Demon z samotnej wyspy - Ranpo Edogawa - ebook + książka
NOWOŚĆ

Demon z samotnej wyspy ebook

Ranpo Edogawa

4,0

110 osób interesuje się tą książką

Opis

Kinnosuke Minoura, przeciętny młodzieniec z nudną pracą, podkochuje się w koleżance z firmy. Drobne przejęzyczenie całkowicie zmienia jego dotychczasowe życie — trafia w środek spirali szokujących zbrodni, zagadkowych szyfrów i ukrytych skarbów, w której centrum kryje się prawdziwie diaboliczny spisek. Przewodnikiem Minoury po świecie intryg i tajemnic staje się zakochany w nim bez pamięci Michio Moroto, przystojny student medycyny, w wolnym czasie przeprowadzający makabryczne eksperymenty na zwierzętach.

 

Autor Gąsienicy zainspirowany twórczością Edgara Allana Poego i ówczesną popularnością teatrów osobliwości, stworzył powieść zaskakującą, momentami szokującą, a na pewno testującą naszą współczesną wrażliwość. W Demonie z samotnej wyspy (1929–1930) wielbiciele Ranpo Edogawy, ojca japońskiego kryminału, znajdą wszystko, za co pokochali jego opowiadania: atmosferę dziewiętnastowiecznej gotyckiej powieści, zagadkę morderstwa w zamkniętym pokoju, wątki przygodowe i erotyczną groteskę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KawkaNK

Nie oderwiesz się od lektury

🐙🦑 Edogawa Ranpo to pisarz, którego twórczość uwielbiam za unikalną zdolność do tworzenia mrocznych, psychologicznych labiryntów. Każda jego książka to wyprawa w głąb ludzkiego umysłu, gdzie zbrodnia, groza i obsesje przeplatają się w fascynujący sposób. Jego historie nie tylko wciągają, ale również przerażają realizmem ukazanych emocji i tajemnic. Ranpo potrafi łączyć elementy horroru, kryminału i psychologii w sposób, który nie pozwala oderwać się od książki. Gdy sięgnęłam po pierwszą jego książkę już jakoś czas temu zakochałam się ale dopiero kiedy złapałam za Demona z samotnej wyspy, wiedziałam, że czeka mnie coś wyjątkowego – i nie pomyliłam się. 🐙🦑 Kinnosuke Minoura to młody mężczyzna, którego życie wydaje się szare i przeciętne. Codzienna rutyna pracy biurowej i niespełnione uczucia do koleżanki z pracy nie zapowiadają wielkich zmian. Jednak jeden pozornie bardzo niewinny przypadek wystarczy, aby jego los został całkowicie odwrócony. Wciągnięty w spiralę szokujących zbrodn...
00



Demon z samotnej wyspy

孤 島 の 鬼

Rozdział I Słowem wstępu

Nie ukończyłem jeszcze trzydziestu lat, a jestem już zupełnie siwy. Z pewnością nie ma drugiego równie niesamowitego człowieka. Moja bujna, biała czupryna — bodaj równie okazała, jak u Takashiego Hary, naszego „siwowłosego premiera” — zawsze przyciąga zdumione spojrzenia ludzi, którzy widzą mnie po raz pierwszy. Co bardziej bezceremonialne osoby ledwo wymienią uprzejmości, a już pytają mnie o włosy. Te męczące dociekania kierują do mnie zarówno kobiety, jak i mężczyźni, istnieje też jednak pewna kwestia budząca ciekawość jedynie bliskich przyjaciółek mojej żony. Pytają mnie one mianowicie, co już zakrawa na niedelikatność, o wyglądającą na ślad po poważnym zabiegu, szpetną, czerwoną bliznę o nieregularnie kolistym kształcie, która znajduje się na jej lewym pośladku.

Żadnej z tych osobliwości nie staram się bynajmniej utrzymywać w tajemnicy. Wręcz przeciwnie, chętnie opowiadam o ich pochodzeniu, ale wówczas rzadko kiedy udaje mi się przekonać rozmówcę o prawdziwości mych słów. Opowieść ta jest przede wszystkim rozwlekła, a jeśli nawet ktoś, przecierpiawszy tę niedogodność, wysłuchuje mnie do końca, i tak nigdy nie chce mi wierzyć. Reakcja słuchaczy jest zazwyczaj podobna: „Co też pan wygaduje! Ależ z pana blagier!”. Cóż, możliwe, że po prostu brak mi talentu retorycznego. Tak czy inaczej, mimo oczywistych dowodów w postaci moich siwych włosów i blizny na pośladku żony nigdy nie jestem traktowany poważnie. Trzeba jednak przyznać, że wydarzenia, w których przyszło mi uczestniczyć, były wprost niewiarygodne.

Czytałem kiedyś powieść zatytułowaną Siwowłosy demon[1]. Jej bohater, pewien arystokrata, doświadcza przedwczesnego pochówku, a męki towarzyszące próbom wydostania się z grobu sprawiają, że jego kruczoczarne włosy w ciągu jednej nocy stają się całkiem białe. Obiła mi się też o uszy anegdota o mężczyźnie, który przebył wodospad Niagara zamknięty w metalowej beczce. Szczęśliwie udało mu się dokonać tego wyczynu bez większego uszczerbku na zdrowiu, ale podobno on także w jednej chwili kompletnie osiwiał. Można zatem domniemywać, że aby doszło do podobnego zjawiska, konieczne jest doświadczenie niewyobrażalnej wręcz grozy czy bólu. Czy zatem moje śnieżnobiałe mimo młodego wieku włosy nie są wystarczającym dowodem, że ja również byłem uczestnikiem niewiarygodnych i osobliwych wydarzeń? Dotyczy to także mojej żony, bo nie wątpię, że każdy chirurg miałby nie lada zagwozdkę z określeniem sposobu, w jaki powstała jej blizna. Tak duży ślad nie pozostaje po usunięciu guza czy narośli, a gdyby chodziło o chorobę skóry, nawet największy partacz wśród lekarzy nie dopuściłby do pojawienia się blizny takich rozmiarów. Nie przypomina ona oparzenia, nie jest to też znamię. Można odnieść zdumiewające wrażenie, że znajdowała się tam kiedyś dodatkowa kończyna, którą amputowano. W każdym razie dla wszystkich jasne będzie, że nie jest to efekt pospolitego wypadku.

Pomijając już, jak bardzo męczą mnie indagowania ze strony każdej nowo poznanej osoby, źródłem jeszcze większej frustracji jest niedowierzanie, z jakim spotyka się moja historia, którą zawsze opowiadam nie szczędząc trudów. Dręczy mnie to tym bardziej, że głęboko pragnę wiernie przekazać ludziom prawdę o niewiarygodnym koszmarze, jakiego doświadczyłem. Dlatego wpadłem na pomysł, by spisać swoje przeżycia i ogłosić je drukiem. Za każdym razem, gdy zostanę zasypany gradem pytań, po prostu podam rozmówcy książkę, mówiąc: „O wszystkim przeczyta pan w tej publikacji. Rozwieje ona wszelkie pańskie wątpliwości”.

Problem polega jednak na tym, że brak mi wprawy w pisaniu. Interesuję się wprawdzie literaturą i sporo czytam, ale od czasu lekcji wypracowań w pierwszej klasie szkoły zawodowej nie napisałem żadnego dłuższego tekstu, nie licząc korespondencji firmowej. Z początku nie doceniłem wagi problemu. Współcześni powieściopisarze po prostu przelewają na papier jak leci wszystko, co przyjdzie im do głowy, uznałem więc, że ja też to potrafię — wszak miałem pisać o własnych przeżyciach. Kiedy jednak zabrałem się do dzieła, okazało się, że sprawa nie jest taka prosta, jak to sobie wyobrażałem. Wbrew moim przewidywaniom właśnie prawdziwość owych wypadków okazała się największym utrapieniem, a brak doświadczenia sprawił, że zamiast panować nad tekstem, pozwoliłem, żeby to tekst zapanował nade mną. Rozwlekałem się nad nieistotnymi szczegółami, a pomijałem to, co istotne, skutkiem czego niezaprzeczalne fakty sprawiały wrażenie wyssanych z palca bzdur, jeszcze większych niż w typowej powieści. Teraz dopiero rozumiem, że wiarygodne opisanie prawdy to niezwykle trudne zadanie.

Zaczynałem chyba ze dwadzieścia razy, po czym niezadowolony z efektu wyrzucałem rękopis do śmietnika, by w końcu zdecydować, że punktem wyjścia musi być miłość, która połączyła mnie i Hatsuyo Kizaki. Proszę mi wierzyć, że w przeciwieństwie do naszych wylewnych powieściopisarzy odczuwam skrępowanie, a nawet fizyczny dyskomfort na samą myśl o wystawianiu moich najskrytszych przeżyć na widok publiczny. Gdybym jednak tego nie uczynił, mój wywód pozostałby niepełny. Nie będzie to zresztą jedyny tego rodzaju wątek, gdyż poza związkiem z Hatsuyo muszę też, choć to dla mnie wstydliwa sprawa, ujawnić historię gwałtownego uczucia, jakim zapałał do mnie pewien mężczyzna.

Dwa wydarzenia wyznaczające właściwy początek mojej historii, czyli dwa zagadkowe zabójstwa popełnione w odstępie zaledwie dwóch miesięcy, czynią z niej coś na kształt powieści kryminalnej, a nawet gotyckiej, aczkolwiek o dość niespotykanej konstrukcji. Jako pierwsza zamordowana zostanie bowiem główna postać, czy raczej jedna z głównych, moja ukochana Hatsuyo Kizaki, a wkrótce potem ten sam los spotka Kōkichiego Miyamagiego, wybitnie utalentowanego detektywa, badającego na moją prośbę sprawę jej zagadkowej śmierci. Ponadto oba te wypadki stanowić będą jedynie preludium jeszcze bardziej zadziwiającej opowieści o nikczemności przekraczającej granice ludzkiej wyobraźni, o budzącej dreszcz przerażenia zbrodni na niespotykaną dotąd skalę.

Aby Czytelnik nie odniósł wrażenia, że moja pożałowania godna amatorska pisanina składa się jedynie z wybujałych zapowiedzi bez pokrycia w emocjonującej zawartości (w toku lektury stanie się zresztą jasne, że nie ma tu ani krzty przesady), pozwolę sobie w tym miejscu zakończyć niniejszy wstęp i przejść do rzeczy.

°

[1] Chodzi o powieść angielskiej pisarki Marie Corelli Vendetta!, or The Story of One Forgotten (1886). Siwowłosy demon (Hakuhatsuki) to tytuł adaptacji na język japoński — w 1893 roku ogłosił ją Ruikō Kuroiwa, pionier japońskiego kryminału oraz jeden z ulubionych autorów Edogawy, który z kolei zaadaptował wersję Kuroiwy i w 1931 roku opublikował ją pod identycznym tytułem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Rozdział II Pamiętny wieczór

Byłem wówczas dwudziestopięcioletnim pracownikiem spółki handlowej, której biura mieściły się w tokijskiej dzielnicy Marunouchi. Zatrudniłem się tam cztery lata wcześniej, a skromna pensja stanowiła moje jedyne źródło dochodu. Nie najlepsza sytuacja finansowa rodziny wykluczała posłanie mnie na uniwersytet, choć ukończyłem szkołę zawodową podlegającą słynnej uczelni W.

Pomimo charakteru odebranej edukacji interesowałem się przede wszystkim literaturą, malarstwem, teatrem i kinem. Uważałem się za humanistę, w pracy powierzono mi jednak prowadzenie części ksiąg rachunkowych firmy, co wiązało się z mechanicznym przerzucaniem koralików liczydła, dlatego szczerze nie znosiłem tego monotonnego zajęcia. Koledzy z biura zdawali się nie podzielać mej niechęci; w większości byli to twardo stąpający po ziemi, dziarscy krzykacze, którzy co wieczór włóczyli się po kawiarniach i dancehallach, a każdą wolną chwilę spędzali na rozmowach o sporcie. Nic więc dziwnego, że jako zamknięty w sobie marzyciel w ciągu czterech lat pracy w firmie właściwie z nikim nie nawiązałem bliższych relacji, co tylko potęgowało nudę czasu przepędzanego w biurze.

Wszystko to jednak się zmieniło, gdy mniej więcej pół roku przed opisywanymi wydarzeniami zatrudniono w spółce w charakterze maszynistki-praktykantki osiemnastoletnią Hatsuyo Kizaki. Odtąd poranki w pracy przestały być dla mnie utrapieniem. Hatsuyo ucieleśniała bowiem ideał kobiecości hołubiony przeze mnie od najmłodszych lat. Jej skóra emanowała melancholijną bielą, nie wywierając przy tym jednak niezdrowego wrażenia. Sylwetkę miała smukłą, wręcz sprężystą niczym wielorybia kość, nie cechowała jej jednak żywiołowość, jaką często przejawiają konie krwi arabskiej. Niespotykanie wysokie białe czoło zdobiły promieniejące osobliwym urokiem lekko niesymetryczne brwi, a w pociągłych, typowo japońskich oczach kryła się nuta tajemnicy. Całości dopełniał idealnie wyrzeźbiony, niewysoki nos i nieprzesadnie wąskie usta — drobniejsza niż przeciętnie górna warga była lekko wywinięta — oraz doskonałe policzki harmonizujące z delikatną linią szczęki… Cóż, nawet taki drobiazgowy opis nie daje pojęcia o urodzie Hatsuyo, ale pozwoli chyba zrozumieć, że jej piękno odbiegało od tradycyjnych wzorców. Dla mnie jednak nie miała sobie równych.

Przez wrodzoną nieśmiałość przegapiłem okazję do nawiązania znajomości: w ciągu pierwszych sześciu miesięcy nie tylko nie zamieniliśmy ani słowa, ale nawet się sobie nie kłanialiśmy, mimo że widywaliśmy się każdego ranka (a to dlatego, że ze względu na dużą liczbę osób zatrudnionych w naszym biurze panował zwyczaj pozdrawiania tylko bezpośrednich współpracowników i najbliższych znajomych). Nie wiem zatem, co mnie podkusiło, żeby pewnego dnia odezwać się do Hatsuyo. Kiedy teraz o tym myślę, zarówno to wydarzenie, jak też to, że podjęła ona pracę akurat w naszej firmie, było wprost niesamowitym zbiegiem okoliczności. Nie mam tu bynajmniej na myśli uczucia, jakie wkrótce potem zrodziło się między nami. Chodzi mi raczej o koleje losu, które od wypowiedzianych wtedy słów doprowadziły mnie do przerażających wydarzeń, toczących się w sercu tej opowieści.

Hatsuyo, ubrana w służbową serżową garsonkę o barwie wistarii, siedziała nieco zgarbiona przy biurku. Włosy miała zgrabnie upięte z tyłu — chyba ułożyła je sama — a fryzura ta podkreślała ładny kształt jej głowy zwieszonej nad maszyną do pisania, na której coś zapamiętale wystukiwała.

HIGUCHI HIGUCHI HIGUCHI HIGUCHI HIGUCHI…

Na kartce widniało tylko to jedno słowo: wielokrotnie powtórzone, układające się w swoisty wzorek nazwisko „Higuchi”.

Chciałem chyba rzucić jakąś uwagę w rodzaju: „Praca wre, panno Kizaki?”, ale jak zwykle dała o sobie znać moja nieśmiałość i stremowany wypaliłem bezsensownie:

— Panno Higuchi!

Hatsuyo od razu się odwróciła i niewinnym, dziewczęcym głosem zupełnie naturalnie odparła:

— Tak?

Jej reakcja wprawiła mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Nazwałem ją Higuchi, a mimo to wydawała się zupełnie niezmieszana. Czyżby po prostu wystukiwała na maszynie swoje nazwisko, a „Kizaki” przypisywałem jej jedynie w wyniku mojej głupiej pomyłki? Zaprzątnięty tymi wątpliwościami na chwilę zapomniałem o wstydzie, dzięki czemu z moich ust padła nadspodziewanie długa wypowiedź:

— Nazywasz się Higuchi? Byłem pewien, że Kizaki.

Wzdrygnęła się i lekko zaczerwieniona odrzekła:

— Zamyśliłam się… Jestem Kizaki.

— A kim jest Higuchi? — „Twoją sympatią?”, chciałem dodać, ale się powstrzymałem, zaskoczony własną śmiałością.

— Nie, to nic… — Wyciągnęła kartkę z maszyny i zmięła ją jedną ręką.

Czemu relacjonuję tę zwyczajną, zdawałoby się, rozmowę? Nie tylko dlatego, że stała się okazją do zacieśnienia naszej relacji. Otóż zarówno nazwisko Higuchi, jak i fakt, iż Hatsuyo zareagowała na nie bez zawahania, mają fundamentalny związek z późniejszymi zdarzeniami.

Nie zamierzam czynić z niniejszych zapisków historii miłosnej, zagmatwany charakter mojej opowieści nie pozwala mi zresztą poświęcać miejsca nieistotnym szczegółom, dlatego o dalszym biegu naszej znajomości napiszę skrótowo. Po pierwszej, przypadkowej wymianie zdań całkiem naturalnie zaczęliśmy razem wracać z pracy. Te krótkie chwile — najpierw droga do windy, potem z biurowca do tramwaju, następnie zaś do przystanku przesiadkowego (Hatsuyo dojeżdżała z Sugamo, ja z Wasedy) — stały się dla nas obojga najbardziej wyczekiwanymi w całym dniu. Kiedy nabraliśmy śmiałości, zdarzało się nam zachodzić do parku Hibiya, położonego w pobliżu siedziby firmy, gdzie na ustronnej ławeczce staraliśmy się rozmową oddalić chwilę pożegnania. Czasem wysiadaliśmy też w Ogawamachi, by w którejś z tamtejszych obskurnych kawiarni zamówić po herbacie. Byliśmy jednak bardzo niewinni, dlatego minęło niemal pół roku, zanim odważyliśmy się spędzić noc w pewnym hoteliku na peryferiach miasta.

Oboje byliśmy pozbawionymi śmiałości, niedzisiejszymi samotnikami. Wspomniałem już też, że uroda Hatsuyo wpisywała się w mój ideał kobiecości, do tego, szczęśliwym trafem, także i moja aparycja była w jej guście. Skoro już o tym mowa, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, muszę wspomnieć o jeszcze jednej osobie, której nie pozostawałem obojętny. Otóż odgrywający w tej historii kluczową rolę niejaki Michio Moroto, absolwent Akademii Medycznej, przeprowadzający w swym laboratorium dziwaczne eksperymenty, od czasów uniwersyteckich był we mnie głęboko zakochany.

Uważam, że zarówno pod względem fizycznym, jak i duchowym można stawiać Morotę za wzór szlachetności. Choć wcale nie odwzajemniałem tego zagadkowego afektu, świadomość, że trafiałem w jego wybredny gust, dodawała mi pewności siebie, przynajmniej w kwestii wyglądu. Dalszy opis naszych stosunków odkładam jednak na później, gdyż będzie wiele okazji, by do niego wrócić.

Niezapomniany wieczór, który zawiódł mnie i Hatsuyo do owego ustronnego hotelu, rozpoczął się w pewnej kawiarni. Siedzieliśmy tam w łzawym podnieceniu jak dwoje zbiegłych kochanków, którzy postawili wszystko na jedną kartę. Ja, choć nie miałem tego w zwyczaju, wypiłem trzy whisky, Hatsuyo zaś dwa słodkie koktajle. Wraz z pąsowieniem naszych twarzy traciliśmy resztki zdrowego rozsądku i bez większego skrępowania mogliśmy podejść do hotelowej recepcji. Boy poprowadził nas do zatęchłego pokoiku z dużym łóżkiem i poplamioną tapetą, po czym odszedł bez słowa, zostawiwszy na stoliku klucz oraz imbryk mocnej zielonej herbaty. W jednej chwili spojrzeliśmy sobie w oczy, niepomiernie zaskoczeni. Hatsuyo, która mimo delikatnej figury zawsze odznaczała się hartem ducha, teraz pobladła, jakby w nagłym otrzeźwieniu, a jej drżące usta całkiem utraciły kolor.

— Boisz się? — wyszeptałem, chcąc ukryć własny strach.

Hatsuyo nie odpowiedziała, tylko zacisnęła powieki i niemal niezauważalnie potrząsnęła głową, ale widać było, że jest przerażona tak samo jak ja.

Ogarnęło nas dziwne skrępowanie. Nie tak to miało wyglądać. Wyobrażaliśmy sobie, że pierwszą wspólną noc spędzimy swobodnie, jak przystało na dwoje dorosłych ludzi, tymczasem nie mieliśmy nawet odwagi położyć się obok siebie, nie mówiąc już o zdjęciu ubrań. Dobrą godzinę siedzieliśmy w milczeniu na łóżku, ramię w ramię, niemiłosiernie zakłopotani, nie mogąc się zdobyć choćby na pocałunek, mimo że tak wiele ich już przecież wymieniliśmy, a co dopiero na pójście o krok dalej. Atmosfera była tak niezręczna, że oboje zaczęliśmy głupawo wymachiwać nogami.

— Wiesz co? Może opowiedziałabym ci o swoim dzieciństwie.

Gdy Hatsuyo wreszcie wyrzekła te słowa cichym, lecz przenikliwym głosem, całe moje cielesne rozgorączkowanie minęło i poczułem się wręcz dziwnie odprężony.

— Świetnie. Chętnie posłucham.

Pomyślałem, że wybrała dobry moment. Ona, rozsiadłszy się wygodnie, zaczęła dzielić się ze mną swymi zagadkowymi przeżyciami z dzieciństwa, a ja słuchałem w skupieniu, bez najmniejszego ruchu. Kojące brzmienie jej czystego głosu uspokajało mnie niczym kołysanka.

Hatsuyo nieraz opowiadała mi to i owo o swojej przeszłości, ale nigdy przedtem ani potem jej wspomnienia nie wywarły na mnie tak wielkiego wrażenia. Nawet dziś jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie każde jej słowo. Nie będę tu jednak przytaczał całej historii — na potrzeby niniejszej opowieści wystarczy, że ograniczę się do fragmentów mających moim zdaniem największy związek z późniejszymi wypadkami.

— Wspominałam ci już, że nie wiem, gdzie się urodziłam. Nie znam też swoich rodziców. Moja macocha, jeszcze jej nie spotkałeś, mieszkamy we dwie, a ja nas utrzymuję, powiedziała mi niegdyś: „Kiedy byliśmy z ojcem młodzi, znaleźliśmy cię na przystani Kawaguchi w Osace. Popłakiwałaś cichutko w ciemnym kącie poczekalni pasażerskiej, a w rączkach ściskałaś zawiniątko. W chustę zawinięty był rejestr genealogiczny twojej rodziny oraz karteczka, z której dowiedzieliśmy się, że nazywasz się Hatsuyo i masz trzy lata. Byliśmy bezdzietni, więc uznaliśmy, że oto bogowie obdarowali nas córeczką, i po załatwieniu formalności na posterunku policji zajęliśmy się tobą. Wychowaliśmy cię najlepiej, jak umieliśmy, nie szczędząc sił. Dlatego chciałabym, żebyś bez skrępowania traktowała mnie wciąż jak prawdziwą matkę. Teraz, gdy ojciec nie żyje, masz tylko mnie”. Kiedy tak opowiadała, wydało mi się, jakbym słuchała bajki albo śniła, i choć nie było mi ani trochę smutno, łzy same napływały mi do oczu… Dziwne, prawda?

Przybrany ojciec Hatsuyo nie szczędził trudów, by zbadać rejestr genealogiczny i odnaleźć jej prawdziwych rodziców. Dokument okazał się jednak niekompletny. Z tekstu, w którym wyszczególniono imiona i przydomki jej przodków, można było wywnioskować, że Hatsuyo pochodzi z całkiem znaczącego samurajskiego rodu, niestety wobec braku informacji, z jakiej prowincji klan się wywodził albo gdzie się znajdowała jego siedziba, nie udało się ustalić niczego konkretnego.

— Miałam niby trzy latka, ale byłam chyba głupiutka, bo nie mogłam przypomnieć sobie twarzy prawdziwych rodziców. I żeby tak się dać porzucić w tłumie. Dwie rzeczy pamiętam jednak dokładnie nawet teraz i kiedy zamknę oczy, zdarza się, że wyraźnie rysują się w ciemności pod moimi powiekami.

Siedzę gdzieś na trawie nad morzem, słońce przygrzewa, a ja się bawię ze ślicznym dzidziusiem. Opiekuję się nim jak starsza siostra. Hen, po drugiej stronie błękitnego morza majaczy fioletowawo ląd, wyglądający zupełnie jak leżąca krowa. Czasem tak sobie myślę, że może niemowlę było moim bratem lub siostrą, że rodzice go nie porzucili i wciąż żyje sobie z nimi szczęśliwie. Żal i tęsknota ściskają mi wtedy serce.

Mówiła jakby do siebie, patrząc gdzieś w dal. Potem podzieliła się ze mną kolejnym wspomnieniem.

— To widok ze skalistego pagórka, stoję w połowie drogi na szczyt. W pewnej odległości znajduje się wielka rezydencja. Widzę ją jak na dłoni, skąpaną w słońcu. Gliniany mur, potężny niczym Wielki Mur Chiński, imponujący dach głównego budynku, przypominający rozpostarte szeroko skrzydła żurawia, z boku zaś biały spichlerz. W pobliżu nie ma innych ludzkich siedzib. Za posiadłością znów widzę czysty błękit morza, a na horyzoncie, jak poprzednio, ciągnie się niewyraźny ląd o kształcie leżącej krowy. To na pewno to samo miejsce, w którym bawiłam się z niemowlęciem. Śniłam o nim wiele razy. We śnie nachodzi mnie myśl „znowu tam idę” i rzeczywiście zawsze trafiam na ów kamienisty pagórek. Jestem pewna, że gdybym przeszła całą Japonię wzdłuż i wszerz, w końcu znalazłabym krajobraz z mojego snu. To stamtąd pochodzę.

— Poczekaj chwilkę — przerwałem jej — żaden ze mnie artysta, ale chciałbym narysować ten pejzaż. Mogę spróbować?

— Oczywiście. Opiszę ci go trochę dokładniej.

Z koszyka na biurku wyciągnąłem arkusz papieru z hotelowym nadrukiem i leżącym obok piórem nakreśliłem opisywany przez Hatsuyo nadmorski widok rozciągający się ze skalistego pagórka. Szkic ten mam teraz przy sobie. Nawet nie przypuszczałem, jak istotną rolę odegrają te sporządzone na szybko bazgroły.

— Niesamowite, jest taki sam! — krzyknęła radośnie, ujrzawszy gotowy rysunek.

— Chciałbym go sobie zatrzymać. — Złożyłem rysunek i schowałem go do kieszeni marynarki z uczuciem, że przykładam do piersi sen mojej ukochanej.

Hatsuyo jeszcze nieraz opowiadała mi o swych najdawniejszych wspomnieniach, smutkach i radościach, ale nie ma potrzeby ich tu zapisywać. I tak nasz pierwszy wspólny wieczór skończył się niczym piękny sen. Nie zatrzymaliśmy się w hotelu i późną porą wróciliśmy do swoich domów.

°

Rozdział III Dziwaczna miłość

Z każdym dniem byliśmy sobie coraz bliżsi, a odkąd miesiąc później spędziliśmy pierwszą wspólną noc w tym samym hoteliku, nasza znajomość stała się czymś więcej niż tylko niewinnym chłopięcym marzeniem. Wkrótce potem złożyłem wizytę w domu Hatsuyo, gdzie przyjęła mnie jej dobrotliwa macocha. Na wieść o naszym związku obie rodziny zareagowały raczej przychylnie, lecz perspektywa ślubu wciąż rysowała się niewyraźnie, gdzieś w odległej przyszłości — byliśmy wszak bardzo młodzi.

Niczym dzieci, które składają sobie przyrzeczenia, chwytając się za małe palce, wręczyliśmy sobie nawzajem prezenty. Pewnego dnia na ławce w parku Hibiya zaskoczyłem Hatsuyo, wsuwając jej na palec — gestem podpatrzonym w amerykańskim filmie — pierścionek z turmalinem, jej kamieniem urodzinowym, który kosztował mnie całą miesięczną pensję. Dla niezamożnej Hatsuyo był to pierwszy pierścionek w życiu, ucieszyła się więc jak mała dziewczynka, za moment jednak popadła w zadumę.

— Już wiem! — rzekła po chwili, sięgając do torebki, którą zawsze miała przy sobie. — Zmartwiłam się, bo nie mam nic, czym mogłabym ci się odwdzięczyć. Nie stać mnie na pierścionek, ale mam przecież coś w sam raz. Pamiętasz? Rejestr genealogiczny, o którym ci kiedyś mówiłam, jedyna pamiątka po moich rodzicach. Zawsze noszę go w torebce, żeby nigdy nie oddalać się od przodków. Ciężko mi się z nim rozstawać, bo on jeden łączy mnie ze znajdującą się gdzieś daleko rodzoną matką, ale cóż innego mogłabym ci dać? Prawda, że to dobry pomysł? Powierzam ci więc ten dokument, od którego tylko życie jest mi cenniejsze, mimo że wygląda jak nic niewarty szpargał. Dbaj o niego, proszę.

Mówiąc to, wręczyła mi cienki rękopis oprawiony w staromodną okładkę z materiału. Przekartkowałem go. Pełen był dawnych, samurajsko brzmiących imion połączonych czerwonymi liniami.

— Widzisz? Nazywają się Higuchi. Pamiętasz, jak kiedyś się bawiłam, wystukując to słowo na maszynie, a ty to odkryłeś? Zwróciłeś się do mnie „Higuchi”, a ja machinalnie ci odpowiedziałam. To dlatego, że właśnie to nazwisko uważam za swoje prawdziwe.

Powiedziała też:

— Nie wydaje się wiele wart, ale zdradzę ci, że jakiś czas temu pewien mężczyzna chciał go odkupić za dużą sumę. Antykwariusz z naszej dzielnicy. Mama musiała gdzieś wypaplać, że mam taki dokument, i pewnie doszło to do uszu tego człowieka. Powiedziałam mu jednak, iż nie odstąpię rejestru za żadne skarby. Nie jest więc zupełnie bezwartościowy.

Była podekscytowana jak dziecko.

Tak właśnie przebiegły nasze zaręczyny. Wkrótce potem wydarzył się jednak pewien nieprzyjemny incydent. Niespodziewanie wyrósł mi bowiem konkurent, dalece górujący nade mną pozycją, majątkiem i wykształceniem, który dzięki pośrednictwu zręcznego swata zaczął wytrwale zabiegać o rękę Hatsuyo u jej macochy.

Hatsuyo dowiedziała się o tym dzień po naszych symbolicznych zaręczynach, ale z tego, co wyjawiła jej macocha, wynikało, że swat odwiedził ją po raz pierwszy miesiąc wcześniej, korzystając ze wstawiennictwa krewnych. Nie muszę pisać, jak bardzo mnie to zaskoczyło. I nie mam tu na myśli, że pretendent do ręki Hatsuyo deklasował mnie pod względem pozycji społecznej, ani że starsza pani Kizaki skłaniała się najwyraźniej ku temu człowiekowi — otóż najbardziej zadziwił mnie fakt, że moim konkurentem okazał się nie kto inny jak Michio Moroto, mężczyzna, z którym łączyła mnie przedziwna znajomość. Zaskoczenie było tak wielkie, że przyćmiło moje wszelkie inne rozterki.

Aby Czytelnik pojął mój ówczesny stan ducha i zrozumiał powód mojego zaskoczenia, muszę teraz wyjawić pewną wstydliwą historię…

Wspomniałem już o owym osobliwym afekcie, jakim Moroto darzył mnie od dłuższego czasu. Nie potrafiłem oczywiście dobrze zrozumieć jego uczucia, ale zarówno jego erudycja, typowy dla pewnego rodzaju geniusza sposób bycia, jak i pełna tajemniczego uroku twarz nie były mi całkowicie obojętne. Dlatego dopóki jego zachowanie wobec mnie nie przekraczało pewnych granic, chętnie akceptowałem to przywiązanie i odwzajemniałem je po przyjacielsku.

Pochodziłem co prawda z Tokio, lecz z pewnych rodzinnych względów, wśród których najważniejszym była młodzieńcza ciekawość, zdarzyło mi się w czwartej klasie szkoły zawodowej pomieszkiwać na stancji zwanej Hatsunekan, w dzielnicy Kanda, gdzie poznałem rezydującego tam Morotę. Ja miałem siedemnaście lat, on dwadzieścia trzy. Z radością zostałem jego towarzyszem, tym bardziej że to on — student cieszący się opinią geniusza — zainicjował znajomość. Czułem wręcz coś w rodzaju dumy.

O jego upodobaniach dowiedziałem się dwa miesiące po naszym pierwszym spotkaniu — nie bezpośrednio od niego, lecz z plotek znajomych. Jeden z nich zaczął bowiem rozpowiadać, że „Moroto i Minoura zachowują się podejrzanie”. Od tamtej pory nabrałem czujności. Rzeczywiście, jedynie podczas spotkań ze mną na blade policzki Moroty wstępował lekki rumieniec zakłopotania. Mnie również zdarzało się zapłonić ze wstydu, gdy w samotności wyobrażałem sobie, co do mnie czuje mój przyjaciel Moroto. Cóż, byłem jeszcze dzieciakiem, dodać też muszę, że w mojej szkole w owym czasie powszechne były podobne relacje — nigdy niewykraczające poza niewinne igraszki. Przyznam, że nie było mi to wszystko szczególnie niemiłe.

Moroto często zapraszał mnie do łaźni. Tam zawsze myliśmy sobie nawzajem plecy. Namydlał mnie obficie, po czym dokładnie spłukiwał, jak matka kąpiąca dziecko w balii. Z początku uznawałem to za przejaw jego uprzejmości, dopiero później zrozumiałem, że robi to ze względu na słabość do mnie. Mimo wszystko wciąż mu na to pozwalałem. Taka drobnostka nie czyniła bowiem skazy na mojej dumie.

Na wspólnych spacerach chodziliśmy pod ramię, a nasze dłonie czasem się stykały. Robiłem to świadomie. Czułem gorąco bijące z opuszków jego palców, gdy silnie chwytał mnie za rękę, podczas gdy ja, przybierając maskę obojętności, z drżeniem serca pozwalałem mu się prowadzić, nigdy jednak nie odwzajemniałem jego uścisku.

Moroto nie ograniczał się oczywiście do prób cielesnego kontaktu, niestrudzenie podsuwał mi też inne dowody swojej życzliwości. Często obdarowywał mnie prezentami, zabierał do teatru, kina czy na zawody sportowe. Pomagał mi też w nauce języków, a przed moimi egzaminami zamartwiał się, jakby to on miał być oceniany. Duchowa opieka, jaką mnie objął, pozostaje żywa w mej pamięci.

Trudno było jednak oczekiwać, że nasza relacja na zawsze już zatrzyma się na tym etapie. Po pewnym czasie Moroto zaczął na mój widok popadać w melancholię i wzdychać w milczeniu. Wreszcie, po upływie pół roku od początku naszej znajomości, nastąpił kryzys.

Zbrzydły nam niesmaczne posiłki na stancji, więc owego wieczoru udaliśmy się spożyć wspólną kolację w pobliskiej restauracji. Moroto, który zdawał mi się dziwnie zdesperowany, pił bez umiaru. Kazał sobie towarzyszyć, głuchy na wszelkie sprzeciwy. Ma się rozumieć, nie byłem przyzwyczajony do alkoholu, więc po wypiciu ledwie trzech czarek poczułem oblewającą mnie falę gorąca, w głowie bujało mnie niczym cyrkowca na trapezie, a serce ogarnęła nieprzyzwoita swoboda.

Wróciliśmy objęci za ramiona, wyśpiewując hymn bursy elitarnego Pierwszego Liceum i inne podobne pieśni.

— Chodźmy do ciebie! Chodźmy do ciebie! — Moroto, ciągnąc mnie za rękę, wszedł do mojego pokoju. Posłanie było rozłożone, nie miałem w zwyczaju chować go do wnęki. Nie pamiętam już, czy przewrócił mnie Moroto, czy się o coś potknąłem, tak czy inaczej, nagle padłem na kołdrę. Moroto stał nade mną i wpatrywał się w moją twarz.

— Śliczny jesteś — rzekł.

Może to, co napiszę teraz zabrzmi dziwacznie, ale w tamtej chwili przemknęła mi przez głowę osobliwa myśl, jakbym się zmienił w kobietę, a on, stojący nade mną piękny młodzieniec — z twarzą urokliwie poróżowiałą od wypitego alkoholu — był moim mężem.

Moroto przyklęknął i ujął moją niedbale wyciągniętą prawą dłoń.

— Jaka gorąca.

Jego ręka również była rozpalona.

Pobladły skuliłem się w kącie pokoju. Jednocześnie na obliczu Moroty rozlał się wyraz żalu, jakby uświadomił sobie, że zrobił coś nieodwracalnego. W końcu odezwał się przez ściśnięte gardło:

— Żartowałem! Żartowałem! To nie było na serio. Nic z tych rzeczy.

Przez pewien czas siedzieliśmy w milczeniu, nie mogąc spojrzeć sobie w oczy. Nagle usłyszałem uderzenie. Moroto rzucił się na moje biurko i siedział nieruchomo z twarzą ukrytą w ramionach. Pomyślałem, że płacze. Wreszcie uniósł głowę i rzekł:

— Proszę, nie pogardzaj mną. Myślisz pewnie, że jestem wstrętny. Jestem odmieńcem. Pod każdym względem. Trudno mi to wyjaśnić. Czasem, gdy wokół nie ma nikogo, boję się samego siebie.

Nie rozumiałem, co budzi w nim tak wielką trwogę. Pojąłem to później.

Twarz Moroty była wilgotna od łez.

— Rozumiesz mnie, prawda? Tylko tego pragnę, byś mnie zrozumiał. Nie żądam od ciebie niczego więcej. Błagam, nie uciekaj ode mnie. Pozostań moim towarzyszem i przyjmij choćby moją przyjaźń. Wiem, że to samolubność z mojej strony, ale pozwól mi, proszę, przynajmniej na to. Dobrze, Minoura? Tylko tyle…

Milczałem uparcie, ale gdy tak słuchałem błagań Moroty, gdy widziałem spływające po jego policzkach łzy, sam poczułem narastające pod powiekami gorąco, którego nie mogłem powstrzymać.

Wydarzenie to zakończyło moje pomieszkiwanie na stancji. Bynajmniej nie dlatego, że znienawidziłem Morotę. Po prostu niezręczna atmosfera, jaka narodziła się między nami, a także wstyd właściwy mojej introwertycznej naturze sprawiły, że dłuższe przebywanie w tym przybytku stało się dla mnie nieznośne.

Tym bardziej zagadkowy był dla mnie stan ducha Michio Moroty. Nie wyrzekł się on bowiem swej dziwacznej miłości. Jego afekt zdawał się wręcz pogłębiać wraz z upływem czasu. Jeśli zdarzyło się nam wpaść na siebie, mimochodem napomykał mi o swym nieszczęsnym zauroczeniu, nad którym otwarcie rozżalał się też w zdumiewających listach miłosnych, jakie mi posyłał. Nie ustało to nawet w okresie będącym przedmiotem tej opowieści, gdy przekroczyłem już dwudziesty piąty rok życia. Jego uczucia były dla mnie doprawdy nieprzeniknione. Nawet biorąc pod uwagę to, że moja gładka twarz nie utraciła nic ze swej chłopięcości oraz że nie nabrałem tężyzny fizycznej właściwej dorosłemu mężczyźnie i pozostawałem delikatny niczym kobieta.

Niezmiernie więc się zdziwiłem, gdy ten sam Moroto, bez żadnej zapowiedzi, wyraził chęć poślubienia mojej ukochanej. Jego postępowanie wzbudziło we mnie nie tyle wrogość, jaką odczuwa się wobec konkurenta w miłości, ile pewien rodzaj głębokiego rozczarowania.

„A co, jeśli… — myślałem — jeśli dowiedziawszy się o mojej miłości do Hatsuyo, Moroto poprzysiągł sobie, że nie odda mnie żadnej kobiecie, że chce za wszelką cenę zatrzymać mnie dla siebie i poprzez zaręczyny stanąć na drodze naszej miłości?”

Takie to niedorzeczne podejrzenia podsuwała mi moja zapatrzona w siebie wyobraźnia.

°

Rozdział IV Upiorny starzec

Ranpo Edogawa (właśc. Tarō Hirai, 1894–1965) — japoński pisarz, który przyczynił się do rozwoju popularnej literatury kryminalnej. Jego utwory ewoluowały na przestrzeni lat — od detektywistycznych opowiadań w stylu Arthura Conana Doyle’a po mroczne opowieści grozy inspirowane prozą Edgara Allana Poe. Od niego również zapożyczył swój artystyczny pseudonim — Edogawa Ranpo wypowiedziane szybko brzmi jak Edgar Allan Poe. Prozę Ranpo zaczęto opisywać terminem ero-guro-nansensu (od słów erotique, grotesque, nonsense), a nurt ten znalazł wielu następców zarówno w literaturze, jak i sztukach wizualnych. W 1947 roku ustanowił Nihon Suiri Sakka Kyōkai, Stowarzyszenie Japońskich Autorów Kryminałów, które co roku przyznaje nagrodę jego imienia. W 2019 roku ukazała się Gąsienica, zbiór opowiadań autora w przekładzie Dariusza Latosia.

Andrzej Świrkowski — japonista, wykładowca w Zakładzie Japonistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Były stypendysta japońskiego Ministerstwa Edukacji na Uniwersytecie Waseda. Jego zainteresowania badawcze i tłumaczeniowe skupiają się na przedwojennej literaturze z pogranicza kryminału, grozy i fantastyki. Przełożył m.in. wybór opowiadań Kyūsaku Yumeno Piekło w butelkach (Tajfuny, 2021).

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Demon z samotnej wyspy
Rozdział I. Słowem wstępu
Rozdział II. Pamiętny wieczór
Rozdział III. Dziwaczna miłość
Rozdział IV. Upiorny starzec
Rozdział V. Pokój bez wyjścia
Rozdział VI. Prochy ukochanej
Rozdział VII. Ekscentryczny przyjaciel
Rozdział VIII. Emaliowany wazon
Rozdział IX. Klienci sklepu ze starociami
Rozdział X. W samo południe
Rozdział XI. Wbrew prawom logiki
Rozdział XII. Generał Nogi z utrąconym nosem
Rozdział XIII. Upiorny starzec raz jeszcze
Rozdział XIV. Niespodziewany detektyw
Rozdział XV. Ślepa plamka
Rozdział XVI. Zaczarowany wazon
Rozdział XVII. Mały akrobata
Rozdział XVIII. Generał Nogi i jego tajemnica
Rozdział XIX. „Łaska Amitabhy”
Rozdział XX. List z innego świata
Rozdział XXI. Piła i lustro
Rozdział XXII. Straszliwa miłość
Rozdział XXIII. Dziwna wiadomość
Rozdział XXIV. Detektyw Kitagawa i karzeł
Rozdział XXV. Wyznanie Michio Moroty
Rozdział XXVI. Tożsamość diabła
Rozdział XXVII. Iwayajima
Rozdział XXVIII. Rezydencja Moroty
Rozdział XXIX. Trzy dni
Rozdział XXX. Sobowtór
Rozdział XXXI. Pejzaż z morderstwem
Rozdział XXXII. Upiorny starzec na dachu
Rozdział XXXIII. Bóstwo i bodhisattwa
Rozdział XXXIV. Ciżba odmieńców
Rozdział XXXV. Wierzchołek trójkąta
Rozdział XXXVI. Na dnie starej studni
Rozdział XXXVII. W labiryncie
Rozdział XXXVIII. Przecięty sznur
Rozdział XXXIX. Pan Diabelskiej Otchłani
Rozdział XL. Wpław przez mrok
Rozdział XLI. Rozpacz
Rozdział XLII. Demon zemsty

TYTUŁ ORYGINAŁU

孤島の鬼

TŁUMACZENIE

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Świrkowski, 2023

POSŁOWIE

© Copyright by Andrzej Świrkowski, 2023

KOLACJONOWANIE TŁUMACZENIA

Anna Wołcyrz / Tajfuny

REDAKCJA

Anna Smutkiewicz / Pracownia korektorska

KOREKTA

Tajfuny, Wiele Kropek

PROJEKT GRAFICZNY SERII

Masaomi Fujita / tegusu Inc.

PROJEKT TYPOGRAFICZNY BLOKU

to/studio

ILUSTRACJA NA OKŁADCE

Takuya Kawaguchi, Melting Embrace, 2024

OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI

Karolina Korbut

TAJFUNY

ul. Chmielna 12

00-020 Warszawa

tajfuny.pl / [email protected]

ISBN

978-83-67034-26-5

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek