Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Weronika zakochuje się bez pamięci w starszym od siebie onkologu dziecięcym Dawidzie. Para błyskawicznie decyduje się na ślub. Dziewczyna jest przeszczęśliwa, przyjaciółki przerażone, bo o mężczyźnie niewiele wiadomo, rodzice cieszą się, gdyż przyszły zięć jest bogaty, wykształcony i kulturalny – po prostu ideał.
Weronika dla Dawida rezygnuje z pracy i życia towarzyskiego. Mężczyzna zdaje się być tajemniczy, nie lubi opowiadać o swojej przeszłości. Wokół pary mnożą się niepokojące sytuacje, które kobiecie każą się zastanowić, czy jej narzeczony naprawdę jest tym, za kogo się podaje. Na domiar złego ktoś wysyła Weronice list, w którym oskarża Dawida o najcięższą zbrodnię.
Filip przeżywa żałobę po śmierci ukochanej żony. Nie mogąc poradzić sobie ze stratą, przenosi się w odludne tereny Bieszczad, by nie musieć przebywać wśród ludzi. Jednak jego samotność zakłóca niespodziewane znalezisko...
Jak łączą się te historie? Jaką tajemnicę skrywa Dawid? Czy naprawdę jest księciem z bajki, za którego uważa go Wera? Czy może despotycznym, nieznoszącym sprzeciwu człowiekiem, przy którym nie powinna czuć się bezpiecznie? Co na ten temat ma do powiedzenia komisarz Kowalski?
Jedno jest pewne – rozwiązanie tej historii zszokuje niejednego czytelnika!
Katarzyna Wolwowicz
ur. w 1983 roku. Absolwentka studiów magisterskich na kierunku Stosunki Międzynarodowe na Akademii Ekonomicznej (teraz Uniwersytet Ekonomiczny), studiów magisterskich na kierunku Psychologia Kliniczna w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej ( obecnie Uniwersytet Humanistycznospołeczny ) oraz studiów podyplomowych na kierunku Mediacje w Biznesie w Wyższej Szkole Bankowej. Pracowała jako stewardesa w liniach lotniczych, instruktor fitness (po fakultecie Instruktora Sportu i Rekreacji na AWF we Wrocławiu), ekonomistka, przedstawiciel medyczny oraz psycholog. Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości - Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wolność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodospadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latynoamerykański. Pisaniem pasjonowała się w młodości. Początkowo były to romantyczne opowiadania, które jednak nigdy nie zostały opublikowane. Książki pisze dla przyjemności, ponieważ pozwalają wyrażać emocje w zaciszu domowego ogniska. Mama dwóch wspaniałych synów, których imionami obdarowała swoich pierwszych książkowych bohaterów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Podnoszę dłonie i patrzę na nie, jakbym widziała je pierwszy raz życiu. Tak naprawdę nie wierzę, że są moje. Niby o tym wiem, ale tego nie czuję. Całe drżą. Całe umazane są ciepłą, lepką krwią. Jej czerwień ostro kontrastuje z moją bladą skórą. Spoglądam na dębowy parkiet, na którym siedzę, i dostrzegam, że na podłodze jest jej jeszcze więcej. Moje ciało wydaje się jakieś obce, odrętwiałe. Próbuję się podnieść. Zmuszam mózg, żeby wydał polecenie mięśniom nóg, ale one nie reagują. Nie mam już na nic siły. Zza uchylonego okna dochodzą dźwięki syren nadjeżdżających samochodów. Za późno, myślę sobie. Chciałabym otrzeć twarz od potu i łez, poprawić rozwichrzone włosy, ale dociera do mnie, że jeżeli to zrobię, będę miała obcą krew na swojej skórze. To jedyne logiczne myśli, na jakie mogę się zdobyć. Cały świat zdaje się być gdzieś daleko, odległy i rozmyty. Pomieszczenie zaczyna wirować i choć bardzo staram się zdyscyplinować ciało, to czuję, że średnio mi to wychodzi. Zanim uderzam głową o podłogę, słyszę jeszcze zbliżające się, niewyraźne głosy na podwórku. Potem nie słyszę już nic...
Weronika
Długo zastanawiałam się, jak zacząć opowiadanie tej historii. Od którego dnia? Tak żebyście mogli mieć cały obraz sytuacji i zrozumieć, co się właściwie wydarzyło, jak do tego doszło i w którym momencie można było jeszcze coś zmienić. Albo czy w ogóle można było. Czy pojawiły się jakieś znaki ostrzegawcze? Nie wiem. Może tak, ale ja ich nie zauważałam. Albo je podświadomie ignorowałam. Myślę, że każdy człowiek ma pewne predyspozycje psychologiczne i zapisane w pamięci wydarzenia z życia, które popychają go do określonych zachowań i odczuć. I pewnie każdy z was będzie odbierał tę historię inaczej. Z perspektywy czasu mogę tylko powiedzieć, że wolałabym nigdy tego zlecenia nie przyjmować. Albo chociaż nie być wtedy razem z Gośką, bo to właśnie ona sprawiła, że spojrzałam mu w oczy – głębokie, ciemne i wpatrzone we mnie – i już nigdy nie potrafiłam o nich zapomnieć. Myślę, że to właśnie ta chwila była początkiem wszystkiego, co wydarzyło się potem. Wszystkiego, co pozwoliło mi odkryć, kim jestem, jaka jestem i czego pragnę. Wszystkiego, co mnie zniszczyło i co mnie zbudowało na nowo. Ale przejdźmy do samego początku...
Weronika, lato 2019
Patrzę na kolorowe światełka. Ganiają po świeżo pomalowanej, leśnej trawie, na której za chwilę pojawią się domki smerfów. Wyglądają jak magiczne kwiaty, które muskane podmuchami wiatru rozchylają i zamykają swoje delikatne płatki. Chyba będę musiała je tam domalować, myślę i uśmiecham się sama do siebie. To będzie magiczna wioska smerfów. Jako absolwentka malarstwa na wrocławskiej ASP lubię zanurzać się w wizjach o stworzeniu czegoś nowego. Podchodzę do szerokiego, białego parapetu osłoniętego na czas remontu folią, na którym rozłożyłam swoje przyborniki z farbami i pędzlami.
– Co się tak szczerzysz? – pyta Gośka, która przed chwilą przypinała do sufitu przy oknie łańcuszki pryzmatów. Przechodzi przez nie światło słoneczne, rozszczepiając się na kolorowe plamki rzucane na ścianę... Wysyła mi łobuzerskie spojrzenie, po czym zeskakuje z drabiny na ziemię. – Czyżbyś myślała o jakimś przystojniaku? – Szturcha mnie łokciem i puszcza oko.
– No jasne! – Śmieję się. – Bo jedynym powodem, który może wywoływać uśmiech na kobiecych ustach, jest wyłącznie mężczyzna. – Kręcę z niedowierzaniem głową. Że też u niej wszystko obraca się wokół facetów.
– No... – Pochyla się do mnie i konspiracyjnie ścisza głos. – Gdyby na mnie co chwila zerkał ten bosko zbudowany doktorek, który teraz stoi przy dyżurce i od pięciu minut gapi się na ciebie jak sroka w gnat, też bym się tak szczerzyła. – Wskazuje znacząco wzrokiem na szklaną ścianę oddzielającą nas od dyżurki pielęgniarek. Niewerbalnie mówi mi: „Nie mów, że nie zauważyłaś, głupia!”.
Nie zauważyłam. Generalnie, gdy oddaję się malowaniu, mało co zauważam. Znajduję się wtedy w innym świecie i odczuwam go wszystkimi zmysłami, głębiej, intensywniej, surrealistycznie. Wszystko dookoła może wtedy przestać istnieć. Żadna ze mnie światowej klasy malarka. Raczej wolontariuszka, która co jakiś czas jest proszona o namalowanie postaci z bajek w salach na szpitalnych oddziałach dziecięcych. Ale dla mnie nieważne, co, kiedy i gdzie maluję, oddaję się temu całkowicie.
– Wariatka! – Śmieję się z niej. – Patrzy na nas obie, bo jesteśmy tu jak zwierzęta w zoo. Nie ma wyboru. A poza tym może po prostu ciekawi go to, co malujemy.
– No jasne – odpowiada nadal ściszonym głosem, jakby przez zamknięte szklane drzwi i ściany ten facet mógł nas usłyszeć. Dla pewności zasłania sobie jeszcze usta ręką. – To dlaczego mam teraz wrażenie, że mnie tu nie ma, a wy prowadzicie jakąś intymną telepatyczną rozmowę? I to taką, w której on pożera cię wzrokiem, a ty się zastanawiasz, dlaczego tak powoli.
Ma rację. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Od czasu, gdy nasze spojrzenia się spotkały, żadne z nas nie chce spuścić wzroku ani oderwać go od tej drugiej osoby. Żadne z nas nie robi też nic więcej. Można się przecież uśmiechnąć, pomachać, podejść i się przedstawić. Poznać się, jak zazwyczaj robią to zainteresowani sobą ludzie. Ale nie. My stoimy jak zahipnotyzowani, dopóki jedna z pielęgniarek nie podbiegnie, zapewne z prośbą o pomoc, i tajemniczy pan doktor znika mi z oczu. Stoję dalej w bezruchu i zastanawiam się, co się przed chwilą stało. Nie był to grom z jasnego nieba, poczucie wszechogarniającego paraliżu, bezdechu czy trzepotania motyli w brzuchu, które zazwyczaj są opisywane w takich sytuacjach. Ale kiedy tak na mnie patrzył, ja chyba po prostu czułam spokój. Spokój i poczucie bezpieczeństwa. A teraz, kiedy odszedł, przez ułamek sekundy wypełniła mnie pustka, i to okazało się niemal bolesnym doznaniem.
– Hej, jesteś tu? – Słyszę dochodzący z oddali głos przyjaciółki.
– Hm? Jestem. Jestem, jestem... Malujemy?
– Boże, Wera, co to było? W życiu cię takiej nie widziałam. – Jej nerwowy śmiech rozbrzmiewa po sali, kiedy przesuwa drabinę na drugi koniec okna. A ja pomału wracam do rzeczywistości.
– Nie mam pojęcia! – Odgarniam grzywkę zsuwającą mi się na oczy, wkładam te słodkie, różowe rękawiczki udostępnione nam przez personel szpitala i zabieramy się do pracy.
Następne dni mijają mi jak zwykle w okamgnieniu. Sama nie wiem, dlaczego czas tak ciągle przelatuje mi przez palce. Ale się nie skarżę. Mam całkiem przyjemne życie. Pracuję w galerii sztuki przy wrocławskim Rynku. Zazwyczaj jest to tylko kilka godzin dziennie, choć bywają sytuacje, kiedy praca pochłania mnie bez reszty. Uwielbiam brać udział w aukcjach dzieł sztuki, jeździć po polskich i europejskich wystawach malarstwa i rzeźby, a nawet chodzić weekendami po kiermaszach ze starociami, wyszukując perełki wśród rzeczy, które sprzedający do tej pory trzymali na strychu. Mam dwadzieścia siedem lat i duszę romantyczki. Nie znaczy to, że jestem całkiem oderwaną od realiów świata artystką, raczej wrażliwą i ustabilizowaną życiowo młodą kobietą.
Z Gośką znamy się dokładnie od trzech lat, kiedy to w środku nocy wprowadziłam się do sąsiedniego mieszkania na Czereśniowej, a ona przyszła do mnie z winem. Oznajmiła, że musimy się zaprzyjaźnić, bo jedną sąsiadkę wariatkę już miała i drugiej nie zdzierży. I tak się właśnie stało.
Wybiła dwunasta w południe i wiem, że za chwilę spotkamy się na kawie. To nasz codzienny rytuał. Mamy to szczęście pracować blisko wrocławskiego Rynku, który kocham jak żaden inny w tym kraju. Od kilku lat dzień w dzień przechadzam się po nim w porze lunchu i myślę, że nigdy mi się to nie znudzi. Jestem szczęściarą. Wolną, samodzielną, kochającą życie i miasto, w którym żyję, szczęściarą.
Wchodzę do dobrze znanego mi wnętrza urządzonego w moim ulubionym loftowo-industrialnym stylu. Barista Michał wita mnie, machając. Znamy się nie od dziś i mogę śmiało powiedzieć, że traktuję go już niemal jak członka rodziny.
– To co zwykle? – Uśmiecha się.
– Poproszę.
– A może dasz się dziś namówić na sernik? – Spogląda na mnie wyczekująco. – Widzę, że trochę ci się schudło pomimo dodatkowych dwóch pompek syropu waniliowego do kawy, które zawsze zamawiasz. – Kiedy tak szczerzy się do mnie, widać jego wystające górne kły. Zawsze rozczula mnie, gdy tak się śmieje. Wygląda wtedy jak z rodu wampirów.
– Dobra. Przekonałeś mnie. Ale dodatkowy syrop zostaje. – A co mi tam, skoro mówi, że schudłam...
– Ciasto na koszt firmy. – Puszcza do mnie oko, a mnie przemyka przez głowę myśl, że może on mnie podrywa.
Trzymając w jednej ręce kawę, a w drugiej talerz z sernikiem, przemieszczam się w głąb kawiarni i szukam Gośki. Właściwie te poszukiwania to tylko pro forma, bo moja przyjaciółka słynie z tego, że zawsze się spóźnia.
Wszystkie loże są już zajęte i wolne miejsca widzę tylko przy wspólnym, długim na całą szerokość kawiarni metalowym stole, przy którym stoją masywne, drewniane krzesła. Znajduję dwa wolne, siadam i zajmuję jedno dla Gośki. Kątem oka dostrzegam ją przez przeszkloną ścianę kawiarni. Całkiem nieźle, myślę, jedynie pięć minut spóźnienia. Zanurzam widelec w miękkim cieście. Uwielbiam serniki. Już mam zamiar wziąć do ust pierwszy kawałek, kiedy męski, zniewalający głos życzy mi „smacznego”. Spoglądam dokładnie na wprost siebie i nasze oczy się spotykają. Znowu.
– Dziękuję – odpowiadam, starając się zachowywać zupełnie naturalnie. Czuję jednak, jak policzki zaczynają mi się rumienić, a kąciki ust mimowolnie unoszą się w uśmiechu. Zawsze widać wszystkie moje emocje. – Jestem Wera. – Słyszę tym razem siebie i widzę moją rękę wysuwającą się w kierunku doktorka. Pod paznokciami mam wczorajsze ślady niebieskiej farby olejnej. Nie jest wcale łatwo zmyć to cholerstwo. Jego dotyk jest silny i delikatny zarazem. Chwyta moją dłoń i zamiast nią lekko potrząsnąć i puścić, trzyma ją, patrząc mi w oczy. Czuję ciepło jego skóry.
– A ja Dawid. Dobrze w końcu cię poznać. – Uśmiecha się.
– W końcu? Brzmi, jakbyś długo na to czekał – odpowiadam nonszalancko, ciągle patrząc w jego ciemne oczy. Nie wiem dlaczego, ale traktuję to trochę jak wyzwanie – kto pierwszy spuści wzrok, przegrywa. Myślę, że on też wie, że w to gramy, i nie ma zamiaru się poddać.
– Tak właśnie było. – Gładzi moją dłoń palcami, a potem delikatnie, nie odrywając ode mnie oczu, pochyla się do niej i lekko całuje. Ale nie tak jak w starodawnych czasach dżentelmen całował damę. Odwraca ją i muska ustami wewnętrzną stronę. – Teraz możemy już być spokojni.
– Spokojni? – Właściwie gdy przy nim jestem, czuję spokój. Ciekawe. I choć z jednej strony jego gest mnie paraliżuje, sprawiając, że nie mogę cofnąć ręki, to z drugiej wcale nie chcę jej zabrać.
– Tak. Już nigdy się nie rozstaniemy – mówi to tak zwyczajnie, jakby opowiadał o pogodzie za oknem.
– A co tu się wyprawia? – Słyszę nagle podekscytowany głos mojej przyjaciółki, która wreszcie wparowała do kawiarni. – No, hej! – Spogląda z niedowierzaniem raz na mnie, raz na niego i szelmowsko się uśmiecha, po czym zwraca się do Dawida: – Gośka jestem, miło mi w końcu cię poznać.
Oboje wybuchamy śmiechem. Na szczęście ona wie, że to jakaś gra słów, której przez swoje spóźnienie nie może rozszyfrować, i nie ma nam tego za złe. Siada w fotelu, wiesza na jego oparciu płócienny czerwony płaszcz i daje mi całusa w policzek.
– Widzę, że już zamówiłaś – zauważa, lekko dysząc. – No sorki, nie dałam rady wcześniej. Zostawię rzeczy i pójdę po kawę. Dacie sobie beze mnie radę? – pyta niczym matka zostawiająca na chwilę dzieci, upewniając się, że nie będą rozrabiały. Właściwie to nie wiem, o co tu chodzi. Czy ona wiedziała o tym spotkaniu? Bo zachowuje się tak swobodnie, że zaczynam ją właśnie o to podejrzewać. Czy to było ukartowane? Posyłam jej wymowne spojrzenie, które po latach przyjaźni powinna zrozumieć, a ona pochyla się tylko i szepcze mi do ucha: – Zajebisty jest! Będę trzymała kciuki! – I z uśmiechem odchodzi po swoje zamówienie, zupełnie nie stresując się tym, że szept był na tyle głośny, że Dawid wszystko słyszał. Odnoszę wrażenie, że zrobiła to specjalnie.
– To mówisz, że się przyjaźnicie? – pyta ze śmiechem.
– Aha – potwierdzam. – Więc jeżeli masz zamiar nigdy się ze mną nie rozstawać, będziesz musiał zaakceptować ją w pakiecie. – Czuję się przy nim całkiem swobodnie, co właściwie trochę mnie dziwi. Zazwyczaj traktuję mężczyzn z dystansem.
– Jakoś to zniosę. – Uśmiecha się szeroko, wyciągając z kieszeni marynarki wibrujący telefon.
A ja nabieram przekonania, że mogłabym się od tego uśmiechu uzależnić.
– Przepraszam cię na chwilę – odzywa się ciepłym, ale poważnym głosem. – Tak? Tak, jestem we Wrocławiu. Okej. Będę za trzydzieści minut. – Wkłada telefon z powrotem do kieszeni. – Wero... – Spogląda na mnie. A ja słucham go jak dziecko z pierwszej klasy podstawówki, które chce zrozumieć zadanie domowe. – Muszę teraz iść do pracy, ale chciałbym się z tobą spotkać jutro wieczorem. Co ty na to? Mogę cię porwać na kolację i spacer?
– No – odpowiadam jakże elokwentnie. I w tej samej chwili zdaję sobie sprawę, że do jutra jest jeszcze kawał czasu, a ja już tęsknię za tym facetem, którego właściwie nie znam i o którym nic nie wiem poza tym, że chyba jest lekarzem w tutejszym szpitalu, a jego ręce są ciepłe i delikatne. Wyciągam z portfela wizytówkę i daję mu ją do ręki. Patrzy na nią przez chwilę, potem podchodzi do mnie i jakby nigdy nic daje mi buziaka w usta, mówiąc:
– To do jutra.
Wychodzi, zostawiając po sobie tylko dobre wrażenie i intrygujący, nieznany mi dotąd zapach męskich perfum. Już wiem, że będę je czuła cały dzień na sobie.
– To było megadziwne! Wyglądaliście co najmniej jak małżeństwo w podróży poślubnej. – Gośka siada koło mnie, stawiając na stole kawę i talerzyk z trzema rogalami i rzuca spojrzenie z cyklu: no co, nie mogłam się oprzeć! Zawsze tak pałaszuje w restauracjach, a wieczorami układa przy winie plan odchudzania.
– Myślisz, że dziwne? – podśmiewam się. – Powiem ci jedno.
– Dawaj!
– Właśnie poznałam mojego przyszłego męża...
Naprawdę tak myślę. Skądś wiem, że to ten jedyny. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłam i zdaję sobie sprawę z tego, jak idiotycznie to brzmi, ale tak rzeczywiście czuję. Zaczarował mnie. W jakiś magiczny i nieodgadniony sposób rzucił na mnie swój urok. Zaczynam śmiać się sama z siebie. Zachowuję się jak idiotka, jak bohaterka tanich romansów dla pensjonarek. To, że mam duszę romantyczki i artystki, nie znaczy, że nie potrafię trzeźwo ocenić sytuacji. Mogłabym zacząć się zastanawiać nad tym, co mnie w nim tak pociąga. Rozłożyć na czynniki pierwsze jego sposób bycia i moje dotychczasowe związki, które zapewne sprawiły, że potrzeba mi kogoś takiego. Ale nie zamierzam tego robić. Pierwszy raz od dawna chcę po prostu płynąć z nurtem. Poddać się chwili, poczuć wszystkimi zmysłami każdą pojawiającą się emocję i nie mówić sobie: „Przestań, daj spokój, odpuść”. Carpe diem!
Wieczorem nie mogę się już doczekać następnego dnia. Chodzę po domu i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Gośka poszła do kina z siostrą w ramach poprawiania stosunków rodzinnych. Patrząc na nie razem, mam wrażenie, że będą potrzebowały wielu seansów. Anka jest jej totalnym przeciwieństwem Gośki: ustatkowana, wyważona, spokojna matka czwórki dzieci. Przykładna żona i gospodyni domowa, która wszystko ma poukładane i zapięte na ostatni guzik. A Gośka? Postrzelona wariatka, żyjąca chwilą. Ona nie wie, gdzie znajduje się żelazko i czy w ogóle je ma, za to świetnie orientuje się w repertuarze chilijskich win w sklepie na rogu. No ale rodzina to podstawa, jak twierdzi piętnaście lat starsza Anna, dlatego one dwie męczą się teraz razem w kinie, a ja męczę się sama ze sobą w domu, bez możliwości wygadania się komuś. Czy nie mam innych koleżanek? Owszem, ale w sumie nawet nie bardzo jest jeszcze o czym opowiadać. Postanawiam więc przenieść wszystkie swoje siły na porządkowanie mieszkania. Jakoś zawsze, kiedy jestem tak podekscytowana i zestresowana zarazem, że nie wiem, co mam ze sobą zrobić, najlepiej idzie mi sprzątanie. I żeby nie było, to właściwie jedyna sytuacja, kiedy ta czynność idzie mi stosunkowo dobrze. Mija dwudziesta trzecia, a ja mam już wyszorowane wszystkie kafelki i fugi w łazience, ogarniętą sypialnię z salonem i poukładane zimowe rzeczy w szafach, bo przecież zima tuż-tuż, czyli za jakieś pięć miesięcy.
– Nieźle cię szurnęło. – Słyszę przeciągły gwizd za plecami. – Powiem więcej: odwaliło ci na maksa! – Gośka stoi za mną z założonymi rękoma i nie wierzy w to, co widzi.
– Tak sobie pomyślałam, że może chciałabyś zjeść jutro pizzę z podłogi, więc musiałam posprzątać – ledwo silę się na żarcik, bo padam na twarz. Mam nadzieję, że zmęczenie pozwoli mi przynajmniej szybko zasnąć. – A jak tam w kinie? – Uśmiecham się sarkastycznie, domyślając się odpowiedzi.
– A daj żyć! – Śmieje się pod nosem. – Nie masz czasem tej pizzy dzisiaj? Bo rodzinne potyczki pozbawiły mnie zupełnie energii!
Noc mija mi całkiem spokojnie. Budzę się tylko dwa razy. Raz – żeby skorzystać z toalety, i drugi – kiedy wydaje mi się, że słyszę za oknem jakąś bandę pijanych imprezowiczów. Ale nie mam siły zwlec się z łóżka do okna, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia. Staram się nie myśleć o Dawidzie i nawet mi się to udaje. Momentalnie zasypiam i nic mi się nie śni. Myjąc rano zęby, znowu szczerzę się do lustra jak głupia. Wiem, że dzisiaj go zobaczę, i nie mogę przestać się uśmiechać.
Postanawiamy spotkać się w szpitalu, ponieważ Dawid chce mi pokazać, jak wiele dobrego uczyniły moje malowidła na ścianach. Mówi, że dzieci chcą mi podziękować i przygotowały dla mnie śliczną piosenkę. Rozczula mnie tym totalnie. Odpowiadam mu, że to nie tylko moja zasługa, ale on całkowicie ignoruje udział Gośki w tym przedsięwzięciu.
Wchodząc na oddział onkologii dziecięcej, czuję się trochę nieswojo. No dobra, jestem całkiem rozbita. Co innego malować ściany w pustej, remontowanej sali, a co innego przychodzić tu i oglądać śmiertelnie chore dzieci. Zawsze jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy potrafią mierzyć się z czymś takim na co dzień i nieść radość pomimo pękającego serca. Bo nie wierzę, że serce im nie pęka, gdy patrzą na tyle cierpienia.
– Jesteś. – Dawid wita mnie bardziej stwierdzeniem niż pytaniem i przyciągając do siebie, daje mi całusa w usta. Przemyka mi przez głowę pytanie, czy już zawsze tak będzie? Przecież tak naprawdę my się w ogóle nie znamy. – Chodź. Dzieciaki czekają.
Czuję, jak momentalnie napinają mi się wszystkie mięśnie. Czy jestem na to gotowa? Ale on nie daje mi czasu na znalezienie odpowiedzi. Nie mija minuta, a wchodzimy do kolorowej sali, tej samej, w której ujrzałam go po raz pierwszy. Tylko że teraz wypełniona jest grupką dzieci bawiących się razem na kolorowym dywanie. Zrobili tu pokój zabaw. Właściwie wygląda jak sala w przedszkolu – pełna zabawek i książek. I tylko wątłe dzieciaki z chustami na głowach zamiast włosów przypominają mi, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
– Kochani, to jest właśnie Weronika. To ta pani namalowała wam śliczne obrazki na ścianach – mówi i bierze mnie pod rękę. Chyba wyczuł moje napięcie i chce mi dodać otuchy. W samą porę, bo czuję, jak nogi uginają się pode mną, i gdyby nie to, że się na nim wspieram, chybabym upadła.
Dzieciaki podbiegają do mnie i przytulają się, jakbym była ich dobrą koleżanką albo ciocią, która przyszła z prezentami. A potem ustawiają się w szeregu i śpiewają jakąś śliczną piosenkę, której słów w ogóle nie rejestruję, bo wzruszenie odbiera mi jasność umysłu. Staram się nie rozpłakać, chociaż jest to trudniejsze, niż mi się wcześniej wydawało. Łzy napłynęły mi do oczu i wiem, że nie mogę teraz mrugać, bo spłyną mi po policzkach. Jak to możliwe, że te dzieci są silniejsze ode mnie?
– A ja chyba umrę – wyrywa mnie z zamyślenia jeden z chłopców, chwytając mnie za rękę. – Myśli pani, że u Bozi też jest taki magiczny smerfi ogród? Bo ja bym chciał, żeby był.
Serce podchodzi mi do gardła, a łzy już prawie wypływają z oczu. Malec ma może jakieś pięć lat. Jest chudziutki i blady, co sprawia, że jego wielkie, niebieskie oczy wydają się nieproporcjonalnie ogromne w stosunku do reszty ciałka i przeszywają mnie na wylot swoim spojrzeniem.
– Alanku... – Dawid klęka na podłodze i bierze małego za drugą rączkę. Teraz jesteśmy już we troje połączeni tym dziwnym, tajemniczym uściskiem, który daje małemu poczucie bezpieczeństwa, a mnie przeraża swoją realnością. – Będziemy robili wszystko, żebyś wyzdrowiał. Wszyscy tutaj, lekarze i pielęgniarki, a nawet pani Weronika, trzymają kciuki i wierzą, że wyzdrowiejesz.
– Ale jak umrę, to czy u Bozi też jest taki ogród? – dopytuje się niecierpliwie, przestępując z nogi na nogę.
– Tak – oświadcza bez wahania Dawid. – U Bozi są wszystkie ogrody świata. Jakie tylko chcesz. Nawet taki magiczny jak ten.
– W takim razie nie boję się umrzeć – oznajmia, uśmiecha się i biegnie do innych dzieci. Jakby nigdy nic. Jakby pytał, czy jutro też będzie słońce i wyjdziemy na spacer.
Kiedy jedziemy w stronę Rynku, w aucie panuje kompletna cisza. Obrazy przesuwają mi się przed oczami, a ja nie mogę poskładać myśli. To jest nasza pierwsza prawdziwa randka, a ja zachowuję się jak głuchoniema. Dawid zjeżdża na pobocze i się zatrzymuje. Oho, chyba już po spotkaniu.
– Przepraszam cię. Nie wiedziałem, że tak to przeżyjesz.
Patrzę na niego oniemiała, bo niby za co ten człowiek mnie przeprasza? To on zachował się tak, jak powinien. To on był ciepły, rzeczowy, profesjonalny. To on nie stracił kontaktu z rzeczywistością po wymianie kilku zdań z chorym dzieckiem. A ja tak. To ja powinnam go przepraszać. Zamiast tego patrzę na niego bezmyślnie i zastanawiam się, skąd w nim tyle siły, by codziennie odpowiadać na takie pytania. By codziennie patrzeć na takie tragedie. Być może ten chłopiec przeżyje, ale ilu takich małych bohaterów musiał już pożegnać w swoim zawodowym życiu? To jest ten moment, w którym zaczynam go podziwiać jako człowieka. Dostrzegam w nim nadludzkie siły potrzebne do pokonywania trudów życia i zaczynam pragnąć, by zabrał mnie do siebie i już nigdy nie wypuszczał, bo tylko przy nim mogę czuć się bezpieczna.
– Mam propozycję – mówi. – Zamówmy coś na wynos i pojedźmy do mnie. – I nie czekając na odpowiedź, dodaje: – Jakie lubisz jedzenie? Kuchnia włoska?
Ideał. I jeszcze odgaduje moje pragnienia.