W otchłani - Katarzyna Wolwowicz - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

W otchłani ebook i audiobook

Wolwowicz Katarzyna

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Weronika zakochuje się bez pamięci w starszym od siebie onkologu dziecięcym Dawidzie. Para błyskawicznie decyduje się na ślub. Dziewczyna jest przeszczęśliwa, przyjaciółki przerażone, bo o mężczyźnie niewiele wiadomo, rodzice cieszą się, gdyż przyszły zięć jest bogaty, wykształcony i kulturalny – po prostu ideał.

Weronika dla Dawida rezygnuje z pracy i życia towarzyskiego. Mężczyzna zdaje się być tajemniczy, nie lubi opowiadać o swojej przeszłości. Wokół pary mnożą się niepokojące sytuacje, które kobiecie każą się zastanowić, czy jej narzeczony naprawdę jest tym, za kogo się podaje. Na domiar złego ktoś wysyła Weronice list, w którym oskarża Dawida o najcięższą zbrodnię.

Filip przeżywa żałobę po śmierci ukochanej żony. Nie mogąc poradzić sobie ze stratą, przenosi się w odludne tereny Bieszczad, by nie musieć przebywać wśród ludzi. Jednak jego samotność zakłóca niespodziewane znalezisko...

Jak łączą się te historie? Jaką tajemnicę skrywa Dawid? Czy naprawdę jest księciem z bajki, za którego uważa go Wera? Czy może despotycznym, nieznoszącym sprzeciwu człowiekiem, przy którym nie powinna czuć się bezpiecznie? Co na ten temat ma do powiedzenia komisarz Kowalski?

Jedno jest pewne – rozwiązanie tej historii zszokuje niejednego czytelnika!

Katarzyna Wolwowicz

ur. w 1983 roku. Absolwentka studiów magisterskich na kierunku Stosunki Międzynarodowe na Akademii Ekonomicznej (teraz Uniwersytet Ekonomiczny), studiów magisterskich na kierunku Psychologia Kliniczna w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej ( obecnie Uniwersytet Humanistycznospołeczny ) oraz studiów podyplomowych na kierunku Mediacje w Biznesie w Wyższej Szkole Bankowej. Pracowała jako stewardesa w liniach lotniczych, instruktor fitness (po fakultecie Instruktora Sportu i Rekreacji na AWF we Wrocławiu), ekonomistka, przedstawiciel medyczny oraz psycholog. Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości - Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wolność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodospadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latynoamerykański. Pisaniem pasjonowała się w młodości. Początkowo były to romantyczne opowiadania, które jednak nigdy nie zostały opublikowane. Książki pisze dla przyjemności, ponieważ pozwalają wyrażać emocje w zaciszu domowego ogniska. Mama dwóch wspaniałych synów, których imionami obdarowała swoich pierwszych książkowych bohaterów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Lektor: Katarzyna Wolwowicz
Oceny
4,3 (1977 ocen)
1154
479
226
85
33
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
irinap

Z braku laku…

Dotyczy audiobooka: pani Dereszowska się nie spisała, dlatego niska ocena. Jej czytanie czasami było bardzo irytujące, mialam wrazenia ,że oglupia swoim tonem główną bohaterkę... Wolę jak czyta Kosior.
130
Malwi68

Dobrze spędzony czas

" W otchłani "to trzecia książka w dorobku pani Katarzyny Wolwowicz, a przynajmniej trzecia wydana drukiem. Po przeczytaniu dwóch poprzednich wiedziałam, że zarówno styl, forma, jak i tematyka, spełniają moje oczekiwania. W związku z tym z dużą ciekawością sięgnęłam po kolejny tytuł. Dowodem na to, że się nie zawiodłam, jest moja wysoka ocena, a poniżej postaram się uzasadnić moją opinię. Fabuła rozkręca się powoli, ale po przeczytaniu książki, wiedziałam, że takie było założenie autorki. Dla większego podkręcenia tajemniczości, informacje dawkowane są stopniowo i w taki sposób, aby zainteresować i zachęcić do poznania całej prawdy. Weronika spotyka Dawida w kawiarni. Z powodu braku miejsca, siadają przy jednym, długim stole i zakochują się od pierwszego wejrzenia. On lekarz, dziecięcy, ona malarka. On pracuje na oddziale onkologii, a ona upiększała swoimi malowidłami ściany tego oddziału. Bardzo szybko się zaręczają i postanawiają zamieszkać razem, jednocześnie planując ślub. Po wpr...
Moniamonia098

Nie polecam

Mnogość zwrotów akcji wręcz przytłaczająca, przy czym jeden głupszy od drugiego. Taka brazylijska telenowela w wersji pisanej dla niewymagającego czytelnika
60
KarolinaJarek94

Nie polecam

Na pewno nie sklasyfikowałabym tej książki jako thriller, bardziej jako romans i erotyk, troszkę sie rozczarowałam lektorką
50
EffiBriest

Całkiem niezła

Przy serii z Olgą Balicką ta książka jest nudnawa, bohaterka przewidywalna, ot czytadło
40

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: W ot­chłani
© Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzyna Wol­wo­wicz, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o.,War­szawa 2023
Re­dak­cja: Jo­anna Wy­słow­ska
Ko­rekta: Bar­bara Za­wiej­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Kusz, Ma­graf s.c., Byd­goszcz
Zdję­cie okład­kowe: Stocksy.com/Ibai Ace­vedo
Pro­jekt okładki: Eliza Luty
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwa zda­rzeń, in­sty­tu­cji i osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Opo­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję.
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2023
ISBN: 978-83-8132-463-2
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pod­no­szę dło­nie i pa­trzę na nie, jak­bym wi­działa je pierw­szy raz ży­ciu. Tak na­prawdę nie wie­rzę, że są moje. Niby o tym wiem, ale tego nie czuję. Całe drżą. Całe uma­zane są cie­płą, lepką krwią. Jej czer­wień ostro kon­tra­stuje z moją bladą skórą. Spo­glą­dam na dę­bowy par­kiet, na któ­rym sie­dzę, i do­strze­gam, że na pod­ło­dze jest jej jesz­cze wię­cej. Moje ciało wy­daje się ja­kieś obce, odrę­twiałe. Pró­buję się pod­nieść. Zmu­szam mózg, żeby wy­dał po­le­ce­nie mię­śniom nóg, ale one nie re­agują. Nie mam już na nic siły. Zza uchy­lo­nego okna do­cho­dzą dźwięki sy­ren nad­jeż­dża­ją­cych sa­mo­cho­dów. Za późno, my­ślę so­bie. Chcia­ła­bym otrzeć twarz od potu i łez, po­pra­wić roz­wi­chrzone włosy, ale do­ciera do mnie, że je­żeli to zro­bię, będę miała obcą krew na swo­jej skó­rze. To je­dyne lo­giczne my­śli, na ja­kie mogę się zdo­być. Cały świat zdaje się być gdzieś da­leko, od­le­gły i roz­myty. Po­miesz­cze­nie za­czyna wi­ro­wać i choć bar­dzo sta­ram się zdy­scy­pli­no­wać ciało, to czuję, że śred­nio mi to wy­cho­dzi. Za­nim ude­rzam głową o pod­łogę, sły­szę jesz­cze zbli­ża­jące się, nie­wy­raźne głosy na po­dwórku. Po­tem nie sły­szę już nic...

We­ro­nika

Długo za­sta­na­wia­łam się, jak za­cząć opo­wia­da­nie tej hi­sto­rii. Od któ­rego dnia? Tak że­by­ście mo­gli mieć cały ob­raz sy­tu­acji i zro­zu­mieć, co się wła­ści­wie wy­da­rzyło, jak do tego do­szło i w któ­rym mo­men­cie można było jesz­cze coś zmie­nić. Albo czy w ogóle można było. Czy po­ja­wiły się ja­kieś znaki ostrze­gaw­cze? Nie wiem. Może tak, ale ja ich nie za­uwa­ża­łam. Albo je pod­świa­do­mie igno­ro­wa­łam. My­ślę, że każdy czło­wiek ma pewne pre­dys­po­zy­cje psy­cho­lo­giczne i za­pi­sane w pa­mięci wy­da­rze­nia z ży­cia, które po­py­chają go do okre­ślo­nych za­cho­wań i od­czuć. I pew­nie każdy z was bę­dzie od­bie­rał tę hi­sto­rię ina­czej. Z per­spek­tywy czasu mogę tylko po­wie­dzieć, że wo­la­ła­bym ni­gdy tego zle­ce­nia nie przyj­mo­wać. Albo cho­ciaż nie być wtedy ra­zem z Gośką, bo to wła­śnie ona spra­wiła, że spoj­rza­łam mu w oczy – głę­bo­kie, ciemne i wpa­trzone we mnie – i już ni­gdy nie po­tra­fi­łam o nich za­po­mnieć. My­ślę, że to wła­śnie ta chwila była po­cząt­kiem wszyst­kiego, co wy­da­rzyło się po­tem. Wszyst­kiego, co po­zwo­liło mi od­kryć, kim je­stem, jaka je­stem i czego pra­gnę. Wszyst­kiego, co mnie znisz­czyło i co mnie zbu­do­wało na nowo. Ale przejdźmy do sa­mego po­czątku...

We­ro­nika, lato 2019

Patrzę na ko­lo­rowe świa­tełka. Ga­niają po świeżo po­ma­lo­wa­nej, le­śnej tra­wie, na któ­rej za chwilę po­ja­wią się domki smer­fów. Wy­glą­dają jak ma­giczne kwiaty, które mu­skane po­dmu­chami wia­tru roz­chy­lają i za­my­kają swoje de­li­katne płatki. Chyba będę mu­siała je tam do­ma­lo­wać, my­ślę i uśmie­cham się sama do sie­bie. To bę­dzie ma­giczna wio­ska smer­fów. Jako ab­sol­wentka ma­lar­stwa na wro­cław­skiej ASP lu­bię za­nu­rzać się w wi­zjach o stwo­rze­niu cze­goś no­wego. Pod­cho­dzę do sze­ro­kiego, bia­łego pa­ra­petu osło­nię­tego na czas re­montu fo­lią, na któ­rym roz­ło­ży­łam swoje przy­bor­niki z far­bami i pędz­lami.

– Co się tak szcze­rzysz? – pyta Gośka, która przed chwilą przy­pi­nała do su­fitu przy oknie łań­cuszki pry­zma­tów. Prze­cho­dzi przez nie świa­tło sło­neczne, roz­sz­cze­pia­jąc się na ko­lo­rowe plamki rzu­cane na ścianę... Wy­syła mi ło­bu­zer­skie spoj­rze­nie, po czym ze­ska­kuje z dra­biny na zie­mię. – Czyż­byś my­ślała o ja­kimś przy­stoj­niaku? – Sztur­cha mnie łok­ciem i pusz­cza oko.

– No ja­sne! – Śmieję się. – Bo je­dy­nym po­wo­dem, który może wy­wo­ły­wać uśmiech na ko­bie­cych ustach, jest wy­łącz­nie męż­czy­zna. – Kręcę z nie­do­wie­rza­niem głową. Że też u niej wszystko ob­raca się wo­kół fa­ce­tów.

– No... – Po­chyla się do mnie i kon­spi­ra­cyj­nie ści­sza głos. – Gdyby na mnie co chwila zer­kał ten bo­sko zbu­do­wany dok­to­rek, który te­raz stoi przy dy­żurce i od pię­ciu mi­nut gapi się na cie­bie jak sroka w gnat, też bym się tak szcze­rzyła. – Wska­zuje zna­cząco wzro­kiem na szklaną ścianę od­dzie­la­jącą nas od dy­żurki pie­lę­gnia­rek. Nie­wer­bal­nie mówi mi: „Nie mów, że nie za­uwa­ży­łaś, głu­pia!”.

Nie za­uwa­ży­łam. Ge­ne­ral­nie, gdy od­daję się ma­lo­wa­niu, mało co za­uwa­żam. Znaj­duję się wtedy w in­nym świe­cie i od­czu­wam go wszyst­kimi zmy­słami, głę­biej, in­ten­syw­niej, sur­re­ali­stycz­nie. Wszystko do­okoła może wtedy prze­stać ist­nieć. Żadna ze mnie świa­to­wej klasy ma­larka. Ra­czej wo­lon­ta­riuszka, która co ja­kiś czas jest pro­szona o na­ma­lo­wa­nie po­staci z ba­jek w sa­lach na szpi­tal­nych od­dzia­łach dzie­cię­cych. Ale dla mnie nie­ważne, co, kiedy i gdzie ma­luję, od­daję się temu cał­ko­wi­cie.

– Wa­riatka! – Śmieję się z niej. – Pa­trzy na nas obie, bo je­ste­śmy tu jak zwie­rzęta w zoo. Nie ma wy­boru. A poza tym może po pro­stu cie­kawi go to, co ma­lu­jemy.

– No ja­sne – od­po­wiada na­dal ści­szo­nym gło­sem, jakby przez za­mknięte szklane drzwi i ściany ten fa­cet mógł nas usły­szeć. Dla pew­no­ści za­sła­nia so­bie jesz­cze usta ręką. – To dla­czego mam te­raz wra­że­nie, że mnie tu nie ma, a wy pro­wa­dzi­cie ja­kąś in­tymną te­le­pa­tyczną roz­mowę? I to taką, w któ­rej on po­żera cię wzro­kiem, a ty się za­sta­na­wiasz, dla­czego tak po­woli.

Ma ra­cję. Nie po­tra­fię tego wy­tłu­ma­czyć. Od czasu, gdy na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, żadne z nas nie chce spu­ścić wzroku ani ode­rwać go od tej dru­giej osoby. Żadne z nas nie robi też nic wię­cej. Można się prze­cież uśmiech­nąć, po­ma­chać, po­dejść i się przed­sta­wić. Po­znać się, jak za­zwy­czaj ro­bią to za­in­te­re­so­wani sobą lu­dzie. Ale nie. My sto­imy jak za­hip­no­ty­zo­wani, do­póki jedna z pie­lę­gnia­rek nie pod­bie­gnie, za­pewne z prośbą o po­moc, i ta­jem­ni­czy pan dok­tor znika mi z oczu. Stoję da­lej w bez­ru­chu i za­sta­na­wiam się, co się przed chwilą stało. Nie był to grom z ja­snego nieba, po­czu­cie wszech­ogar­nia­ją­cego pa­ra­liżu, bez­de­chu czy trze­po­ta­nia mo­tyli w brzu­chu, które za­zwy­czaj są opi­sy­wane w ta­kich sy­tu­acjach. Ale kiedy tak na mnie pa­trzył, ja chyba po pro­stu czu­łam spo­kój. Spo­kój i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. A te­raz, kiedy od­szedł, przez uła­mek se­kundy wy­peł­niła mnie pustka, i to oka­zało się nie­mal bo­le­snym do­zna­niem.

– Hej, je­steś tu? – Sły­szę do­cho­dzący z od­dali głos przy­ja­ciółki.

– Hm? Je­stem. Je­stem, je­stem... Ma­lu­jemy?

– Boże, Wera, co to było? W ży­ciu cię ta­kiej nie wi­dzia­łam. – Jej ner­wowy śmiech roz­brzmiewa po sali, kiedy prze­suwa dra­binę na drugi ko­niec okna. A ja po­mału wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści.

– Nie mam po­ję­cia! – Od­gar­niam grzywkę zsu­wa­jącą mi się na oczy, wkła­dam te słod­kie, ró­żowe rę­ka­wiczki udo­stęp­nione nam przez per­so­nel szpi­tala i za­bie­ramy się do pracy.

– – –

Na­stępne dni mi­jają mi jak zwy­kle w oka­mgnie­niu. Sama nie wiem, dla­czego czas tak cią­gle prze­la­tuje mi przez palce. Ale się nie skarżę. Mam cał­kiem przy­jemne ży­cie. Pra­cuję w ga­le­rii sztuki przy wro­cław­skim Rynku. Za­zwy­czaj jest to tylko kilka go­dzin dzien­nie, choć by­wają sy­tu­acje, kiedy praca po­chła­nia mnie bez reszty. Uwiel­biam brać udział w au­kcjach dzieł sztuki, jeź­dzić po pol­skich i eu­ro­pej­skich wy­sta­wach ma­lar­stwa i rzeźby, a na­wet cho­dzić week­en­dami po kier­ma­szach ze sta­ro­ciami, wy­szu­ku­jąc pe­rełki wśród rze­czy, które sprze­da­jący do tej pory trzy­mali na stry­chu. Mam dwa­dzie­ścia sie­dem lat i du­szę ro­man­tyczki. Nie zna­czy to, że je­stem cał­kiem ode­rwaną od re­aliów świata ar­tystką, ra­czej wraż­liwą i usta­bi­li­zo­waną ży­ciowo młodą ko­bietą.

Z Gośką znamy się do­kład­nie od trzech lat, kiedy to w środku nocy wpro­wa­dzi­łam się do są­sied­niego miesz­ka­nia na Cze­re­śnio­wej, a ona przy­szła do mnie z wi­nem. Oznaj­miła, że mu­simy się za­przy­jaź­nić, bo jedną są­siadkę wa­riatkę już miała i dru­giej nie zdzierży. I tak się wła­śnie stało.

Wy­biła dwu­na­sta w po­łu­dnie i wiem, że za chwilę spo­tkamy się na ka­wie. To nasz co­dzienny ry­tuał. Mamy to szczę­ście pra­co­wać bli­sko wro­cław­skiego Rynku, który ko­cham jak ża­den inny w tym kraju. Od kilku lat dzień w dzień prze­cha­dzam się po nim w po­rze lun­chu i my­ślę, że ni­gdy mi się to nie znu­dzi. Je­stem szczę­ściarą. Wolną, sa­mo­dzielną, ko­cha­jącą ży­cie i mia­sto, w któ­rym żyję, szczę­ściarą.

Wcho­dzę do do­brze zna­nego mi wnę­trza urzą­dzo­nego w moim ulu­bio­nym lo­ftowo-in­du­strial­nym stylu. Ba­ri­sta Mi­chał wita mnie, ma­cha­jąc. Znamy się nie od dziś i mogę śmiało po­wie­dzieć, że trak­tuję go już nie­mal jak członka ro­dziny.

– To co zwy­kle? – Uśmie­cha się.

– Po­pro­szę.

– A może dasz się dziś na­mó­wić na ser­nik? – Spo­gląda na mnie wy­cze­ku­jąco. – Wi­dzę, że tro­chę ci się schu­dło po­mimo do­dat­ko­wych dwóch pom­pek sy­ropu wa­ni­lio­wego do kawy, które za­wsze za­ma­wiasz. – Kiedy tak szcze­rzy się do mnie, wi­dać jego wy­sta­jące górne kły. Za­wsze roz­czula mnie, gdy tak się śmieje. Wy­gląda wtedy jak z rodu wam­pi­rów.

– Do­bra. Prze­ko­na­łeś mnie. Ale do­dat­kowy sy­rop zo­staje. – A co mi tam, skoro mówi, że schu­dłam...

– Cia­sto na koszt firmy. – Pusz­cza do mnie oko, a mnie prze­myka przez głowę myśl, że może on mnie pod­rywa.

Trzy­ma­jąc w jed­nej ręce kawę, a w dru­giej ta­lerz z ser­ni­kiem, prze­miesz­czam się w głąb ka­wiarni i szu­kam Gośki. Wła­ści­wie te po­szu­ki­wa­nia to tylko pro forma, bo moja przy­ja­ciółka sły­nie z tego, że za­wsze się spóź­nia.

Wszyst­kie loże są już za­jęte i wolne miej­sca wi­dzę tylko przy wspól­nym, dłu­gim na całą sze­ro­kość ka­wiarni me­ta­lo­wym stole, przy któ­rym stoją ma­sywne, drew­niane krze­sła. Znaj­duję dwa wolne, sia­dam i zaj­muję jedno dla Gośki. Ką­tem oka do­strze­gam ją przez prze­szkloną ścianę ka­wiarni. Cał­kiem nie­źle, my­ślę, je­dy­nie pięć mi­nut spóź­nie­nia. Za­nu­rzam wi­de­lec w mięk­kim cie­ście. Uwiel­biam ser­niki. Już mam za­miar wziąć do ust pierw­szy ka­wa­łek, kiedy mę­ski, znie­wa­la­jący głos ży­czy mi „smacz­nego”. Spo­glą­dam do­kład­nie na wprost sie­bie i na­sze oczy się spo­ty­kają. Znowu.

– Dzię­kuję – od­po­wia­dam, sta­ra­jąc się za­cho­wy­wać zu­peł­nie na­tu­ral­nie. Czuję jed­nak, jak po­liczki za­czy­nają mi się ru­mie­nić, a ką­ciki ust mi­mo­wol­nie uno­szą się w uśmie­chu. Za­wsze wi­dać wszyst­kie moje emo­cje. – Je­stem Wera. – Sły­szę tym ra­zem sie­bie i wi­dzę moją rękę wy­su­wa­jącą się w kie­runku dok­torka. Pod pa­znok­ciami mam wczo­raj­sze ślady nie­bie­skiej farby olej­nej. Nie jest wcale ła­two zmyć to cho­ler­stwo. Jego do­tyk jest silny i de­li­katny za­ra­zem. Chwyta moją dłoń i za­miast nią lekko po­trzą­snąć i pu­ścić, trzyma ją, pa­trząc mi w oczy. Czuję cie­pło jego skóry.

– A ja Da­wid. Do­brze w końcu cię po­znać. – Uśmie­cha się.

– W końcu? Brzmi, jak­byś długo na to cze­kał – od­po­wia­dam non­sza­lancko, cią­gle pa­trząc w jego ciemne oczy. Nie wiem dla­czego, ale trak­tuję to tro­chę jak wy­zwa­nie – kto pierw­szy spu­ści wzrok, prze­grywa. My­ślę, że on też wie, że w to gramy, i nie ma za­miaru się pod­dać.

– Tak wła­śnie było. – Gła­dzi moją dłoń pal­cami, a po­tem de­li­kat­nie, nie od­ry­wa­jąc ode mnie oczu, po­chyla się do niej i lekko ca­łuje. Ale nie tak jak w sta­ro­daw­nych cza­sach dżen­tel­men ca­ło­wał damę. Od­wraca ją i mu­ska ustami we­wnętrzną stronę. – Te­raz mo­żemy już być spo­kojni.

– Spo­kojni? – Wła­ści­wie gdy przy nim je­stem, czuję spo­kój. Cie­kawe. I choć z jed­nej strony jego gest mnie pa­ra­li­żuje, spra­wia­jąc, że nie mogę cof­nąć ręki, to z dru­giej wcale nie chcę jej za­brać.

– Tak. Już ni­gdy się nie roz­sta­niemy – mówi to tak zwy­czaj­nie, jakby opo­wia­dał o po­go­dzie za oknem.

– A co tu się wy­pra­wia? – Sły­szę na­gle pod­eks­cy­to­wany głos mo­jej przy­ja­ciółki, która wresz­cie wpa­ro­wała do ka­wiarni. – No, hej! – Spo­gląda z nie­do­wie­rza­niem raz na mnie, raz na niego i szel­mow­sko się uśmie­cha, po czym zwraca się do Da­wida: – Gośka je­stem, miło mi w końcu cię po­znać.

Oboje wy­bu­chamy śmie­chem. Na szczę­ście ona wie, że to ja­kaś gra słów, któ­rej przez swoje spóź­nie­nie nie może roz­szy­fro­wać, i nie ma nam tego za złe. Siada w fo­telu, wie­sza na jego opar­ciu płó­cienny czer­wony płaszcz i daje mi ca­łusa w po­li­czek.

– Wi­dzę, że już za­mó­wi­łaś – za­uważa, lekko dy­sząc. – No sorki, nie da­łam rady wcze­śniej. Zo­sta­wię rze­czy i pójdę po kawę. Da­cie so­bie beze mnie radę? – pyta ni­czym matka zo­sta­wia­jąca na chwilę dzieci, upew­nia­jąc się, że nie będą roz­ra­biały. Wła­ści­wie to nie wiem, o co tu cho­dzi. Czy ona wie­działa o tym spo­tka­niu? Bo za­cho­wuje się tak swo­bod­nie, że za­czy­nam ją wła­śnie o to po­dej­rze­wać. Czy to było ukar­to­wane? Po­sy­łam jej wy­mowne spoj­rze­nie, które po la­tach przy­jaźni po­winna zro­zu­mieć, a ona po­chyla się tylko i szep­cze mi do ucha: – Za­je­bi­sty jest! Będę trzy­mała kciuki! – I z uśmie­chem od­cho­dzi po swoje za­mó­wie­nie, zu­peł­nie nie stre­su­jąc się tym, że szept był na tyle gło­śny, że Da­wid wszystko sły­szał. Od­no­szę wra­że­nie, że zro­biła to spe­cjal­nie.

– To mó­wisz, że się przy­jaź­ni­cie? – pyta ze śmie­chem.

– Aha – po­twier­dzam. – Więc je­żeli masz za­miar ni­gdy się ze mną nie roz­sta­wać, bę­dziesz mu­siał za­ak­cep­to­wać ją w pa­kie­cie. – Czuję się przy nim cał­kiem swo­bod­nie, co wła­ści­wie tro­chę mnie dziwi. Za­zwy­czaj trak­tuję męż­czyzn z dy­stan­sem.

– Ja­koś to zniosę. – Uśmie­cha się sze­roko, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni ma­ry­narki wi­bru­jący te­le­fon.

A ja na­bie­ram prze­ko­na­nia, że mo­gła­bym się od tego uśmie­chu uza­leż­nić.

– Prze­pra­szam cię na chwilę – od­zywa się cie­płym, ale po­waż­nym gło­sem. – Tak? Tak, je­stem we Wro­cła­wiu. Okej. Będę za trzy­dzie­ści mi­nut. – Wkłada te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni. – Wero... – Spo­gląda na mnie. A ja słu­cham go jak dziecko z pierw­szej klasy pod­sta­wówki, które chce zro­zu­mieć za­da­nie do­mowe. – Mu­szę te­raz iść do pracy, ale chciał­bym się z tobą spo­tkać ju­tro wie­czo­rem. Co ty na to? Mogę cię po­rwać na ko­la­cję i spa­cer?

– No – od­po­wia­dam jakże elo­kwent­nie. I w tej sa­mej chwili zdaję so­bie sprawę, że do ju­tra jest jesz­cze ka­wał czasu, a ja już tę­sk­nię za tym fa­ce­tem, któ­rego wła­ści­wie nie znam i o któ­rym nic nie wiem poza tym, że chyba jest le­ka­rzem w tu­tej­szym szpi­talu, a jego ręce są cie­płe i de­li­katne. Wy­cią­gam z port­fela wi­zy­tówkę i daję mu ją do ręki. Pa­trzy na nią przez chwilę, po­tem pod­cho­dzi do mnie i jakby ni­gdy nic daje mi bu­ziaka w usta, mó­wiąc:

– To do ju­tra.

Wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc po so­bie tylko do­bre wra­że­nie i in­try­gu­jący, nie­znany mi do­tąd za­pach mę­skich per­fum. Już wiem, że będę je czuła cały dzień na so­bie.

– To było me­ga­dziwne! Wy­glą­da­li­ście co naj­mniej jak mał­żeń­stwo w po­dróży po­ślub­nej. – Gośka siada koło mnie, sta­wia­jąc na stole kawę i ta­le­rzyk z trzema ro­ga­lami i rzuca spoj­rze­nie z cy­klu: no co, nie mo­głam się oprzeć! Za­wsze tak pa­ła­szuje w re­stau­ra­cjach, a wie­czo­rami układa przy wi­nie plan od­chu­dza­nia.

– My­ślisz, że dziwne? – pod­śmie­wam się. – Po­wiem ci jedno.

– Da­waj!

– Wła­śnie po­zna­łam mo­jego przy­szłego męża...

Na­prawdę tak my­ślę. Skądś wiem, że to ten je­dyny. Ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie prze­ży­łam i zdaję so­bie sprawę z tego, jak idio­tycz­nie to brzmi, ale tak rze­czy­wi­ście czuję. Za­cza­ro­wał mnie. W ja­kiś ma­giczny i nie­od­gad­niony spo­sób rzu­cił na mnie swój urok. Za­czy­nam śmiać się sama z sie­bie. Za­cho­wuję się jak idiotka, jak bo­ha­terka ta­nich ro­man­sów dla pen­sjo­na­rek. To, że mam du­szę ro­man­tyczki i ar­tystki, nie zna­czy, że nie po­tra­fię trzeźwo oce­nić sy­tu­acji. Mo­gła­bym za­cząć się za­sta­na­wiać nad tym, co mnie w nim tak po­ciąga. Roz­ło­żyć na czyn­niki pierw­sze jego spo­sób by­cia i moje do­tych­cza­sowe związki, które za­pewne spra­wiły, że po­trzeba mi ko­goś ta­kiego. Ale nie za­mie­rzam tego ro­bić. Pierw­szy raz od dawna chcę po pro­stu pły­nąć z nur­tem. Pod­dać się chwili, po­czuć wszyst­kimi zmy­słami każdą po­ja­wia­jącą się emo­cję i nie mó­wić so­bie: „Prze­stań, daj spo­kój, od­puść”. Carpe diem!

– – –

Wie­czo­rem nie mogę się już do­cze­kać na­stęp­nego dnia. Cho­dzę po domu i nie wiem, co mam ze sobą zro­bić. Gośka po­szła do kina z sio­strą w ra­mach po­pra­wia­nia sto­sun­ków ro­dzin­nych. Pa­trząc na nie ra­zem, mam wra­że­nie, że będą po­trze­bo­wały wielu se­an­sów. Anka jest jej to­tal­nym prze­ci­wień­stwem Gośki: ustat­ko­wana, wy­wa­żona, spo­kojna matka czwórki dzieci. Przy­kładna żona i go­spo­dyni do­mowa, która wszystko ma po­ukła­dane i za­pięte na ostatni gu­zik. A Gośka? Po­strze­lona wa­riatka, ży­jąca chwilą. Ona nie wie, gdzie znaj­duje się że­lazko i czy w ogóle je ma, za to świet­nie orien­tuje się w re­per­tu­arze chi­lij­skich win w skle­pie na rogu. No ale ro­dzina to pod­stawa, jak twier­dzi pięt­na­ście lat star­sza Anna, dla­tego one dwie mę­czą się te­raz ra­zem w ki­nie, a ja mę­czę się sama ze sobą w domu, bez moż­li­wo­ści wy­ga­da­nia się ko­muś. Czy nie mam in­nych ko­le­ża­nek? Ow­szem, ale w su­mie na­wet nie bar­dzo jest jesz­cze o czym opo­wia­dać. Po­sta­na­wiam więc prze­nieść wszyst­kie swoje siły na po­rząd­ko­wa­nie miesz­ka­nia. Ja­koś za­wsze, kiedy je­stem tak pod­eks­cy­to­wana i ze­stre­so­wana za­ra­zem, że nie wiem, co mam ze sobą zro­bić, naj­le­piej idzie mi sprzą­ta­nie. I żeby nie było, to wła­ści­wie je­dyna sy­tu­acja, kiedy ta czyn­ność idzie mi sto­sun­kowo do­brze. Mija dwu­dzie­sta trze­cia, a ja mam już wy­szo­ro­wane wszyst­kie ka­felki i fugi w ła­zience, ogar­niętą sy­pial­nię z sa­lo­nem i po­ukła­dane zi­mowe rze­czy w sza­fach, bo prze­cież zima tuż-tuż, czyli za ja­kieś pięć mie­sięcy.

– Nie­źle cię szur­nęło. – Sły­szę prze­cią­gły gwizd za ple­cami. – Po­wiem wię­cej: od­wa­liło ci na maksa! – Gośka stoi za mną z za­ło­żo­nymi rę­koma i nie wie­rzy w to, co wi­dzi.

– Tak so­bie po­my­śla­łam, że może chcia­ła­byś zjeść ju­tro pizzę z pod­łogi, więc mu­sia­łam po­sprzą­tać – le­dwo silę się na żar­cik, bo pa­dam na twarz. Mam na­dzieję, że zmę­cze­nie po­zwoli mi przy­naj­mniej szybko za­snąć. – A jak tam w ki­nie? – Uśmie­cham się sar­ka­stycz­nie, do­my­śla­jąc się od­po­wie­dzi.

– A daj żyć! – Śmieje się pod no­sem. – Nie masz cza­sem tej pizzy dzi­siaj? Bo ro­dzinne po­tyczki po­zba­wiły mnie zu­peł­nie ener­gii!

– – –

Noc mija mi cał­kiem spo­koj­nie. Bu­dzę się tylko dwa razy. Raz – żeby sko­rzy­stać z to­a­lety, i drugi – kiedy wy­daje mi się, że sły­szę za oknem ja­kąś bandę pi­ja­nych im­pre­zo­wi­czów. Ale nie mam siły zwlec się z łóżka do okna, żeby po­twier­dzić swoje przy­pusz­cze­nia. Sta­ram się nie my­śleć o Da­wi­dzie i na­wet mi się to udaje. Mo­men­tal­nie za­sy­piam i nic mi się nie śni. My­jąc rano zęby, znowu szcze­rzę się do lu­stra jak głu­pia. Wiem, że dzi­siaj go zo­ba­czę, i nie mogę prze­stać się uśmie­chać.

Po­sta­na­wiamy spo­tkać się w szpi­talu, po­nie­waż Da­wid chce mi po­ka­zać, jak wiele do­brego uczy­niły moje ma­lo­wi­dła na ścia­nach. Mówi, że dzieci chcą mi po­dzię­ko­wać i przy­go­to­wały dla mnie śliczną pio­senkę. Roz­czula mnie tym to­tal­nie. Od­po­wia­dam mu, że to nie tylko moja za­sługa, ale on cał­ko­wi­cie igno­ruje udział Gośki w tym przed­się­wzię­ciu.

Wcho­dząc na od­dział on­ko­lo­gii dzie­cię­cej, czuję się tro­chę nie­swojo. No do­bra, je­stem cał­kiem roz­bita. Co in­nego ma­lo­wać ściany w pu­stej, re­mon­to­wa­nej sali, a co in­nego przy­cho­dzić tu i oglą­dać śmier­tel­nie chore dzieci. Za­wsze je­stem pełna po­dziwu dla lu­dzi, któ­rzy po­tra­fią mie­rzyć się z czymś ta­kim na co dzień i nieść ra­dość po­mimo pę­ka­ją­cego serca. Bo nie wie­rzę, że serce im nie pęka, gdy pa­trzą na tyle cier­pie­nia.

– Je­steś. – Da­wid wita mnie bar­dziej stwier­dze­niem niż py­ta­niem i przy­cią­ga­jąc do sie­bie, daje mi ca­łusa w usta. Prze­myka mi przez głowę py­ta­nie, czy już za­wsze tak bę­dzie? Prze­cież tak na­prawdę my się w ogóle nie znamy. – Chodź. Dzie­ciaki cze­kają.

Czuję, jak mo­men­tal­nie na­pi­nają mi się wszyst­kie mię­śnie. Czy je­stem na to go­towa? Ale on nie daje mi czasu na zna­le­zie­nie od­po­wie­dzi. Nie mija mi­nuta, a wcho­dzimy do ko­lo­ro­wej sali, tej sa­mej, w któ­rej uj­rza­łam go po raz pierw­szy. Tylko że te­raz wy­peł­niona jest grupką dzieci ba­wią­cych się ra­zem na ko­lo­ro­wym dy­wa­nie. Zro­bili tu po­kój za­baw. Wła­ści­wie wy­gląda jak sala w przed­szkolu – pełna za­ba­wek i ksią­żek. I tylko wą­tłe dzie­ciaki z chu­s­tami na gło­wach za­miast wło­sów przy­po­mi­nają mi, gdzie tak na­prawdę je­ste­śmy.

– Ko­chani, to jest wła­śnie We­ro­nika. To ta pani na­ma­lo­wała wam śliczne ob­razki na ścia­nach – mówi i bie­rze mnie pod rękę. Chyba wy­czuł moje na­pię­cie i chce mi do­dać otu­chy. W samą porę, bo czuję, jak nogi ugi­nają się pode mną, i gdyby nie to, że się na nim wspie­ram, chy­ba­bym upa­dła.

Dzie­ciaki pod­bie­gają do mnie i przy­tu­lają się, jak­bym była ich do­brą ko­le­żanką albo cio­cią, która przy­szła z pre­zen­tami. A po­tem usta­wiają się w sze­regu i śpie­wają ja­kąś śliczną pio­senkę, któ­rej słów w ogóle nie re­je­struję, bo wzru­sze­nie od­biera mi ja­sność umy­słu. Sta­ram się nie roz­pła­kać, cho­ciaż jest to trud­niej­sze, niż mi się wcze­śniej wy­da­wało. Łzy na­pły­nęły mi do oczu i wiem, że nie mogę te­raz mru­gać, bo spłyną mi po po­licz­kach. Jak to moż­liwe, że te dzieci są sil­niej­sze ode mnie?

– A ja chyba umrę – wy­rywa mnie z za­my­śle­nia je­den z chłop­ców, chwy­ta­jąc mnie za rękę. – My­śli pani, że u Bozi też jest taki ma­giczny smerfi ogród? Bo ja bym chciał, żeby był.

Serce pod­cho­dzi mi do gar­dła, a łzy już pra­wie wy­pły­wają z oczu. Ma­lec ma może ja­kieś pięć lat. Jest chu­dziutki i blady, co spra­wia, że jego wiel­kie, nie­bie­skie oczy wy­dają się nie­pro­por­cjo­nal­nie ogromne w sto­sunku do reszty ciałka i prze­szy­wają mnie na wy­lot swoim spoj­rze­niem.

– Alanku... – Da­wid klęka na pod­ło­dze i bie­rze ma­łego za drugą rączkę. Te­raz je­ste­śmy już we troje po­łą­czeni tym dziw­nym, ta­jem­ni­czym uści­skiem, który daje ma­łemu po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, a mnie prze­raża swoją re­al­no­ścią. – Bę­dziemy ro­bili wszystko, że­byś wy­zdro­wiał. Wszy­scy tu­taj, le­ka­rze i pie­lę­gniarki, a na­wet pani We­ro­nika, trzy­mają kciuki i wie­rzą, że wy­zdro­wie­jesz.

– Ale jak umrę, to czy u Bozi też jest taki ogród? – do­py­tuje się nie­cier­pli­wie, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

– Tak – oświad­cza bez wa­ha­nia Da­wid. – U Bozi są wszyst­kie ogrody świata. Ja­kie tylko chcesz. Na­wet taki ma­giczny jak ten.

– W ta­kim ra­zie nie boję się umrzeć – oznaj­mia, uśmie­cha się i bie­gnie do in­nych dzieci. Jakby ni­gdy nic. Jakby py­tał, czy ju­tro też bę­dzie słońce i wyj­dziemy na spa­cer.

Kiedy je­dziemy w stronę Rynku, w au­cie pa­nuje kom­pletna ci­sza. Ob­razy prze­su­wają mi się przed oczami, a ja nie mogę po­skła­dać my­śli. To jest na­sza pierw­sza praw­dziwa randka, a ja za­cho­wuję się jak głu­cho­niema. Da­wid zjeż­dża na po­bo­cze i się za­trzy­muje. Oho, chyba już po spo­tka­niu.

– Prze­pra­szam cię. Nie wie­dzia­łem, że tak to prze­ży­jesz.

Pa­trzę na niego onie­miała, bo niby za co ten czło­wiek mnie prze­pra­sza? To on za­cho­wał się tak, jak po­wi­nien. To on był cie­pły, rze­czowy, pro­fe­sjo­nalny. To on nie stra­cił kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią po wy­mia­nie kilku zdań z cho­rym dziec­kiem. A ja tak. To ja po­win­nam go prze­pra­szać. Za­miast tego pa­trzę na niego bez­myśl­nie i za­sta­na­wiam się, skąd w nim tyle siły, by co­dzien­nie od­po­wia­dać na ta­kie py­ta­nia. By co­dzien­nie pa­trzeć na ta­kie tra­ge­die. Być może ten chło­piec prze­żyje, ale ilu ta­kich ma­łych bo­ha­te­rów mu­siał już po­że­gnać w swoim za­wo­do­wym ży­ciu? To jest ten mo­ment, w któ­rym za­czy­nam go po­dzi­wiać jako czło­wieka. Do­strze­gam w nim nad­ludz­kie siły po­trzebne do po­ko­ny­wa­nia tru­dów ży­cia i za­czy­nam pra­gnąć, by za­brał mnie do sie­bie i już ni­gdy nie wy­pusz­czał, bo tylko przy nim mogę czuć się bez­pieczna.

– Mam pro­po­zy­cję – mówi. – Za­mówmy coś na wy­nos i po­jedźmy do mnie. – I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, do­daje: – Ja­kie lu­bisz je­dze­nie? Kuch­nia wło­ska?

Ideał. I jesz­cze od­ga­duje moje pra­gnie­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki