszystko, by nie do­pu­ścić do bu­dowy, bo wko­pa­nie ło­paty spo­wo­duje uwol­nie­nie ja­kiejś klą­twy. Szcze­rze mó­wiąc, nie bar­dzo chcia­łem się za­głę­biać w te­mat. We­zwa­łem Gu­ar­dia Ci­vil, by ich usu­nęli.

– I usu­nęli?

– Tak, ale naj­pierw je­den z pro­te­stu­ją­cych ob­lał mnie ja­kąś czer­woną breją, ma­jącą za­pewne imi­to­wać krew. Twier­dził, że rzuca na mnie urok. – Za­śmiał się, jakby w ogóle go to nie obe­szło. – Mu­sia­łem wziąć dwu­dzie­sto­mi­nu­tową ką­piel, żeby zmyć to cho­ler­stwo. Ale naj­waż­niej­sze, że ko­parki roz­po­częły pracę i bu­dowa nie jest za­gro­żona. To bę­dzie piękny apar­ta­men­to­wiec, zo­ba­czysz, z cu­dow­nym wi­do­kiem na mo­rze. Na pewno spodoba ci się dwu­po­zio­mowy pen­tho­use, który pla­nuję ci po­ka­zać, jak tylko bu­dy­nek bę­dzie go­towy. – Uśmiech­nął się i po­gła­dził Car­men po dłoni.

Po­czuła się dziw­nie. Niby tego nie po­wie­dział, ale miała wra­że­nie, że su­ge­ruje, ja­koby oboje mieli w nim za­miesz­kać. Wo­lała nie po­dej­mo­wać ta­kich te­ma­tów i szybko za­cze­pić o ja­kiś bez­pieczny wą­tek.

– Klą­twa? No nie­źle! Czyli co te­raz? Bę­dziesz miał pe­cha w mi­ło­ści czy ni­gdy nie spło­dzisz mę­skiego po­tomka? – za­częła żar­to­wać i po­czuła się nieco roz­luź­niona.

– Go­rzej! Po­dobno wszę­dzie, gdzie się po­ja­wię, przy­niosę ze sobą śmierć.

Po ciele Car­men prze­szły zimne dresz­cze. Przy­sta­nęła i roz­ma­so­wała ra­miona.

– Za­łóż to. – An­to­nio Pe­rez okrył ją na­tych­miast ścią­gniętą ze swo­ich ple­ców ma­ry­narką. – Chyba się tym nie prze­ję­łaś? Prze­cież to tylko głu­pie ga­da­nie bandy po­my­leń­ców.

– Nie, nie prze­ję­łam się – skła­mała. W głębi du­szy jed­nak, już po raz drugi tego wie­czoru, po­czuła nie­przy­jemne ukłu­cie nie­po­koju.

Ro­zej­rzała się do­okoła, spraw­dza­jąc, czy nikt ich nie ob­ser­wuje. Wciąż miała wra­że­nie, że jest pod ostrza­łem czy­je­goś spoj­rze­nia.

– Co się dzieje? Prze­cież wi­dzę, że czymś się mar­twisz.

– Jak to jest, że tak do­brze mnie znasz, cho­ciaż tak rzadko ze mną prze­by­wasz? – Za­śmiała się.

– Do­brze wiesz, że chciał­bym to zmie­nić. – An­to­nio po­chy­lił się lekko i po­gła­dził ją po po­liczku.

W tym sa­mym mo­men­cie zza muru do­biegł ich gło­śny krzyk, który szybko prze­ro­dził się w se­rię prze­ni­kli­wych pi­sków. Car­men spoj­rzała z prze­ra­że­niem na An­to­nia i po­gnała w kie­runku, z któ­rego do­cho­dził ha­łas. Wie­działa, że po­biegł za nią.

Kiedy zna­leźli się w jed­nym z ogro­do­wych za­uł­ków, na któ­rego środku ro­sło po­tężne, roz­ło­ży­ste drzewo, oboje za­marli w bez­ru­chu. Z jed­nej z jego ga­łęzi, na gru­bym, be­żo­wym sznu­rze, zwi­sał męż­czy­zna.

– Być może lu­dzie, któ­rzy ob­lali cię farbą, mieli ra­cję... – po­wie­działa pod no­sem Car­men, ką­tem oka re­je­stru­jąc prze­ra­że­nie na twa­rzy An­to­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki