W środku nocy - Riley Sager - ebook
NOWOŚĆ

W środku nocy ebook

Sager Riley

0,0

192 osoby interesują się tą książką

Opis

To miało być typowe lato w New Jersey...

Najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek wydarzyła się na Hemlock Circle, miała miejsce na podwórku Ethana Marsha. Pewnej lipcowej nocy, dziesięcioletni Ethan i jego najlepszy przyjaciel, Billy, zasnęli w namiocie rozstawionym na trawniku cichej, uroczej uliczki w New Jersey. Rano Ethan obudził się sam. W nocy ktoś rozciął namiot i zabrał Billy'ego. Chłopiec nigdy nie został odnaleziony.

Trzydzieści lat później Ethan wraca do rodzinnego domu. Nękany koszmarami i bezsennością, zaczyna dostrzegać dziwne rzeczy dziejące się w środku nocy. Ktoś zdaje się krążyć po cichej uliczce o dziwnych porach, a w ogródku Ethana wciąż pojawiają się ślady obecności Billy'ego. Czy ktoś robi sobie okrutne żarty? A może Billy, którego od dawna uważano za zmarłego, w jakiś sposób powrócił na Hemlock Circle?

Czy Ethan odkryje co stało się tamtej nocy?

W najnowszej książce Sagera jest mnóstwo zwrotów akcji. Jego charakterystyczny styl pozostawi czytelników oszałamiająco usatysfakcjonowanych.

—„Library Journal”

Bestsellerowy Sager nowym fascynującym thrillerem zapewnia czytelnikom dreszcze. Ta wyjątkowa, trzymająca w napięciu psychologicznym powieść potwierdza, że autor nie ma sobie równych, jeśli chodzi o łączenie przerażenia i współczucia.

— „Publishers Weekly”

Autor Jedynych ocalałych” i Tylko przetrwaj noc” – żeby wymienić zaledwie dwa z wielu świetnych thrillerów – wymyślił naprawdę przerażającą historię i wypełnił ją postaciami, które wydają się tak prawdziwe, jak wszyscy, których możesz spotkać w prawdziwym świecie. Sager jest mistrzem rzemiosła, a W środku nocy” to znakomita powieść.

—„Booklist”

O autorze:

Riley Sager – pseudonim literacki Todda Rittera, amerykańskiego pisarza, autora bestsellerowych thrillerów, w tym „Wróć przed zmrokiem”, „Zamknij wszystkie drzwi”, „Dom po drugiej stronie jeziora”, laureata International Thriller Writers Awards za książkę „Jedyne ocalałe”. Wcześniej pracował jako dziennikarz, redaktor oraz grafik. Pochodzi z Pensylwanii, obecnie mieszka w Princeton w stanie New Jersey.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

Middle Of The Night

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska, Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Adrian Kyć

Korekta: Beata Wójcik, Katarzyna Sarna

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Ursula Page, © ysbrandcosijn | Stock.Adobe.com

Copyright © 2024 by Todd Ritter

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-006-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Sobota, 16 lipca 1994

6:37

Poranne słońce sączy się do namiotu niczym przeciek wody i kapie na chłopca bezgłośnym blaskiem. Strużka światła na policzkach budzi go z głębokiego snu. Chłopiec rozchyla powieki, ale tylko trochę. Wzrok ma zamglony przez pajęczynę rzęs wciąż posklejanych snem. Wpatrując się w przenikające przez brezent pomarańczowe światło, próbuje określić położenie słońca i odgadnąć, która godzina. Zastanawia się, czy jego matka już się obudziła i teraz popija kawę w kuchni, czekając, aż przyjdą na śniadanie.

W namiocie panuje zaduch. Lipcowy upał nie ustąpił w nocy i teraz wypełnia powietrze, gęste i ciężkie. Chłopiec chciał, żeby klapa namiotu była uniesiona, kiedy spali, ale ojciec powiedział, że wtedy do środka mogłyby wlecieć komary. Klapa jest zatem opuszczona, a zamek zasunięty, zatrzymując ciepło zmieszane z wyraźnymi woniami lata: trawy i potu, sprayu na owady i kremu z filtrem, porannego oddechu i naturalnego zapachu ciała.

Chłopiec marszczy nos i przewraca się w śpiworze, a jego czoło perli się kropelkami potu. Czuje się bezpiecznie. Jak w ciepłym uścisku.

Już nie śpi, ale nie chce jeszcze wstawać. Woli zostać dokładnie tam, gdzie jest, i być właśnie tym, kim jest. Chłopcem w leniwy sobotni poranek, w samym środku leniwego lata.

Nazywa się Ethan Marsh.

Ma dziesięć lat.

I jest to jego ostatnia chwila beztroski, której nie doświadczy ponownie przez następne trzy dekady.

Bo kiedy znowu ma zamknąć oczy, dostrzega kolejny promyk światła. W boku namiotu widnieje pionowy wąski prześwit.

Dziwne.

Na tyle dziwne, by usiadł i szeroko otwartymi oczami zapatrzył się w pojedyncze nacięcie w materiale biegnące od szczytu namiotu aż do ziemi. Jest lekko pomarszczone jak świeżo rozcięta skóra. Przez ten podłużny otwór widać skrawek znajomego podwórka. Świeżo skoszoną trawę. Jasnoniebieskie niebo. Blask słońca, który dopiero zaczyna oświetlać drzewa w oddali.

Ten widok sprawia, że do Ethana nagle dociera znaczenie czegoś, co niejasno czuł od chwili przebudzenia.

Jest w namiocie.

Na swoim podwórku.

Zupełnie sam.

Ale poprzedniego wieczoru, kiedy kładł się spać, był z nim ktoś jeszcze.

A teraz go nie ma.

Rozdział 1

Świiiiist.

Budzę się i wzdrygam nerwowo, gdy ciszę ciemnego pokoju rozdziera niepokojący odgłos. Odbija się echem od ścian i wraca do mnie licznymi falami. Leżę w łóżku, w totalnym bezruchu, z szeroko otwartymi oczami, dopóki hałas nie ucichnie.

Nie żeby w ogóle tam był.

Po kilkudziesięciu latach doświadczeń wiem już, że ten dźwięk rozlega się tylko w mojej głowie. To sen, wspomnienie i halucynacja – trzy w jednym. Pierwszy raz od powrotu do tego domu. Szczerze mówiąc, dziwię się, że dopiero teraz, szczególnie że wielkimi krokami zbliża się rocznica tego, co się tu wydarzyło.

Siadam w łóżku i patrzę na budzik na szafce nocnej, mając nadzieję, że jest bliżej świtu niż północy. Nic z tego. Dopiero kwadrans po drugiej. Przede mną długa bezsenna noc. Z westchnieniem sięgam po notes i długopis, które trzymam obok zegara. Przez jakiś czas mrużę oczy w ciemności, aż w końcu znajduję czystą stronę i gryzmolę na niej cztery pełne frustracji słowa.

„Znów miałem Ten Sen”.

Rzucam przybory do pisania z powrotem na szafkę. Długopis ląduje ze stukotem na okładce notesu, a potem stacza się na dywan. Kusi mnie, żeby zostawić go tam do rana. Przecież przez noc nic mu się nie stanie. Szybko jednak opadają mnie złe myśli. Co, jeśli długopis zacznie przeciekać i czarny jak smoła tusz poplami kremowy dywan? Co, jeśli ktoś zaatakuje mnie w środku nocy, a moją jedyną bronią będzie ten długopis bez skuwki, który teraz leży poza moim zasięgiem?

Ta druga wizja, równie niepokojąca, co nieprawdopodobna, wyciąga mnie z łóżka. Chwytam długopis i kładę go na notatniku. Już. Znacznie lepiej.

Niepokój ukojony – na razie – więc mam zamiar wczołgać się z powrotem pod kołdrę, gdy moją uwagę przykuwa coś za oknem.

Światło.

Na Hemlock Circle to nic niezwykłego. Mimo braku latarni ulicznych nigdy nie jest tu zupełnie ciemno. Światło wylewa się przez okna wykuszowe na nieskazitelne trawniki przed domami i rozjaśnia sypialnie na piętrze przed wschodem słońca i długo po jego zachodzie. Kinkiety po obu stronach drzwi wejściowych u Chenów palą się od zmierzchu do świtu, odstraszając zarówno intruzów, jak i nietoperze, które od czasu do czasu próbują zagnieździć się pod okapem. Przez całe lato przydomowy basen Wallace’ów jarzy się pozaziemskim błękitem. W okresie Bożego Narodzenia światełka migoczą w pięciu na sześć domów w sąsiedztwie, przy czym Patelowie wystawiają swoje przed świętem Diwali i nie zdejmują ich aż do Nowego Roku.

Są też światła garażowe.

Przy każdym domu.

Dwie lampy z czujnikiem ruchu zamontowane centralnie nad bramą garażu, które po uruchomieniu świecą jak reflektory. Niczym ogromne świetliki co chwila rozbłyskują i gasną wieczorami wokół placu na końcu ślepej uliczki, kiedy mieszkańcy wracają z pracy w słabnącym świetle dnia, wychodzą po pocztę albo wystawiają kubły na śmieci.

Nawet gdy zbliża się północ, niektóre wciąż czasem ożywają. Kiedy zbłąkany jeleń przemyka tędy w drodze do lasu. Albo gdy Fritz Van de Veer wymyka się na papierosa, gdy tylko jego żona Alice się położy.

Moją uwagę przykuwa światło nad garażem Patelów, dwa domy dalej. Oświetla fragment ich podjazdu, a w jego blasku asfalt wydaje się lodowo biały. Podchodzę zaciekawiony do jednego z okien sypialni, której wciąż nie uważam za swoją. W każdym razie nie do końca. Pokój, który kiedyś był mój i w mojej głowie nadal nim jest, znajduje się po drugiej stronie korytarza i obecnie jest niczyj. A to sypialnia moich rodziców, do której w dzieciństwie rzadko się zapuszczałem. Teraz jednak, wskutek serii niedawnych wydarzeń, z którymi skutkami wciąż się borykam, stała się moja.

Za oknami tego nowego pokoju roztacza się widok na Hemlock Circle. Z miejsca, w którym stoję, widzę przynajmniej kawałek każdego budynku znajdującego się wokół placu. Po lewej wyziera skrawek starego domu Barringerów, po prawej róg domu Chenów, a naprzeciwko mnie, od lewej do prawej, stoją wyraźnie widoczne domy Van de Veerów, Wallace’ów i Patelów, gdzie wciąż świeci się lampa nad garażem.

Nie widzę natomiast niczego, co mogło ją uruchomić. Mitesh i Deepika Patelowie prawdopodobnie są u siebie i mocno śpią. Żadne zwierzę nie ucieka od światła. Nie wieje wiatr, który mógł­by zakołysać jakąś gałęzią na tyle mocno, by uruchomić czujnik ruchu. Widzę jedynie pusty podjazd przy cichym placu w samym środku nocy.

A zaraz potem nie widzę nawet tego, bo lampa nad garażem Patelów nagle gaśnie.

Dziesięć sekund później włącza się ta u Wallace’ów. Ich dom oddziela od posesji Patelów tylko prowadząca do placu droga, na której obecnie nie ma samochodów ani ludzi, ani w ogóle niczego.

Przybliżam twarz do okna, prawie dotykam nosem szyby i wytężam wzrok, starając się dostrzec coś – cokolwiek – co mogło włączyć lampę nad garażem Wallace’ów.

Nic tam nie ma.

W każdym razie ja niczego nie widzę.

Mimo to nie odchodzę od okna i obserwuję okolicę, nawet gdy gaśnie światło u Wallace’ów. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to to, że czujnik ruchu aktywował nietoperz. Te ssaki mają się tu znakomicie, co potwierdzają światła na werandzie Chenów, a żywią się owadami z lasu otaczającego nasz okrągły plac. Słyną też z tego, że trudno je dostrzec w ciemności.

Ale wtedy ożywa lampa nad garażem Van de Veerów i już wiem, że moja teoria jest błędna. Nietoperze latają bez ładu i składu, ścigając zdobycz. Nie przemieszczają się metodycznie od domu do domu.

Nie, to coś innego.

Coś… niepokojącego.

Nagle myślę o tym, co się stało trzydzieści lat temu, i czuję w piersi nieprzyjemny ucisk. Nic na to nie poradzę. Nie po tym, co się tu wydarzyło.

Kiedy gaśnie światło u Van de Veerów, zaczynam liczyć.

Pięć sekund.

Potem dziesięć.

Mija cała minuta.

To wystarczająco długo, abym pomyślał, że cokolwiek tam jest, przeniosło się dalej, prawdopodobnie do lasu, co oznacza, że było to zwierzę. Za małe i za szybkie, bym zdołał je dostrzec, ale nie dość małe i nie aż tak szybkie, aby uniknąć wykrycia przez ultraczułe światła garażowe domów przy Hemlock Circle. Ucisk w klatce piersiowej ustępuje i pozwalam sobie na westchnienie ulgi.

I wtedy zapala się światło nad garażem Barringerów.

Sama lampa jest niewidoczna, ale blask, jaki rzuca na trawnik i chodnik, sprawia, że mój puls przyspiesza.

Ktokolwiek tam jest, wcale się nie oddalił.

Przeciwnie: jest coraz bliżej.

W mojej głowie pojawia się kilka scenariuszy, poczynając od najgorszego, bo to mój tryb domyślny. Zawsze przechodzę od razu do opcji najbardziej niepokojącej i najstraszniejszej. W tym przypadku oznaczałoby to, że ktoś krąży wokół placu.

Ktoś, kogo nie widzę, ale on na pewno tam jest.

Przemyka od domu do domu, aby porwać kolejne dziecko.

Druga w kolejce – i niewiele mniej niepokojąca – jest myśl, że ktokolwiek czai się w mroku, przyszedł tu na przeszpiegi, żeby zobaczyć, czy łatwo będzie się włamać do któregoś domu przy Hemlock Circle.

Trzeci scenariusz jest taki, że to po prostu ktoś, kto się wybrał na nocny spacer. Ten ktoś mieszka przy jednej z pozostałych ślepych uliczek na tych trzech kilometrach kwadratowych podmiejskiej zabudowy. Podobnie jak ja cierpi na bezsenność i postanowił się przejść, aby się z nią uporać.

Lecz jeśli to tylko niewinny spacer, dlaczego ten spacerowicz się kryje?

Paranoiczna, ale logiczna odpowiedź brzmi: to nie jest niewinny spacer. To coś innego. Coś gorszego. A ja, prawdopodobnie jedyna osoba na Hemlock Circle, która w tej chwili nie śpi, muszę spróbować to ukrócić. Jestem to winien pozostałym mieszkańcom.

Gdy światło w sąsiednim domu Barringerów gaśnie, zaczynam działać. Wiedząc, że mój dom jest następny, mam nadzieję przyłapać intruza na gorącym uczynku. Albo przynajmniej dać mu do zrozumienia, że nie wszyscy mieszkańcy śpią.

Opuszczam sypialnię rodziców i pędzę korytarzem w kierunku schodów. Zbiegam na parter i pod bosymi stopami czuję twarde drewno podłogi w holu, który przecinam, by dotrzeć do drzwi wejściowych. Odmykam je, otwieram szeroko i wychodzę w ciepłą lipcową noc.

Poza mną nie ma tu nikogo.

Mogę to stwierdzić od razu. Jestem tylko ja, zadyszany, ubrany w bokserki i koszulkę koncertową LCD Soundsystem. Idąc w kierunku podjazdu, niczego nie widzę ani nie słyszę. Kiedy wychodzę za róg, mój ruch aktywuje lampy nad bramą garażową, które włączają się z cichym kliknięciem.

Przez sekundę wydaje mi się, że uruchomił je ktoś inny, i obracam się w nagłej panice. Zanim dociera do mnie, że to tylko ja, chmara owadów już roi się wokół światła. Obserwując ich połyskujące kłębowisko, czuję się głupio, ale wciąż jestem w pogotowiu.

Nagle w mojej głowie odzywa się zirytowany głos, który dręczy mnie od lat. „Weź się w garść, Ethan. Nikogo tu nie ma”.

Dla pewności zastygam w bezruchu i obejmuję spojrzeniem plac w poszukiwaniu śladów obecności intruza. Stoję tam tak długo, że w końcu wyłączają się lampy nad garażem, pogrążając podjazd – i mnie – z powrotem w ciemności.

Wtedy to wyczuwam. Obecność, ledwie uchwytną w nocnym powietrzu. Niczym słaby, lecz uporczywy zapach. Dym z cygara. Perfumy. Przypalony tost. Jakby ktoś był tu zaledwie kilka sekund temu. A może jest nadal i obserwuje mnie, kryjąc się pośród drzew wokół Hemlock Circle.

„Wpadasz w paranoję”, odzywa się głos w mojej głowie.

A jednak nie. Naprawdę to czuję. Tak samo jak można wyczuć, że ktoś jest w pokoju obok, choć nie wydaje żadnego dźwięku.

Jeszcze bardziej niepokoi mnie, że ta obecność wydaje mi się znajoma. Nie mam pojęcia dlaczego. Przecież nie wiem, kto tu jest – o ile w ogóle jest ktokolwiek. Mimo to włoski na ramionach stają mi dęba, a zimny dreszcz przeszywa mnie na wskroś, wbrew kojąco ciepłemu powietrzu.

Dopiero wtedy uświadamiam sobie, czyją obecność wyczuwam.

Nigdy nie sądziłem, że jeszcze kiedyś ją poczuję.

– Billy? – pytam cicho.

Chociaż wymawiam je szeptem, imię to zdaje się wypełniać noc, odbijając się echem w niespokojnej ciemności i pozostając w powietrzu jeszcze długo po tym, jak zostało wypowiedziane. Gdy zanika, wiem, że się mylę.

Taki scenariusz jest niemożliwy.

To nie może być Billy.

On zaginął trzydzieści lat temu.

Rozdział 2

Przez kolejną minutę czekam w ciemności z desperacką nadzieją, że znowu wyczuję obecność Billy’ego. Ale tamto wrażenie zniknęło. Po Billym – albo kimkolwiek innym – nie został żaden ślad.

W końcu wracam do środka, lecz zamiast się położyć, wędruję po ciemnym i cichym domu, w którym czuję się trochę jak u siebie, a trochę obco. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałem pełne osiem godzin. Przez większość życia dręczy mnie przerywany sen. Zasypiam szybko. Natychmiast zapadam w błogi niebyt. Problem zawsze pojawia się później, gdy budzę się po godzinie lub dwóch, nagle czujny, niespokojny i pełen nieokreślonego lęku. Czasami mija kilka godzin, zanim udaje mi się ponownie zasnąć. A czasem sen już nie wraca.

Mój lekarz mówi, że to przewlekła bezsenność. Oficjalnie cierpię na nią od dwudziestego roku życia, ale zaczęła się dużo wcześniej. Przez wiele lat poddawałem się badaniom snu i prowadziłem specjalny dziennik. Wypróbowałem wszystkie sugerowane środki zaradcze. Pozbyłem się telewizora z sypialni. Czytałem książkę godzinę przed snem. Brałem gorący prysznic, piłem herbatę rumiankową i słuchałem po ciemku opowieści na dobranoc. Nic nie działa. Nawet tabletki nasenne tak silne, że mogłyby powalić słonia.

Teraz po prostu akceptuję fakt, że nigdy nie będę spał między pierwszą w nocy a czwartą nad ranem. Przyzwyczaiłem się do tych ciemnych, cichych godzin w środku nocy, gdy mam wrażenie, że jestem jedynym człowiekiem na świecie niepogrążonym we śnie.

Zamiast ten czas marnować, staram się dobrze go wykorzystać, mając okolicę na oku, gdy inni śpią. W college’u włóczyłem się po korytarzach akademika i krążyłem po dziedzińcu, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Gdy Claudia i ja sypialiśmy ze sobą, przyglądałem się jej, kiedy spała, co nieodmiennie ją wkurzało, ilekroć mnie na tym przyłapywała. Teraz, gdy sypiam sam, spędzam te długie samotne godziny na wyglądaniu przez okno. Jako jednoosobowa straż sąsiedzka.

Doktor Manning, ostatnia z długiego korowodu terapeutów, z którymi spotykam się od moich lat nastoletnich, powiedziała, że jest to skutek poczucia winy i lęku.

– Nie możesz spać – oświadczyła – bo się boisz, że mógłbyś przegapić kolejną szansę na powstrzymanie czegoś strasznego. I że ktokolwiek porwał Billy’ego, w końcu wróci także po ciebie.

Powiedziała to z najgłębszym przekonaniem, jakby nie mówiono mi tego już tyle razy wcześniej. Jakby ta aż nazbyt oczywista ocena w cudowny sposób miała mi pozwolić spokojnie przespać całą noc. Udałem, że to wielki przełom, podziękowałem jej serdecznie, wyszedłem z jej gabinetu i nigdy więcej tam nie wróciłem.

Od tamtej pory minęło siedem lat, a ja, wbrew temu, w co pozwoliłem wierzyć doktor Manning, nadal nie mogę spać.

W tej chwili moja bezsenność jest do opanowania. Zaległości nadrabiam, ucinając sobie popołudniowe drzemki, przysypiając na kanapie, gdy w tle lecą wieczorne wiadomości, i wylegując się w niedziele do południa. To się niestety zmieni we wrześniu, kiedy zacznie się rok szkolny. Wtedy będę musiał wstawać przed szóstą, niezależnie od tego, czy w nocy spałem, czy nie.

Dzisiaj jednak jest jeszcze połowa lipca, więc mogę szwendać się od pokoju do pokoju. Przez cały tydzień, odkąd się wprowadziłem po wyprowadzce rodziców, nie zrobiłem tu nic i w domu panuje atmosfera chaosu, tymczasowości. Jakbyśmy wszyscy – moi rodzice, ekipa od przeprowadzek i ja – poddali się w trakcie. Większość mojego dobytku, w tym połowa ubrań, wciąż leży w pudłach rozstawionych w kątach pustych pokoi, czekając na rozpakowanie. Wrażenie bezładu potęguje to wszystko, co zostawili rodzice – meble, które były albo za duże do ich nowego, mniejszego mieszkania na Florydzie, albo nie dość lubiane, by chcieli zabrać je ze sobą.

W jadalni krzesła otaczają pustą przestrzeń, którą powinien zajmować stół. Szafki opróżniono z większości talerzy, przyborów kuchennych i szklanek, pozostawiając jedynie kilka zdekompletowanych resztek. W salonie została kanapa, ale pasujący do niej fotel, w którym mój ojciec co wieczór zasypiał, zniknął. Podobnie jak telewizor. I zegar stojący. I przynajmniej jeden niski stolik, choć kryształowa misa, która kiedyś na nim stała, spoczywa teraz na beżowym dywanie.

Za każdym razem, kiedy ją widzę, przypominam sobie, że muszę z tym miejscem coś zrobić. Nie mogę pozwolić, żeby tak było dalej. Ale nie mam też ochoty zadomawiać się tu na dobre, bo wtedy czułbym, że to już nie jest sytuacja tymczasowa, lecz smutna przeprowadzka na stałe, której tak się obawiam.

W zeszłym tygodniu minęło prawie trzydzieści lat, odkąd przestałem tu mieszkać. Jesienią po zniknięciu Billy’ego nie wróciłem do szkoły. Mówiąc ściślej, nie wróciłem do tej, do której dotychczas chodziłem. Ze znajomymi korytarzami, nauczycielami i przyjaciółmi, których nigdy nie widywałem latem, mimo że mieszkaliśmy ledwie półtora kilometra od siebie. Rodzice wysłali mnie wtedy do prywatnej szkoły na północy stanu Nowy Jork, gdzie nikt nie wiedział, kim jestem. Ani co wydarzyło się na moim podwórku. Ani że od tamtej pory rzadko przesypiałem całą noc.

Poczułem ulgę, mieszkając w skrzypiącym internacie wśród chłopców, którzy byli tak błogo nieciekawi mojej osoby. Wykorzystałem to na swoją korzyść, wtapiając się w tłum aż do ukończenia szkoły. Nikt mnie nie zauważał, a ja robiłem wszystko, żeby tak pozostało. Nawet tych kilku bliskich przyjaciół, których miałem, trzymałem w niewiedzy, jeśli chodzi o Billy’ego. Chociaż nikomu o nim nie mówiłem, nie mogli nie zauważyć, jak ponury robiłem się przed przerwami świątecznymi i wakacjami – i jak za każdym razem cieszyłem się z powrotu do szkoły.

Myślę, że moi koledzy uznali, że nienawidzę swoich rodziców. A prawda była taka, że nienawidziłem naszego domu. Nienawidziłem przypominać sobie o tym, co się tu wydarzyło. Nienawidziłem budzić się w środku nocy, wyglądać przez okno sypialni i widzieć ten sam kawałek trawnika, gdzie zniknął Billy. Przede wszystkim zaś nienawidziłem poczucia winy, które mnie ogarniało za każdym razem, gdy to wszystko się działo.

Billy zaginął.

Ja wciąż tu byłem.

I jakoś nie wydawało mi się to w porządku.

Gdy przyszedł czas na wybór college’u, wybrałem taki, który znajdował się jeszcze dalej od domu. Northwestern. Tam jeszcze łatwiej było wtopić się w tłum studentów maszerujących z jednakową determinacją przez złote lata i brutalne zimy. Spiknąłem się z grupką outsiderów. Teraz maniaków gier wideo i komiksów jest pełno, ale wtedy byli rzadkością. Nawet wśród nich byłem jednak trochę wyrzutkiem, bo wolałem książki od game boyów i ciche spotkania od imprez.

To właśnie na jednym z tych małych spotkań poznałem Claudię, która przyszła na nie z kolegą kolegi. W końcu wylądowaliśmy obok siebie w kącie, udając, że delektujemy się ciepławym piwem.

– Zaletą wielkich imprez jest to – powiedziała ni stąd, ni zowąd – że już sam ich rozmiar zapewnia dobry kamuflaż takim introwertykom jak my. A tutaj po prostu odstajemy od reszty.

Zerknąłem na nią znad brzegu plastikowego kubka. Była ładna urodą książkowego mola. Brązowe włosy. Smukła sylwetka. Nieśmiały uśmiech.

– Dlaczego uważasz, że jestem introwertykiem? – zapytałem.

– Twój wyraz twarzy – odparła. – Twoja postawa i zachowanie. Mowa ciała. Fakt, że stoisz tu ze mną, przewodniczącą Anonimowych Introwertyków.

Uśmiechnąłem się, zaskoczony i zachwycony, że tak łatwo mnie rozszyfrowała.

– A jednak odezwałaś się pierwsza.

– Tylko dlatego, że mam słabość do facetów w okularach.

To jedno zdanie dodało mi odwagi, by zaprosić ją na randkę. Poszliśmy na pizzę deep-dish i piwo – najbanalniejszy zestaw randkowy w Chicago. Banałem nie było natomiast to, co powiedziałem jej, kiedy wracaliśmy do kampusu: że latem, gdy miałem dziesięć lat, z namiotu na moim podwórku porwano mojego najlepszego kolegę i nigdy więcej nikt go nie widział ani o nim nie słyszał.

– Jezu – powiedziała, odpowiednio zaszokowana. – Jak on się nazywał?

– Billy Barringer.

Oczywiście Claudia wiedziała, o kim mowa. Każdy słyszał o Billym.

Zaginiony Chłopiec.

Tak nazywały go media po jego uprowadzeniu, o którym huczało przez wiele tygodni w każdym wydaniu wiadomości. I tak właśnie nadal jest nazywany w tych mrocznych i dusznych od teorii spiskowych zakątkach internetu, gdzie wciąż się o nim mówi. Billy znalazł się w strefie miejskiej legendy, mimo że to, co się stało, nie jest ani tak tajemnicze jak sprawa dziewczyn, które zniknęły z letniego obozu, ani tak przerażające jak masakra grupy nastolatków w domku w górach Pocono.

Sprawa Billy’ego wciąż budzi emocje, bo wydarzyła się na spokojnym podmiejskim podwórku, które powszechnie uważa się za jedne z najbezpieczniejszych miejsc w Ameryce. A skoro coś takiego mogło wydarzyć się tutaj, to może wydarzyć się wszędzie.

Tamtego wieczoru, ulegając nerwom, zbyt dużej ilości piwa i cudownemu, żarliwemu spojrzeniu Claudii, opowiedziałem jej o wszystkim.

O tym, jak w środku nocy ktoś zakradł się na moje podwórko, rozciął namiot, w którym spaliśmy, i porwał Billy’ego ze śpiwora.

O tym, jak to przespałem, niczego nieświadomy, dopóki nie obudziłem się następnego ranka i nie ujrzałem słońca wlewającego się do namiotu przez rozcięcie, którego z pewnością nie było tam poprzedniego wieczoru.

O tym, jak dziwne były te pierwsze poranne godziny, kiedy nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, a dezorientacja przeważała nad strachem.

O tym, że policja, skonsternowana jak my wszyscy, nie znalazła żadnej wskazówki, która pomogłaby odkryć, kto porwał Billy’ego. Albo dlaczego to zrobił. Albo co stało się z nim później.

O tym, że po tylu latach dalej nikt nic nie wie. I że prawdopodobnie nigdy niczego się nie dowiemy. I że to wszystko moja wina, bo byłem tam, kiedy to się stało. I że czasami poczucie winy jest tak silne, że wolałbym, aby to mnie wówczas porwano.

– Ale cię nie porwano – powiedziała Claudia. – Jesteś tu, teraz, ze mną.

I pocałowała mnie, a moje serce eksplodowało tysiącem motyli. W tamtym momencie poprzysiągłem sobie, że zostanę przy niej tak długo, jak będzie to możliwe.

Okazało się, że było to możliwe przez siedemnaście lat. W tym czasie oboje skończyliśmy studia, najpierw ja, a dwa lata później Claudia. Zostaliśmy w Chicago, gdzie ona dostała pracę w służbie parków, a ja zacząłem uczyć w prywatnej szkole, podobnej do tej, do której sam kiedyś uczęszczałem. Nigdy nie należałem do najpopularniejszych nauczycieli. Daleko mi było do tych fajnych, których widuje się w filmach i których pasja jest tak zaraźliwa, że uczniowie stają na ławkach i recytują poezję. Wchodziłem do klasy, prowadziłem lekcje, objaśniałem znudzonym nastolatkom Wielkie nadzieje i Zabić drozda.

Nasze wspólne życie może nie było ekscytujące, ale było dobre.

Do czasu.

A teraz jestem tutaj i krążę po ciemnym domu w połowie wypełnionym pudłami zawierającymi resztki tego niegdyś dobrego życia. Wyjmuję telefon ze stacji ładującej w kuchni (kolejna rada dla cierpiących na bezsenność: śpij z telefonem w innym pokoju) i wystukuję esemesa.

nie mogę spać. oczywiście

Przerywam, a potem piszę, co naprawdę czuję.

tęsknię za tobą, Claude

Wysyłam esemsy, zanim zdążę zmienić zdanie, choć wiem, że brzmią żałośnie. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie siebie po czterdziestce. Zwłaszcza jeżeli chodzi o tę część z zamieszkaniem w domu z dzieciństwa. To był pomysł moich rodziców, którym zaskoczyli mnie, ogłosiwszy, że w końcu zdobyli się na odwagę i przeprowadzają się na Florydę.

– Wyświadczysz nam przysługę – powiedziała moja matka, gdy początkowo się wzbraniałem. – Sprzedaż takiego domu to utrapienie.

Chodziło jej o to, chociaż nie chciała mówić tego na głos, że wie, jak trudny okres teraz przechodzę, zarówno pod względem emocjonalnym, jak i finansowym, i że oboje będą szczęśliwi, mogąc mi pomóc, mimo że w moim wieku nie potrzebuję już pomocy rodziców. A w każdym razie nie powinienem.

Ustąpiłem i wprowadziłem się do domu, gdy już się urządzili w nowym mieszkaniu pod Orlando. Od tamtej pory tkwię tutaj, zawieszony między dorosłością a dzieciństwem. Czasem wydaje mi się, że rodzice zaraz wrócą z zakupów, a matka oznajmi, że kupiła lody Ben & Jerry’s o moim ulubionym smaku. Innym razem czuję się tak, jakby ktoś przeniósł mnie w przyszłość, do czasów, w których oboje już dawno nie żyją, a ja wszystko odziedziczyłem.

Na końcu korytarza, za wiatrołapem i pralnią, znajduje się pokój, który kiedyś był gabinetem ojca, a teraz służy mi za prowizoryczne biuro. Pudła w tym pomieszczeniu są pootwierane – próbowałem się rozpakować, ale bez przekonania. Ojciec zostawił regały, lecz zabrał biurko, więc muszę korzystać z laptopa leżącego na poobijanym stoliku kawowym, który znalazłem w piwnicy.

Zapalam lampkę, siadam przy stoliku i otwieram laptopa. Wmawiam sobie, że nie mam pojęcia, czego szukam. Że to tylko bezmyślne surfowanie po sieci, dopóki się nie zmęczę albo nie wzejdzie słońce, cokolwiek nastąpi wcześniej.

A jednak wiem doskonale, do czego zmierzam, i wpisuję adres do przeglądarki z bezwiedną łatwością kogoś, kto wraca do złego nawyku.

Krajowy System Osób Zaginionych i Niezidentyfikowanych.

W skrócie NamUs*.

Internetowa baza danych osób, które zaginęły, zostały porwane, rozpłynęły się w powietrzu.

Dobrze znam te statystyki. Co roku w Ameryce zgłaszanych jest ponad pół miliona zaginięć. Chociaż zdecydowaną większość tych ludzi udaje się szybko zlokalizować, żywych i zdrowych, niektórzy nie mają tyle szczęścia i lądują w NamUs. A jeśli przez rok, dwa lata albo dłużej czyjeś losy wciąż pozostają nieznane, to w końcu sprawa stygnie i jest odkładana na półkę.

Są też i tacy jak Billy. Przypadki, które nie tylko ostygły, ale wręcz zlodowaciały.

Kiedy wpisuję imię i nazwisko Billy’ego, nie mogę przestać myśleć o obecności, którą odkryłem na podjeździe. Poczułem się wtedy jak chory z amnezją, któremu wraca tysiąc wspomnień naraz. Jakbym doznał nagłego przebudzenia, zaskakującego i kojącego zarazem. Jakby wróciło zatarte wspomnienie dawnej bliskości.

To wystarczyło, bym przez ułamek sekundy pomyślał, że to naprawdę Billy.

Że on żyje.

Wrócił.

Ale Billy wciąż nie został odnaleziony, co się potwierdza, kiedy jego strona pojawia się na portalu NamUs. U góry widnieją: numer sprawy, imię i nazwisko oraz fotografia, a pod nią czerwony pasek i białe litery układające się w to najstraszniejsze ze słów.

Zaginiony.

Zdjęcie zostało zrobione w szkolnej sali gimnastycznej w październiku poprzedniego roku przed zaginięciem. Gdzieś w mieszkaniu moich rodziców znajduje się oprawiony w ramkę portret przedstawiający mnie na tym samym rozmazanym niebieskim tle. Szczerzę się od ucha do ucha, odsłaniając zęby za duże jak na moje usta, mam na sobie wymiętą koszulkę polo, a moje włosy zostały ujarzmione żelem.

Szkolna fotografia Billy’ego to przeciwieństwo mojej. Wydaje się na niej nietypowo stonowany i oficjalny. Jego mina balansuje na granicy grymasu, jakby chciał być gdziekolwiek indziej, byle nie tam. Jestem pewien, że to nie sam Billy, a jego matka wybrała mu strój: ciemnoniebieską koszulę i zielony krawat. Prawdopodobnie usiłowała też okiełznać jego niesforne włosy, ale bezskutecznie. Sterczący z tyłu głowy wicherek to najbardziej rozbrajający element tego zdjęcia.

Obok fotografii znajduje się data zniknięcia Billy’ego i opis ubrania, w którym go ostatnio widziano: czarna koszulka, niebieskie spodenki, białe tenisówki.

Zgadza się, owszem, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Bo wiem na przykład, że ta czarna koszulka miała białą plamkę na piersi, spodenki były wyprodukowane przez Umbro, a tenisówki zdjęliśmy godzinę przed pójściem spać i nadal były w namiocie, kiedy się obudziłem. Ostatnią rzeczą, jaką zjadł, były dwa s’mores**, które moja mama upiekła w piekarniku, bo uważała, że rozpalanie ogniska na podwórku jest zbyt niebezpieczne. Pamiętam nawet ostatnie słowa Billy’ego.

„Hakuna matata, stary”.

U dołu strony seria portretów wykonanych techniką progresji wiekowej pokazuje, jak mógł wyglądać na przestrzeni lat. Jako piętnasto-, dwudziesto- czy dwudziestopięciolatek. Obrazy stworzono na podstawie jego szkolnego zdjęcia i jest w nich coś niepokojącego, bo wszystkie ukazują go w tej samej niebieskiej koszuli i zielonym krawacie, jakby to były jedyne ubrania, jakie kiedykolwiek nosił, magicznie powiększające się wraz z jego ciałem, gdy rósł, mężniał i robił się coraz starszy.

Ostatnie ujęcie sugeruje, jak wyglądałby pięć lat temu, w wieku trzydziestu pięciu lat. Twarz ma pełniejszą, choć jego ledwo zauważalne zmarszczenie brwi pozostało. Włosy, w końcu okiełznane, ma ciemniejsze i gęstsze. Już widziałem tę podobiznę. I to zbyt wiele razy, by móc je zliczyć. Zawsze mnie zaskakuje widok kogoś, kto w moich myślach jest wiecznie młody, a tu nagle widzę go jako osobę w średnim wieku. Podobny szok zdarza mi się przeżyć, gdy spojrzę w lustro. Patrzę na drobne zmarszczki na twarzy, siwe włosy na skroniach i w plackowatej brodzie i myślę: „Kiedy, do cholery, tak się zestarzałem?”.

Tyle że w przypadku Billy’ego pytanie brzmi: czy on się w ogóle zestarzał? Czy to możliwe, że nadal żyje, zachowując całkowitą anonimowość, wtapiając się w tłum innych mężczyzn w średnim wieku? Wątpię. Gdyby żył – gdyby naprawdę wciąż istniał – czy nie byłoby już o tym wiadomo? Czy sam by tego komuś nie wyjawił?

Na wypadek gdyby to zrobił, na dole strony znajdują się dane do kontaktu z policją. Zmieniały się wielokrotnie w ciągu tych wszystkich lat, kiedy odwiedzam stronę Billy’ego na portalu NamUs – zmieniły się nawet od czasu mojej ostatniej wizyty. Obecnie osobą upoważnioną do kontaktu w jego sprawie jest detektyw Ragesh Patel, członek lokalnego wydziału policji oraz jedyny syn Mitesha i Deepiki Patelów, którzy mieszkają dwa domy dalej. Zauważalna degradacja. Wcześniej zajmował się tym ktoś z FBI, kto wyznał mi, że nawet władze nie sądzą, żeby Billy kiedykolwiek został odnaleziony.

W pewnym sensie to rozumiem. Wszyscy – w tym jego rodzina – uważają, że Billy nie żyje. Rok po jego zniknięciu odbyło się nawet nabożeństwo żałobne. Uczestniczyłem w nim, ubrany w garnitur kupiony specjalnie na tę okazję, w którym pociłem się niemiłosiernie i wszystko mnie swędziało. Przez cały czas gapiłem się na oprawione w srebrną ramkę zdjęcie Billy’ego, które ustawiono na pustej trumnie, a wszyscy inni gapili się na mnie – dzieciaka, który nie został porwany. Czułem, że zebrani w kościele po cichu mnie oceniają, zastanawiając się, co takiego sprawiło, że porywacz wybrał Billy’ego zamiast mnie. W tamtym momencie marzyłem, aby nasze role się odwróciły. Chciałem, aby to Billy nadal żył, a sam chętnie bym zniknął, byle tam nie być. To pragnienie jeszcze się wzmogło, kiedy pani Barringer zaczęła płakać. Zawodziła tak głośno i rozdzierająco, że kościelne witraże zdawały się drżeć.

Zamykam portal NamUs i wyszukuję nazwisko Billy’ego w Google. Najnowszy link prowadzi do strony internetowej pewnego fotelowego detektywa, który zyskał sporą popularność, omawiając nierozwiązane sprawy. Klikam i od razu wyświetlają mi się dwa zdjęcia.

Tezdjęcia.

Dwie fotografie najbardziej kojarzone z dziwną sprawą Billy’ego Barringera. W niektórych kręgach internetu są bardzo znane. Na tyle dobrze, by korzystał z nich każdy blog, podcast i portal internetowy poświęcony tematyce true crime. To zrozumiałe, ale i tak wyprowadza mnie z równowagi, zważywszy na fakt, że obie fotki zrobiono na moim podwórku.

Na jednej z nich widać mały pomarańczowy namiot rozbity na skrawku trawnika i ogrodzony taśmą policyjną. To zdjęcie zrobione przez fotografa „The Star-Ledger”, który zakradł się na nasze podwórko bez pozwolenia moich rodziców, stało się wizualną wizytówką sprawy Billy’ego Barringera. Wykonano je tak, by uwydatnić pionowe rozcięcie w boku namiotu, a krawędzie powstałego uszkodzenia rozchyla ten sam wiatr, który trąca napiętą taśmę policyjną, aż ta cicho buczy jak drut telefoniczny. Od trzydziestu lat ten wąski otwór i wyzierająca zeń ciemność każą ludziom nachylać się i wytężać wzrok z nadzieją, że uda się zajrzeć w głąb namiotu, w którym zdarzyło się coś strasznego.

Kusi to nawet mnie, bo choć byłem tam ledwie parę godzin przed wykonaniem tej fotografii, wiem równie mało jak wszyscy inni o tym, co tam zaszło.

Drugie zdjęcie to ostatnia znana fotografia Billy’ego, wykonana 4 lipca 1994 roku, w Dzień Niepodległości. Billy zajada kawałek arbuza, a z ust kapie mu różowy sok – wypisz wymaluj wampir. Ta fotka jest o wiele bardziej ujmująca niż jego ponure zdjęcie ze szkoły i myślę, że właśnie dlatego media tak skwapliwie się na nią rzuciły. Wygląda na niej jak zwyczajny dzieciak, choć tak naprawdę w Billym nie było nic zwyczajnego.

Ktoś stoi obok niego, całkowicie wycięty ze zdjęcia, jeśli nie liczyć skrawka nagiego ramienia szturchającego Billy’ego na krawędzi kadru.

To ja.

Moi rodzice, zaniepokojeni tym, jak wpłynie na mnie porwanie mojego przyjaciela, wycięli mnie z naszego wspólnego zdjęcia, zanim udostępnili je prasie. Jak na ironię w ten sposób osiągnęli efekt przeciwny do zamierzonego.

Billy, Zaginiony Chłopiec, był dosłownie wszędzie. Tamtego lata jego twarz niemal wyskakiwała z każdej lodówki jak O.J. Simp­son i jego biały bronco. A ja stałem się niewidzialny. Byłem tylko kawałkiem skóry należącym do innego chłopca. I tak też, jako nieletni, byłem nazywany przez policję i media.

„Inny chłopiec”.

Jak w pierwszym zdaniu na stronie internetowej otwartej teraz na moim laptopie: „Dziesięcioletni Billy Barringer został porwany w środku nocy, gdy biwakował na podwórku z innym chłopcem”. Czytam dalej, choć nie ma tam nic, czego nie widziałbym tysiące razy wcześniej. Na początek krótkie wprowadzenie o tym, kim był Billy, gdzie mieszkał, co robił w noc zaginięcia i co się stało, gdy wszyscy zorientowali się, że zniknął. Gdzieniegdzie parę wzmianek o mnie – występuję tu jako „inny chłopiec”, „sąsiad” albo „najlepszy kolega Billy’ego”. Wszystkie te eufemizmy wydają mi się głupie, zważywszy na fakt, że prawie wszystkich pozostałych wymienia się tu z nazwiska, w tym moich rodziców.

Fred i Joyce Marshowie.

Podobnie jak nasze domy w tamtym czasie – ich nazwiska znajdują się obok nazwisk rodziców Billy’ego, Blake’a i Mary Ellen Barringerów. W końcu to z naszego podwórka zniknął Billy. I to pod opiekę moich rodziców został oddany.

Jedyną inną godną uwagi osobą, której imienia się nie podaje – ani na tej stronie, ani nigdzie indziej – jest Andy Barringer, młodszy brat Billy’ego. Miał wówczas siedem lat i prasa też dała mu spokój, ledwie o nim wspominając.

Tak jak większość materiałów na temat zniknięcia Billy’ego, również ten artykuł ma wydźwięk osądu. Zawsze tak było. Jeszcze długo po uprowadzeniu wiele mówiło się o tym, jak to możliwe, że choć do porwania doszło na podmiejskim podwórku, nikt tego nie widział. Wszędzie – od wieczornych wiadomości poprzez „New York Timesa” aż po poświęcony tej sprawie odcinek programu Niewyjaśnione tajemnice, który wyemitowano jesienią – zadawano te same pytania: „Jak to się mogło stać?” i „Jakim cudem nikt niczego nie zauważył?”.

Nikt nie powiedział tego wprost, ale i tak było jasne, że wszyscy obwiniają sąsiadów.

Zwłaszcza moich rodziców.

A w szczególności mnie.

Jeśli obwiniano kogoś jeszcze, to tylko władze, które nigdy nie zdołały odkryć, co stało się z Billym. Na jakimś etapie w sprawę zaangażowane były wszelkie organy ścigania, jakie tylko można sobie wyobrazić, od lokalnej policji po FBI. Jedynym pewnikiem, co do którego te różnorodne siły dochodzeniowe mogły się zgodzić, było to, że gdzieś pomiędzy godziną dwudziestą trzecią 15 lipca a szóstą trzydzieści 16 lipca ktoś rozciął lewy bok namiotu, tworząc prawie metrowy otwór, przez który następnie wyciągnął Billy’ego.

To, co wydarzyło się później, było – i pozostało – tajemnicą.

Dokładne oględziny rozcięcia wykazały, że wykonano je z zewnątrz. Cięcie było gładkie, więc policja uznała, że użyto nowego lub niedawno naostrzonego noża. Było też wąskie, co wskazywało na nóż kuchenny, a nie myśliwski, który ma grubsze ostrze.

Te informacje wystarczyły, aby zarządzić przeszukanie wszystkich domów wokół placu, od góry do dołu. Pamiętam, jak siedziałem w kuchni z rodzicami i agentem FBI, słuchając ciężkich kroków nad głową, gdy śledczy na górze chodzili z pokoju do pokoju. Nie wiedziałem wtedy, czego właściwie szukają. Wiedziałem tylko, że moi rodzice się boją, więc i ja byłem przerażony.

Z każdego domu przy Hemlock Circle skonfiskowano wiele noży. Po ich zbadaniu nie udało się jednak jednoznacznie stwierdzić, że któregoś z nich użyto do rozcięcia namiotu.

Rewizji towarzyszyły przesłuchania. Każdy z sąsiadów został przepytany więcej niż raz – najpierw przez policję lokalną, potem stanową, a w końcu i przez agentów FBI.

Nikt nie zeznał, że słyszał lub widział coś podejrzanego, głównie dlatego, że podwórka przy Hemlock Circle są jak duże, martwe pola. Plac na końcu ślepej uliczki zawsze przypominał mi okrągły pionek do gry w Trivial Pursuit, gdzie każda z działek to jeden z tych kolorowych trójkącików, które wkłada się do pionka po udzieleniu poprawnej odpowiedzi na pytanie. Ponadto każdy dom stoi pod niewielkim kątem w stosunku do dwóch sąsiednich. Wszystko to, w połączeniu z zapewniającymi prywatność żywopłotami, oznacza, że nikt nie może ot tak zajrzeć na cudze podwórko. Stąd jedynymi osobami, które tamtej nocy mogły zauważyć coś istotnego, byliśmy ja i moi rodzice. Tyle że ich sypialnia znajdowała się z przodu domu i jej okna wychodziły na plac, a nie na podwórze z tyłu.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to cóż, strona internetowa, którą właśnie przeglądam, podsumowuje to tak: „Drugi chłopiec w namiocie twierdził, że niczego nie widział ani nie słyszał”.

Jedno słowo w tym zdaniu nie daje mi spokoju.

„Twierdził”.

Tak jakbym mógł okłamać policję w tej sprawie.

Jakby nie obchodziło mnie, co się stało z Billym, choć tak naprawdę zrobiłbym wszystko, żeby dowiedzieć się, co go spotkało.

Niestety nie zostało już nic do zrobienia. Pomimo wszystkich poszukiwań i przesłuchań na jedyny ślad miejsca pobytu Billy’ego natrafił pies z jednostki K9, który podążał za jego zapachem przez półtora kilometra rozległego lasu otaczającego nasze osiedle. Ślad urywał się na rzadko uczęszczanej drodze dojazdowej, która przecina las na pół i łączy dwie większe, bardziej ruchliwe drogi, z czego policja wywnioskowała, że Billy’ego przeprowadzono z namiotu do czekającego samochodu.

Co stało się później i kto to zrobił – cóż, tego nikt nie wie. Nie było żadnych śladów walki ani w namiocie, ani poza nim. Nikt nie słyszał krzyku czy wołania o pomoc. Na naszym podwórku nie znaleziono krwi. Świeżych odcisków stóp też nie, głównie dlatego, że 14 lipca po południu skoszono trawę i była zbyt krótka, by czyjeś buty mogły zostawić widoczne wgniecenia. Na podwórku wykryto za to ślady bytności kilkunastu osób, a to wskutek imprezy, którą moi rodzice zorganizowali wcześniej, z okazji Czwartego Lipca.

Winny mógł być ktokolwiek z nas.

Albo żaden.

Na przestrzeni lat podejrzewano wielu, ale nigdy nie miało to większego sensu, bo każdy z tych ludzi jest w najlepszym razie nieprawdopodobnym sprawcą, a w najgorszym – wręcz niemożliwym.

Weźmy na przykład nieprawdopodobnego podejrzanego numer jeden: Freda Marsha.

Mojego ojca.

Był pierwszą osobą, którą policja wzięła pod uwagę, bo dlaczego nie. W końcu do przestępstwa doszło na jego posesji, pod jego bokiem. Bardzo szybko stało się jasne, że nigdy, przenigdy nie zrobiłby czegoś takiego. To przyzwoity człowiek. Dobry człowiek. Oddany mąż, profesor socjologii w Princeton, obywatel tak dbający o przestrzeganie prawa, że nigdy nie dostał nawet mandatu za przekroczenie prędkości. W dodatku moja matka – nieustępująca mu przyzwoitością – przysięgała, że spał obok niej przez całą noc. A dlaczego gospodyni domowa i wieloletnia członkini komitetu rodzicielskiego miałaby kłamać w takiej sprawie?

Podejrzenie wobec mojego ojca upadło niemal natychmiast i skierowane zostało na nieprawdopodobnego podejrzanego numer dwa: Blake’a Barringera, ojca Billy’ego.

Ponieważ rozcięcie w boku namiotu wykonano od strony domu Barringerów, władze założyły, że porywacz Billy’ego przyszedł właśnie stamtąd. W rezultacie policja zaczęła się zastanawiać, czy winny jest pan Barringer. Ale podobnie jak w przypadku mojego ojca ta droga również prowadziła donikąd.

Blake Barringer, przedstawiciel handlowy w branży farmaceutycznej, był tamtej nocy służbowo w Bostonie. Dziesiątki świadków widziało go w hotelowym barze, gdzie siedział, sącząc piwo Sam Adams, prawie do dwudziestej trzeciej, a następnego ranka wymeldował się zaraz po telefonie od żony, która zadzwoniła, żeby mu powiedzieć, że Billy zaginął. Niemożliwością było, żeby pojechał do domu, porwał syna, a potem wrócił do Bostonu.

Ponadto nie miał żadnego znanego powodu, by skrzywdzić syna, a jego zniknięciem wydawał się tak samo zrozpaczony jak reszta rodziny. Zresztą większość uprowadzeń przez rodziców jest wynikiem sporów dotyczących opieki, a Barringerowie pozostali małżeństwem aż do śmierci Blake’a w 2004 roku.

Nieprawdopodobnymi podejrzanymi o numerach od trzeciego do szesnastego byli wszyscy pozostali mieszkańcy Hemlock Circle. Nie licząc mnie i Billy’ego, tamtej nocy w naszym sąsiedztwie było w sumie piętnaście innych osób. Każdy z nas stał się w taki czy inny sposób przedmiotem śledztwa. Nikt nie miał żadnego powodu, by skrzywdzić Billy’ego – ani zielonego pojęcia, kto mógłby taki powód mieć.

Tę próżnię wypełniały dziesiątki czubków, którzy przez kolejne lata pojawiali się nie wiadomo skąd, oznajmiając, że wiedzą, co się stało. Różnej maści psychole, świry szukające uwagi, a w niektórych przypadkach najprawdziwsi psychopaci twierdzili, że porwali Billy’ego. Albo zamordowali Billy’ego. Albo widzieli Billy’ego pakującego zakupy w ich lokalnym supermarkecie. Do tej pory zgłosiło się też siedmiu mężczyzn podających się za niego samego. Wszystkie te oświadczenia i wyznania rzetelnie badano. Żadnego z nich nie potwierdzono, za każdym razem pozostawiając tych z nas, którzy znali i kochali Billy’ego, z niczym prócz zawiedzionych nadziei i pytań bez odpowiedzi.

Obecnie niemal wszyscy są zgodni, że najbardziej prawdopodobnym podejrzanym jest ktoś z zewnątrz. Ktoś, kto zakradł się na Hemlock Circle, porwał Billy’ego, a potem równie szybko i cicho zniknął. Autor strony internetowej otwartej na moim laptopie jest wielkim zwolennikiem tej teorii. Szczegółowo opisuje, jakoby ktoś – nikt do końca nie wie kto – twierdził, że dzień przed zniknięciem Billy’ego widział dziwnego mężczyznę w ubraniu maskującym wałęsającego się po ślepej uliczce w pobliżu Hemlock Circle. Władzom nie udało się jednak powiązać porwania Billy’ego z podobnymi przestępstwami. Nie pasowało do wzorca zachowań żadnego znanego seryjnego mordercy działającego w okresie dwudziestu lat przed 1994 rokiem ani w ciągu trzydziestu lat później. Agenci FBI przeprowadzili szereg rozmów ze skazanymi za uprowadzanie i zabijanie małych chłopców, ale nikt się nie przyznał, że maczał palce w zniknięciu Billy’ego.

Minęło trzydzieści lat i nic się nie zmieniło. Nie ma winowajcy. Nie ma odpowiedzi. Tylko smutny, brutalny fakt, że Billy wciąż pozostaje zaginiony.

Zamykam laptopa i wracam na górę. W sypialni ponownie sięgam po długopis i notes – jedyne lekarstwo na bezsenność, które faktycznie działa. Dwie terapie temu powiedziano mi, że jeśli coś kłębi się w mojej głowie, nie dając zasnąć, to najlepiej te myśli zapisać. Tym samym pozwalam mózgowi odłożyć myślenie o tym na później, jakbym wciskał mentalny przycisk drzemki. Ten sposób nie zawsze działa, ale lepsze to niż nic.

Otwieram notes na stronie, na której pisałem wcześniej.

„Znów miałem Ten Sen”.

Pod spodem dodaję: „Billy’ego tam NIE MA”.

Ostrożnie odkładam notes i długopis na szafkę nocną i sprawdzam godzinę. Jest trochę przed czwartą. Wciąż mam szansę na choćby kilka godzin snu.

Ale kiedy zamykam oczy, moje myśli wracają do strony internetowej, którą czytałem. Choć lepiej napisana i dokładniejsza niż inne, które widziałem, ona także nie zawiera całej historii. Po pierwsze, sugeruje, że porwanie Billy’ego wzięło się znikąd. Że ostatnie dwadzieścia cztery godziny przed jego zniknięciem były jak każdy inny dzień tego lata. Że na horyzoncie nie było żadnych burzowych chmur zwiastujących nadciągającą tragedię, a w okolicy nie wydarzyło się nic, co z perspektywy czasu można by uznać za zapowiedź nieszczęścia.

Większość z tego się zgadza. To było typowe lato w New Jersey. Słoneczne. Leniwe. Trochę parne jak na gust mojej matki, ale przyjemne.

Było jednak coś jeszcze. Zawsze tak jest. Prawdę mówiąc, dzień, w którym zniknął Billy, nie był ani trochę zwyczajny.

A ja od razu po przebudzeniu wiedziałem, że coś jest nie tak.

* Od ang. The National Missing and Unidentified Persons System (przyp. tłum.).

** S’mores – tradycyjny amerykański przysmak składający się z kostki czekolady oraz przypieczonej nad ogniskiem pianki zamkniętych między dwoma krakersami typu graham. Nazwa smakołyku stanowi skrót od angielskiego zwrotu some more, czyli „jeszcze trochę” (przyp. tłum.).

Piątek, 15 lipca 1994

8:36

Ethan wyczuwa, że coś jest nie tak, jeszcze zanim otwiera oczy. Leżąc w skłębionej pościeli, którą podczas snu na przemian z siebie zrzucał i naciągał z powrotem, słyszy Barkleya drapiącego w drzwi jego pokoju, które dopiero od tego lata pozwolono mu zamykać na noc. Wcześniej matka kazała zostawiać je otwarte, aby mogła łatwo zaglądać do niego w nocy i pilnować, by nie kładł się zbyt późno. Ethan zarzekał się, że nie jest to już konieczne, ale dopiero po interwencji ojca – „On ma dziesięć lat, Joyce. Daj chłopakowi trochę prywatności” – matka wreszcie ustąpiła. Od zakończenia roku szkolnego wolno mu zamykać drzwi co noc przed pójściem spać.

Teraz jednak, gdy jego beagle nie przestaje węszyć i drapać, błagając o wypuszczenie z pokoju, Ethan nie jest już taki pewny swojej decyzji. Może, myśli, zostawianie otwartych drzwi przez kolejny rok nie jest wcale takim złym pomysłem. Przynajmniej wtedy Barkley mógłby wchodzić i wychodzić, kiedy zechce, dając Ethanowi pospać.

Gdy tylko chłopiec odrzuca pościel i wysuwa się z łóżka, natychmiast czuje wyraźny aromat naleśników i bekonu, który wślizguje się przez szparę pod drzwiami. Nic dziwnego, że pies domaga się, by go wypuścić. Zapach ulubionego śniadania sprawia, że Ethan również chce czym prędzej wyjść.

Otwiera drzwi, pozwalając Barkleyowi popędzić po schodach do kuchni na dole. Ethan ma zamiar pobiec za nim, kiedy zatrzymuje go pewna myśl – równie nagła, jak dezorientująca.

Dzisiaj jest piątek. A jego matka robi naleśniki z bekonem tylko w soboty. Dlaczego tata miałby przyrządzać je tego ranka, gdy mama jest w pracy?

Odpowiedź staje się jasna, gdy Ethan wchodzi do kuchni, gdzie zastaje nie tylko ojca, ale i matkę. To rzadki widok w powszedni dzień tego lata. Odkąd mama zaczęła pracować, przez większość poranków w ciągu tygodnia wychodzi z domu, zanim chłopiec wstanie. Radykalna zmiana w porównaniu z resztą roku, kiedy to ojciec wychodził wcześnie. Tata Ethana prowadził kilka letnich zajęć, ale te odbywały się dopiero po południu, więc rano mógł przygotować synowi śniadanie.

Jeszcze dziwniejszy był poprzedni wieczór, kiedy to dwie godziny po kolacji mama wróciła do biura. Ethan oglądał z tatą powtórkę Simpsonów, gdy weszła do salonu i pobrzękując trzymanymi w dłoni kluczykami do samochodu, oznajmiła:

– Muszę na chwilę skoczyć do biura. Coś tam zostawiłam.

Ethan nie zwrócił na to większej uwagi, zarejestrował tylko, że ojciec rzucił coś w stylu:

– Teraz? Czy to nie może poczekać do rana?

– To zajmie tylko chwilę – odparła matka i pospieszyła do garażu.

Ostatecznie nie było jej ponad pół godziny. Ethan wie, bo zanim wróciła, Simpsonowie się skończyli i zaczął się odcinek Sindbada. Zastanawia się teraz, czy jej obecność w domu dziś rano ma coś wspólnego z tym wczorajszym wyjściem.

– Cześć, kolego – mówi tata zza porannego „New York Timesa”. Obok jego łokcia jest parujący kubek kawy i talerz pełen naleśników.

Stojąca przy kuchence mama się nie odzywa.

Choć nigdy nie powiedziano mu tego wprost, w głębi duszy Ethan dobrze wie, że jego życie jest dość beztroskie. Mieszka w ładnym domu otoczonym innymi ładnymi domami, w ładnej okolicy wśród innych ładnych okolic. Dostaje wszystkie zabawki, jakie tylko zechce, nawet jeśli musi poczekać na nie do Bożego Narodzenia lub urodzin. Jego rodzice kupują nowy samochód co dwa lata. Dwa razy byli w Disney World. W tych rzadkich przypadkach, kiedy się martwi, chodzi albo o coś błahego – bo zbliża się sprawdzian z matematyki, bo na WF-ie wybrano go do drużyny jako ostatniego – albo o jakieś niejasne, abstrakcyjne obawy. Śmierć. Wojnę. Ruchome piaski.

Ale widok matki w fartuchu i ze szpatułką w dłoni, gotującej w milczeniu, jakby to była sobota, choć wcale nie jest, napełnia Ethana niepokojem, jakiego nieczęsto doświadczył w swym młodym życiu.

– Co się stało? – pyta.

– Nic się nie stało, kolego – mówi ojciec, wciąż ukryty za gazetą.

– Ale oboje jesteście w domu.

– Czy to takie niezwykłe? – Ojciec w końcu opuszcza „Timesa” i przybiera tak zwaną profesorską pozę. Spokojny wyraz twarzy. Przenikliwe oczy w oprawie szylkretowych okularów. Lewa brew uniesiona tak wysoko, że przypomina znak zapytania. – Przecież tu mieszkamy.

– Wiesz, co mam na myśli – mówi Ethan, przysuwając krzesło do stołu, gdy mama stawia przed nim śniadanie.

– Chce wiedzieć, dlaczego nie jestem w pracy – mówi matka do ojca, jakby Ethana w ogóle tu nie było.

– Jesteś chora? – pyta Ethan. – Dlatego jesteś w domu?

– Już tam nie pracuję.

– Czemu?

Matka Ethana zerka na jego ojca. W milczącym porozumieniu zastanawiają się, ile mu powiedzieć. W końcu ojciec kiwa głową, a matka mówi:

– Już mnie nie potrzebują.

Chociaż napięcie w jej głosie wyraźnie wskazuje, że wolałaby o tym nie rozmawiać, Ethan chce wiedzieć więcej. Zaczęła tę pracę w maju – a on musiał się do tej zmiany dostosować, co było ogromnym wyzwaniem dla dziecka przyzwyczajonego do obecności matki przed szkołą i po niej oraz przez cały dzień latem. Tamten pierwszy raz, gdy Ethan wrócił z lekcji do pustego domu, był jednocześnie przerażający i ekscytujący. Jasne, spędził sam tylko godzinę. I tak, po prostu oglądał telewizję i chrupał krakersy Goldfish, jak zawsze. Ale podobnie jak zamykanie drzwi do pokoju na noc, ta odrobina wolności sprawiała, że czuł się bardziej dorosły.

Druga myśl, która przychodzi mu do głowy, jest równie ważna: skoro matka będzie odtąd w domu przez cały dzień, to rodzice nie będą musieli zatrudniać jego opiekunki Ashley. Ta perspektywa jest dla Ethana gorsza niż utrata wolności. Oznacza bowiem, że prawdopodobnie nie zobaczy Ashley przez resztę lata. A on wprost uwielbia ją widywać.

– Znajdziesz inną pracę?

– Nie wiem. – Matka bierze kawałek bekonu, przez chwilę waha się, czy go zjeść, ale w końcu podaje go Barkleyowi. – Zobaczymy.

Z doświadczenia Ethana wynika, że taka odpowiedź prawie zawsze oznacza „nie”. Mimo to próbuje drążyć temat.

– Myślę, że powinnaś – mówi. – A może poproś, żeby przyjęli cię z powrotem do starej pracy. Może będziesz mogła robić tam coś innego.

– Tak będzie najlepiej – odpowiada mama, używając innego ulubionego eufemizmu na „nie”. – Poza tym nie chcę tam wracać.

– Czemu?

– Nie mogę o tym rozmawiać.

Ojciec Ethana ponownie opuszcza gazetę.

– Nie możesz czy nie chcesz?

– To skomplikowane – odpowiada matka, odnosząc patelnię do zlewu i zalewając ją wodą. Gra na zwłokę, ale nawet Ethan wie, że ta taktyka nie zadziała. Fred Marsh jest uosobieniem wytrwałości.

I rzeczywiście, czeka, aż żona zakręci kran, po czym mówi:

– Powiedziałaś mi, że zwolnili cię z powodu cięć budżetowych. Co w tym skomplikowanego?

Zamiast odpowiedzieć, matka chwyta druciany zmywak i zaczyna szorować.

– Joyce, czego mi nie mówisz? – pyta ojciec. – Czy wczoraj wieczorem coś się stało?

Matka kiwa głową w stronę Barkleya, który stoi przy przesuwanych drzwiach prowadzących na patio z nosem opartym o szybę.

– Wyprowadź go – poleca Ethanowi. – Pewnie musi się wysikać.

Chłopiec wbija wzrok w swój talerz z niedojedzonym śniadaniem i już chce się kłócić, ale zmienia zdanie. Rodzice zachowują się dziwnie.

– Idź, kolego – dodaje ojciec. – Tylko na chwilę. Śniadanie będzie tu na ciebie czekało.

Ethan otwiera drzwi, a Barkley wyskakuje na zewnątrz i młócąc ogonem, biega po podwórku i przegania ptaki. Chłopiec idzie za nim, a rozgrzana słońcem kostka brukowa patio parzy go w bose stopy. W chłodniejszej trawie znajduje patyk, którym bawił się z Barkleyem poprzedniego dnia.

– Chodź, piesku – woła, natychmiast zwracając uwagę Bark­leya. – Aport!

Podrzuca patyk wysoko w powietrze i patrzy, jak się obraca, zatacza łuk nad trawnikiem i ląduje na skraju lasu graniczącego z podwórkiem. Barkley pędzi za nim, a Ethan ogląda się w stronę domu. W środku jego rodzice siedzą przy stole śniadaniowym i wyraźnie się kłócą. Na ten widok żołądek Ethana ściska się jeszcze mocniej.

Rozwód to kolejny z jego niejasnych lęków, choć mniej abstrakcyjny niż pozostałe. Widział, co się dzieje, kiedy rodzice się rozstają. Przed trzema laty w domu obok mieszkał jego były najlepszy przyjaciel Shawn. Gdy jego rodzice się rozwiedli, ich dom został wystawiony na sprzedaż, a Shawn musiał przeprowadzić się z matką do Teksasu. Od tamtej pory Ethan nie miał z nim kontaktu.

Chłopiec martwi się, że to samo może wkrótce przydarzyć się jemu, choć żadne z jego rodziców, których obserwuje przez drzwi prowadzące na patio, nie wydaje się przesadnie rozgniewane. Ojciec znowu przybiera tę swoją profesorską pozę, która jak Ethan wie, może oznaczać wiele. Zaciekawienie. Zniecierpliwienie. Frustrację.

Wyraz twarzy matki łatwiej odczytać. Po prostu wygląda na smutną.

Ethan odwraca się i omiata spojrzeniem resztę podwórka. Dostrzega psa, który wciąż stoi na skraju lasu, ale najwyraźniej zapomniał o zabawie w aportowanie. Naraz zesztywniały wbija wzrok w drzewa. Kiedy zaczyna głucho warczeć, zupełnie nie przypomina Barkleya i nagle Ethana przeszywa dreszcz.

– Co się stało, piesku? – pyta chłopiec. – Co tam widzisz?

To pewnie wiewiórka, myśli. Albo jedno z tych zwierząt, które czasem wychodzą z lasu, i to o każdej porze dnia. Dotychczas Ethan tylko raz słyszał, aby Barkley na kogoś warczał: na Fritza Van de Veera podczas pikniku z okazji Czwartego Lipca, choć nikt nie wiedział dlaczego.

– Chodź tu, piesku! – woła Ethan, próbując odciągnąć psa od tego, cokolwiek dzieje się w lesie. Gdy to nie skutkuje, idzie do Bark­leya przez całe podwórko, aż do miejsca, w którym świeżo skoszona trawa styka się ze skrajem lasu. To wyraźna linia demarkacyjna. Za nią ciągną się kilometry lasu, który przerywa jedynie przecinająca go droga dojazdowa.

Od niedawna Ethan może razem z Billym zapuszczać się w tamtą stronę, ale nie dalej niż na półtora kilometra. To mu odpowiada. Wcale nie ma ochoty iść dalej. To nie całkiem tak, że się boi – po prostu nigdy nie czuł potrzeby dalszego odkrywania lasu, głównie dlatego, że już wie, co tam jest. Dużo drzew. Dużo skał. No i Instytut Hawthorne’a, o którym wie tylko tyle, że istnieje, a jemu nie wolno tam chodzić.

– Trzymaj się z dala od tego miejsca – powiedziała mu kiedyś mama podczas jesiennego spaceru po lesie.

– Czemu?

– Bo to teren prywatny i byłoby to nielegalne wtargnięcie.

– Ale co tam jest? – zapytał Ethan.

– Nic, co by cię interesowało.

Ethan uwierzył jej na słowo i nadal trzyma się od tego miejsca z daleka. W przeciwieństwie do innych dzieci w swoim wieku nie uważa tego, co zakazane, za kuszące. Podejrzewa, że instytut jest taki sam jak miejsce pracy jego ojca, tylko bardziej duszny.

Nagle za jego plecami rozlega się jakiś hałas, który w równym stopniu zaskakuje i chłopca, i psa. Obaj obracają się błyskawicznie, w jednej chwili zapominając o pustym lesie, i skupiają się na szmaragdowym trawniku rozciągającym się między nimi a domem.

W trawie, kilka metrów od żywopłotu oddzielającego trawnik Ethana od trawnika Billy’ego, leży piłeczka baseballowa.

Ethan podnosi ją i widzi na niej plamy z trawy oraz ślady zębów Barkleya powstałe po dziesiątkach poprzednich razy, kiedy piłeczka lądowała na jego podwórku, co tego lata, jak dotąd, działo się codziennie. To tajny kod Ethana i jego sąsiada.

Wiadomość zawsze jest taka sama.

Billy chce się bawić.

Dalsza część w wersji pełnej