Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
55 osób interesuje się tą książką
Profilerka kryminalistyczna Carmen Rodriguez wraca do rodzinnego miasta w Hiszpanii. Brutalne zabójstwo sprawia, że Rodriguez rozpoczyna pracę w lokalnej policji. Jest zdeterminowana by razem z inspektorem Javierem Bardenem odkryć sprawcę. Tym bardziej, że odnalezione wkrótce kolejne ciało, świadczy o grasującym w mieście seryjnym mordercy a obrażenia ofiar przypominają serię brutalnych zabójstw sprzed lat. Wszystkie tropy prowadzą do nawiedzonego domu Cortijo Jurado oraz historii jego dawnych właścicieli. Czy profilerce uda się odkryć sprawcę, który tak świetnie wodzi ich za nos i myli tropy? Carmen zmaga się nie tylko ze śledztwem, ale także z własną przeszłością, która wraca do niej w najmniej spodziewanym momencie.
Czy uda jej się odkryć prawdę i ochronić rodzinę? Czy może ufać tym, którzy nazywają się jej przyjaciółmi? Dom utraconych to wielowymiarowy thriller kryminalny, który zawładnie Wami całkowicie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Ines nie mogła poskromić ekscytacji. Od rana odliczała godziny, które pozostały do zaplanowanej eskapady. To miało być jej pierwsze w życiu wyjście do Cortijo Jurado. Co prawda załatwiła je sobie groźbą i doskonale wiedziała, że nikt z grupy nie chciał jej tam zabierać, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Cel uświęca środki, a ona – jako młodsza o dwa lata siostra – zdążyła się przyzwyczaić, że dokądkolwiek Isabella ją zabiera, robi to wyłącznie z powodu wielkiej prośby albo groźby rodziców. Tym razem ona sama zdobyła dla siebie tę możliwość. Kiedy podsłuchała, jak Isabella umawia się ze swoją paczką na wywoływanie duchów, zagroziła siostrze, że o wszystkim powie mamie i tacie.
Posiadłość Cortijo Jurado miała jedną z najmroczniejszych i najbardziej ponurych historii w całej Hiszpanii. Od lat uchodziła w Maladze za nawiedzone miejsce i stanowiła łakomy kąsek dla wszelkiej maści pogromców duchów, medium i poszukiwaczy nadprzyrodzonych zjawisk. Ines zdawała sobie sprawę z tego, że jej siostra już tam kiedyś była, ale nigdy nocą. A przecież nocna przygoda jest jeszcze bardziej przerażająca niż ta w ciągu dnia. Po prostu musiała przekonać Isabel, by ta zabrała ją ze sobą! Wieczorem, zaraz po tym jak rodzice wyszli z domu, przebrała się szybko w wygodne legginsy, zarzuciła na ramiona kurtkę, włożyła czapkę z daszkiem, stanęła pod drzwiami pokoju Isabelli i zapukała w nie delikatnie.
– Dobrze ci radzę, zostań w domu – warknęła siostra, wychodząc na korytarz. – Jak coś się wydarzy, to przysięgam, że będziesz mogła liczyć tylko na siebie. A potem znajdą cię tak jak te inne zabite, z wyciętymi znakami na ciele i oznakami tortur – próbowała ją przestraszyć.
– Nie ma mowy! Obiecałaś mi, że pójdę! Jak mnie nie zabierzesz, zadzwonię do starych i powiem im, że wyszłaś z domu, w dodatku ubrana jak ladacznica – rzuciła bez zastanowienia Ines, patrząc na krótki różowy top, odsłaniający brzuch Isabelli i uwydatniający piersi bez stanika. Ines bardzo chciałaby mieć już takie piersi, ale pomimo swoich trzynastu lat i lekkiej nadwagi nadal była płaska jak deska.
– Zamknij się. – Isabel szturchnęła ją w ramię i poszła spojrzeć w lustro w przedpokoju. Wygładziła opadające na ramiona ciemnobrązowe włosy i uśmiechnęła się do swojego odbicia. – Mam nadzieję, że jakiś duch wciągnie cię w te podziemia i zrobi z tobą porządek.
Po plecach Ines przeszły ciarki. Owszem, bała się wyprawy do Cortijo Jurado, ale właśnie dlatego perspektywa odwiedzin w tym miejscu wydawała jej się tak intrygująca. Od wczesnodziecięcych lat pasjonowały ją opowieści o duchach i demonach, o złych mocach, klątwach i mrożących krew w żyłach historiach związanych z przeszłością Andaluzji. W dzisiejszych czasach Malaga wydawała się słonecznym, tętniącym życiem, nowoczesnym miastem, ale jej przeszłość była wyjątkowo mroczna. Ines znała te historie lepiej niż niejeden kustosz muzeum historii miasta czy strażnik na zamku. Co więcej, wierzyła we wszystko, co usłyszała, i na własną rękę rozszerzała swoją wiedzę na temat różnych legend. Historie dziewczyn znajdowanych na przestrzeni trzydziestu lat w okolicach posiadłości należącej do rodziny Heredia znała bardzo dobrze. Był to fakt historyczny, z którym nie dało się polemizować. Wszystkie one były młodymi kobietami, które na przełomie XIX i XX wieku znikały w niewyjaśnionych okolicznościach i których ciała znajdowano po kilku tygodniach ze śladami obrzędów satanistycznych. Sama posiadłość od końca drugiej wojny światowej była niezamieszkana i popadała w kompletną ruinę, ale Ines znała wielu ludzi, którzy się zarzekali, że przechodząc tamtędy nocą, widzieli poświaty postaci poruszających się w oknach i słyszeli jęki maltretowanych kobiet. Nawet teraz, kiedy o tym myślała, czuła na ramionach gęsią skórkę. Świadomość, że za chwilę osobiście zobaczy to miejsce, była dla niej obietnicą przygody życia.
Do niewielkiego plecaka zarzuconego na kurtkę wsadziła latarkę, zapasowe baterie, chusteczki do czyszczenia okularów i kanapkę z szynką, którą zrobiła sobie jeszcze przed wyjściem rodziców. Mimo że zjadła obiad, a jej myśli zajęte były wyprawą, wciąż czuła głód. Powstrzymała się przed wzięciem kilku innych rzeczy z lodówki, by koleżanki i koledzy siostry nie wyzywali jej od nienażartej spaślaczki, jak już kiedyś bywało. Nie lubiła ich, ale nie miała wyjścia. Tylko z nimi mogła wyruszyć na taką wyprawę. Miała nadzieję, że Isabella i jej znajomi będą mieli jakieś wino i poczęstują ją, żeby nie sprzedała ich przed rodzicami. Nikt z nich nie był jeszcze pełnoletni.
– Idziesz? – warknęła nieprzyjemnie Isabel, widząc, że dziewczyna myśli nad czymś intensywnie.
– Idę, idę! – Ines niemal podskoczyła z radości i wyszła na ulicę przed domem.
Przed ogrodzeniem stało auto, którego nie znała. Zazwyczaj Albert, kolega jej siostry, prosił swojego starszego brata, by gdzieś ich podrzucił. Tym razem jednak na podjeździe nie stał ford explorer, na którego pace wszyscy się mieścili, a jakiś stary rzęch w kolorze czerwonego wina. Nie była w stanie ustalić marki, wcześniej nigdy nie widziała takiego znaczka na pojeździe.
– No co tak stoisz? – wysyczała do siostry Isabel. – Mowę ci odjęło? Chcesz się wozić tylko z tymi bogatymi bachorami zamożnych malagijskich rodzin, z którymi przyjaźnimy się jedynie przez pracę ojca? – wyrzuciła pytanie z szybkością karabinu maszynowego.
– Isabel, no co ty. Ja nie... – Nie wiedziała, co powiedzieć. Zdziwiło ją, że siostra jest tak agresywna w słowach. Do tej pory raczej lubiła swoich znajomych i Ines głowę by dała, że to właśnie z nimi umówiła się na dziś. Ta sytuacja zupełnie ją zaskoczyła.
– No, to już. Wskakuj do tyłu i nie daj po sobie poznać, że ci się auto nie podoba, bo więcej cię nie zabiorę – ostrzegła ją. – Generalnie najlepiej w ogóle się nie odzywaj – poinstruowała ją, poprawiając swoją czarną krótką spódniczkę, spod której, kiedy się pochylała, widać było różowe, koronkowe stringi.
– Cześć, przystojniaku.
Ines usłyszała głos swojej siostry po wejściu do samochodu. Usiadła z tyłu, więc nie widziała jego twarzy, ale dałaby sobie rękę uciąć, że go nie znała.
– Hej, piękna. – Chłopak położył dłoń na wewnętrznej stronie uda starszej dziewczyny, pogładził, a potem z westchnieniem poklepał i ścisnął.
– To moja siora, Ines. – Isabel próbowała się nie denerwować, chociaż nie była pewna, czy Ignacio nie będzie przeszkadzała taka przyzwoitka. Co prawda przez telefon mówił, że nie, ale z chłopakami nigdy nie wiadomo.
– Aha... – Spojrzał przenikliwym wzrokiem w lusterko wsteczne i nic więcej nie powiedział.
– Cześć. – Ines się zawstydziła, widząc, że ręka chłopaka znów wędruje na udo jej siostry, a ciemny kolor jego oczu odbijający się w lusterku ciemnieje jeszcze bardziej.
Starała się na nich nie patrzeć i nie odzywać się niepytana. Dobrze wiedziała, że siostra może się na niej odegrać, jeżeli zepsuje jej randkę. Tylko dlaczego Isabel jej nie uprzedziła, że nie jedzie ze swoją bandą? Kiedy stali na światłach, Ines mimowolnie popatrzyła w głąb samochodu i od razu tego pożałowała. Na dworze było już ciemno, a wnętrze oświetlały jedynie strzępki światła z ulicznych latarni. Zobaczyła, jak Ignacio pochyla się w stronę jej siostry i namiętnie ją całuje. Zrobiło jej się niedobrze, kiedy po zakończeniu pocałunku strużka śliny rozciągnęła się między ich ustami. Momentalnie odwróciła głowę. Pierwszy raz widziała siostrę w takiej sytuacji, pierwszy raz widziała, żeby miała chłopaka. Owszem, wcześniej Isabelli podobał się taki jeden Pablito z ich paczki. Wzdychała do niego, pisała wiadomości po nocach, ale on zupełnie się nią nie interesował. Podsłuchała kiedyś, jak Isabella opowiadała koleżance przez telefon, że Pablito powiedział jej, że traktuje ją jak siostrę, a siostra to rzecz święta, siostry się nie rusza – cokolwiek to znaczyło.
– Chodzisz z Isabel do szkoły? – wyrwało się jej, ale widząc karcące spojrzenie obracającej się do niej Isabelli, natychmiast pożałowała, że zadała pytanie.
– Aha... – znów jedynie przytaknął i spojrzał na nią w lusterku.
W jego spojrzeniu było coś, co Ines odczytała jako niebezpieczne. Z człowiekiem o takich oczach nie chciałaby się spotkać sam na sam ciemną nocą. Ale przecież teraz było jeszcze gorzej. Przecież teraz jechały z nim nocą do nawiedzonego domu. Zaraz potem doznała szoku, widząc, że chłopak spojrzał z uśmiechem na jej siostrę i przesunął dłonią z uda Isabelli w górę. Nie myliła się.
Isabel od razu strąciła jego rękę ze swoich piersi.
– Przestań – wyszeptała. – Nie przy niej.
Ines spojrzała w lusterko i spotkała się z jego wzrokiem. Widziała tylko jego oczy, ale mogłaby przysiąc, że lubieżnie się do niej uśmiechnął. Mieszanka wstydu, zażenowania i strachu rozeszła się po jej ciele, powodując nieprzyjemne uczucie napięcia. Zastanawiała się, czy gdyby teraz poprosiła, żeby ją odwieźli, to nie byłoby jeszcze za późno. Ale wtedy nie zobaczyłaby Cortijo Jurado. Postanowiła zacisnąć zęby i skoncentrować się na czymś innym niż tych dwoje. Musiała pogodzić się z faktem, że jej siostra ma już piętnaście lat i robi wszystkie te ohydne rzeczy, jakie robią nastolatkowie na filmach.
Przerzuciła wzrok na wnętrze auta. Zastanawiała się, czy znajdzie tu cokolwiek, co podpowie jej, jakim człowiekiem jest jego właściciel: gazetę, piłkę do kosza czy choćby opakowania po fast foodach – cokolwiek, co sprawiłoby, że wydałby się jej bardziej ludzki. Ale nie znalazła niczego. Samochód był stary i zniszczony. We wnętrzu pachniało alkoholem i ziołem, chociaż sam Ignacio nie wydawał się pijany. Tył fotela, na którym siedziała Isabella, miał rozerwane poszycie. Ines spojrzała wprawo, starając się rozpoznać krajobraz za oknem. Zastanawiała się, czy jeszcze daleko, i wtedy przez szybę wpadło światło księżyca, oświetlając coś metalowego w kieszeni na drzwiach samochodu. Ines zmrużyła oczy, by lepiej dostrzec przedmiot, i zamarła ze strachu. Nie miała żadnych wątpliwości, że z kieszeni wystawało ostrze noża...
Dom rodziców Carmen Rodriguez
Spojrzała w lustro i po raz pierwszy od dawna zobaczyła w nim... siebie. Czy sprawił to powrót do Malagi? Czy wracając do miasta urodzenia, do miejsca, w którym się wychowała, dorastała, radowała i smuciła, odnalazła prawdziwą siebie? To tu przeżywała najpiękniejsze chwile w życiu – beztroskie dziecięce dni, pierwsze zauroczenia chłopakami w szkole, młodzieńcze miłości, które pozwoliły jej odkryć wspaniałość ludzkiego ciała i umysłu, szaleńcze namiętności. Ale Malaga była też miastem, w którym najbardziej cierpiała, które ją zawiodło, zmusiło do doświadczenia traum, rozpaczy i bezsilności, którego mieszkańcy nie stanęli za nią murem, kiedy przyszła taka potrzeba, i z którego uciekła, gdy tylko pojawiła się taka możliwość.
A jednak tu wróciła. Silna, dojrzała i pogodzona z życiem, pełna nadziei na przyszłość, pragnąca odkryć, kim jest i jak chce żyć dalej. Myślała, że będzie to trudniejsze, że się nie odnajdzie, że stanie pośród starych kamieniec, pomiędzy idącymi na oślep ludźmi, w tłumie wszędobylskich turystów i poczuje się nikim. Przed wyjazdem z Jeleniej Góry miała nawet taki sen. Stała na środku Plaza de la Merced, rozglądając się dookoła, i wszystko wydawało jej się obce, nierzeczywiste. Idący pospiesznie turyści szturchali ją, sprawiając jej ból. Mieszkańcy miasta, rozpoznając, kim jest, podchodzili, pluli jej w twarz i nazywali morderczynią. Budynki się zwężały, tworząc ciasną, klaustrofobiczną przestrzeń. Zaczęła uciekać w kierunku Calle Larios, chcąc schronić się w kamienicy, którą kiedyś podarowali jej rodzice, ale kiedy dopadła do masywnych, drewnianych i bogato rzeźbionych drzwi, z przerażeniem odkryła, że prowadzą nie do jej domu, a do recepcji jednego z ekskluzywnych hoteli sieci Rodriguez, założonych wiele lat temu przez jej dziadka Manuela Rodrigueza.
– Señora Rodriguez. – Konsjerż o srogiej twarzy, ubrany w skrojony na miarę garnitur od Balenciagi, zatrzymał ją gestem dłoni. – Proszę stąd wyjść! Rodzice już pani nie kochają.
Budziła się wtedy z drżącym sercem i potem na plecach i uświadamiała sobie, że to tylko nocny koszmar, spowodowany strachem przed powrotem. Wmawiała sobie, że nie ma się czym przejmować, że przecież od dawna nie jest już małą dziewczynką, a ten sen jest głupi i bezsensowny, bo rodzice nigdy się od niej nie odwrócili. To ona odwróciła się kiedyś od nich, a mimo to w najgorszym dla niej czasie nie porzucili jej.
Wyjechała z Malagi chwilę po wyjściu z więzienia, zostawiając wszystkich w przekonaniu, że jest groźną morderczynią, która wykupiła sobie wolność pieniędzmi i wsadziła za kraty niewinnego człowieka. Owszem, było w tym trochę prawdy. A może nawet więcej niż trochę. Ale będąc w Polsce, udowodniła, że to całe zabójstwo było spiskiem jej byłego męża i jego kochanki. Summa summarum Adam i tak zmarł, ale nie stało się to z jej winy. Wystawiła go kochanka, która zresztą przyznała się do wszystkiego. Wracając do Malagi, Carmen wiedziała, że przyjdzie jej się zmierzyć z ludźmi, którzy w nią zwątpili. Nie mogła mieć do nich żalu, bo sama przez dwa lata spędzone w więzieniu nie wiedziała, czy wspomnienie, w którym trzyma broń i strzela do męża, odzwierciedla prawdziwy moment jego śmierci, czy jedynie zainscenizowaną przez niego scenę, którą pamięta jak przez mgłę z powodu odurzenia lekami. Mimo to gdzieś w środku czuła pewien zawód i wiedziała, że ludziom nie można ufać, że kiedy tylko sytuacja stanie się niekomfortowa, odwracają się od człowieka, twierdząc, że zawsze wyczuwali w nim jakiś rodzaj zła... Najprościej jest przecież iść z tłumem. Tylko jej rodzice i przyjaciel, Antonio Perez, wierzyli, że nawet jeżeli zabiła, to nie zrobiła tego z premedytacją, i że w tym małżeństwie to Adam był czarnym charakterem, nie ona. I tylko im mogła ufać. Długo zastanawiała się, jak to będzie, gdy wróci, gdy pierwszy raz pojawi się publicznie na jednym z tych dennych, snobistycznych przyjęć śmietanki towarzyskiej, gdy wszystkie oczy zwrócą się ku niej z ciekawością, podejrzliwością, a może i zawiścią? Bała się tego momentu, choć jednocześnie chciała, żeby już się wydarzył. Przez ostatnie lata uświadomiła sobie, że nie ma nic gorszegoniż niepewność. Wolała jak najszybciej zmierzyć się z tym, co nieuniknione.
– Mogę wejść? – Usłyszała głos zaraz po cichym pukaniu, a chwilę potem postać jej matki pojawiła się w pokoju.
– Chodź, mamo. – Wyciągnęła do niej rękę i zobaczyła, że kobieta uśmiecha się z ulgą.
– Wyglądasz ślicznie. – Maria spojrzała w lustro, w którym przeglądała się jej córka, i delikatnie pocałowała ją w policzek. – W końcu do nas wróciłaś. Nawet nie wiesz, jak długo na to czekałam – przyznała z ulgą, a w jej oku rozbłysła łza.
Carmen wiedziała, że nie chodzi tylko o czas, który spędziła w więzieniu. Już dużo wcześniej odsunęła się od rodziców, porzucając swoją sferę społeczną i poślubiając mężczyznę, którego jej rodzice nie akceptowali. Człowieka bez pozycji, pieniędzy i perspektyw, ale przede wszystkim krętacza i kłamcę. Rodzice wyczuli go od razu, jej zajęło to wiele lat. Kiedy za niego wyszła, po raz pierwszy zaczęła żyć jak normalni ludzie, pracować i utrzymywać się jedynie z własnych dochodów, które tak jak większości nie starczały na wiele. I gdyby nie fakt, że Adam okazał się psychicznym i fizycznym przemocowcem, wcale by jej to nie przeszkadzało, byłaby szczęśliwa, tak samo jak na początku ich związku. A jednak kiedy wyszła z więzienia i otrzymała odszkodowanie z polisy na życie męża, za które mogła znów zacząć żyć w luksusie, od razu poczuła się w swoim żywiole. Lata zaciskania pasa i udawania, że wszystko się jakoś ułoży, miała już za sobą i choć wcale nie tęskniła za sławnymi i bogatymi członkami malagijskich rodzin, wiedziała, że wreszcie jest tam, gdzie powinna. To od zawsze był jej świat, a poza nim czuła się jak ryba wyrzucona na brzeg.
– Wiem, mamo. – Złapała ją delikatnie pod rękę i jeszcze raz spojrzała w lustro. – Wróciłam na właściwe tory i czuję to każdą komórką ciała.
– Jestem dumna i szczęśliwa, że dziś pokażemy się razem na Alcazabie.
– Tak! – Carmen zaśmiała się niespodziewanie. – Ale wiesz, to, że wróciłam do naszego kręgu społecznego, nie znaczy wcale, że bardziej go lubię – wyjaśniła. – Zwłaszcza co poniektórych. Zdaję sobie sprawę, że będę dziś główną atrakcją wieczoru i to o mnie pojawi się po tej imprezie najwięcej plotek. Może nawet jutro z samego rana przeczytamy jakiś interesujący artykuł o powrocie dziedziczki marnotrawnej.
– Carmen, ty buńczuczna i próżna dziewucho! – żartobliwie zganiła ją matka starą reprymendą, którą kiedyś tak często wygłaszała.
– No co? – żachnęła się jak nastolatka.
– Nic, nic. – Maria wzruszyła ramionami niby od niechcenia. – Tyle że dobrze wiem, iż nie wybrałaś czerwonej eleganckiej sukni wieczorowej, z plecami przysłoniętymi jedynie siateczką z kryształków, by tego wieczoru pozostawać w cieniu. Wróciłaś na dobre i nie masz zamiaru chować głowy w piach. Ojciec bardzo się cieszy, że idziesz z nami.
– Mamo – Carmen spojrzała na nią z prośbą wymalowaną na twarzy – chcę wejść tam sama. Potrzebuję tego. Potem do was podejdę, ale muszę sama pokonać tę drogę. To taki mój rytuał przejścia, rozumiesz? Coś w rodzaju oczyszczenia.
– Nie rozumiem. – Maria westchnęła smutno. – Ale zabronić ci nie zabronię. Chyba że gdzieś w hiszpańskim prawie jest wzmianka o tym, że dzieci, które od dwudziestu lat są pełnoletnie, ale przyjeżdżają do rodziców w odwiedziny, można rozstawiać po kątach.
– Chciałabyś. – Carmen zaśmiała się radośnie i po raz pierwszy od dawna poczuła się naprawdę jak w domu. Takiego swobodnego kontaktu z matką nie miała już dawno.
Nie zdecydowała jeszcze, czy wróciła na dobre. Zaraz po schwytaniu Marcina Rokosza vel Jaskiniowca w Jeleniej Górze doszło do kolejnych zbrodni. Została ze swoją grupą dochodzeniowo-śledczą aż do końca kwietnia, kiedy to udało im się schwytać zabójcę. Co ciekawe, zaczęła bardzo dobrze dogadywać się z Bogusławem Leśniakiem i Borysem Szykiem. Może nawet stanowiliby doskonały kryminalny tercet, gdyby nie fakt, że ona wyjechała, a Boguś przeszedł na długo wyczekiwaną emeryturę. W maju dostała bezterminowy i bezpłatny urlop i od razu skorzystała z okazji, by przylecieć do Malagi. Na jak długo, tego nie wiedziała, choć nie zamierzała wracać przed upływem miesiąca. Ale z pewnością nie będzie chciała mieszkać cały ten czas u rodziców. Musi choćby wynająć sobie własny apartament. Wtedy dopiero będzie mogła zdecydować co dalej. Miała już nawet coś na oku.
– Poproszę Pedro, żeby wziął drugie auto i cię podwiózł – oznajmiła matka, wyrywając ją z zamyślenia.
– Nie, ja... – Powstrzymała się. Nie było sensu tłumaczyć mamie tego, czego ta i tak nie zrozumie. Jej rodzicielka nie dopuszczała do siebie myśli, żeby na bal charytatywny, w którym będzie uczestniczyła cała malagijska śmietanka towarzyska, mogli jechać czymś innym niż limuzyną. Carmen wolała nie roztaczać przed nią wizji córki idącej przez miasto na piechotę w sukni wieczorowej od Gosi Baczyńskiej i szpilkach od Manolo Blahnika. W końcu co z oczu, to z serca.
Ona też wolała nie chodzić w szpilkach. Będzie musiała założyć sandały, a obcasy trzymać w dłoniach i założyć przed główną bramą.
– Tutaj się zatrzymaj – wydała polecenie młodemu chłopakowi, który prowadził auto. Pedro był synem Alfonso, rodzinnego szofera, pracującego dla nich od trzydziestu lat i niedawno również rozpoczął pracę u rodziny Rodriguez.
– Ale señora Carmen – powiedział drżącym głosem. – Miałem polecenie dowieźć panią pod samą bramę Gibralfaro. Co zrobię, kiedy ktoś się dowie?
– Nikt się nie dowie, Pedro. To będzie nasza słodka tajemnica. – Poklepała go po ramieniu i wysiadła z auta, gdy to zatrzymało się na poboczu.
Szła przez stare miasto, pełne turystów i lokalnych mieszkańców, oświetlone światłem ulicznych latarni i lampek zawieszonych na rosnących o tej porze roku jak grzyby po deszczu ogródkach restauracyjnych. Z każdej uliczki słyszała dochodzącą muzykę. Po jej prawej stronie jakiś mężczyzna śpiewał nostalgiczną pieśń Paloma, grając na gitarze, po lewej z pobliskiej knajpki dochodziły odgłosy puszczanego z radia Despacito. Powietrze pachniało prażonymi migdałami i mocno przyprawionym jedzeniem. Było gwarno i tłoczno, ale jej to nie przeszkadzało. Pragnęła właśnie to poczuć, wtopić się w ten specyficzny klimat swojego ukochanego miasta. Owszem, kiedy przybyła do Jeleniej Góry, stroniła od tłumów i ciasnych przestrzeni. Wolała przebywać w swoim towarzystwie i nie tęskniła za brataniem się z innymi. Nikomu nie ufała, a co do siebie miała podejrzenia, że jest niespełna rozumu. Na szczęście to wszystko zostało już za nią. Kiedy odkryła prawdę i dowiedziała się, że za jej chwiejną psychikę odpowiadały podawane jej ukradkiem w przeszłości leki psychotropowe, zaczęła dochodzić do siebie. Odkrywać, kim jest naprawdę, czego pragnie i dokąd zmierza. Ale żeby w pełni odpowiedzieć sobie na te pytania, musiała wrócić tutaj, do Malagi.
Zrobiła głęboki wdech i jej płuca wypełniło tak dobrze znane powietrze. Inne niż w polskich górach. Nie tak świeże i rześkie, może nawet nieco zbyt gęste, przepełnione zapachem morskiej wody i pieczonych ryb, ale z pewnością to samo, które zawsze chłonęła, chodząc tymi ulicami. Czuła, że wróciła do siebie – i było to bardzo uwalniające przekonanie. A jednak pomimo tak pozytywnego doświadczania wszystkiego co wokół, intuicja jej podpowiadała, że coś jest nie tak.
Stanęła na środku placu i rozejrzała się dookoła. Wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku, dziedziniec wypełniała swobodna, radosna atmosfera sobotniego wieczoru, ale Carmen instynktownie wyczuwała jakiś rodzaj zagrożenia, którego nie potrafiła określić. I nie chodziło wcale o to, że za chwilę będzie się musiała zmierzyć ze swoją przeszłością. Rodzaj niepewności czy lęku, który nagle się pojawił, pochodził z tętniącego życiem miasta, jakby ktoś z tłumu ludzi ją obserwował, jakby śledził każdy jej krok i nie miał wobec niej dobrych zamiarów. Ale może takie odczucia były naturalne? Czy inni ludzie, będąc na jej miejscu, również nie czuliby się niepewnie w zaistniałej sytuacji? Obiecała sobie teraz o tym nie myśleć i skoncentrować się na tym, co dobre.
Po kilku minutach skręciła w prawo, w wiodącą w górę uliczkę. Prowadziła na szczyt stutrzydziestometrowej góry, na której od jedenastu wieków stała olbrzymia twierdza Gibralfaro, a u podnóża – Zamek Alcazaba. Wiedziała, że czeka ją długi spacer stromym zboczem i że być może nie powinna była iść piechotą, jeżeli planowała zrobić spektakularny powrót do malagijskiej socjety. Ale potrzeba przejścia się tymi ulicami była silniejsza od niej.
Zwolniła nieco kroku, by nie dojść na szczyt zgrzana i spocona, i rozejrzała się dookoła. Panorama jej ukochanego miasta roztaczała się coraz wyraźniej, a kiedy Carmen weszła na mirador, czyli jeden z kilku rozstawionych po drodze punktów widokowych, emocje niemal zaparły jej dech w piersi. Patrzyła na port, budynek muzeum sztuki nowoczesnej, wyglądający jak kostka Rubika, na starą arenę torreadorów i przypomniała sobie, jak wiele cudownych wspomnień związanych z Malagą skrywa w swoim sercu. Przez chwilę przeszło jej przez myśl, żeby zawrócić, zejść na dół, zadzwonić do jakiejś starej znajomej i spotkać się z nią na mieście, ale nie mogła. Była fajterką i wiedziała, że jeżeli teraz nie stawi czoła tym wszystkim ludziom czekającym na nią na szczycie, możliwe, że już nigdy nie zbierze się na odwagę. A przecież wmawiała sobie od dawna, że jest odważna.
– Nazywam się Carmen Rodriguez i nie mam zamiaru uciekać przez całe życie – wyszeptała do siebie z zaciśniętymi pięściami, po czym ruszyła pod górę.
Pomimo późniejszej pory i lekkich podmuchów wiatru powietrze nadal miało temperaturę powyżej dwudziestu stopni. Zaśmiała się w myślach, wiedząc, że wielu tutejszych mieszkańców zakłada właśnie kurtki, by wyjść na wieczorny spacer. Ona przyzwyczaiła się już do niższych temperatur. Zima w polskich górach zahartowała ją na tyle, że w samej sukni bez płaszcza wyglądała teraz bardziej jak turystka, a nie rodowita mieszkanka Hiszpanii, której w maju powinno być ciągle zimno. Drogę na górę pokonała spokojnym spacerem.
W końcu stanęła przed otwartą żeliwną bramą, założyła na stopy niesione w dłoniach szpilki, a sandały wrzuciła w okoliczne krzewy. Wiedziała, że wygląda dobrze i jest gotowa tam wkroczyć, ale mimo wszystko czuła lekki niepokój. Za chwilę wejdzie do paszczy lwa, do morza pełnego piranii i zacznie pływać i kąsać wraz z nimi. Uniosła wysoko głowę, wzięła głęboki oddech i przekroczyła bramę twierdzy. Szła w kierunku głównego dziedzińca, z którego dochodziły ją odgłosy muzyki granej na żywo. Po drodze spotykała różne osobistości. Niektórych gości dobrze znała, innych zaledwie skądś kojarzyła, ale nie widziała nikogo, o kim nie miałaby żadnego pojęcia. To środowisko nadal pozostawało mocno hermetyczne i nie wpuszczało do siebie nikogo nowego. Zaskoczyło ją, jak miło na nią reagowali. Większość osób przystawała, całowała ją w jeden i drugi policzek i z niewymuszoną sympatią pytała, co słychać i jak znajduje Malagę po powrocie. Odpowiadała równie grzecznie i uprzejmie, a mimo to wciąż była czujna. Nie ufała im, nie wierzyła w ich czyste zamiary. Cały czas miała wrażenie, że kiedy tylko odchodzą na kilka kroków, zaczynają szeptać za jej plecami.
– Pięknie wyglądasz, kochanie – zapewniła ją Eleonora Murcia, seniorka rodu, który od zawsze zajmował się produkcją jednych z najwspanialszych hiszpańskich win.
– Dziękuję, doña Murcia. Pani również. Nic się pani nie zmieniła – odpowiedziała grzecznie i nie był to nawet wymuszony komplement. Tę kobietę zawsze szanowała i nigdy nie usłyszała z jej ust niczego złego na swój temat.
– Cały czas wierzyłam, że jesteś niewinna. Przykro mi, że musiałaś przez to przejść. – Starsza pani poklepała ją przyjaźnie po dłoni, westchnęła i poszła witać się z innymi.
Carmen zdała sobie sprawę z tego, że doña Murcia jest zapewne jedyną osobą w towarzystwie, która dzisiejszego wieczoru pozwoli sobie na jakikolwiek komentarz w jej sprawie. Ciekawiło ją tylko jedno: czy wszyscy oni odczuwali jakiś rodzaj zawstydzenia, że przez dwa lata traktowali ją jak zabójczynię czy to jej ojciec Enrique Rodriguez zadbał o to, by trzymali buzie na kłódki.
Wchodząc na główny dziedziniec, zauważyła, że ludzie dyskretnie ją obserwują. Chwyciła kieliszek szampana stojący na tacy trzymanej przez kelnera ubranego w – jej zdaniem – zbyt pompatyczny frak i ruszyła w głąb paszczy lwa. Z rozmowy na rozmowę stwierdzała, że nikt nie ma zamiaru jej dogryzać, obrażać ani nawet wspominać o jej przeszłości. Każda osoba, z którą się witała, przystając i zamieniając kilka słów, zachowywała się tak, jakby Carmen nigdy nie była skazana, co więcej – jakby nigdy nie opuściła ich towarzystwa. A przecież minęło już dziesięć lat, od kiedy przestała regularnie uczestniczyć w takich wydarzeniach. Nie była pewna, czy ten przejaw hipokryzji jest jej na rękę czy wręcz przeciwnie. Być może właśnie chciała, żeby ktoś się z nią skonfrontował, żeby dał jej sposobność do odgryzienia się i walki, do wykrzyczenia im w twarz wszystkich skrywanych dotąd emocji – ale tak się nie stało.
– Córko...
Usłyszała za sobą głos ojca, a kiedy się obróciła, zobaczyła go z matką pod rękę. Przywitali się dwoma całusami w policzek, które nawet nie musnęły jej skóry. Ojciec doskonale wiedział, że kobiety z elity zbyt mocno cenią swój perfekcyjny makijaż i nie uchodziło, by w takich okolicznościach jakiekolwiek usta dotykały ich skóry.
– Pamiętasz burmistrza Diego Garcię? – Wskazał dłonią niskiego, krępego mężczyznę, który pojawił się przy nich z żoną. – I oczywiście Elenę?
Kobieta w granatowej sukni pochyliła się nad Carmen i równie bezdotykowo jak ojciec pocałowała ją w policzek.
– Witaj, moja droga. Bardzo miło cię widzieć – powiedziała kurtuazyjnie.
– Cieszymy się, że dziedziczka imperium znów jest z nami – zaczął burmistrz i lekko skłonił się przed Carmen.
Poczuła się jak jakaś cholerna koronowana głowa i niemal przewróciła oczami. Nigdy nie lubiła przesadnych konwenansów. Wiedziała jednak, że żeby zostać w grze, musi postępować zgodnie z jej regułami.
– Słyszałem, że wróciłaś na dobre i przejmiesz biznes po ojcu. – Burmistrz mówił z uznaniem i szerokim uśmiechem. – Bardzo dobrze, serdecznie ci gratulujemy. Już czas, żeby szacowny don Enrique mógł pomału myśleć o zasłużonym odpoczynku.
– Zobaczymy, co przyniesie nowy dzień – powiedziała enigmatycznie, aczkolwiek starała się, by mimo wszystko wypaść na sympatyczną. – Miło mi było znów państwa zobaczyć – dodała i oddaliła się, z naganą spoglądając na ojca.
Znów zaczął układać jej życie pod swoje plany, dokładnie tak jak kiedyś. Nigdy nie przyjmował do wiadomości, że wolała pracować w policji przy profilowaniu zabójców, niż zarządzać największą w Hiszpanii siecią luksusowych hoteli. Poczuła, że ciśnienie lekko jej się podnosi; musiała rozchodzić napięcie.
Oddaliła się ku jednemu z mniejszych ogrodów, który zdawał jej się pusty, i niemal wpadła w objęcia Antonia.
– Carmen? Dokąd się wybierasz? – Spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem. – Chyba nie masz zamiaru ulotnić się z przyjęcia?
Wiedziała, że od razu wyczuł jej zdenerwowanie.
– Muszę zaczerpnąć powietrza. Idziesz ze mną? Dlaczego przyszedłeś tak późno? – Nie dała mu odpowiedzieć na pierwsze pytanie, złapała go pod ramię i skierowała na aleje spacerowe.
– Mieliśmy pewien incydent na budowie nowego apartamentowca. Nic takiego, mów lepiej, co u ciebie.
– O, nie, nie, mój drogi! O mnie rozmawiamy za każdym razem, gdy się spotykamy. Co to za incydent, opowiadaj. Szczerze mówiąc, mam już dość rodzinnych tematów.
– Nic takiego. – Machnął ręką, ale kiedy zauważył jej karcące spojrzenie, skapitulował. – Kilkoro ludzi przykuło się łańcuchami na terenie budowy, nie chcąc dopuścić do wykopania fundamentów.
– Co? Ale dlaczego?
– Aaa, to takie głupie. – Westchnął. – Twierdzą, że należą do organizacji chroniącej dziedzictwo i kulturę Andaluzji i że na terenie, na którym stawiamy budynek, znajdował się kiedyś jakiś święty cmentarz czy coś.
– A znajdował się? – Carmen przystanęła zaciekawiona.
– Niby tak – przyznał. – Ale to było tysiąc lat temu. Do dzisiaj nie ostał się ani jeden nagrobek, a wszystkie kości dawno się rozłożyły. W każdym razie uparli się, że zrobią wszystko, by nie dopuścić do budowy, bo wkopanie łopaty spowoduje uwolnienie jakiejś klątwy. Szczerze mówiąc, nie bardzo chciałem się zagłębiać w temat. Wezwałem Guardia Civil, by ich usunęli.
– I usunęli?
– Tak, ale najpierw jeden z protestujących oblał mnie jakąś czerwoną breją, mającą zapewne imitować krew. Twierdził, że rzuca na mnie urok. – Zaśmiał się, jakby w ogóle go to nie obeszło. – Musiałem wziąć dwudziestominutową kąpiel, żeby zmyć to cholerstwo. Ale najważniejsze, że koparki rozpoczęły pracę i budowa nie jest zagrożona. To będzie piękny apartamentowiec, zobaczysz, z cudownym widokiem na morze. Na pewno spodoba ci się dwupoziomowy penthouse, który planuję ci pokazać, jak tylko budynek będzie gotowy. – Uśmiechnął się i pogładził Carmen po dłoni.
Poczuła się dziwnie. Niby tego nie powiedział, ale miała wrażenie, że sugeruje, jakoby oboje mieli w nim zamieszkać. Wolała nie podejmować takich tematów i szybko zaczepić o jakiś bezpieczny wątek.
– Klątwa? No nieźle! Czyli co teraz? Będziesz miał pecha w miłości czy nigdy nie spłodzisz męskiego potomka? – zaczęła żartować i poczuła się nieco rozluźniona.
– Gorzej! Podobno wszędzie, gdzie się pojawię, przyniosę ze sobą śmierć.
Po ciele Carmen przeszły zimne dreszcze. Przystanęła i rozmasowała ramiona.
– Załóż to. – Antonio Perez okrył ją natychmiast ściągniętą ze swoich pleców marynarką. – Chyba się tym nie przejęłaś? Przecież to tylko głupie gadanie bandy pomyleńców.
– Nie, nie przejęłam się – skłamała. W głębi duszy jednak, już po raz drugi tego wieczoru, poczuła nieprzyjemne ukłucie niepokoju.
Rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje. Wciąż miała wrażenie, że jest pod ostrzałem czyjegoś spojrzenia.
– Co się dzieje? Przecież widzę, że czymś się martwisz.
– Jak to jest, że tak dobrze mnie znasz, chociaż tak rzadko ze mną przebywasz? – Zaśmiała się.
– Dobrze wiesz, że chciałbym to zmienić. – Antonio pochylił się lekko i pogładził ją po policzku.
W tym samym momencie zza muru dobiegł ich głośny krzyk, który szybko przerodził się w serię przenikliwych pisków. Carmen spojrzała z przerażeniem na Antonia i pognała w kierunku, z którego dochodził hałas. Wiedziała, że pobiegł za nią.
Kiedy znaleźli się w jednym z ogrodowych zaułków, na którego środku rosło potężne, rozłożyste drzewo, oboje zamarli w bezruchu. Z jednej z jego gałęzi, na grubym, beżowym sznurze, zwisał mężczyzna.
– Być może ludzie, którzy oblali cię farbą, mieli rację... – powiedziała pod nosem Carmen, kątem oka rejestrując przerażenie na twarzy Antonia.